Złote jabłko (Kraszewski, 1873)/Tom I/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złote jabłko
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.

W którym czytelnik poznaje hrabiego Jana Bracibora Sulimowskiego.

Wprędce wyszedł pan Joachim Goral na plac przed ratuszem, a że wieczór ostatków lata był piękny, puścił się piechotą ku ulicy Wierzbowej, zamyślony, ale rad z siebie. Po drodze ani spojrzeć raczył na żyjące i wesoło używające pięknej pory miasto; na oświecone domy przez których okna światła błyskały wśród kwiatów; na postrojone kobiety powracające z przechadzki; na teatr, około którego roiły się powozy i ludzie cisnęli....
Nic go to nie obchodziło, bo nie zwykł był darmo na świat spoglądać, każdy krok jego był obrachowany, każdy ruch miał cel, każde wejrzenie powinno było przynieść procent. To co nie wpływało na interes żaden i nie miało styczności z kieszenią pana Joachima, dziwnie mu było obojętne.
Gdyby księżyc wdział był tego wieczora cztery rogi miasto dwóch i oślą czapkę w dodatku, pan Joachim nie raczyłby się ku niemu odwrócić i ruszałby ramionami na tych coby się ku niemu gapili....
Nie witając więc nikogo, nie oddając ukłonów nawet które go spotykały, dostał się do zajezdnego domu Gerlacha na Krakowskiem przedmieściu.
Tu nie meldując się wszedł do wielkiego salonu, poprzedzonego przedpokojem i z uśmiechem poważnym na ustach zbliżył się do siedzącego za stołem szpakowatego mężczyzny.
Nim będziemy mieli przyjemność powtórzyć część rozmowy między hrabią Janem Braciborem Sulimowskim a naszym adwokatem, musimy wprzód przedstawić czytelnikom zacnego potomka wielkiego domu Braciborów.
Nie jest mi spełna wiadomo, czy to był tak bardzo wielki dom za jaki chciał uchodzić w swojej prowincji, to pewna, że przydomek dosyć pięknie brzmiący i od lat kilkuset zamieszkanie w jednem województwie, dawnem Wołyńskiem, czyniło familją Sulimowskich w oczach szlachty czemś tak wyższem, że jej bez sporu i drwinek pozwolono w końcu XVIII. wieku nie wiedzieć gdzie schwytany przybrać tytuł hrabiowski. Przez lat też pięćdziesiąt z górą pisząc się hrabiami Sulimowscy, byli już najpewniejsi, że ich komesostwo sięgało nieścignionych pamięcią czasów.
W ogólności byli to ludzie dumni, ale popularni, z tą grzecznością dla wszystkich uważanych za niższych, która więcej odpycha niż pociąga, ale do której przyczepić się niepodobna. Sulimowscy przez procesy, chciwe kupna niefortunnie poczynione, zapędzające ich w długi, i różne niewyliczone okoliczności, zaszargali się bardzo, ale mieli jeszcze w ręku całą prawie fortunę, choć niezmiernie obciążoną. Umysł ostatnich Bracibora potomków wysilał się teraz na odpychanie wierzycieli, na obrachowanie spadków, które mogły na nich zejść po śmierci dalekich krewnych, na poszukiwaniu posagów po babkach i prababkach. Golizna hrabiów była jednak świecąca, przymięszało się do niej skąpstwo brudne, ale to nigdy nie wychodziło na wierzch dobrowolnie. Były więc cugi, sługi, pałace, dwornie, marszałkowie, sekretarze, kasjerowie przy różnych dumający kufrach; bywały bale nawet, choć często i na łojowe świece zabrakło.
Z licznej familji Sulimowskich, która była bardzo rozrodzona, hrabia Jan uważał się za najbogatszego i najrozumniejszego. Taka była przynajmniej zgodna opinja jego rodziny, która go szanowała, a na mocy jej szacunku, wymagał i od obcych pan Jan uszanowania i hołdów, które przyjmował jako należny sobie podatek.
Ojciec jego piastował niegdyś wysoki urząd w województwie, stryj był kasztelanem, drugi biskupem in partibus, a illustracje te ciągle na ustach miał godny Braciborów potomek. Główne zastosowanie praktyczne rozumu, który mu przyznawano, ograniczało się do interesów. W istocie, jeśli zaczepianie nieustanne pod najbłachszym pozorem, uparte obstawanie przy swojem i pienianie się do upadłego dowodzą rozumu, miał go hrabia obficie. Żył cały w sprawach, które prowadził, w papierach z których je dobywał po dwóchset latach przemilczenia, w wykrętach prawniczych i nadziejach wyprocesowania czego mu brakło. Drugiem jego zaprzątnieniem nieustannem były spadki, jakie na familją przypaść mogły. Doskonale obeznany z drzewem genealogicznem, śledził posagów które z domu wyszły, z upartą zaciętością goniącego ostatkiem człowieka, i mało kto rozstał się z tym światem, by on nie spróbował przynajmniej przypytać się do jego pozostałości.
