Złote jabłko (Kraszewski, 1873)/Tom II/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złote jabłko
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.

Komu w drogę, temu czas.

My musimy jeszcze na chwilę powrócić do Warszawy i cofnąć się trochę, nim razem z panem Erazmem, żoną jego, córką i synem przyjedziemy do Zakala.
Nabycie złotego jabłka we dwa dni po opisanych wypadkach przyszło do skutku równie nieopatrznie i żywo, jak traktowanie z hrabią. Nie dając się niczem zbić z wielkich wyobrażeń i nadziei, jakie na Zakalu budował, pan Erazm chwycił je z uśmiechem uszczęśliwienia, zdając się mówić do wszystkich co mu zaprzeczali: zobaczycie! zobaczycie!
Nie zraziła go cena coraz powiększająca się dóbr, o których już mówiono że pewnie o jakie dwakroć przepłacone zostały. Przyszło do finalnych układów i co chwila potrzeba było jeszcze za coś dopłacać.
Kto kiedykolwiek kupował majątek, wie to, że w pierwszych latach, a zwłaszcza w pierwszych chwilach, wyrastają wydatki ze zdumiewającą szybkością, jak grzybki po deszczu. Niepodobna się im opędzić.
Do szacunku Zakala potrzeba było dodać to co wydrwił Zrębski, pod pozorem zaspokojenia plenipotenta, i co jemu osobiście wspaniałomyślny kupiec ofiarował. Dwie te sumki stanowiły już dosyć znaczny wydatek. Zrębski wdzięczący się dotąd, posługujący, roztkliwiający się, winszujący nieustannie, raptem odebrawszy co mu się nie należało, wpadł jak w wodę i zniknął. Napróżno szukano go w mieście. Bal nie umiejący posądzać, łatwiej przypuszczał że się mógł uchowaj Boże utopić. Zrębski w istocie korzystając z tego, że nikt o jego mieszkaniu nie wiedział, trzymał się w niem zakuty, bojąc wychodzić, pókiby Balowie nie wyjechali z Warszawy.
Oprócz tego potrzeba było dać porękawiczne dla pani hrabinej, przyjąć na siebie koszty nabycia i opłaty stemplowe znacznie szacunkiem dóbr przesadzonym podniesione i tysiące drobnostek, których kupując przewidzieć niepodobna, ani kupiwszy uniknąć.
Hrabia Bracibor Sulimowski zaszczycił dom pana Bala bytnością swą na czwartkowym objedzie; przyszedł przygotowany do uśmiechów i żartu, odszedł niemal upokorzony przepychem kupca, tonem jego domu, znajomością świata i zwyczajów, wzdychając nad tem, że arystokracja upada, że już wszystko, co było jej wyłączną własnością, przechodzi na własność powszechną! W istocie szedł wyobrażając sobie po pociesznym panu Erazmie, dom jego na stopie pretensjonalnej a niesmacznej; znalazł w nim więcej niż u siebie, bo pani Balowa była kobietą najskromniej wychowaną i umiejącą przyjąć nawet króla. Przygotowany do szyderstwa, zbił się z tropu zupełnie; salon pani domu, jej śliczna córka, urządzenie przyjęcia, które było przepyszne w istocie a na oko skromne niemal, zdziwiło go i zmięszało. Ten miejski dostatek wszystkiego, wytwor, dobór w najmniejszej rzeczy, w głowie mu się pomieścić nie mogły. Myślał że zapięty pod szyję, wyprostowany, ze swą wstążeczką bożogrobską niedbale przypiętą w pętliczce, wielce zaimponuje postawą i w tem się niezmiernie zawiódł. Towarzystwo w którem się znalazł, było daleko od niego wyższe umysłowie, tonem, manierą, wszystkiem, a to mu popsuło humor. Pożałował niemal że się wdał z panem Balem. Traktowano go grzecznie, ale na stopie zupełnej równości, na której nawet pod względem umysłowym stanąć nie zasługiwał. Przywykły do odegrywania na wsi większej roli, musiał się ograniczyć na wyliczeniu swoich kuzynów, kuzynek, babek i prababek. A i to nawet nie robiło na nikim wrażenia, prócz na panu Erazmie.
