Złoto i krew/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Złoto i krew
Podtytuł W szponach czerezwyczajki. Powieść sensacyjno-szpiegowska
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XII.
Jak wygląda miłość starców...

Marta Dordonowa tego wieczoru, od dłuższego już czasu, znajdowała się w mieszkaniu dyrektora Dulemby. Jak zostało ułożone z Morenem, postanowiła ona zdobyć za wszelką cenę znaczniejszą sumę pieniężną, bo czuła, że grunt pali się pod nogami i że Jadzia wraz z Zawiślakiem lada chwila ich mogą zdemaskować.
Siedzieli teraz oboje w gabinecie Dulemby, w wygodnych fotelach, przy stoliku, zastawionym licznemi butelkami wina i likierów, dyrektor z miną bardzo zadowoloną z tego sam na sam z bogdanką, a Marta w pozie nieco wyzywającej, jakby chcąc ostatecznie skokietować swego podtatusiałego adoratora.
Nie jeden kieliszek został wychylony, o czem świadczyły zaczerwienione policzki, a palce Dulemby, niby od niechcenia gładziły obnażone ramię Marty.
Choć jednak Marta leżała w swym fotelu więcej, niż swobodnie, a jej nóżka wysunęła się z pod sukienki aż po kolanko, z ust padały słowa, na pozór smutne, a mające na celu wysondowanie Dulemby.
— Naprawdę mi przykro — mówiła — że przezemnie zaczęła się ta historja...
— Jaka?
— Nieporozumienia z twoją córką Jadzią! Czyż to przyjemnie, że nie mogąc przeszkodzić naszemu związkowi uciekła ona z domu i doszło do podobnego skandalu!
Dulemba potrząsnął energicznie głową.
— Rozkapryszona dziewczyna! — mruknął — Nie wiadomo, gdzie przepadła i dość mi narobiła kłopotu! Lecz, jeśli sądzi, że w ten sposób wpłynie na moją decyzję, to się grubo myli! Jak ją bieda przyciśnie, powróci do domu! Nie przejmuj się tem, Martuchno...
— Jakżesz nie mam się przejmować! — zawołała podstępnie. — Mocno się obecnie zastanawiam, czy wolno mi w podobnych warunkach, zostać twoją żoną! Nie zamierzam wdzierać się siłą do niczyjej rodziny...
Dulemba aż poczerwieniał z podniecenia.
— Ach, co za głupstwa! — gwałtownie zaprzeczył — Zdaje się, ja decyduję o wszystkiem, a nie ona! Zresztą, albo Jadzia się uspokoi i zrozumie, że tak nadal postępować nie wolno, albo też, zerwie ze mną stosunki i wyjdzie za tego głodomora Korskiego — Dulemba nie wiedział jeszcze o tragicznej przygodzie — a ja pierwszy jej przepraszać nie myślę...
— Jednak...
— Droga Marteczko — jął teraz prosić, przysuwając się coraz bliżej — ty, taka rozumna kobietka i przejmujesz się idjotycznemi fochami? Przez narwaną dziewczynę pragniesz rozerwać nasze szczęście? A ja już pomyślałem o wszystkiem! Pomyślałem, aby przyśpieszyć datę naszego ślubu i ciebie jaknajbardziej zabezpieczyć!
Teraz, dopiero Marta naprawdę nadstawiła ucha. Przyciskając się również blisko do dyrektora, szepnęła:
— Zabezpieczyć? Jakiś ty dobry...
— Oczywiście! — mówił — Pragnę złożyć, jak zostało omówione pomiędzy nami, sumkę dwustu tysięcy na twoje nazwisko! Żebyś nie zależała od nikogo i nikt ci tych pieniędzy później nie mógł wydrzeć!
— Ach...
— Idzie mi to nieco trudniej, niż myślałem, bo czasy są wyjątkowo ciężkie i wprost z interesu wydzierać muszę każdy grosz! Ale, już zdążyłem zebrać trzydzieści tysięcy i sądzę, że rychło wydostanę resztę!
— Trzydzieści tysięcy?
— Tak! Mam je nawet tu! U siebie w kasie!
— W kasie?
Dulemba uśmiechnął się lekko; jakby chcąc przekonać ją o swem poświęceniu, odsunął się od niej i powstał z miejsca. Dordonowej zaś zabiło serce. Suma trzydzieści tysięcy była daleka od przyobiecanego mająteczku, ale obecnie, gdy groziło niebezpieczeństwo, należało choć to pochwycić i z tem uciec. A idąc do dyrektora, tego obawiała się najwięcej, że wogóle tylko drobniejszą kwotę pieniężną, będzie on posiadał w kasie.