Zresztą wielki pan w obejściu, ale nie dobrze odgrywający swoję rolę, bo ją przesadzał zbytecznie; lud Boży mający za nic, grzeczny z tymi, których potrzebował, dumny dla obojętnych, pragnął tylko stosunków, któremiby głośno się mógł popisać, i szlachtę zabijał książętami wujami, książętami stryjami, wysławiając ich nieustannie.
Ciągle się prawując i nie zawsze pilnując koniecznie strony sprawiedliwej, byleby pozór prawny słuszność miał za sobą. Hrabia Jan udawał wielce szlachetnego człowieka, ale w gruncie nie wiele o to dbał, jak go tam będą nazywali, mówił o charakterze swoim i uczciwości dosyć, ale biada, kto na to rachując, spuścił się na nie!
Z panem Joachimem więc pod tym względem była to doskonale dobrana para. A teraz spojrzmy na jego powierzchowność.
Był to chudy, zgarbiony trochę mężczyzna, pięćdziesiąt kilkoletni, z uśmiechniętą małpią twarzyczką żółtą, oczyma piwnemi i szpakowatą czuprynką. — Szczególny charakter jego fizjognomji nadawały usta nadzwyczaj szerokie a wązkie, podobne do rybiego pyska, gdyż broda z niemi dobrze naprzód wystawała. Nosek maleńki spiczasty, któren natura na prędce i od niechcenia przyplasnęła mu na twarzy, nie wiele na niej miejsca zajmował. Skutkiem szerokości ust, hrabia miał minę ciągle uśmiechnioną, choć się nawet nie śmiał wcale.
Pomimo lat, były w nim jeszcze ostatki odegrywania młodości w chwilach wolnych, ale nie mając czasu na wdzięczenie się przy kobietach lepszego towarzystwa, szukał sobie łatwiejszych kochanek między żonami ekonomów i pisarzy dóbr swoich. Lubił dobry stół, gdy zań nie płacił, wino stare na cudzym stole, zresztą nadewszystko pieniądze, których nie miał.
Pan Joachim zastał go w szlafroku nad kupą papierów, ze zgasłą fajką na długim cybuchu, z przepysznym ale poklejonym bursztynem. Szlafrok był tyftykowy, ale stary i poplamiony, pantofle złotem dzierzgane, ale podarte, czapeczka bajorkami szyta, ale stłuszczona i brudna jak wszystko co go otaczało. W sprzętach, w nieznaczących drobnostkach do koła rozrzuconych, łatwo było postrzedz i pretensje do państwa i skąpstwo a niedostatek. Wielki drągal w sinej liberji, który drzwi wchodzącemu otworzył, miał na sobie odzież z blachami i herbami, ale suto połataną i niemniej odartą. Tłómoki, posłanie, suknie, wszystko było stare, zużyte, cuchnące stęchlizną.
Nie wstał hrabia na przywitanie swego adwokata, wyciągnął tylko ku niemu rękę protekcjonalnie.
— Jak się masz! jak się masz! wybąknął głosem ochrypłym, czytam właśnie memorjał sprawy przeciwnej! ale tu nie ma najmniejszej logiki! To są rzeczy niesłychane! Chcą zwrotu kosztów, o których wykład nie prosiliśmy! To nie ma sensu!
Położył papier na stoliku i spojrzał na pana Joachima, który z miną bardzo poważną, wyprostowany, poufale ale z uszanowaniem zbliżył się do niego.
— A cóż? rzekł, ten drugi interes.
— O jakim hrabia mówi? spytał obojętnie Goral przeglądając papiery.
— O sprzedaży klucza Zakalańskiego! westchnął Bracibor... niestety! gdyby nie nalegające okoliczności, nigdybym nie pomyślał o pozbyciu się tego Złotego Jabłka!... Nie uwierzysz kochany panie, jak mi jest ciężko cokolwiek sprzedać! To spadek po rodzicach, po dziadach!! to pamiątka familijna!
— Jeżeli hrabia zechcesz, to sprzedać możesz, obojętnie rzekł adwokat, wciąż patrząc na papiery.
