Złoto i krew/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Złoto i krew
Podtytuł W szponach czerezwyczajki. Powieść sensacyjno-szpiegowska
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.
Panna Jadzia szuka narzeczonego.

Panna Jadzia Dulembianka, po rozmowie z Zawiślakiem, z której przekonała się jak niesłuszne były jej posądzenia względem Korskiego, postanowiła pierwsza doń się udać. Czy to jednak przez pokorę, czy też przez wstyd, że dziecinnie postępowała dotychczas, wybrała się dopiero nad wieczorem, uprosiwszy Lodzię oraz Zawiślaka, aby jej zechcieli towarzyszyć.
Korskiego, nie zastano w domu. Nic dziwnego, bo właśnie o tej porze, udawał się on na swą tragiczną, zamiejską wycieczkę z Czukiewiczową.
Ale, ta nieobecność, nie zaniepokoiła Jadzi.
— Poszedł pewnie do jakiego teatrzyku, lub kawiarni — wyrzekła z uśmiechem — aby się rozerwać! Sądzi, żem wyjechała z Warszawy i nieprędko powrócę!
Dopiero, kiedy nazajutrz powtórzyli zrana wizytę, a drzwi znów stały zamknięte, złe przeczucie wstrząsnęło sercem Dulembianki.
— Panie! — zaczepiła dozorcę — O której pan Korski dziś wyszedł?
— Wcale od wczoraj nie wracał! — odrzekł, ze stropioną miną dozorca — Sam nie wiem, co to się ma znaczyć!
— Nie wracał?
Stojący z boku Zawiślak, szepnął cicho:
— A mówiłem pani, że nie należy zwlekać! Przeczuwałem niebezpieczeństwo! Oby, panu Korskiemu nie stało się nic złego!
Policzki Jadzi poczerwieniały gwałtownie, a w oczach zakręciły się łzy. Czyżby, przez jej kaprysy, naprawdę, jaka niemiła przygoda przytrafiła się Stachowi?
— Zaczekajmy w pobliskiej cukierni! — szepnęła — A jeśli Stach za godzinę nie powróci, zawiadomimy o wszystkiem policję!
— Et, czemuż zaraz czynić najgorsze przypuszczenia! — starała się pocieszyć przyjaciółkę panna Lodzia — Zapewne, pan Stanisław, zdenerwowany twoim niespodziewanym wyjazdem, nocował u któregoś kolegi i niezadługo powróci do domu!
Udali się do pobliskiej cukierni, skąd widać było dom, w którym zamieszkiwał Korski, ale miny mieli mocno powarzone. Jadzia, wciąż wyglądała przez okno, spodziewając się dojrzeć zdala znajomą sobie postać, a Zawiślak raz po raz spozierał na zegarek. Lecz, biegły minuty za minutami, a Korski nie powracał. Większym jeszcze przejęło ich zdziwieniem, że gdy kilkakrotnie dzwonili do Czukiewiczowej, sądząc, że od niej jaką wieść o Stachu zdobędą, nikt tam nie podchodził do telefonu.
Wreszcie, gdy wskazówki zegara, stanęły na drugiej, z ich ust prawie jednocześnie, wyrwało się zdanie:
— Nie należy, zwlekać dłużej...
Już mieli powstać ze swych miejsc, aby opuścić cukiernię i udać się do policyjnego urzędu, gdy wtem Jadzia drgnęła.
— Cóż to?
Ulicą biegli chłopcy, sprzedający gazety, a głosy ich, wykrzykujące sensacyjną wiadomość, wdarły się do wnętrza kawiarni.
— „Kurjer Codzienny za 5 groszy“! Niebywała zbrodnia! Zamordowanie Czukiewiczowej...
— Słyszycie? — zawołała Jadzia, chwytając za rękę Lodzię i patrząc, przerażonym wzrokiem na Zawiślaka — Słyszycie?
Zawiślak, gorączkowo wybiegł z cukierni. Wnet powrócił, niosąc pachnący jeszcze farbą drukarską numer.
— Czytajmy...
Pochyleni, jedno przez drugie, wpijali się teraz wzrokiem w stronicę pisma. Ale wiadomość, wydrukowana tłustym drukiem, na pierwszej stronie była tak przerażająca, że Jadzi pociemniało w oczach.
— Boże!
Bowiem przeczytała:
Zamordowanie Marji Czukiewiczowej, w tajemniczej, podmiejskiej willi. Wraz z nią, zginął, prawdopodobnie jej towarzysz, mężczyzna, którego nazwiska, nie udało się ustalić!