— Uf! — wyrwało się z jej piersi, ledwie przytłumione westchnienie ulgi a w głowie, natychmiast, zrodził się odpowiedni plan.
Tymczasem Dulemba, nie zwróciwszy rzecz prosta uwagi, ani na zachowanie się Marty ani na jej oczy, które błyszczały chciwością, podszedł do kasy, otworzył ją kluczami, wyjętemi z kieszeni i jął z tamtąd wyciągać paczki banknotów.
— Trzydzieści tysięcy! — powtórzył, podnosząc paczki do góry i pokazując je z dumą — Na dzisiejsze czasy też znaczy to coś!
Marta również była tego samego zdania. Porwała się z kolei z miejsca, przypadła do Dulemby i jęła go ściskać gwałtownie.
— Złoty, jedyny... — szeptała — Nie mówmy o pieniądzach!
Pociągnęła go w stronę, stojącej obok stoliczka otomany i wraz z nim osunęła się na nią, tak, aby nie miał czasu zamknąć z powrotem kasy.
— Jakiś ty dobry, jakiś ty kochany! — jęła go osypywać namiętnemi pocałunkami — Jak ty dbasz, o twoją Martuchnę! Przekonałeś mnie o swojem przywiązaniu! I Marta na zawsze, należy do ciebie! Nawet, gdybyś nie miał grosza!
Pieszczoty stawały się coraz gorętsze, a kobieta wprost owinęła się dokoła starego człowieka. Dulembie uderzyła krew do głowy. Całą swą namiętnością, tem więcej potężną, że była to namiętność ostatnia, pożądał on Martę, a do podobnych wybuchów nie był przyzwyczajony, gdyż dotychczas, grając umiejętnie na jego zmysłach, pozwalała zaledwie na niewinne pocałunki. Ogarnął go żar, niczem młodzika. Wpijał się ustami w to jędrne a rozkoszne ciało, a ona, jakby chcąc go podniecić jeszcze bardziej tuliła się do niego gwałtownie. Widział jej jędrne piersi, wyzierające z pod głęboko dekoltowanej sukienki a zgrabna noga ocierała się o jego nogę.
— Aa... — bełkotał lubieżnie.
Lecz jeśli usta Marty, odwzajemniały na pozór, namiętne pocałunki, jej palce były zajęte zgoła czem innem. Wyciągały powoli, z leżącego na stole woreczka jakiś proszek i z niebywałą zręcznością wprost, wsypywały ten proszek do najbliższego, na pół opróżnionego kieliszka.
— Ach! — zawołała nagle, odrywając się od dyrektora i ukończywszy niespostrzeżenie tę podejrzaną czynność — Całujesz tak, jakgdybyś miał lat dwadzieścia! Nie dorówna ci, najmłodszy kochanek! Zakręciło mi się w głowie!
A gdy spozierał na nią, w swem zaślepieniu, dumny z jej słów, dodała:
— Napijmy się wina! To mnie, może, otrzeźwi! Lub bardziej jeszcze upoi!
Szybko pochwyciła jedną ze stojących na stole butelek i nalała do pełna, dwa kieliszki. W jednym z nich znajdował się groźny proszek.
— Pij! — rzekła, zbliżając ten kieliszek do ust dyrektora — Pij, za naszą pomyślność!
Dulemba tak był podniecony, że by nadal móc pieścić i całować tę piękną kobietę, zgodziłby się na wszystko, a nie tylko, na wychylenie, na pozór niewinnego, kieliszka wina. Może, zresztą myślał podstępnie, że wino to, które i ona z kolei wypije, bardziej ją oszołomi i stanie się ona powolna wszystkim jego prośbom. Bez namysłu, tedy wysączył trunek do dna i wesoło zawołał:
— A ty, Marto?
I ona prędko spełniła toast. Poczem, odstawiwszy, obydwa kieliszki, krzyknęła:
— Tak, to lubię!
Znów przywarła do niego. Lecz, gdy on, z powrotem pochwycił ją w swe ramiona, jej oczy, niby to z namiętnością utkwione w oczy dyrektora, chytrze podstępnie śledziły i oczekiwały na skutek, jaki powinien był wywrzeć trunek.
W rzeczy samej, rychło jego uściski i pocałunki stały się słabsze, odsunął się nawet od niej i ze zdziwieniem wyszeptał:
— Coś mi nie dobrze!
