Złotowłosy sfinks/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złotowłosy sfinks |
Podtytuł | Powieść sensacyjna |
Wydawca | Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“ |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W tym samym czasie, kiedy w mieszkaniu barona Trauba miała miejsce ta dziwna rozmowa — na drugim końcu stolicy, w dzielnicy Staromiejskiej, odbywała się zgoła inna scena.
Prawie naprzeciw Fary, w niskiej liczącej szereg wieków kamienicy, mieścił się mały zegarmistrzowski sklepik. W wąskiej wystawie, widać było, prócz zegarków, różnego kształtu srebrne i złote przedmioty, monety i antyki, a nad wystawą poczerniały szyld z napisem — „Józef Lipko, zegarmistrz“.
Do tego niepozornego sklepu kierował się powolnym krokiem mężczyzna, raz po raz oglądając się po za siebie i sprawdzając, czy go kto nie śledzi. Był to człowiek w sile wieku, ubrany w wytarte ubranie, o nieogolonej i zniszczonej rozpustą twarzy.
Gdy zrównał się z „interesem“ zegarmistrza Lipko, rzucił na szyld badawcze spojrzenie i snać upewniony, że tam właśnie ma się udać, szybko pchnął oszklone drzwi i wszedł do środka..
— Czy mogę oddać zegarek do naprawy? — zwrócił się do właściciela.
Pan Lipko, mały, przygarbiony starzec, który rzekłbyś, całe życie spędził pochylony nad naprawą zegarków i oglądaniem antyków, podejrzliwie zerknął na niepewnego klijenta. Jego wygląd zewnętrzny nie budził zaufania, a w sklepie znajdował się sam, wysławszy swego pomocnika na miasto.
— Czemużby nie! — odparł, przezornie zajmując miejsce za ladą.
Nieznajomy wyciągnął zegarek z kieszeni i podał go panu Lipce. Gdyby w tej chwili zapadł się sufit i runął u stóp starego zegarmistrza, nie uczyniłoby to na nim zapewne, większego wrażenia, niż widok tego zegarka. Był to kosztowny, stary repetier, dziwnie rażący w ręku obdartusa, który go przyniósł. Nikt nie przypuściłby, że ten człowiek, nosi w swej kieszeni podobnie cenny przedmiot. Ale, pan Lipko, zamiast zapytać się nieznajomego, w jaki sposób przychodzi do drogiego czasomierza, lub celem sprawdzenia zawezwać policjanta, nagłym ruchem pochwycił zegarek, otworzył go i pochylił się nad wewnętrzną kopertą.
Bez lupy przeczytał łatwo, wyryty tam napis:
„W samo południe i o każdej porze
Ręka braterska stale dopomoże“.
— Pan... pan? — wybełkotał, mierząc oczami przybyłego, który przez cały czas stał nieruchomo, nieco ironicznie spoglądając na starego. — Pan?
— Tak! — odrzekł. — Samo południe! — zegary w sklepie poczynały właśnie wydzwaniać dwunastą. — Chyba wszystko się zgadza? Napis i godzina!
— Najzupełniej! — Na ten znak oczekiwałem! Przybywa pan, ażeby powiedzieć...
— Że — dokończył nieznajomy, odbierając z rąk Lipki repetier, którego „naprawa“ widocznie stała się zbyteczna i chowając go do kamizelki — nadeszła pora działania! Traub otrzymał przed chwilą ostrzeżenie!
— Otrzymał? — Lipko ledwie mógł ukryć swą radość i zatarł ręce. — Więc, nareszcie, zdecydowaliście się działać? Po tylu latach zwłoki i ciągłych niepowodzeń.
Nieznajomy przemawiał teraz przyciszonym, ale stanowczym głosem:
— Nasz zwierzchnik rozkazuje panu, aby pan był w każdej chwili w pogotowiu! Zbyteczne tłumaczyć, co to oznacza! Z Traubem nastąpi lada dzień ostateczna rozgrywka!
Lipko wyprostował się, jak gdyby odmłodniał, a oczy zaiskrzyły mu się, zaiste, szatańskim wyrazem.
— Zechce pan odpowiedzieć zwierzchnikowi, panie Kowalec, gdyż domyślam się kim pan jest, że oddawna jestem w pogotowiu. Oddawna oczekuję na sposobność zemsty.
Kowalec, gdyż on to był w rzeczy samej, ten sam, który poprzedniego wieczora nagabywał Turskiego i pierwszy rzucił podejrzenie na jego żonę, skinął głową. Poczem, jakby uważając, że winien jest zegarmistrzowi dalsze wyjaśnienia, jął szeptać:
— Zwierzchnik nasz nie łudzi się bynajmniej, aby dzisiejsza kartka, którą Traub odnajdzie w swej szafie, miała go skłonić do natychmiastowych ustępstw! Cwana to sztuka, z tego „barona“ i nieraz już z naszych rąk się wymigał! Obecnie jest zajęty tem, że pochwycił w swe sieci napół zdziecinniałego księcia Ostrogskiego. Chciał jego wnuczkę, hrabiankę Kirę, pojąć za żonę. Wyślizgnęła mu się z łap, wychodząc za mąż za Turskiego, jego sekretarza! Oczywiście jest to fikcyjne małżeństwo i ten dureń Turski, nawet nie wie z kim się ożenił i co za skarb posiada w domu. Pragnąłem zagrać z nim wczoraj w otwarte karty, ale jest za głupi i za uczciwy, aby można się było z nim dogadać. Jaki cel miała hrabianka Kira na widoku, wychodząc zań zamąż i zatajając swe prawdziwe pochodzenie, nie mam pojęcia i nie mogłem tego dotychczas rozgryźć. Ale, że miała jakiś ukryty cel, to więcej, niż pewne, bo nie wierzę, by mógł jej się podobać taki bałwan, jak Turski. Wszystko bardzo dziwne...
— Co to ma do naszych spraw! — niecierpliwie przerwał Lipko.
— Zaraz dowie się pan. Traub, który naprawdę kocha się w hrabiance, chodzi niczem oszalały, sądząc, że uciekła przed nim z Warszawy. Nie domyśla się, że ma ją tuż pod bokiem! Nie wie, co się z nią stało, a my, oczywiście nie mamy zamiaru go informować! Natomiast jeśli nie pomoże pierwsze ostrzeżenie, uczynimy lepiej...
— Co zamierzacie uczynić?
— Porwiemy pannę Kirę, nazywam ją tak, bo przecież małżeństwa z Turskim na serjo brać nie można i zawiadomimy drogiego barona, w czyich rękach jego najdroższa się znajduje.
— Ach! — zawołał „zegarmistrz“, poczynając pojmować. — Porwiecie hrabiankę Kirę?
— To dotknie go najboleśniej i sądzę uczyni miękkim, niczem wosk! — zasyczał Kowalec, poczem począł się śmiać, złym, jadowitym śmiechem. — Zrozumiał pan teraz?
— Zrozumiałem... Zrozumiałem... — mruknął tamten. — Rozumiem nawet jaka w tem będzie moja rola? — Ale — dorzucił po chwili z zawziętym błyskiem w oczach — czyż tu zatrzyma się nasza zemsta? I czy tego dożyję? Bo moje serce — tu schwycił się za bok. — Bardzo... bardzo jestem chory....
Kowalec wsadził ręce w kieszenie i jakoś ironicznie spojrzał na Lipkę.
— Uspokój się pan! — wycedził. — Mścić się należy powoli! Tak twierdzi nasz zwierzchnik! Wielkie jest pytanie, czy wogóle, szlachetny baron Traub ujrzy hrabiankę Kirę z powrotem!