Gorączkowo dalej czytali.
„Przechodzący dziś rano, ulicą Belwederską, patrol policyjny wykrył potworną a tajemniczą zbrodnię. Jego uwagę zwróciła niewielka willa, ukryta śród drzew, mały domek raczej, którego drzwi, stały szeroko otwarte. Gdy, posterunkowi, zaciekawieni tym faktem, tam weszli, spostrzegli, ku swemu zdumieniu, spoczywające na otomanie w pokoju zwłoki kobiety, nieprzeciętnej urody i ubranej wytwornie. Miała ona, na piersiach ranę, pochodzącą od rewolwerowego wystrzału, na skutek której nastąpiła śmierć a świadczącą, iż ową nieznajomą zamordowano.
Dalsze szczegóły, poprowadzonego w błyskawicznem tempie dochodzenia, ujawniły wprost rewelacyjne szczegóły. Okazało się, że niesamowita willa należała do niejakiego Brasina, a zabitą została, jego przyjaciółka Marja Czukiewiczowa.
Cała sprawa nabiera właśnie ostrego posmaku skandalu, dzięki osobie Brasina. Jak sobie może przypominają nasi czytelnicy, Brasin, piastujący wysokie stanowisko w jednem z państw sąsiadujących z Polską, uciekł, zniechęcony panującemi tam stosunkami i u nas szukał azylu. Zato, zamierzano widocznie go ukarać a również, zarzucano mu, że zakochawszy się w Czukiewiczowej, dla niej popełnił tę zdradę i nie tylko jej ułatwił ucieczkę z owego ościennego państwa, ale i wywiózł bardzo znaczne sumy pieniężne i klejnoty, stanowiące nawet ongi własność carów, zagranicę.
Brasin zmarł niespodziewanie, na ulicy, przed tygodniem. Aczkolwiek, wypadek ten niektóre czynniki, jak również jego najbliższa rodzina, która natychmiast zabrała zwłoki, starała się wytłomaczyć w sposób naturalny, że zmarł on na skutek anewryzmu serca, zachodzi silne przypuszczenie, że został otruty, choć przeprowadzona sekcja nie wykryła trucizny. Mógł to być jednak, jakiś nieznany, nie pozostawiający śladów po sobie jad.
Otóż otrucie Brasina byłoby pierwszym etapem tej walki, a śmierć Czukiewiczowej drugim! Bo i Czukiewiczową zamierzano „ukarać“ a również odebrać, złożone na jej nazwisko kosztowności i pieniądze. Co właściwie zaszło w opuszczonej willi, ustali dopiero policyjne dochodzenie, lecz obecnie, stwierdzić już można z całą stanowczością, że Czukiewiczową ściągnięto w pułapkę.
Marja Czukiewiczowa, od niedawna przebywała w Warszawie, zajmując wytworny apartament na Kredytowej. Wiodła odosobnione życie, nie przyjmując, prócz Brasina, nikogo i z nikim nie utrzymując stosunków. Nie posiadała krewnych w stolicy i zachodzi przypuszczenie, że prawdziwe jej nazwisko brzmiało zgoła odmiennie, nieźli Czukiewiczowa.
Tajemnicę, potęguje jeszcze ten fakt, że Czukiewiczowej na tragiczne spotkanie, towarzyszył jakiś mężczyzna. Kim on był, niewiadomo, bo jak nadmieniliśmy, nie miała ona prawie znajomych. Musiał on jednak, w willi, stawać w jej obronie, gdyż znać tam ślady walki, na gwoździu pozostała wyszarpana resztka materji, pochodząca z męskiego ubrania, w korytarzyku, znaleziono spinkę, z inicjałami S. K...
— Boże! — wykrzyknęła, blada, jak płótno Jadzia — Nie ulega najlżejszej wątpliwości! Stach! Toć, ja mu dałam w prezencie te spinki z monogramem! S. K.... Stanisław Korski....
— Zapomnieliśmy dodać — czytali, prawie nieprzytomni z przerażenia relację, zawartą w dzienniku — że w tej tajemniczej willi, istniało potajemne przejście, wiodące z pokoju w którym został spełniony mord, daleko poza obręb domku. Otóż, wszystko świadczy o tem, że mężczyzna, towarzyszący Czukiewiczowej gdy ją zabito, usiłował tem przejściem uciekać, lecz został pochwycony i zawleczony do pokoju z powrotem. Co następnie się z nim stało trudno ustalić. Albo wywieźli go napastnicy, albo też jego trup został, gdzieś porzucony w polu. Najbliższe, zapewne godziny, przyniosą wyjaśnienie dręczącej zagadki.