— Nie dobrze? — powtórzyła — Et, chyba zaraz przejdzie!
Tuliła się doń mocno. By nie mógł powstać z otomany i zadzwonić na służącą.
— Nie... rozum... — jeszcze wymówił, poczem nagle zamknęły się jego oczy, a głowa ciężko opadła na poręcz kanapy.
— Skończone! — syknęła z triumfem — Skończone! A teraz nie traćmy chwili!
Porwała się z miejsca, podbiegła do kasy, która pozostała otwarta i z tamtąd łapczywie jęła wyciągać paczki banknotów.
Przeliczyła paczki. Było ich trzydzieści, składających się przeważnie z pięćsetzłotowych banknotów, owiniętych cienkiemi paskami papieru. Na każdym z nich widniała cyfra — 1000.
Uczyniła z nich jeden spory pakiet, który zawiązała w pochwyconą z biurka gazetę. Jej zadanie zostało spełnione, mogła ruszyć w dalszą drogę.
Ale, nadsłuchiwała przez chwilę. Z dalszych pokojów nie dobiegał żaden odgłos. Widocznie, znajdująca się w kuchni służąca, nie wychodziła z tamtąd, zgodnie z otrzymanem od dyrektora zleceniem, by nie stać się niedyskretnym świadkiem
— Świetnie!
Marta spojrzała teraz na twarz Dulemby. Leżał z zamkniętemi oczami na otomanie, usta miał szeroko rozwarte i wydawał się głęboko uśpiony.
— Nie rychło się zbudzi! — pomyślała — Mój proszek potrzyma go w stanie nieprzytomnym do rana!
W rzeczy samej, nie otruła dyrektora, lękając się zbrodni. Zresztą, pocóż jej było popełniać zbrodnię, gdy sądziła, że bezkarnie ujdzie zagrabienie kilkudziesięciu tysięcy?
Podeszła tylko do biurka i na dużym arkuszu papieru, jęła pośpiesznie kreślić:
„Drogi przyjacielu! Po dłuższym namyśle, nabrałam przekonania, że niezbyt szczęśliwy byłby nasz związek! Dlatego też wolę pierwsza zerwać ten stosunek i Cię opuścić! Sądzę, że nie będziesz się gniewał, że zabrałam drobną sumkę, znajdującą się w kasie i z tego powodu nie zechcesz mnie ścigać, ani nie złożysz skargi. Ośmieszyłbyś tylko samego siebie, bo ludzie zbyt dobrze wiedzieli, jak byłeś we mnie zakochany a nie oskarża się o kradzież niedoszłej żony! Pieniądze te zaś, to tylko niewielkie odszkodowanie za czas, stracony przy tobie! Zresztą przeznaczyłeś je dla mnie! Bądź więc, kontent, żeś wykpił się tak tanim kosztem, gdyż daleko więcej chciałeś złożyć u mych stóp! A na przyszłość, unikaj kobiet, które „zakochują się“ w mężczyznach, w twoim wieku, zbyt łatwo i o których przeszłości nic nie wiesz!

Marta“.

Położywszy kartkę na widocznem miejscu, rzuciła ostatnie spojrzenie na spoczywającego nieruchomo Dulembę i pośpiesznie, bez przeszkód, opuściła mieszkanie, zamykając po cichu, drzwi wejściowe za sobą.
Rychło, znalazła się na ulicy i wsiadła do taksówki, polecając się zawieźć do domu. Naprawdę, była ocalona! Drogocenny pakiet mocno przyciskała do piersi, a w duszy rodziło się głębokie przekonanie, że dyrektor cofnie się przed skandalem i nie odważy się zawiadamiać policji.
— Napewno! — pomyślała.
Ale jednocześnie ogarnęła ją złość na Ralfa. Gdyby nie ten łobuz, wiecznie wiszący przy jej boku i eksploatujący ją od paru lat, mogła istotnie zostać żoną dyrektora i ustalić swój los, a nie zadawalniać się tylko pochwyconą sumą. Aby lepiej ją pilnować, udawał jej brata i tem zepsuł znakomity „interes“.
— Och, muszę się uwolnić od tego łajdaka, za wszelką cenę! — przez zęby syknęła z gniewem.
Taksówka przystanęła przed domem i Marta szybko pobiegła po schodach do swego mieszkania. Oczekiwał tam już na nią Moren, który niespokojnie chodził wielkiemi krokami po saloniku, paląc papierosa za papierosem.
— Udało się? — rzucił niecierpliwie, ledwie stanęła w progu.
