Złote jabłko (Kraszewski, 1873)/Tom II/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złote jabłko
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.

Podroż do zaklętej jabłoni, do jabłka złotego.

Pierwszego dnia wszystko rozczulało podróżnego naszego, który rzadko wprzódy za miasto wyjeżdżał, a nigdy na nim wieś takiego jak teraz nie robiła wrażenia. Zachwycał go wschód słońca, o którym słyszał z tradycji, ale go za kamienicami widzieć nigdy nie mógł; brzęk komarów jesiennych, w którym znajdował pewną harmonją; zapach wypalanych ogrodów nawet i zeschłych liści, który mu się wydawał wonią zachwycającą; cieszył się dzwonkiem kościółka odzywającym zdaleka, kłaniał przechodzącym ludziom z uprzejmą grzecznością, uśmiechał do pokazujących wśród chmur lazurów niebieskich.
Nikt niestety tych jego uniesień nie podzielał prócz Lizy, która pomimo niespodzianego smutku, ciekawiła się na wszystko, wyglądała i której podróż wydawała się zajmującą zabawką.
Szło to wszystko jako tako dopóki byli w kraju ludniejszym i przywykłym do podróżnych, nie doświadczali niewygód, nie doznawali przeszkód, a że jesień nie była jeszcze dżdżystą, dosyć prędko dostali się do granicy.
Tu pierwsze spotkały ich nieprzyjemności, gdyż pomimo próśb, zaklęć i najrozmaitszych manewrów, na które się kupiec zdobywał, pomimo uprzedzającej jego dla najniższych urzędników grzeczności, rewizja czterech powozów odbyła się jak najściślej, mnóstwo rzeczy pokonfiskowano, inne wstrzymano, z obietnicą wysłania napowrót do Warszawy, a resztę trzeba było dobrze opłacić.
Pocieszając jednak żonę i córkę, gdy przebył granicę i znalazł się już wśród Wołynia, pan Bal zakrzyknął z zachwytem:
— Patrzcie co to za kraj! co to za kraj! co to za ziemia! co to za powietrze!
W istocie ziemia bardzo się pokazała tłustą, bo z błota jej wyleźć już było trudno, świeże deszcze zrobiły z niej rodzaj kaszy gęstej, w której ani utonąć, ani się z niej wydobyć nie było można. Jazda stała się męką piekielną; co krok potrzeba było stawać, dwa najmniej razy na dzień grzęznąć i wołami wyjeżdżać z kałuż, w które się końmi wjeżdżało; a w dodatku nocować po karczmach w których deszczu więcej było prawie jak na dworze... swąd, ciemnota i niesposób nawet pomieszczenia powozów.
Ale kiedy kto sobie raz postanowi widzieć co w różowych kolorach, co na to poradzić? Bal żartował z przypadków podróży, rozśmieszał żonę, rozochocał ludzi, wynajdował sposoby z najzawilszych wydobywając się trudności, a nad tem co go otaczało wciąż się pomimo błota i deszczu unosił. W Łucku dowiedział się przecie nieco dokładniej o drodze którą mu jechać było potrzeba, i że miał jeszcze dobrych mil dziewięć do Zakala, nie przenocowawszy więc w miasteczku, coraz niecierpliwszy dążył do swego dziedzictwa.
W ostatnim miasteczku na chwilę zaciągnęło się było czoło jego smutną chmurką, ale i ta rozeszła się wkrótce; żyd bowiem na gospodzie zajezdnej spytany o Zakale, odpowiedział mu:
— Zakale? grafa Sulimowskiego?
— Dawniej grafa Sulimowskiego, a dziś sprzedane.
— Tak! tak słyszelim! a waj! gadali u nas że graf bardzo wziął za niego pieniądze i niezmiernie tego kupca oszukał.
— O! o! — zawarczał pan Bal. — Alboż to zły majątek?
— Ja jaśnie panu powiem, odparł żyd poważnie się zbliżając; to bałamuctwo co gadają, to zły majątek, a to dobry majątek... Może być dogodny i niedogodny, a to co innego... ale zły! On tylko zły kiedy kupiono drogo, a kupiony tanio każdy on dobry.