— Zabili go... Zabili... — jęknęła Jadzia, zalewając się łzami i nie zważając na to, że ten atak rozpaczy zwrócił powszechną w cukierni uwagę — Zabili! A jam winna tej śmierci — Bo, gdyby nie moje kaprysy.
Lodzia i Zawiślak byli niemniej poruszeni.
— Pocóż zaraz przypuszczać najgorsze, — bez wielkiego przekonania starała się Jadzię pocieszyć przyjaciółka — Może pana Korskiego tylko porwano i uda się jeszcze ocalić go!
Zawiślak energicznie powstał z miejsca.
— Nie traćmy czasu! — rzekł — Spieszmy do policji! Tu, jedynie władze mogą znaleźć sposób ratunku! A gdy im podamy, nieznane szczegóły, bardzo to ułatwi zadanie... Pospiesznie opuścili cukiernię. Jadzia toczyła teraz dokoła błędnym wzrokiem i słaniała się tak mocno na nogach, że Zawiślak z całej siły musiał ją podtrzymywać pod ramię. Lodzia, z trudem tłumiła płacz, a szofer blady, zagryzł usta, zastanawiając się mocno nad czemś, widocznie.
Rychło, znaleźli się w policyjnym urzędzie. Przyjął ich komisarz, prowadzący dochodzenie w sprawie Czukiewiczowej i aż poderwał się ze zdziwienia ze swego miejsca, gdy Zawiślak, w zastępstwie Dulembianki, z trudem jąkającej wyrazy, wyłożył mu to, z czem przyszli.
— Więc, literat Stanisław Korski, narzeczony panny Dulembianki, był tym, który się znalazł w tragicznej willi! S. K. Wszystko się zgadza!...
A kiedy Jadzia, opanowawszy się jako tako, jęła powtarzać historję o tajemniczych cyfrach i o Brasinie i o tem, w jaki sposób Stach, w tę całą przygodę się wplątał, w zamyśleniu pokiwał głową.
— Tak! — mruknął — Pojmuję! Dane, jakie mi pani zakomunikowała, znakomicie uzupełniają śledztwo i łączą poszczególne wypadki w jedną logiczną sieć! Ale, niestety...
— Niestety? — powtórzyła i boleśnie ścisnęło się jej serce.
— Sprawa — nachmurzył czoło — ma posmak szczególny i nie możemy tam szukać natychmiast sprawców, gdzie szukaćby ich należało! Pojmuje pani? Względy wyższe! — rozkrzyżował ręce — Lecz, uczynimy wszystko, co leży w naszej mocy, aby zbrodniarze nie uszli bezkarnie! Tylko...
— Tylko?
— Ponieważ — mówił. — Pomimo najstaranniejszych poszukiwań ciała pana Korskiego, nie udało się odnaleźć, raczej przewidywać należy, że napastnicy nie zabili go, a jedynie, z wiadomych sobie względów porwali, aby usunąć niedogodnego świadka. Otóż, o ile mordercy znajdują się jeszcze w granicach Polski, lada chwila ich pochwycimy, pan Korski będzie wolny, a ich spotka zasłużony los. Lecz...
— Lecz? — zagadnęła.
— Jeśli udało im się zbiec poza obręb kraju, sprawa będzie daleko trudniejsza, aczkolwiek nie ustaniemy, w żadnym wypadku, w poszukiwaniach. Zrozumiała, pani? Przed godziną, wydałem właśnie, zarządzenie, żeby jaknajdokładniej sprawdzono, jakie samochody, dziś w nocy przebyły granicę! Bo, oni mogli ze swym więźniem, tylko uciekać samochodem! Dotychczas, nie mam żadnego podejrzanego meldunku i miejmy nadzieję, że nie wyślizgną się oni z naszych rąk!
— Miejmy nadzieję! — wyszeptała Jadzia.
Dulembianka, wraz ze swą przyjaciółką i jej towarzyszem, opuściła urząd policyjny, równie przygnębiona, jak tam przybyła. Dręczyły ją najsmutniejsze przewidywania — a komisarz prosił, aby dopiero nad wieczorem zaszła powtórnie. Nadmieniał, że wtedy będzie w stanie udzielenia jej nowych szczegółów, gdyż do tej pory może napłyną jakie cenne informacje.