Objad i przyjęcie było prawdziwie pańskie, o jakiem nie marzył hrabia; był pewien przydymionych leguminek i suchego pieczystego, a trafił na biesiadę Lukulla, oblaną doborem win, których nazwiska nie znał nawet. W miarę jak to przyjęcie coraz go bardziej zdumiewało, posępniała twarz, ruchy stawały się coraz bardziej sztywne i wydające pomięszanie, usta milkły; wyszedł z tęsknotą, gniewem prawie, upokorzony i zdumiony.
Ukończywszy interes, spiesznie począł się pakować do dóbr swoich, tak że pan Bal, rachujący na bliższą z nim znajomość dla przyszłych stosunków w nieznanym kraju, zupełnie został zawiedziony. Hrabia widocznie go unikał, widać było po nim, jak czuł że się omylił, nareszcie zniknął niespodzianie.
Było w Warszawie naówczas kilka osób znających dawniej i lepiej hrabiego, zebrane o nim przez Stanisława wiadomości najgorzej świadczyły. Był to ów krewny pięknej Konstancji, który jej dziada procesem o śmierć przyprawił. Ilekroć jednak mówiono, z daleka pana Bala do zawodów i strat przygotowując, że może się zawieść na Sulimowskim, ogromnie się zaperzał, gniewał i przypuścić nawet nie chciał, żeby się dał oszukać.
Tak rachował na nabycie i już do niego całą przyszłość swą stosował, że koniecznie chciał wyprzedać kamienicę i handel, szczęściem słowo w pierwszej chwili dane żonie wstrzymało go od tego, a Stanisławowi powierzono kierunek pozostałemi w Warszawie interesami, które znaczniejszą jeszcze część majątku Balów składały.
Strumisz nie bez wahania podjął się tak ciężkich obowiązków i odpowiedzialności, jakie na niego wkładały, obawiał się bowiem młodości swej i niedoświadczenia. Stanisław jednak tyle go prosił, zaklinał i naglił, że się nareszcie podjąć musiał. Pan Erazm zawsze łatwy do zaufania każdemu bez wahania, majętność swoję oddał całą w jego ręce. A że poświęcenie ze strony młodego człowieka było wielkie i stanowcze, zapewnił mu współkę zysków w handlu, bez wykładu kapitału. Ze strony Strumisza kapitał zastępowała praca, która niczem innem nie jest jak nasieniem wszelkiego kapitału.
Ze smutkiem i przeczuciami przykremi pani Balowa opuszczała rodzinne swe miasto. Stanisław chciał zostać, ale mu ojciec stanowczo tego odmówił. Lizia chodziła smutna, sama nie wiedząc jeszcze czy więcej tęsknić będzie za Strumiszem, czy za wioską i nieznanym? Od owej chwili, gdy przeczytała życie jego, gdy wniknęła w myśli, dziwne dumanie i uczucie zastąpiło pierwszą jej trzpiotowatą zalotność. Nie wiedziała sama czy go kochała, czy się go obawiała. Zmięszanie dwojga tych uczuć bardzo się często przytrafia w młodych sercach. Pierwszy to raz w szczerej spowiedzi poznała prawdziwą miłość, o jakiej pojęcia nie miała. To co dotąd uważała za zabawkę, przedstawiało się jej strasznem, groźnem niebezpieczeństwem.
Unikać poczęła Jana, a gdy go nie widziała długo, gdy nie posłyszała głosu, tęskniła; zdawało jej się że przestał ją kochać; ta myśl niepokojem jakimś i obawą ją dręczyła. Im więcej zbliżała się chwila wyjazdu, tem szczerzej smutnieć poczynała, już wieś nie tak ją pociągała, jak to co miała porzucić.
