Złotowłosa czarownica z Glarus/Rozdział XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Złotowłosa czarownica z Glarus
Podtytuł Powieść
Wydawca Powszechna Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXIV.
Cud Boski.

Sędzia Tschudi przyniósł swoją dzieweczkę na ręku. Miggeli nie mogła stąpnąć kroku bez pomocy osób trzecich. Położono ją stole...
Dziecko patrzyło zdumionemi oczyma na przystępującą do niej Annę Göldi:
— Czego ona chce tutaj... ta zła?! — krzyknęło. Tatuniu! zabierz mnie stąd.
Sędzia ucałował Miggeli:
— Leż kochanie, spokojnie... Nie bój się... Ona ci nic złego nie zrobi. Czuwam nad tobą.
Odstąpił.
Anna Göldi zakasała rękawy, obnażyła ręce — westchnęła — ujęła nóżkę dziecka i poprosiła:
— Pamiętasz, Miggeli — ile razy podawałam ci słodycze. Nie byłam zła dla ciebie... Przypomnij... Bądź grzeczna, Miggeli...
Pochylała się nad małą — przemogła w sercu niechęć do kapryśnej istoty, z powodu które, znalazła się w tak okrutnem położeniu — pocałowała ją w czoło.
Miggeli uspokoiła się... Teraz patrzyła zaciekawionemi oczkami na dawną służącą. Co to będzie?... Co ona zamierza czynić?
Dokoła stołu i przy ścianach skupiły się gromadki widzów. Byli tu dostojnicy miejscy i księża. Było mnóstwo kancelistów.
— W imię Boże! — rzekła uroczyście Anna.
I poczęła głaskać chorą lewą nóżkę kaleki, pocierając ją, ugniatać w ręku, wyciągać i zginać. Nie używa a żadnych uczonych metod — poprostu wykonywała improwizowane ruchy, oczekując, iż Bóg ją oświeci — że wskaże jej właściwe lecznicze zabiegi.
Dokoła widzowie zaparli dech w piersiach. Oczekiwali efektu. Ale operacje trwały już kwadrans — ruchy Anny stawały się coraz energiczniejsze — gruby pot spływał jej z czoła. Zmiany jednak nie było:
— Wstań, kochanie! — prosiła co pewien czas operatorka.
Miggeli podnosiła się — próbowała zejść ze stołu na krzesło — przystanąć...
— Nie mogę! — mówiła żałosnym głosem.
I kładła się znowu bezradna na stół... I znowu następowały improwizowane „passy“ — wysiłki nieuczonego masażu Anny.
— A teraz?... Spróbuj ujść parę kroków.
Nowa próba — dziecko trzymało się stołu — nie ważyło się odejść odeń — chwiało się na nóżkach.
Anna widziała łzy w oczach małej. Lecz równocześnie miała wrażenie, że Miggeli śmieje się szyderczo przez łzy — tak jakoś dziwnie krzywiły się wąskie, subtelne usteczka dziewczynki.
Operatorka obtarła rękawem pot z czoła — spojrzała po obecnych — nie wiedziała sama, skąd wzięła się jej ta myśl, skąd głos jej spotężniał naraz do krzyku:
— Czemu gapicie się tak wszyscy?!... Czy nie widzicie, że przeszkadzacie mil... Jeżeli nie odejdziecie, nic z tego nie będzie!
Zabrzmiało to, jak rozkaz.
I jakby posłuszni obcej mocy — obecni usunęli się do sąsiedniej sali.
— Zamknąć drzwi! — krzyknęła Anna Göldi.
Drzwi zamknęły się — jakby niepodobna było oprzeć się rozkazowi wyższej woli.
Ustąpił i Tschudi — ale przystanął za drzwiami i czuwał. Gotów był wedrzeć się do środka na pierwsze wezwanie córki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I oto dziw!
Nie minęło pięciu minut.
Rozległ się krzyk przestrachu — okrutny krzyk.
Tschudi otworzył drzwi.
Miggeli biegła ku niemu z płaczem:
— Tatusiu!... ratuj mnie...
Przypadła do ojca — tuląc główkę w jego ramionach.
Obecni zdumieli. Dziecko przed kilku minutami, ba! już od tygodni i miesięcy, nie w ładające nóżkami przybiegło do ojca o własnych siłach.