— Masz więc kupca?
— Kupca? tak! uśmiechnął się Goral, a jak to hrabia zgadłeś... że kupiec.
Skrzywił się trochę stary i jeszcze mu się więcej rozszerzyły usta, zachodząc prawie od ucha do ucha.
— Ale kupiec oryginał, dodał powoli pan Joachim. Uroiło mu się i szlachectwo i pochodzenie i chce kupić dobra ziemskie, by się z handlu wyprzedać a na wieś wynieść... Łatwa i dobra sprawa...
— Jak się nazywa? podchwycił hrabia.
— Erazm z Balogrodu Bal...
— Jakto? istotnie z tych Balów, co mieli posiadłości w Sanockiem?
— Nie wiem tego dokładnie, ale tak mówią... Bijąc w jego szlachectwo i głaszcząc próżność, wszystko z nim zrobić można. Człowiek bogaty, pieniądze gotowe ma... Zapłaci co hrabia zechcesz, i przykrych tam ceremonij, poszukiwań po aktach, kwerend robić nie będzie.
— Ale bo na cóż to z uczciwymi ludźmi! zawołał Bracibor bardzo serjo... czyżbym ja chciał, korzystając z swojego położenia, coś mu ukryć, lub więcej niż należy wyciągnąć? Tego nawet przypuścić nie można!
— Dziś tedy, dodał Goral, pomówimy o warunkach, ułożym mu notatkę, a jutro lub pojutrze mogę go tu przyprowadzić...
— O! o! jakże mi żal będzie tego majątku! westchnął hrabia Sulimowski... istotnie, nazwałem je złotem jabłkiem nie darmo. Ja nie miałem ztamtąd takiego dochodu, jaki bym mieć był powinien; ale cóż? my panowie na obszernych dobrach nigdy się dopilnować nie możemy. Zawsze sobie układałem zająć się Zakalańszczyzną, byłoby to naówczas coś nieporównanego! Wzięliśmy to po babce swojej z domu księżniczce Szujskiej... Są to dobra Poleskie, ale Polesie żyzne i położenie nad rzeką spławną.
— Niech hrabia mówi mi, a ja notatkę zaraz ułożę, rzekł pan Joachim chwytając za pióro...
— Mam i inwentarz i mapę! nie wiem prawdziwie, jak mi się to w drogę jadąc zamięszało, bo nie miałem najmniejszego projektu sprzedawać, ale okoliczności...
— To możebym wynotował z inwentarza? zapytał adwokat.
— Nie! ja to wiem wszystko na pamięć.
— Szczęśliwa pamięć!
— Ha! ha! wprawna panie kochany! trzydzieści lat zmuszają mnie interesy familijne do nieustannych spraw i procesów. Nie mam spokoju i grzebię w papierach ciągle, muszę o najmniejszej rzeczy pamiętać. Przytem Zakalańszczyzna to mój ulubiony kątek, ilekroć objeżdżając swoje dobra, zajadę tam, rozstać się nie mogę z Zakalem.
Hrabia nic nie mówił o ekonomowej, ale się do siebie uśmiechnął, myśląc zawczasu gdzie ją przeniesie.
— Zakalańszczyzna, mówił dalej, składa się z pięciuset sześćdziesięciu i dwóch dusz męskich (kobiety u nas dusz nie mają), dowcipnie rzekł w nawiasie. — Trzy wioski do niej należą: Ciemierna, Zakale, Borowica i... zapomniałem, przysiołeczek jeszcze, Nowiny... tam osadziłem ja już szlachtę czynszową, to podniosło mi arędę.
— Ale mówią powszechnie, że ci Budnicy u państwa bardzo lasy niszczą.
— Tak! tak! z dwuznacznym uśmiechem odparł hrabia, to muszę przyznać, że w Zakalu las wyrobiony trochę... budulec tylko... smoła być może... Główne tedy fundusze w Zakalu, dwór stary porządny, jeszcze mojej babki. O! z żalem się rozstanę z tą drogą pamiątką. Zabudowania dworskie z drzewa i jak u nas zwyczaj powszechny i z chrustu.
— Z chrustu? podchwycił zdziwiony pan Joachim.
— Czegoż się pan kochany dziwisz? to rzecz wyborna i bardzo trwała, stodoły nawet, to rzecz doświadczona, najlepsze są chruścianne, bo przewiewne.
— Ale możeby lepiej o budowlach z chrustu nie wspominać, rzekł adwokat, wszakże chrust jest drzewem, po co specyfikować?
— Masz pan kochany słuszność, możeby nie specyfikować... nie ma potrzeby wcale.
