Złoto i krew/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Złoto i krew
Podtytuł W szponach czerezwyczajki. Powieść sensacyjno-szpiegowska
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XI.
Porwany...

Korski, ocknął się dopiero, w nieoświetlonym samochodzie. Wóz pędził, z zawrotną szybkością, a jedno spojrzenie przez szyby starczyło, żeby stwierdzić, iż dawno opuścił on miasto, a mknie jakąś szosą, śród pustych pól.
— Tam, do licha! — pomyślał i z przerażeniem stwierdził, że ręce ma z tyłu związane a na jego ustach, spoczywa knebel, z trudem pozwalający na oddychanie.
Powoli, powracała mu świadomość, przeżytych, tragicznych wypadków. Przypominał sobie i okropną śmierć Czukiewiczowej i jej słowa przed zgonem wyszeptane i swą nieudaną ucieczkę i przymuszony pod groźbą browninga, powrót do domu. Pamiętał, jak mężczyzna w ciemnych okularach, zaprowadził go na nowo podziemnym korytarzem, do tego samego pokoju, jak tam naigrawał się z niego garbus, a Korski, w pewnym momencie, gdy przybyło auto i miano go wynieść, nie mogąc pohamować się dłużej rzucił się na swych prześladowców, w rozpaczliwym zamiarze ucieczki, zadał im kilka uderzeń, lecz rychło, legł pod ich ciosami, obezwładniony, tracąc przytomność.
— Do licha! — powtórzył w myślach — Nie słodki czeka mnie los!
Z pod przymrużonych powiek, udając, że jest nadal zemdlony, obserwował swych oprawców, znajdujących się w samochodzie. Garbus siedział, naprzeciw niego na ławeczce, raz po razie podskakując do góry, od niespodziewanych wstrząsów, jakie powodowała szybka jazda auta, a mężczyzna w ciemnych okularach zajmował obok Korskiego miejsce.
Gdy Korski się ocknął, milczeli, lecz garbus, wnet pierwszy przerwał ciszę.
— Nad ranem, powinniśmy być w Gdańsku! Tam będziemy całkowicie bezpieczni! A chyba, papiery mamy w porządku i bez przeszkód nas przepuszczą przez granicę! Prawda, towarzyszu, Sieroża?
Nazwany Sierożą, mężczyzna w ciemnych okularach skinął głową.
— Głupi osioł! — mówił dalej garbus, wskazując na Korskiego, w przekonaniu, że ten jest nieprzytomny — Wplątał się w idjotyczną przygodę i sam sobie winien, że zginie!
— Oczywiście! — mruknął Sieroża — I ja jestem przekonany, że Czukiewiczowa przedtem, albo w ostatniej chwili, wyznała mu, że są zdeponowane klejnoty i jak brzmi hasło. Przywiązanych miał do siebie ludzi Brasin! Bo, choć męczyliśmy Krebsa, umarł, nie zdradziwszy się najlżejszem słówkiem!
Korski poczuł, jak po jego plecach biegnie zimny dreszcz. Z natężeniem słuchał dalej.
— Trzeba będzie — prawił teraz garbus — wziąść na spytki tego dudka i albo torturą, albo obietnicami, wydobyć z niego wszystko! Przypuszczam, że znając nasze metody, po dobroci wyśpiewa, sądząc, iż po raz drugi zwrócimy mu wolność! Ale — zaśmiał się złym śmiechem — zawiedzie się srodze!
— Oczywiście — rzucił przez zęby Sieroża — Tak, czy owak, musi zginąć, bo nie puścimy swobodnie niebezpiecznego świadka! Poto, żeby narobił krzyku i powstał skandal na całą Europę? A my mamy, z góry przykazane, unikać rozgłosu!
Zamilkli.
— Boże! — pomyślał Korski z rozpaczą — Czyż niema dla mnie ratunku?
Nagle, stała się rzecz nieoczekiwana. Rozległ się huk i samochód przystanął gwałtownie.
— Cóż się stało? — zapytał niespokojnie garbus, opuszczając szybę.
— Niczewo! — zabrzmiał z cudzoziemska z zewnątrz głos — Guma pękła! Skoro wsio budiet w pariadkie!
Szybko jął coś majstrować koło auta, a siedzący wewnątrz mężczyźni gorączkowo śledzili jego pracę. Raptem, garbus drgnął.
— Jakiś samochód się zbliża! — wyrzekł.
W rzeczy samej, w ich stronę, z przeciwnego kierunku, nadjeżdżało oświetlone auto.
— Tylko, spokój! — szepnął Sieroża — To nie pogoń, a przypadkowe spotkanie! Na szczęście, ten — trącił Korskiego — jest nieprzytomny! Zresztą, ma zakneblowane usta!