— Masz wielką racją, panie gospodarzu, ale jakże mówią o Zakalu, urodzajny to przecie kąt?
— Przyznam się jaśnie panu, że ja tego dobrze nie wiem, ale to pewna że w piaskach.
Piasek i ta wieść że został oszukanym, że Zakale kupione było drogo, trochę go zafrasowało, ale przez noc wrażenie się rozeszło powoli, powiedział bowiem sobie: Mam majątek, a gdybym i sto tysięcy kupując go stracił, no to co? Straciłem i kwita.
Nazajutrz rano wyjeżdżając już znowu improwizował sielanki, którym choć jesienne nie sprzyjało powietrze, wyobraźnia dodawała barwy. W miarę jak się posuwali ku Polesiu, natura chociaż piękna, smutniejszą przybierała postać; wesoły Wołyń wyciągał się równą płaszczyzną, błota przerzynały go coraz gęściej, bory sosnowe zajęły miejsce rzadszych co krok dębów, trakt wężał, droga stawała się coraz gorszą, mosty niebezpieczniejsze, karczmy pustsze i zimniejsze. A że deszcze nie ustawały, coraz więc też powolniej jechać było potrzeba i gorączka pana Bala miała czas rozwinąć się do najwyższego stopnia.
Jednego dnia ujechali tylko mil trzy i zanocować musieli w lesie, w jednej izdebce lichej karczemki mieszcząc się ile ich było z mnóstwem chłopów i żydów. Dalej jechać było niepodobna, droga nieznajoma, popsuta, noc choć oczy wykol, wicher i słota. Wszyscy cierpieli ale milczeli nie widząc na to sposobu, a skutkiem dokuczliwej już podróży, zaczęli równo z panem Balem pragnąć Zakala. On z synem przenocowawszy w powozach, pobudził nazajutrz raniuteńko ludzi, spodziewając się że ostatnie mil sześć zrobi jednym tchem i nocować będzie pod dachem Szujskich... ale mil sześć w takiej porze ciężkiemi, obładowanemi powozami, nie tak się łatwo ujechać może i zaledwie cztery z największym wysiłkiem do późnej nocy, pozarzynawszy konie, od noclegu zrobili.
Szczęściem trafił się nocleg choć w dosyć nieporządnej i opustoszonej, ale bardzo obszernej gospodzie małego miasteczka poleskiego. Tu już o mil dwie o Zakalu najłatwiej dowiedzieć się było można; wszakże pan Bal miał tę ostrożność, że gorejąc chętką rozpytywania się, nie czynił tego przy synu i żonie, ale w kącik żyda zawezwał.
— Powiedz no mi mój kochany — rzekł ostrożnie się oglądając, zasiadłszy na ławie w alkierzyku. — Znasz ty Zakale?
— Jakto, coby ja jego nie znał, to dwie mile ztąd; u mnie zawsze staje pan rządca, odpowiedział arędarz, ale mówią, co jego graf sprzedał...
— Jakiż to majątek? spytał Bal powolnie.
— No! a jaki ma być majątek? taki jaki oni tu wszystkie... ot! majątek.
— Ale jakże mówią... dobry?...
— Wun jest i dobry, kiwnął żyd głową, rządca wielki pan, on bogaty człowiek...
— A ziemia?
— Jaka ma być ziemia? zwyczajnie ziemia.
— Pszenicę tam sieją?
— Daj Boże, żeby tam żyto było!
— Chcesz mówić, że to jest więcej żytny majątek? podchwycił Bal niespokojnie.
— Może to pan co Zakale kupił? uśmiechnął się żyd podejmując jarmułkę.
— A no! zgadłeś, odpowiedział przybyły.
— Nu! to winszuję Jaśnie panu...
— Cóż kiedy mi nie chwalisz.
— Jakto ja nie mam chwalić? podchwycił żywo izraelita... Cztery wioski! las! łąki!
— No! więc widzisz, z jaśniejszemi oczyma zawołał kupiec, że dobry majątek.