Strumisz na pozór nic się nie zmienił, cierpiał on na tych wypadkach, ale tak starannie krył w sobie co doznawał, że jeden Stanisław mógł się tego domyśleć. Pocieszało go, że węzeł, co go łączył z rodziną Lizi, trwać miał nierozerwany... jakaś daleka widzenia jej... tylko... nadzieja uśmiechała się za mgłami...
Tymczasem pan Erazm zaprzątniony cały swojem nabyciem, posuwał manją dziedzictwa do szału prawie. O niczem innem nie myślał i nie mówił, w nocy się zrywał zapisywać różne ważne projekty ulepszeń. Kogo spotkał na ulicy każdemu opisywał Zakale, jak gdyby je znał i widział, a co namarzył! a co się nauśmiechał do wyrojonych obrazków!
Przyszłe jego dziedzictwo przedstawiało mu się jak ziemia obiecana Izraelitom, codzień wynajdował w niem przymiot nowy, bogactwo niespodziane, wdzięk niespostrzeżony, roztkliwił się czasem do łez gdy mówił o tem, to znów śmiał z radości, tak że mógł dostać serdecznego śmiechu, gdyby go nie broniła szczęśliwa bardzo organizacja. Nie było strony, z którejby nie probował przyszłego swego położenia odgadnąć i uróżować; widział w obywatelstwie poczciwych owych wieśniaków, z sercem otwartem, z duszą sympatyczną i obiecywał wcześnie kochać ich z sił całych, być jak najpopularniejszym i jak najlepszym sąsiadem; w ludzie swym upatrywał zawczasu wszystkie przymioty, jakiemi Bóg obdarza szczęśliwe tylko wyjątki; budował już chaty, dawał zapomogi, sprawiał dożynki i wystawiał sobie jak będzie wyglądał z wieńcem na głowie. Wjazd swój jak rodzaj tryumfu odmalował zawcześnie ognistą wyobraźnią.
Nic też wyrównać nie mogło pośpiechowi z jakim naglił do wyjazdu żonę, syna i wszystkich co mu zawadzali. Rad był jednego dnia uciec z miasta. Ale po kilkudziesiątletnim pobycie nie tak to łatwo jak się zdaje. Jeśli nie interesy zlecone Strumiszowi, to przygotowania same dość czasu zabrać musiały. Pan Bal nigdy nie podróżował z familją, a zwykle jeżdżąc tylko za granicę, gdzie odbywają podróże łatwiej i wygodniej niż u nas, zdumiewał się mnóstwem przyborów które mu wskazywali doświadczeńsi. Był pewien, że Stilton, Chester i doskonałe Sherry i wszystko czego do życia potrzebować może, znajdzie w najpierwszem miasteczku; zaręczał że w każdej oberży po drodze trafią na posłane łóżka i gorące objady lub wieczerze. A gdy mu dowodzono, że w kraju, do którego jedzie, często po miasteczkach nawet nie ma porządniejszych gospód, ani nic do zjedzenia, pojąć tego nie mógł. Składał to na potwarze. Niestety! smutne doświadczenie nauczyć go miało, że obraz kraju nie był wcale przesadzony.
Kupiono nakoniec powozy, konie, furgony, zabrano służących, zwykle niechętnych do wyjazdu w daleką stronę i pan Bal nie mogąc dłużej wytrzymać, naznaczył dzień wyprawy. Latał teraz od domu do domu i żegnał się ze wszystkiemi, nawet po ulicach łapiąc mało znajomych, których zadziwiał rozpromienioną twarzą i mnóstwem pakunków po kieszeniach.
Stanisław posłuszny woli ojca, ostatniego wieczora poszedł ze spuszczoną głową na pożegnanie do Krombachów.
Cierpiał, ale siła tej miłości męskiej, która gorzała w jego sercu, broniła go od rozpaczy, bo ufał w nią. Będę czekał, mówił w sobie, cierpiał, bolał, ale wytrwam do końca.
Nie tajne mu były ojcowskie pomysły, bo pan Bal wszystkim po cichu szeptał, że córkę wyda za grafa a syna ożeni z jaką księżniczką, kupując mu miljonowe dobra; nie sprzeciwił się ojcu by go nie draźnić, ale czuł że to być nie może.