— Czemuż, nie miało się udać! — odrzekła nieco niechętnie. — Wszak starannie obmyśliłam plan!
Nie mógł stłumić swej radości.
— Więc stary miał pieniądze w kasie! — zawołał — A ja obawiałem się, że je trzyma w banku! Ileś zabrała? W jaki sposób?
— Kilkanaście tysięcy! — odrzekła, kłamiąc umyślnie — Uśpiłam go, a później wyjęłam z kasy pieniądze! Około siedemnastu tysięcy!
— Siedemnaście tysięcy! — powtórzył — Szkoda, że tak mało, choć i to na ucieczkę wystarczy! Sądzę, że nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo?
— Dulemba — zaprzeczyła — ulęknie się skandalu! Co zaś, twojego Zawiślaka się tyczy i związanej z tem historji...
— Zawiślak, gdyby miał złożyć skargę, to jużby ją złożył! — machnął ręką — Bądź spokojna! Uciekniemy, zanim zdąży to uczynić! Dziś, natychmiast należy spakować najpotrzebniejsze rzeczy, a jutro rano, jazda zagranicę...
— Jutro, rano?
— Tak! W wyjeździe ani dyrektor, ani Zawiślak nie przeszkodzi! Zresztą, zapomniałem ci powiedzieć o najważniejszem!
— Cóż takiego?
Uczynił skupioną minę i jął powtarzać wieści, przeczytane w gazetach.
— Zamordowano Czukiewiczową! — mówił — W willi pod Warszawą! A wraz z nią jakiegoś jej towarzysza, którego inicjały brzmiały S. K. Nie ulega najlżejszej wątpliwości, Stanisław Korski...
— Niemożebne! — zawołała silnie poruszona.
— Albo zginął, albo też został porwany! Sprawa ta, mocno jest nam na rękę, bo jak domyślasz się sama, Jadzia najzawziętszy nasz wróg, będzie miała głowę zaprzątniętą zniknięciem narzeczonego i o nas, na jakiś czas, zapomni...
— Hm — mruknęła, ucieszona, bo i jej wydawało się, że ta historja przyczyni się do tego, że pozostawią ich w spokoju — Masz rację!... Ale...
— Cóż, ale?
Na twarzy Marty odbił się cień lęku.
— Ależ, oni są potężni! — szepnęła — I potrafią się mścić! Zgładzili Czukiewiczową, zamordowali Brasina!
— Hm — chrząknął, uśmiechając się niepewnie — Sądzisz, że i do nas się dobiorą?
— Kto, wie!
Lecz, on już odzyskał spokój.
— Dla tego, że nabraliśmy ich zwyczajnie w Rumunji, pozornie zgadzając się na ich propozycje, a uciekliśmy, otrzymawszy znaczniejszą sumę „na koszta“? Upłynął z górą rok i nikt nie czepiał się nas! Zresztą, umiem trzymać język za zębami! Mógłbym wiele naopowiadać o pewnym domku w Gdańsku, a jednak tego nie robię! Chciałem, za pomocą posiadanych informacji, wyciągnąć trochę pieniędzy od Czukiewiczowej, lecz dzięki śmierci Brasina i ten projekt spalił na panewce...
— Jednak....
On już przechodził do najbardziej chwilowo interesującego go zagadnienia.
— Więc, w tej paczce są pieniądze! — rzekł, wskazując na pakiet, który Marta wciąż trzymała w ręku — Siedemnaście tysięcy! Oddaj mi to! U mnie, ta sumka będzie bezpieczniejsza!
Lecz ona potrząsnęła głową.
— Równie dobrze i ja mogę ją schować!
Spojrzał, zdumiony.
— Czyż nie ufasz mi?
Popatrzyła mu prosto w oczy.
— Jeśli, chcesz wiedzieć — oświadczyła ostro — to nie mam do ciebie zaufania! Zabrałbyś mi wszystko, a wydzielał grosze! Dość już mam prób z tobą i tej „spółki“! Gdyby nie ty, którego wlokę, niby kulę u nogi, twoja przeszłość, twoje przeróżne kombinacje i zajście z Zawiślakiem, byłabym żoną Dulemby, a nie zwykłą nadal awanturnicą! Dlatego też proponuję ci wyraźnie...
— Co? — syknął, tłumiąc jeszcze, rodzącą się w nim pasję.
— Rozejście się! Wyjedziemy razem zagranicę, tam dam ci dwa, trzy tysiące i niech każde z nas, pójdzie własną drogą!
— Tak łatwo chcesz mnie się pozbyć?