— Czemu nie ma być dobry? przypochlebiając się sąsiadowi zawczasu, odpowiedział żyd.
— A dwór porządny w Zakalu?
— Stary, wielki dwór, bardzo śliczny dwór! rzekł znowu arędarz, czemu nie ma być porządny?
— Któż tu jest tak w sąsiedztwie?
— Jakto, w sąsiedztwie?
— Kto tu mieszka z obywateli w okolicy?
— O! tu jest gwałt panów obywatelów.
— Powiedzże mi choć kilku.
— Naprzód... jest pan Mikas...
— Co to za nazwisko! Michał chyba?
— Może on i Michał... ale jego nazywają Mikas... co jest koło magazynów turbatorem (kuratorem być miało), bardzo śliczny pan... on niedaleko mieszka...
— No! a więcej, tak z lepszych panów, bogatszych.
— Tu jest plipotent księcia, co do niego wszyscy jeżdżą...
— Ale z panów? niecierpliwie spytał Bal.
— Tu wszyscy panowie, co Jaśni pan chce?
— Tego to się widzę nie dowiem, rzekł w duchu kupiec, skłonił się i pośpieszył na drugą stronę.
— A co, kochana Ludwisiu, zawołał do żony, dowiedziałem się trochę o Zakalu. Żyd powiada że bardzo piękny, żytni prawda, ale żytnie są najlepsze, — majątek... dwór okazały, staroświecki, wielki, wygodny, rządca słyszę ma się dobrze nawet. Co się tycze sąsiadów, o tych jakoś dowiedzieć się od niego nie potrafiłem, plótł mi androny.
Ludwika i Stanisław spojrzeli tylko po sobie, gdyż więcej już daleko od Bala wiedzieli, ale nie spieszyli ze smutną prawdą. Stanisław w Łucku jeszcze znalazł z kim się rozmówić o tem i nagiej dowiedział rzeczywistości. Zaręczono mu że majątek, nie licząc kosztów których mógł wymagać, najmniej o dwakroć sto tysięcy został przepłacony; że ziemia była licha, gospodarstwo nakładów wymagające znacznych.
W najróżowszym humorze spędził tę noc pan Erazm, tak oczekując ranka, jak tęsknił niegdyś za nabyciem majątku. O brzasku pobudził sam ludzi, począł pakować, gderał na kobiety, że zawsze marudzą i nie uspokoił się, aż wziąwszy przewodnika ruszyli nareszcie w drogę.
Chciał pospieszyć, ale błoto zmusiło go jeszcze do kilkogodzinnych niecierpliwości i słodkiego marzenia.
O włos że się nie wywrócili parę razy i zjechawszy z szerszej drogi, stanęli na górze, z której już widać było z daleka Zakale, tak jakeśmy je czytelnikowi ukazali. Gdy wieśniak przeprowadzający biczyskiem na nie wymierzył, pan Bal wyskoczył w błoto, wołając: gdzie? gdzie? i pierwszy raz objął okiem to pożądane dziedzictwo. Wszyscy aż do ludzi z ciekawością otworzyli oczy, powozy się zastanowiły... i twarze powlekły wyrazem smutku. Jedna tylko promieniała.
— Pozycja wspaniała! majestatyczna! wołał nowy dziedzic, przepyszna! przeszła nawet oczekiwania moje... rzeka przypomina amerykańskie... cudna rzeka! bory pełne pierwotnej natury... kraj dziewiczy!
— Ale to smutne jak grób, zawołała z kolei pani Balowa.
— Moja duszko, uprzedzasz się! krzyknął w uniesieniu pan Erazm, na miłość Boga! nie czyń tego, bo ci się wszystko wyda czarno.
— A ty przeciwnieś się uprzedził, smutnie odpowiedziała żona; no siadajmy i jedźmy, bo i mnie pilno, jeśli nie odjechać to odpocząć.
Pan Erazm tak się umieścił w powozie, żeby mógł ciągle mieć na oku Zakale, które egzaminował, szukając starego wielkiego dworu i nie mogąc go znaleść, choć od pół godziny nań patrzał. Przywykły do gmachów stolicy, dom wielki wystawiał sobie czemś nakształt Brylowskiego pałacu, wyobraźnia jego dodawała bramy, stary ogród, obszerne budowy.