Piękny był wieczór jesienny, gdy się zbliżył do domu Krombachów. Konstancja w czarnej sukni stała na balkonie oparta na poręczy, z wysoka poglądając na zachodzące słońce... Zobaczyła Stanisława i przywitała go skinieniem głowy.
— Zastałeś mnie pan prawie samę, rzekła mu, podając rękę gdy wchodził, musiałam dotrzymać towarzystwa mojej kochanej staruszce, wszyscy zresztą poszli na przechadzkę...
— Tem lepiej, odpowiedział Staś żywo, los mi choć raz usłużył.
Konstancja nie zdawała się tego rozumieć i wskazała mu na kanapie siedzącą z pończoszką starą panią Krombach z pieskiem na kolanach. Staruszka była trochę głucha i nie wdawała się w rozmowę, pierwsza odpychając z łagodnym uśmiechem tych co ją przez litość bawili; zaraz tez swoim zwyczajem odprawiła Stanisława.
— Idź asindzij do młodszych, nie męcz sobie gardła, ja tymczasem pogubione z twojej łaski oczka połapię...
Stanisław i Konstancja pierwszy raz w życiu znaleźli się sami... jemu gorąco serce biło, usta się otwierały i zamykały; chciał powiedzieć wiele a zacząć nawet nie umiał.
— Jutro więc, odezwał się po chwili milczenia, jedziemy, dziś panią przyszedłem pożegnać. Długo myślałem, czy nie lepiej uciec bez tych uroczystych słów, któremi natchnie mnie smutek, alem nie potrafił; bałem się, żebyś sobie pani kroku tego nie tłómaczyła opacznie.
— Panie Stanisławie — odpowiedziała, śmiało mu w oczy patrząc — czy ci co szczerze się rozumieją i cenią, mogą się omylić w znaczeniu swoich postępków?
— Więc pani nie zwątpisz o mnie? więc wierzysz że... tego przywiązania, o którem jej nigdy nie śmiałem wspomnieć, nic zachwiać nie potrafi?
— Wierzę, odpowiedziała młoda kobieta, tak jak wierzę, że to przywiązanie trwać musi i do niczego prócz do zawodów nas nie doprowadzi, jeśli zechcemy mieć nadzieję.
— Jakto? mielibyśmy się jej wyrzec? gorąco przerwał Stanisław.
— Ja się jej nie wyrzekam, bom nigdy nie miała, zawołała stanowczo i poważnie Konstancja. Nie lubię się łudzić, nie chcę oszukiwać... tysiące przeszkód nas dzieli, nic nie może przybliżyć.
— Wytrwanie! wytrwanie! zawołał Stanisław.
— Ale na cóż nam nadzieje? — odpowiedziała mu z uśmiechem kobieta, nie jesteśmy tak niepewni siebie, byśmy ich koniecznie potrzebowali... Ja spokojnie patrzę w przyszłość, przebiegam ją okiem szybkiem i po za nią przegląda mi świat inny, a tam coś lepszego od tej biednej pielgrzymki.
— O! nie! nie! i tu potrzeba mieć nadzieję.... ufasz mi?
— Zupełnie, i ufam sobie; są uczucia o które pytać się nie potrzeba, bo się malują we wszystkiem, czem żyje człowiek... Takiem jest nasze... Wszak to pierwsze słowo, a i to nie wiem czy było potrzebne, bośmy je dawno choć nie usty powiedzieli sobie.
— Jeżeli mi ufasz, miejże nadzieję...
— Nie! nie! wolę jej nie mieć. Ciężko, smutnie spłynęła moja młodość i odarła mnie zawczasu ze złudzeń, ja w ziemię i w ziemskie szczęście nie wierzę... mam coś lepszego. — Westchnęła. — Ale kiedyż się zobaczymy tutaj? dodała spokojnie.
