Złotowłosy sfinks/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Złotowłosy sfinks
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1933
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
Tajemniczy znak.

W tym samym czasie, kiedy w mieszkaniu barona Trauba miała miejsce ta dziwna rozmowa — na drugim końcu stolicy, w dzielnicy Staromiejskiej, odbywała się zgoła inna scena.
Prawie naprzeciw Fary, w niskiej liczącej szereg wieków kamienicy, mieścił się mały zegarmistrzowski sklepik. W wąskiej wystawie, widać było, prócz zegarków, różnego kształtu srebrne i złote przedmioty, monety i antyki, a nad wystawą poczerniały szyld z napisem — „Józef Lipko, zegarmistrz“.
Do tego niepozornego sklepu kierował się powolnym krokiem mężczyzna, raz po raz oglądając się po za siebie i sprawdzając, czy go kto nie śledzi. Był to człowiek w sile wieku, ubrany w wytarte ubranie, o nieogolonej i zniszczonej rozpustą twarzy.
Gdy zrównał się z „interesem“ zegarmistrza Lipko, rzucił na szyld badawcze spojrzenie i snać upewniony, że tam właśnie ma się udać, szybko pchnął oszklone drzwi i wszedł do środka..
— Czy mogę oddać zegarek do naprawy? — zwrócił się do właściciela.
Pan Lipko, mały, przygarbiony starzec, który rzekłbyś, całe życie spędził pochylony nad naprawą zegarków i oglądaniem antyków, podejrzliwie zerknął na niepewnego klijenta. Jego wygląd zewnętrzny nie budził zaufania, a w sklepie znajdował się sam, wysławszy swego pomocnika na miasto.
— Czemużby nie! — odparł, przezornie zajmując miejsce za ladą.
Nieznajomy wyciągnął zegarek z kieszeni i podał go panu Lipce. Gdyby w tej chwili zapadł się sufit i runął u stóp starego zegarmistrza, nie uczyniłoby to na nim zapewne, większego wrażenia, niż widok tego zegarka. Był to kosztowny, stary repetier, dziwnie rażący w ręku obdartusa, który go przyniósł. Nikt nie przypuściłby, że ten człowiek, nosi w swej kieszeni podobnie cenny przedmiot. Ale, pan Lipko, zamiast zapytać się nieznajomego, w jaki sposób przychodzi do drogiego czasomierza, lub celem sprawdzenia zawezwać policjanta, nagłym ruchem pochwycił zegarek, otworzył go i pochylił się nad wewnętrzną kopertą.
Bez lupy przeczytał łatwo, wyryty tam napis:
„W samo południe i o każdej porze
Ręka braterska stale dopomoże“.
— Pan... pan? — wybełkotał, mierząc oczami przybyłego, który przez cały czas stał nieruchomo, nieco ironicznie spoglądając na starego. — Pan?
— Tak! — odrzekł. — Samo południe! — zegary w sklepie poczynały właśnie wydzwaniać dwunastą. — Chyba wszystko się zgadza? Napis i godzina!
— Najzupełniej! — Na ten znak oczekiwałem! Przybywa pan, ażeby powiedzieć...
— Że — dokończył nieznajomy, odbierając z rąk Lipki repetier, którego „naprawa“ widocznie stała się zbyteczna i chowając go do kamizelki — nadeszła pora działania! Traub otrzymał przed chwilą ostrzeżenie!
— Otrzymał? — Lipko ledwie mógł ukryć swą radość i zatarł ręce. — Więc, nareszcie, zdecydowaliście się działać? Po tylu latach zwłoki i ciągłych niepowodzeń.
Nieznajomy przemawiał teraz przyciszonym, ale stanowczym głosem:
— Nasz zwierzchnik rozkazuje panu, aby pan był w każdej chwili w pogotowiu! Zbyteczne tłumaczyć, co to oznacza! Z Traubem nastąpi lada dzień ostateczna rozgrywka!
Lipko wyprostował się, jak gdyby odmłodniał, a oczy zaiskrzyły mu się, zaiste, szatańskim wyrazem.
— Zechce pan odpowiedzieć zwierzchnikowi, panie Kowalec, gdyż domyślam się kim pan jest, że oddawna jestem w pogotowiu. Oddawna oczekuję na sposobność zemsty.
Kowalec, gdyż on to był w rzeczy samej, ten sam, który poprzedniego wieczora nagabywał Turskiego i pierwszy rzucił podejrzenie na jego żonę, skinął głową. Poczem, jakby uważając, że winien jest zegarmistrzowi dalsze wyjaśnienia, jął szeptać:
— Zwierzchnik nasz nie łudzi się bynajmniej, aby dzisiejsza kartka, którą Traub odnajdzie w swej szafie, miała go skłonić do natychmiastowych ustępstw! Cwana to sztuka, z tego „barona“ i nieraz już z naszych rąk się wymigał! Obecnie jest zajęty tem, że pochwycił w swe sieci napół zdziecinniałego księcia Ostrogskiego. Chciał jego wnuczkę, hrabiankę Kirę, pojąć za żonę. Wyślizgnęła mu się z łap, wychodząc za mąż za Turskiego, jego sekretarza! Oczywiście jest to fikcyjne małżeństwo i ten dureń Turski, nawet nie wie z kim się ożenił i co za skarb posiada w domu. Pragnąłem zagrać z nim wczoraj w otwarte karty, ale jest za głupi i za uczciwy, aby można się było z nim dogadać. Jaki cel miała hrabianka Kira na widoku, wychodząc zań zamąż i zatajając swe prawdziwe pochodzenie, nie mam pojęcia i nie mogłem tego dotychczas rozgryźć. Ale, że miała jakiś ukryty cel, to więcej, niż pewne, bo nie wierzę, by mógł jej się podobać taki bałwan, jak Turski. Wszystko bardzo dziwne...
— Co to ma do naszych spraw! — niecierpliwie przerwał Lipko.
— Zaraz dowie się pan. Traub, który naprawdę kocha się w hrabiance, chodzi niczem oszalały, sądząc, że uciekła przed nim z Warszawy. Nie domyśla się, że ma ją tuż pod bokiem! Nie wie, co się z nią stało, a my, oczywiście nie mamy zamiaru go informować! Natomiast jeśli nie pomoże pierwsze ostrzeżenie, uczynimy lepiej...
— Co zamierzacie uczynić?
— Porwiemy pannę Kirę, nazywam ją tak, bo przecież małżeństwa z Turskim na serjo brać nie można i zawiadomimy drogiego barona, w czyich rękach jego najdroższa się znajduje.
— Ach! — zawołał „zegarmistrz“, poczynając pojmować. — Porwiecie hrabiankę Kirę?
— To dotknie go najboleśniej i sądzę uczyni miękkim, niczem wosk! — zasyczał Kowalec, poczem począł się śmiać, złym, jadowitym śmiechem. — Zrozumiał pan teraz?
— Zrozumiałem... Zrozumiałem... — mruknął tamten. — Rozumiem nawet jaka w tem będzie moja rola? — Ale — dorzucił po chwili z zawziętym błyskiem w oczach — czyż tu zatrzyma się nasza zemsta? I czy tego dożyję? Bo moje serce — tu schwycił się za bok. — Bardzo... bardzo jestem chory....
Kowalec wsadził ręce w kieszenie i jakoś ironicznie spojrzał na Lipkę.
— Uspokój się pan! — wycedził. — Mścić się należy powoli! Tak twierdzi nasz zwierzchnik! Wielkie jest pytanie, czy wogóle, szlachetny baron Traub ujrzy hrabiankę Kirę z powrotem!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.