Chodziło — więc było uzdrowione!
Utykało wprawdzie — ale ten utykający chód właściwy był mu od urodzenia. Nie! — obecni mieliwrażenie — konstatuje to protokół, — że „Miggeli chodziła lepiej, niż dawniej. Nóżka nie była tak skrócona, jak przedtem. Potwierdzili to wszyscy, którzy obserwowali dziecko od wielu lat.“
Anna stała blada — wzruszona — bezmowna. Obie ręce podniosła do głowy.
I stał się cud Boski!...
A ona nie była go w stanie zrozumieć.
Przecież nic nie uczyniła innego, niż przedtem — tak samo pociągała dłońmi i ponownie słyszała od dziewczynki uporczywą odpowiedź:
„Nie mogę chodzić!...“
Jeno, że wzięła ją nagle złość. Krzyknęła:
— Będziesz mi chodzić, mała łotrzyco!
I zacisnęła ręce kurczowo przy mimowolnej groźbie:
— Precz!... bo cię zaduszę!
A wtedy stał się cud...
Miggeli — przerażona zbladła — porwała się z krzykiem... i uciekła...
Cud stał się!...
Anna pomyślała:
— Tillier powiedział, że Bóg ulituje się nademną...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zaszedł jeszcze jeden przypadek, który odwrócił od czarodziejki uwagę. Albowiem dziecko wyrwało się z objęć ojca — pobiegło do kąta — miało torsje — trzęsło się... włożyło do ust paluszek i oddało ranny posiłek...
Coś naraz brzęknęło o podłogę... Sekretarz podskoczył. Miał wrażenie, że przedmiot, który podniósł, wypadł dziecku z kieszonki... Był to gwóźdź.
Podniósł go i podał dziecku:
— Zgubiłaś to, Miggeli...
— Dziecko spojrzało na gwóźdź — na sekretarza — na ojca — na obecnych i spiesznie zawołało:
— To z buzi, tatusiu!... to z buzi... To ostatni gwóźdź.
Sekretarz stracił pewność, iż widział, jak gwóźdź wypadł z kieszonki. Tschudi podniósł dziecko do góry — ze łzami wołał:
— Dziecię moje!... Jesteś ocalona z mocy złego Ducha...
I zwracając się do Anny Göldi, dorzucił głosem, idącym z głębi serca:
— Dziękuję ci, Anno!... Obiecałem pastorowi i Tillier, że wrócisz do niego, jeżeli pomożesz. Słowo moje jest święte. Panowie — zwróćcie jej wolność.

A wówczas ktoś położył mu dłoń na ramieniu i śród ciszy, która nastała, czyjś głos zabrzmiał, niby dźwięk kamienia, uderzającego o dno przepaści skalnej:
— Mylisz się, sędzio Tschudi. Przyrzekłeś, że Anna Göldi powróci wolna, jeżeli nie powiedzie się jej uzdrowienie dziecka...
A zwracając się do obecnych — wparłszy wzrok w przewodniczącego komisji śledczej, dodał.
— Ja, pastor Bleihand, protestuję w imieniu Pana nad Pany przeciw uwolnieniu czarownicy. Widzieliście sami, panowie, że Anna Göldi dowiodła, iż posiada moc czarnoksięską. Albowiem kto potrafił — tak nagle uratować dziecko — wbrew wszelkiej mocy ludzkiej — ten sam rzucił na nie wprzód urok mocą szatana...
Annę Göldi wyniesiono omdlałą do lochu.
Teraz już nikt nie wątpił, że była opętaną przez siłę piekła, służką demonów.
Postąpiono z nią, jak nakazywała najwyższa ostrożność. Bywało, że czarodzieje wydostawali się z murów więziennych, zrywając powrozy, lub usypiając czujność strażników. Ale doświadczenie pouczyło, że nawet moc djabła posiada granice — nie przemaga pewnych zapór, stworzonych sztuką ludzką.
Tedy przykuto Annę łańcuchami do murów, nałożywszy jej obrożę żelazną na szyję i dla większej pewności położono pentagramę mosiężną na progu, przybitą gwoździami ułożonemi w znak krzyża...
To już dawało pewność zupełną...
Czarownica nie ucieknie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.