— Nie! Chcę tylko, żebyś nie zawadzał!
Ale z niego już spadła maska. Z poza układnego eleganta, wyjrzał brutal i apasz. Ze złością łączyło się zdumienie, że zazwyczaj tak uległa kobieta, śmie mu się opierać.
— Oddaj, w tej chwili, pieniądze! — warknął, zbliżając się do niej z groźną miną.
Lecz ona odskoczyła o kilka kroków.
— Nie oddam! Ani mi się waż, ich ruszać!
— Siłą ci odbiorę!
Postanowiła bronić swego skarbu, niczem rozjuszona lwica.
— Spróbuj!
Rzucił się naprzód, lecz Marta niespodziewanie tak mocno uderzyła go w twarz, że zachwiał się i potoczył na ścianę. Przy ruchu tym jednak, z pod ramienia Marty wysunęła się paczka, upadła na podłogę, a z niej poczęły się sypać różnorodne banknoty.
— Ależ tu dziesiątki tysięcy! — zawołał, ogarnięty chciwością — A tyś kłamała, że tylko kilkanaście!
Ona już postawiła nogę na banknotach, zaciskając pięści, gotowa do walki. Iskrzyły się jej oczy i płonęły policzki.
— Precz!
Ale i on teraz nie żartował.
— Ja cię nauczę...
Przyskoczył do niej, a choć nadal biła go pięściami, kopała a nawet gryzła, jako daleko silniejszy, szybko osiągnął przewagę i przewrócił ją, na stojącą w saloniku kozetkę.
— Będziesz mi posłuszna?
Lecz ona wpadła niby w szał. Broniła się zawzięcie, a z ust jej raz po raz padały okrzyki:
— Zbój! Zbój... Morderca... — Przenigdy! Nie ustąpię...
Niespodzianym ruchem ukąsiła go w rękę.
— Ty, żmijo!
I jego ogarnęła ostateczna wściekłość. Schwycił teraz Martę za gardło i począł dusić.
— Albo ustąpisz, albo żywa nie wyjdziesz z mych rąk!
Ona — choć twarz jej stała się purpurowa, a oczy poczynały wychodzić z orbit — nie ustępowała.
— Zginiesz! Zginiesz...
Nie wiadomo co dalej stałoby się i czy Moren nie udusiłby naprawdę kochanki, która śmiała mu się buntować, gdyby w tej chwili nie nastąpiło niezwykłe wydarzenie.
— Drr... — rozległ się w przedpokoju ostry dzwonek u wejściowych drzwi.
Ralf, nagle oprzytomniał, wypuścił ze swych rąk ofiarę i odskoczywszy od niej o kilka kroków, z przerażeniem wybełkotał:
— Ktoś dzwoni...
I ona pośpiesznie poderwała się z otomanki. Poprawiła nerwowo włosy i suknię i jakgdyby przed paru sekundami między niemi nie miała miejsca potworna scena, powtórzyła, patrząc na Ralfa.
— Dzwoni!... Co robić?
On tymczasem rozważał szybko:
— Któż to być może? Blisko jedenasta wieczór! Czyżby Dulemba ocknął się wcześniej, niźli sądziłaś? Zdążył zawiadomić policję...
— Wątpię...
— Więc...
Tymczasem dzwonki z przedpokoju stawały się coraz silniejsze i natarczywsze.
— Dr... dr... — brzmiało raz po raz. Tak dzwoni tylko człowiek bardzo pewny siebie, który, co rychlej, pragnie się znaleźć wewnątrz mieszkania.
— Otworzyć? Nie otwierać?
Raptem Marta, która zbierała teraz gorączkowo porozrzucane po podłodze banknoty, składając je znowu w jeden pakiet, w czem nie przeszkadzał jej Moren, wyszeptała.
— Nie ustąpi! Oj, to chyba policja! Słyszysz! Jeśli nie otworzymy, wyważy drzwi! Już niemi szarpią!
W rzeczy samej wślad za dzwonkami, rozległo się głośne łomotanie.
— Trzeba otworzyć! — mruknął Moren, choć nie przeczuwał nic dobrego. — Inaczej, sami rzucimy na siebie podejrzenie! Idź więc! I niech się dzieje, co chce...
— Idę! — wyrzekła, powziąwszy postanowienie.
Pośpiesznie wrzuciła paczkę z pieniędzmi pod narzutę kozetki i podążyła do przedpokoju.
Wślad za nią Moren...
Rozwarły się drzwi...
A gdy się otworzyły, z jego gardła wydarł się okrzyk przestrachu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.