— Grunty? spytał Joachim.
— Grunty, prawdę mówiąc, to prawda, przedewszystkiem są glinkowate, piaskowate, najlepsze grunty w świecie! Podolska i wołyńska ziemia ma to do siebie, że na niej czasem przepada z kretesem, gdy na poczciwych poleskich, a dobrze zagnojonych łanach, choć urodzaj mierniejszy, ale pewny, i wydatek z kopy daleko większy.
— Ale piasek, podchwycił pan Joachim, to jakoś zastraszające, to pachnie pustynią, możeby i piasku zamilczeć?
— W istocie więcej jest glinki, odparł hrabia, szczera prawda, ja do zbytku już chcę być sumiennym.
— Pola ile?
— Zdaje mnie się, że w ogóle trzysta dziewięćdziesiąt morgów w każdą zmianę w trzech folwarkach.
— Tam łatwo wykarczować, połóżmy czterysta, to lepiej brzmi.
— W istocie są pustki nawet, wyjdzie na czterysta jestem pewny... śmiało napisać można liczbę okrągłą.
— Sianożęcie?
— Niewykoszone! O! co w tem, to majątek nie porównany! a cóż mówić o tych ługach nadrzecznych, z których i siano i zboże mieć można (jeżeli woda nie zaleje o świętym Janie, co rzadko), to są egipskiej żyzności doliny.
— Cóż więcej?
— A! zapomniałem o młynach! w Borowicy dwa, w Zakalu pływak jeden, trzy więc młyny, któremi właśnie chciałem się zająć, mogłoby dać intratę bajeczną! o! cały majątek drugi jest w tych młynach... Niczego tak nie żałuję jak tych młynów.
— W dobrym stanie?
— Tak! funkcjonują! pod nosem rzekł hrabia.
— Może jeszcze co dodamy?
— Dodaj pan, położenie nieocenione nad rzeką spławią, nad Horyniem, lasy przy nadziei, bo za lat kilkadziesiąt można będzie wziąć za nie sumy neapolitańskie... cóż jeszcze? handlową pozycją! Możność założenia binduhy, sperandę na szkle, którego by huta tu wygodnie stanąć mogła, wypęd smoły... Ale któż to wyliczy! hrabia westchnął.
— To już się ustnie nabywcy rozpowie, rzekł pan Joachim, a są jeszcze ciężary?
— Dług bankowy, rzekł hrabia, ale ten dług dobrodziejstwo największe, bo nabywcę upewni, że innych już być nie może.
— Ani procesy? — spytał pan Joachim.
Hrabia się obejrzał uważnie.
— Proces był, ale ukończony.
— Finalnie?
— Zdaje się; zresztą że to rzecz, o której wspominać nie warto.
— I ja tak myślę...
— A szacunek jaki położym?
— Prawdziwie, podnosząc głowę do góry i poglądając na sufit rzekł Sulimowski smutnie, gdybym serca się mojego pytał, nigdybym dosyć tego majątku oszacować nie potrafił... to złote jabłko! U nas ziemia widocznie idzie w górę! kredyt upada! potrzebujemy pewnej lokaty, wszyscy się chwytają ziemi.
— Więc pan hrabia powiada?
— A! kochany panie! ja jeszcze nic nie powiedziałem, smutnie odparł hrabia — pięćset sześćdziesiąt i dwie dusze, cztery wioski licząc Nowiny! rzeka spławna! najmniej sześćkroć sto tysięcy!
— Sześćkroć! rzekł pan Joachim wstając z krzesła i poczynając się przechadzać. Panie hrabio! to Polesie jednakże!
Panu Goralowi chodziło o to, by Balowie nie krzyczeli nań bardzo za powrotem kiedyś, i choć doskonałą miał wymówkę w nieznajomości miejsca, chciał jednak o ile możności, żeby był i wilk syty i koza cała.
— Ale to jest Polesie wołyńskie, a raczej Wołyń — Poleski, kochany panie, zerwał się pan Sulimowski z kanapy... to najpiękniejsza majętność w tych stronach.
— A nie byłoby dosyć po tysiąc złotych za duszę? spytał cicho adwokat.
— Nie mów mi pan tego, to później! to później! wiele mnie kosztuje, że się tego majątku pozbywam.
— Widzi pan hrabia, zdając majątek będziemy musieli oddać i papiery co mu służą; widziałem wczoraj na stole tranzakcją Szujskich z Bohowitynami, w której stoi, że Zakalańszczyznę kupili za sto tysięcy.