Spoglądał na czarniejącą kępinkę na przeciwnym brzegu rzeki i zmieścić mu się w głowie nie mogło, żeby to miała być jego przyszła rezydencja. Wioska za to ogromnym sznurem wyciągnięta, jak czarny wąż na piasku, w dumę go wzbijała.
Tak powoli dobili się po straszliwej grobli, która im się na zakąskę dostała i do promu. Prom spał... ledwie ludzi dowołać się było można.
Podróżni powysiadali mimo deszczu, ztąd już jak na dłoni było Zakale, wioski zasłaniały brzegi i zarośla, ale dwór stał na oku.
— Otóż i twoje pałace! odezwała się z uśmiechem Ludwika, wskazując czarny, płotami ścieśniony, niepoczesny budynek.
— Ale nie, moje serce! śmiejąc się rzekł Bal. Chłopie, zawołał, czy to dwór w Zakalu?
— A to dwór, proszę pana, a cóż? odparł swoim zwyczajem poleszuk.
Bal nic nie rzekł.
— Widzisz moja duszo, zebrał się po chwili, stare wiejskie dwory zwykle tak niepoczciwie wyglądają, środek ich za to nadzwyczaj wygodny... Na wsi to się to na zewnętrzną fizjognomją nie zważa. Nikt tu od czasu Szujskich nie mieszkał! Ale zobaczysz jak ja ci to wystrychnę.
— A gdzie ogród? spytała Lizia.
— Ot przed dworem, rzekł chłop, co panienka widzi, gdzie osika i brzoza, a te sosny.
— A więcej?
— Więcej nie ma.
— Ty, tobyś zaraz chciała saskiego ogrodu! przerwał Bal, usiłując wszystko czego nie dostawało załatwić. Zwyczajnie wiejski ogródek, ale co za widok z niego! Gdy się to zasadzi! urządzi! Zresztą w lesie, a las jest o trzy kroki, park można zrobić jaki zechcesz... choć milowy.
W miarę jak się przewożąc przybliżali, sam pan Bal mocno uczuł zawód, ale tego po sobie nie pokazywał, owszem usiłował tłómaczyć każdą rzecz na dobre, o ile tylko było można; żona się już tylko uśmiechała z tych próżnych jego wysiłków.
— Już to nie zaprzeczysz Ludwisiu, mówił żywo, że pozycja nie widziana. Jak tu stanie nowy nasz pałacyk! ogród! cudo będzie powiadam!
Lizia pokręciła główką, ruszyła ramionami, uśmiechnęła się z przymusem.
Bal spojrzał po twarzach, wyczytał na nich smutne wrażenie i począł się zżymać.
— To są ludzie, rzekł w duchu, co jak sobie raz powiedzą co, niczem im tego z głowy wybić nie można. Ale czas najlepszy radca. Zobaczymy.
Zjechawszy z promu, trzeba się było jeszcze tłuc po niegodziwej wązkiej grobeleczce, po której od dawna żaden większy powóz nie przechodził, zalanej na wpół wodą i poprzerzynanej dziurami niezgruntowanemi. Dalej drożyna wiodła pod górę stromą, ku temu krzyżowi, któryśmy wspomnieli. Ulica do niego prowadząca tak była ciasna, że szeroka kareta państwa Balów między płotami uwięzła.... chciano konie zatrzymać, ale powóz na dół się staczał unosząc połamane płoty za sobą... ludzie byli daleko.... ledwie sobie z tym przypadkiem radę dać mogli, który kobiety nie pomału zastraszył... Słudzy jakoś przytrzymali karetę, a tymczasem posłano do dworu po posiłek. Bal chciał otworzyć drzwiczki, by co prędzej wybiedz, ale płot przytrzymywał je mocno; dobył się więc bez ceremonji przez okno, wlazł na płot i stanął nareszcie na swej ziemi, na swoim dziedzińcu.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.