Tajemniczy samochód, stawał się coraz bardziej widoczny i już można było rozróżnić, że jest bez pasażerów i znajduje się w nim tylko szofer. Musiał on odwozić kogoś, daleko za miasto i widocznie z tej wycieczki do Warszawy powracał.
Spostrzegłszy jednak, stojące nieruchomo auto, przyglądał mu się z zaciekawieniem, a gdy zrównał się z nim, zatrzymał swój wóz i zapytał uprzejmie:
— Widzę, że coś się tu zepsuło! Może dopomóc, państwu?
— Dziękujemy! — odparł garbus, siląc się na uprzejmy ton — Pękła nam guma, ale sami damy sobie radę!
Korskiemu zaświtała nagle nadzieja ocalenia.
— Ratunku! — krzyknął, starając się uwolnić od knebla — Ratunku!
Ale głos Korskiego, stłumiony przez wiążącą mu usta szmatę, tylko słabo przedostał się na zewnątrz. Tem niemniej zwrócił on uwagę kierowcy samochodu, który nadjechał.
— Cóż to? — zapytał zdziwiony. — Ktoś tam jęczy u was w aucie?
Korski czynił nadal rozpaczliwe wysiłki.
— Ratunku... — bełkotał — Ratunku...
Ale, w tejże chwili, potworna łapa, legła na jego ustach, wtykając jeszcze głębiej knebel.
— Ha... ha.. ha.. — jął się śmiać garbus, zwracając się do obcego szofera. — Pytacie się, kto tu u nas jęczy? W rzeczy samej, wieziemy chorego!
— Chorego?
— Tak! Nasz krewny! Pozbawiony rozumu! Szaleniec! Odstawiamy go do domu zdrowia!
— Hm... — mruknął szofer, któremu cała ta przygoda wydała się podejrzana. — A mnie się zdawało najwyraźniej, że on wołał o ratunek, tylko ktoś tam w środku, zatkał mu usta.
Garbus począł się jeszcze głośniej śmiać, a mężczyzna w okularach, po cichu wyciągnął browning z kieszeni.
— Wołał o ratunek? — powtórzył. — Istotnie, krzyczy on ciągle o pomoc, bo jest ogarnięty manją prześladowczą. Czasem dostaje nawet ataków furji! To go musimy wiązać!
— No... no...
— Nie obawiajcie się, nie jesteśmy bandytami i nie robimy mu nic złego! Ha... ha.. ha.. Przepraszam, że się tak śmieję, ale śmieję się z waszej miny... Bo, w rzeczy samej, niema powodu do wesela, bo co widzicie jest bardzo smutne.
Lecz, szoferowi przyszło nowe spostrzeżenie do głowy.
— Powiadacie, panowie — rzekł — iż odwozicie jakiegoś waszego kuzyna do domu dla obłąkanych? Czemuż, w takim razie, wasz samochód podąża w kierunku granicy, o ile się nie mylę, w stronę Gdańska.. Przecież lecznice dla nerwowo chorych, znajdują się pod Warszawą?
— Otóż, to właśnie! — zawołał wciąż naturalnym tonem garbus. — Wieziemy go do jednego z sanatorjum pod Gdańskiem, bo tam znajdzie daleko lepszą opiekę! Znakomici specjaliści, najnowsze systemy leczenia! Pojął pan teraz, panie kierowco?
— Hm... — mruknął tamten, nie wiedząc, co odpowiedzieć, lecz widocznie, jeszcze nie przekonany ich argumentami.
Nie wiadomo, jak dalej potoczyłaby się rozmowa i czy obcy szofer, który daremnie starał się rozróżnić, co się wewnątrz działo w nieoświetlonem aucie, poprzestałby na tych tłumaczeniach, gdyby, w tejże chwili, kierowca samochodu napastników, uporawszy się ze zmianą opony, nie wskoczył na swe miejsce i nie uruchomił wozu do biegu. Samochód warknął i ruszył naprzód.
— Do widzenia! — krzyknął nieco drwiąco garbus. — Dziękujemy za pomoc!
Szofer, nie odparł nic, tylko patrzył długo wślad za niknącym wozem. Rychło, migały na szosie, śród ciemności tylko dwa małe światełka latarni, znajdujących się z tyłu auta.
— Dziwne! — szepnął, kręcąc głową. — Bardzo dziwne! Choć, istotnie, mógł to być warjat, którego odwożono do zakładu dla obłąkanych, ci ludzie, wydali mi się podejrzani! Bardzo niewyraźni! Lecz, cóż miałem robić? Było ich trzech, a ja, jeden, nieuzbrojony! Siłą nie mogłem zrewidować auta...
Poczem, po chwili milczenia, w myślach, dodał:
— Na szczęście, zauważyłem numer tajemniczego wozu. Prywatny! 99988! Łatwy do zapamiętania! Trzeba będzie w Warszawie to wszystko sprawdzić! Bardzo dziwne!