— Nie wiem, odpowiedział Stanisław, to pewna że powrócę, przylecę, jak tylko mi pozwolą... a na długie chwile samotności...
— O! wiem czego pan chcesz, uśmiechnęła się płonąc Konstancja, ja bardzo lubię, ale się bardzo pisać boję. Słowo najprzód nigdy nie wypowie myśli... Napisać wszystko... straszno, trochę... nie dosyć... więc na cóż pisać?
— Żeby choć trochę wiedzieć co się tam dzieje daleko...
— To już rodzaj nieufności, ja tak wierzę sobie i swojemu wybranemu, że listu nawet nie chcę...
— To dobrowolne okrucieństwo!
— Więc piszmy, ale na Boga panie Stanisławie, niech to nie będą listy Julji i Adolfa, ani żadnych dwojga kochanków. Nie piszmy o uczuciach, bo te się nie malują słowem, a tracą rzucone na ten papier który je niesie nieproszonym oczom... piszmy do siebie jak przyjaciele, co pragną wiedzieć o sobie; ja o Warszawie, pan o wsi, o swoich, o sobie.
— Dobrze, bylebyśmy pisali.
— Będzie to rodzaj dziennika, nic więcej, a jeśli się tam wkradnie uczucie, nie będzie go przynajmniej w planie, przyjdzie chyba bez pozwolenia...
Długo tak mówili jeszcze, a rozmowa ostatnia byłaby się nie wiem kiedy skończyła, gdyby nie powrót Krombachów z gośćmi i zapełnienie salonu. Stanisław z pogodniejszą pożegnał ich twarzą i zniknął wkrótce; z ulicy spojrzał jeszcze na balkon, zobaczył na nim czarną postać i chustkę białą, zastanowił się, uciekł.
W domu zastał najosobliwsze zamięszanie, którego przyczyną po części był wyjazd, po części pan Bal, pragnący go przyspieszyć, a najniezręczniej opóźniający. Mnóstwa rzeczy zamówionych brakowało, tych które były nie umiano zapakować, słudzy i państwo do dróg nie przywykli zapominali najważniejszych, brali najniepotrzebniejsze w zamian. Lizia chciała zabrać nuty, przybory malarskie, książki, pamiątki, stoliczki jakieś i ulubione kanapki, a na to wszystko miejsca się znaleźć nie mogło; pan Bal pakował Niesieckiego, sądząc go bardzo na wsi potrzebnym, książki o ogrodownictwie i o gospodarstwie, worki nasion rozmaitych i wytworne narzędzia ogrodnicze. Pani Balowa napróżno mu przedstawiała, że bez filiżanek i talerzy obejść się nie potrafią.
Stanisław wcześnie maleńki akademicki przygotowawszy tłómaczek, któren lada gdzie rzucić było można, w pół ze śmiechem na wpół z żalem patrzał na tę zawieruchę zwabiającą tłumy ludzi.
W dwóch powozach mieli się pomieścić państwo, w jednym słudzy, a furgon wiózł za niemi wszystko co nieodbicie było w pierwszej chwili potrzebnem. Zamówieni furmani mieli nieco później dostawić resztę sprzętów do Zakala.
Pan Bal w ostatku byle już wyjechać, na nic nie zważał, gniewał się, prosił, całował sługi, ściskał furmanów, przemawiał słodko do furgonu chcąc go zmiękczyć, mnóstwa się rzeczy wyrzekał, wiele innych wyperswadowywał.
W dzień naznaczony, zamiast o dziewiątej rano, ruszyli przecie o trzeciej z południa, przeprowadzeni przez Strumisza, zamyślonego, poważnego, ale nie okazującego po sobie, jak żywo go ten wyjazd obchodził, przez przyjaciół poczciwego kupca, krewnych jego żony i dawnych domu znajomych. Na Pradze odkorkowano jeszcze kilka butelek, pijąc zdrowie Bala i wiwat przyszłym jego powodzeniom; a powozy wiozące tyle westchnień i nadziei, potoczyły się o zmroku ku Miłosnej.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.