— Kiedy to było! to nie racja! przed stu laty! majątki ogromnie poszły w górę! zresztą ja sam poczyniłem ulepszenia, wszystko kosztuje...
— Miedzy nami mówiąc panie hrabio, ostatnia cena?
— Gdyby nie okoliczności, cicho rzekł hrabia, za nicbym tego majątku nie oddał... to złote jabłko!
— Od pół miljona nie oddam.
Pan Joachim się zamyślił chwilę.
— A gdybyś pan hrabia tę cenę wziął... Resztę dał do zrozumienia.
— Spuść się pan kochany na mnie... będę umiał ocenić jego pracę i łaskawą pomoc.
— O! o! na jedwabne słówka mnie nie złapiesz! pomyślał w duchu chmurząc się pan Joachim i znacząco zamilkł.
Hrabia postrzegł, że złą drogą się puścił, zawołał służącego, żeby fajki podał, chcąc utargować czas do namysłu.
— Naprzykład, rzekł, wiele mam ofiarować? Ale zapomniałem o porękawicznem!
— Dla kogo?
— Dla hrabinej.
— Wytargujemy je.
— Nie wezmę mniej pięciuset czerwonych złotych, przywiozę jej kolje i kolczyki, które tu upatrzyłem.
Hrabia myślał wcale o czem innem, bo potrzebniejsze były chustki od nosa, oddawna dziurawe choć haftowane... niżeli kolje i kolczyki.
— Na kogoż koszty prawne? spytał pan Joachim.
— O! na kupującego, w tem mam metodę niezmienną, stałą i od tego nie ustąpię... Ale cóż mam ofiarować?
— Pan hrabia się namyślisz, rzekł z przyciskiem Goral, ale jeszcze jest rzecz jedna.
— Cóż takiego? obawiając się już zapytał puszczając dym dla zapłonienia skwaszonej twarzy hrabia.
— Są koszty, których podać nie można. Rzecz to była trudna znaleźć takiego kupca jak Bal, łatwego, bogatego i gotowego zawsze, musiałem użyć środków nadzwyczajnych.
— O! o o o! bąknął pan Sulimowski, coś mi pan o tem wspomniałeś. Istotnie! martwi mnie użycie takich środków.
— Ja się wzdrygam nad niemi, ale bez tego nic.
— Cóż to tam może kosztować? niby obojętnie rzekł hrabia.
— Około dziesięciu tysięcy.
— To grubo! bardzo grubo!
— Zapomniałem dodać, że to warunek sine quo non...
— Bardzo grubo, jeszcze raz powtórzył hrabia ciężko wzdychając... A panu dobrodziejowi...
— Niech pan sam osądzi; jeśli ktoś podrzędny bierze dziesięć, jeśli porękawiczne, prosty podarek tyleż ma wynosić, cóż powinno być mnie?
— No, dwadzieścia! wybąknął z niecierpliwością hrabia.
Pan Joachim nie rzekł ani słowa, dumnie podniósł głowę, zapiął surdut i wdział rękawiczki, ale milczenie jego i wejrzenie, a nawet pośpiech do wyjścia były złą wróżbą.
Hrabia był widocznie zniecierpliwiony, chodził po sali żywo: pan Joachim chciał go pożegnać, podali sobie ręce.
— Jeżeli się to wszystko dobrze i gładko bez szperań daremnych i tych nudnych formalności ukończy... bo mi o pośpiech chodzi, dodał Sulimowski, chętnie zaofiaruje panu kochanemu trzydzieści tysięcy... zdaje mi się...
— Postaramy się żeby to zrobić jak najspieszniej i najdogodniej, trochę rozjaśniając oblicze rzekł prawnik, z godnością pewną schylając głowę.
— Chodzi mi o pośpiech! bo zresztą, żywo zawołał Bracibor, jak najsumienniej, jak najskrupulatniej chcę kończyć! Nic dwuznacznego! nic przesadzonego! święta prawda. Majątek nie potrzebuje swatów, bo to jest coś nadzwyczajnego!
— Zrobimy to, zrobimy, rzekł adwokat, ale jeszcze słowo. Nie mógłbym prosić hrabiego, żebyś był o ile możności grzecznym i poufałym z Balem, a słówko jakie wtrącił mu o familji jego! Zrobi się gładki i łatwy! Może to źle tak na ludzką próżność rachować, ale któż bez niej! Człek najpoczciwszy zresztą!
— Cha! cha! rozśmiał się ruszając ramionami hrabia, o to najłatwiej, będzie kontent ze mnie, ręczę panu.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.