Tymczasem, w samochodzie napastników, pędzącym teraz szybkością przeszło stu kilometrów na godzinę, mężczyzna w ciemnych okularach, którego nazywano Sierożą, mówił:
— Dobrze, że temu durniowi, nie przyszła chętka zajrzenia do wewnątrz, bo najspokojniej wpakowałbym mu kulę w łeb! Na szczęście, obyło się bez strzałów i rozlewu krwi!
Garbus wyładował całą swą złość na Korskim. Puścił on jego usta, jakie aż do tej chwili zatykał ręką i z całej siły uderzył go pięścią po głowie.
— Pomimo knebla śpiewasz? — warknął zaciekle. — Nie zaśpiewasz ty nam już więcej!
Korski jęknął tylko cicho. Więcej, niźli otrzymany mocny cios, bolała go świadomość, że jest bezpowrotnie zgubiony.
— Czemuż ten szofer — myślał z rozpaczą — nie wystąpił energiczniej, skoro posłyszał moje przytłumione wołania i na ich skutek, powziął wątpliwości! Lecz, czyby to co pomogło? Był sam przeciw tym uzbrojonym zbójom. Och, nie dadzą mi oni, po raz drugi, okazji do ocalenia!
Istotnie, garbus, nadal coś mrucząc z pasją, wyciągał jakąś butelkę z kieszeni. Zwilżył nią chustkę i przytknął do nosa Korskiego.
— Nie zaśpiewasz! — powtórzył.
Poczuł, znajomy sobie mdły i odurzający zapach. Daremnie kilka razy, usiłował odsunąć głowę, narkotyk działał coraz silniej i podobnie, jak za pierwszym razem, kiedy porwano go na ulicy, stracił przytomność.
— W porządku... — posłyszał jeszcze, niby biegnący zdala złośliwy szept.
Istotnie, wszystko musiało się odbyć „w porządku“ dla napastników, nie „zaśpiewał“ więcej Korski i przebyto, bez przeszkód granicę, bo kiedy, po długiem omdleniu się ocknął, dojrzał, że samochód stoi przed jakąś kamienicą.
Był to luksusowy, wytworny budynek, a na parterze wielkie szyby wystawowe, jakie bywały w pierwszorzędnych przedsiębiorstwach, a nad niemi napis, w niemieckim języku: „Dom handlowy, Feniks. Hurtowa sprzedaż futer“.
O wczesnej musiano tu przybyć godzinie, bo ulica była pusta, nigdzie nie widać było przechodniów, a sąsiednie kamienice wydawały się uśpione i zamarłe.
Garbus, wraz z mężczyzną w ciemnych okularach, szybko wynieśli Korskiego z auta do domu, którego drzwi otworzyły się natychmiast, jakgdyby umyślnie tam na nich oczekiwano. Było to wejście, jakie przeważnie zagranicą się znajduje, wiodące wprost do środka z ulicy, a nie przez bramę.
W przedsionku, wysłanym grubym dywanem, stała jakaś młoda kobieta. Wysoka, o wielkich czarnych oczach i wybitnie wschodnim typie, którą nazwaćby można było piękną, gdyby jej twarzy nie szpecił wyraz dziwnego okrucieństwa. Przyglądała się ona, z pod przymrużonych powiek, przyniesionej „zdobyczy“, a na jej wargach igrał nieokreślony uśmiech.
— Hm... — mruknęła, przyglądając się Korskiemu. — Więc, to on... Choć, uprzedziliście mnie telefonicznie o waszem przybyciu, inaczej go sobie wyobrażałam... Wcale przystojny chłopak.
Podeszła i lekko podniosła podbródek Korskiego. Był tak oszołomiony i takie ogarnęło go znów osłabienie, że dolatywał go tylko dźwięk słów, lecz ani dobrze nie mógł rozróżnić twarzy nieznajomej, ani też posłyszeć, co mówiła.
— Będziecie mieli z niego pożytek, towarzyszko Sonia! — wyrzekł tymczasem garbus, mrugnąwszy jakoś poufale.
Język kobiety wysunął się nieco i zwilżył wargi. Jak oblizuje się tygrysica, gdy czuje świeżą a łakomą ofiarę. Musiała ona tu jednak zajmować wyższe stanowisko i nie dopuszczała do żartów, bo oblicze jej przybrało wyraz surowy i rozkazała ozięble.
— Przenieść go tam, gdzie wiecie! A w jaki sposób wydobędę z niego wszystko, to już moja rzecz!
— Oj! Szykuje się „badanie trzeciego stopnia“! — szepnął garbus, lecz wnet umilkł, na tyle był groźny wzrok kobiety.
Tylko, mężczyzna w ciemnych okularach przyglądał się tej scenie obojętnie. Widział on, już tyle rzeczy potwornych, że nic nie było w stanie go poruszyć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.