Powoli, kroczyli w stronę kawiarenki Lodzi, bo Jadzia nie chciała powracać do ojca, do domu, z pochylonemi głowami, w swem przygnębieniu, nie zwracając uwagi na otoczenie.
Lecz, jeśli był im obojętny i ruch wielkiego miasta i mijający ich przechodnie, to pewien młody człowiek, dążący po drugiej stronie ulicą, na widok tej trójki, aż drgnął i przystanął.
— Psia krew! — zaklął głośno i wskoczył do najbliższej bramy, jakgdyby chciał uniknąć za wszelką cenę tego, by spostrzeżono go.
Z bramy, ukryty, wpijał się wzrokiem i w Jadzię i w Lodzię, a szczególniej w Zawiślaka. Wpijał się uporczywie, niby chcąc się przekonać, że nie uległ halucynacji i istotnie zobaczył tę trójkę. A spozierając na nich, to bladł to czerwieniał i zmienne uczucia odbijały się na jego twarzy.
Przedewszystkiem, nienawiści!
— Tam, do licha? — mruknął — Niema czasu do[1]
Mężczyzną tym był Ralf Moren.
— Psia krew! — powtórzył, marszcząc czoło — Niepojęte! Zawiślak żyje? Moja kula nie wyrządziła mu poważniejszej krzywdy? Moja kula? Idzie, w towarzystwie Dulembianki i jeszcze jakiejś dziewczyny? Cóż to wszystko znaczy? Skąd, oni się znają?
Z irytacji, aż zagryzł wargi. Zawiślak żywy, był jedynym człowiekiem, którego obawiał się naprawdę.
— Źle jest! — syknął.
Jakgdyby, na pięty mu już następowali groźni wrogowie, popędził do Dordonowej. Wpadł do niej zmieniony na twarzy i zdyszany.
— Cóż ci się stało? — zapytała, zdziwiona jego wyglądem. — Nowe niebezpieczeństwo?
— Poważne! — odparł i jął opowiadać jej o swem spotkaniu — Wyobraź sobie, że ta Jadzia, która wczoraj miała wyjechać niewiadomo dokąd, ukrywa się w Warszawie! Zaprzyjaźniła się z Zawiślakiem, który wprost cudem uniknął śmierci, gdyż, widocznie trafiłem go, wówczas, tylko nieszkodliwie! Sama rozumiesz, co to znaczy! Knują jakiś przeciw nam spisek! Szli razem, dokądciś, z jakąś młodą osóbką...
Dordonowa zbladła.
— Co zamierzasz czynić?
On, tymczasem nic nie wiedząc jeszcze o tragicznej historji Czukiewiczowej i Korskiego, bo gazet nie zdążył kupić, a przypisując poważne miny Jadzi i Zawiślaka, knowaniom przeciw jego osobie zwróconym, szybko rozważał.
— Jeśli Zawiślak nie złożył dotychczas skargi, to tylko dla tego, aby mnie mocniej pochwycić! Jadzia zaś, zawarła z nim, w niezrozumiały sposób sojusz, chcąc tem pewniej przyczynić się do naszej zguby! Zbierają jakieś dowody, zapewnie i jutro, pojutrze uderzą! Czas nagli! Musisz kończyć ze starym!
— Kończyć?
— Jaknajspieszniej! Sama teraz pojmujesz, że niema marzenia, abyś mogła wyjść za niego, istotnie, za mąż, bo Zawiślak, prędzej czy później nas zdemaskuje i nie pomogą dokumenty, sfabrykowane przez Tasiemeczkę! Chwytaj, co się da i uciekajmy!
Marta nerwowo zapaliła cienkiego papierosa, a nóżka jej, obuta w złocisty pantofelek, poruszała się niespokojnie.
— Dulemba — wyrzekła — jest tak we mnie zakochany, że robi, co zechcę! Szczególniej, kiedy nie przeszkadza Jadzia! Obiecał nawet, że zbierze sumę dwustu tysięcy i doręczy mi ją przed ślubem! Dziś jeszcze, pocznę nalegać, może uda nam się pochwycić część zdobyczy! Zagram, jak tylko grać potrafię, abyśmy jutro mieli pieniądze...
— Marto! — wymówił, patrząc jej prosto w oczy — każdy środek jest dobry, byleśmy jutro mieli pieniądze! Nie zapominaj! Tu wyboru niema! Albo majątek i wolność, albo więzienie!
Spozierali na siebie wymownie, a w ich wyobraźni rysował się obraz spiętrzonej góry złota, po której ściekały strugi czerwonej krwi...





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak dalszej części zdania.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.