Złotowłosa czarownica z Glarus/Rozdział XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złotowłosa czarownica z Glarus |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Powszechna Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przenikliwy psycholog nie podążył zaraz. Obrał godzinę północy.
Przeraziła się, gdy milczący strażnik zatknął dwie pochodnie w służących do tego celu otworach ścian i usunął się dyskretnie z celi. A już doznała zgrozy, gdy bezpośrednio potem stanął przed nią wyprostowany, tak dobrze jej pamiętny z niedzielnej przechadzki w górach — pastor Bleihand. Kiedy jego trupia twarz wyrosła z ciemni lochu, połyskując czerwienią padających na nią świateł pochodni — porwała się z posłania ze słomy, na której leżała — i wcisnęła się w najdalszy kąt. Głucho zatrzasnęły się okute żelazem drzwi dębowe...
Przez długą chwilę trwało milczenie.
Wreszcie opanowała swój przestrach — spytała:
— Czego chcesz?!
I pomyślała: Jastrząb zleciał z gór i zanurzył pazury w kozicę... Jak wtedy...
— Przychodzę ciebie zbawić.
— Ach!...
Jakieś drgnienie radości przebiegło strwożoną duszę. Ale zaraz zapytała:
— Jak?...
— Żądam od ciebie dobrego czynu.
— Co mam zrobić?
— Powrócić zdrowie dziecku, na które rzuciłaś urok z pomocą szatana.
Nadzieja zgasła. Anna Göldi wpadła w irytację.
— To ty... ty... ty sam jesteś szatanem.
Nie drgnął. Wyprostował się majestatycznie:
— Przychodzę w imieniu Boga.
I podniósł wgórę krucyfiks.
Już się go nie bała. Naraz zatrząsł nią pusty śmiech — uprzytomniła sobie w oburzeniu ową scenę, gdy sięgnął po jej cześć niewieścią.
— Obłudniku! — krzyknęła — nie lękam się ciebie... Odmaluję cię przed sądem tak, że nie będziesz mi się zasłaniał Bogiem. Rozpustniku!... opowiem twoje sprawki... Niech mi jeno włos utrącą z głowy, będę wiedziała, jak mam się bronić... Ot, znalazł się święty.... He! he! he!
Wysłuchał ją spokojnie... Przeczekał, aż ten spazmatyczny śmiech ucichł. Naówczas rzekł twardo:
— Nie powiesz nic, Anno... Nic!
— Dlaczego?!...
Pytała, lecz w jego tonie była taka pewność, iż głos jej drgnął obawą.
— Sama wiesz, Anno!...
Przysiadł na ławie pod ociekającym wilgocią murem. Postawił krucyfiks pomiędzy sobą a stojącą przed nim, jakby w ten sposób stawiając dla niej nieprzekraczalną granicę — i mówił powoli, a z naciskiem na każdym niemal słowie:
„Nie powiesz nic, Anno, boś przysięgła na krzyż. Nic powiesz, bo nie zaryzykujesz krzywoprzysięstwem zbawienia dusznego. Jeśli-ś jesteś opętana przez złego ducha, nie przemienisz sobie czyśćca na piekło, dodając do swych grzechów największy — krzywoprzysięstwo. Nie powiesz nic, bo i ja nic nie powiem. A nie powiem nic, gdyż lituję się nad tobą i nie chcę zwiększać kary, jaka może ci grozić za twoje winy. Nie dochodzę własnej krzywdy, gdyż jeno krzywda dziecka leży mi na sercu. Wiesz sama, jako chciałaś mnie skusić — wiesz, coś uczyniła ze mną.
— Ja? I — przerwała mimowoli — to ty sam...
— Pociągnęłaś mnie, dziewczyno, za sobą... Demon wstąpił w twoje oczy kuszące — w twoje kwitnące wargi — w twoje włosy płomienne — w twoje ciało gibkie — w twój śmiech ponętny, w głos wabiący. Nie byłem winien, dziewczyno!...“. — Uderzył się w piersi.
Miał wrażenie, że zachichotała cicho.
— Nie śmiej się... Wiem, co myślisz... Że ty sama nie dopuściłaś do gwałtu. Tak!... nie przeczę... Ale uczyniłaś to znowu mocą grzechu, który Karze Mojżesz... Nawet broniącą męża przed niebezpieczeństwem niewiastę, jeżeli uczyniła to ręką bezwstydną, Zakon Mojżeszowy karze — nakazuje odciąć jej ową rękę.[1] Jedno słowo twoje — a moje dobije ciebie, bo sromotę twoją opowiem. Ale ja sam tego nie chcę... Albowiem przychodzę do ciebie, jako przyjaciel... Jeżeli nie jesteś zepsuta do cna, opanowana przez djabła bez ratunku — winnaś krzywdę naprawić... Okaż przynajmniej dobrą wolę...
Jeszcze mówił do niej długo w ten sposób. Czuła się bezradną, zaniepokojoną jego słowy — padały na mą, jak krople gorącej smoły, stanowiły rodzaj tortur...
Udręczona biła głową o mur — już traciła moc odporu — wreszcie wyciągnęła rękę i krzyknęła głosem nieludzkim:
— Dobrze! już dobrze!... Niechaj jutro przyniosą dziecię w imieniu Boga... Spróbuję... Tylko odejdź... odejdź!...
Wyszedł, triumfując...
Anna Göldi opadła na słomę płakała gorzko. Bodaj, że na jej decyzję oddziałało poczęści wspomnienie rad pastora Tilliera. Prawił jej o możliwości cudu Boskiego — a więc Bóg mógł dać jej moc uleczenia chorej, aby dopomóc niewinnej, przywalonej potwornem oskarżeniem.
Modliła się gorąco przez noc całą:
— Boże! dopomóż... Spraw cud przez moją słabą rękę... Ty widzisz przecie, iż cierpię niewinnie. Bądź dobry dla mnie, słodki Jezu! Pomóż, Panno Najświętsza... a będę ci wierna do grobu...
Mieszała rzewnie modlitwy katolickie, zapamiętane w dzieciństwie, z nabytemi później — protestanckiego obrządku...
Powtarzała śpiewnym głosem pieszczotliwe wezwali a litanji: „Święta Boże Rodzicielko, Matko najczystsza, Matko najśliczniejsza, Matko niepokalana, Matko nienaruszona, Matko najmilsza, Matko przedziwna... Wieżo Dawidowa... Wieżo z kości słoniowej... Stolico mądrości... Zwierciadło sprawiedliwości...“.
Wreszcie sen ją zmorzył. Obudził ją zgrzyt klucza w zamku.
Wszedł strażnik, — rzekł:
— Pójdź za mną... Przywieźli dziecko!
Powstała żwawo — modlitwa i sen pokrzepiły ją... Szła pewnym krokiem do sali sądowej — ożywiała ją nadzieja...
Ocali dziecko — i siebie!