Złotowłosy sfinks/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Złotowłosy sfinks
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1933
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
Baron Traub.

Nazajutrz, około dziewiątej rano, kiedy żona jeszcze spała. Turski udał się, jak codzień, do zwykłego zajęcia. Jego zwierzchnik, baron Traub, był prezesem jakichś instytucji i prowadził rozległe interesy. Przeważnie załatwiał swe sprawy w towarzystwie sekretarza w domu. Turski nie wtajemniczał się bliżej w tranzakcje barona, lecz z otrzymywanych listów i z ogólnego szacunku, jakim cieszył się Traub, łatwo mógł wywnioskować, że jest to potentat finansowy nielada i że posiada rozległe stosunki.
Kiedy się znalazł na miejscu, Traub, już ogolony i w szlafroku, siedział za wielkiem mahoniowem biurkiem, w swym gabinecie. Był to starszy, sześćdziesięcioletni, szczupły mężczyzna, o energicznej twarzy, bez zarostu, którego mądre, bystre oczy przesłaniały wielkie, w amerykańskiej oprawie okulary.
— Przepraszam, że się późniłem... — bąknął na powitanie — ale...
— Wcale się pan nie późnił — odrzekł Traub, podnosząc głowę od papierów, jakie przeglądał. — To ja tylko wcześniej rozpocząłem pracę.
Obrzucił roztargnionym wzrokiem swego sekretarza i wyciągnął w jego kierunku dłoń. Turski, który zdążył Trauba już nieco poznać przez szereg miesięcy spędzonych u niego, wnet spostrzegł, że baron jest niezwykle czemś zaprzątnięty i że całkowicie pochłania go jakaś myśl.
Uścisnąwszy więc dłoń zwierzchnika, miał zamiar zająć miejsce przy swoim stoliku, stojącym w pobliżu wielkiego mahoniowego biurka i począć otwierać listy, których cały stos tam znajdował się, gdy wtem zabrzmiał głos szefa:
— Zechce pan, panie Turski, przynieść akta sprawy księcia Ostrogskiego. Znajdują się w sąsiednim pokoju, w szafie, na górnej półce. Szafa otwarta.
Mimowoli drgnął. Akta księcia Ostrogskiego? Czyżby o tego samego chodziło, do którego pałacyku wczoraj usiłował wtargnąć?
Bez słowa wyszedł do przyległej sypialni i rychło odnalazł żądane papiery. Musiały one posiadać pierwszorzędne znaczenie, skoro tam je właśnie przechowywał baron. Bowiem szafa umieszczona w pobliżu łóżka, była wielkim staroświeckim meblem z szeregiem żelaznych okuć i zamków i bez włamania nie sposób było do niej się dostać. Traub stale tam kładł pieniądze i ważne dokumenty.
Duży więc dawał dowód zaufania swemu sekretarzowi, po raz pierwszy zezwalając mu zajrzeć do wnętrza tego skarbca.
— Cóż, ma pan? — zabrzmiał niecierpliwy głos barona z gabinetu, jakby już żałował, że posłał Turskiego po papiery, a nie sam po nie się udał. — Czemu pan tak długo ich szuka?
— Mam... mam... — odrzekł i nerwowo spojrzał na okładkę, zawierającą akta.
Baron niezwykle pedantycznie prowadził swoje interesy. Na szarej twardej okładce widniał duży, nakreślony niebieskim ołówkiem napis: „Dokumenty w sprawie księcia Ostrogskiego. Adres: — Aleja Szucha Nr. 50, — pałac własny“.
Gorąca fala krwi uderzyła do głowy Turskiego.
— Ten sam! — omal nie wykrzyknął. — Wszystko się zgadza!
Drżały mu ręce, kiedy kładł teczkę przed zwierzchnikiem.
— Oto, one!
Traub pochwycił ją szybko i wnet zatopił się w przeglądaniu, zawartych w niej dokumentów. Ale Turski stał nadal przed biurkiem, jakgdyby jakąś siłą niewidzialną przykuty do miejsca.
Pomimo, iż Krysia znalazła się w domu przed nim, i pozornie musiał uwierzyć jej słowom, wczorajsze wypadki były wprost niepojęte. Nadal trapiły go podejrzenia. Stał, to czerwieniąc się, to blednąc. Nie wiedział, jak zagadnąć swego zwierzchnika. A on, może jeden, mógł rzucić nieco światła na tę tajemniczą historję.
Dziwne zachowanie się Turskiego nie uszło uwagi Trauba.
— Czemuż, pan, nie siada? — rzucił nieco opryskliwie, zerknąwszy nań z poza amerykańskich okularów. — Chce pan się o coś zapytać?
Stosunek pomiędzy baronem, a Turskim był dotychczas stale oficjalny. Traub oceniał należycie uczciwość sekretarza, lecz nie wdawał się z nim nigdy w poufniejsze gawędy. Zresztą, sama jego powierzchowność zasuszonej mumji i dumny, nieprzystępny wyraz twarzy mroziły wszelkie zwierzenia. Ale Turski nie wytrzymał.
— Panie baronie — raptem wyrzucił z siebie, — kim jest książę Ostrogski?
— Wielki pan, z którym mnie łączą różne interesy! — głucho odrzekł. — Cóż to pana obchodzi?
— Nie.. bo ja... nie przez ciekawość — jął bąkać, czując w duchu, jak niewłaściwe jest jego zapytanie — tylko...
— Tylko?
— Myślałem, że skoro pan baron dobrze zna księcia Ostrogskiego, może również słyszał pan o hrabiance Kirze?
— Hrabianka Kira?...
Gdyby Turski mniej był pochłonięty własną tragedją, jaką przeżywał, spostrzegłby wnet, jakie piorunujące wrażenie wywarły na Traubie jego słowa. Wydawało się, że prąd elektryczny wstrząsnął ciałem barona.
— Hrabianka Kira? — wymówił zduszonym głosem, unosząc się nieco z miejsca. — Skąd pan wie o hrabiance Kirze?
Ale Turski przypisywał wzburzenie barona swemu zachowaniu.
— Proszę się na mnie nie gniewać, za niedyskretną indagację — tłumaczył, — ale w mojem życiu zaszły pewne wypadki, dziwne wypadki, które...
Traub opadł z powrotem na fotel i z całej siły się opanował. Pojął, że niespodziewane zapytanie sekretarza, które uderzyło w niego niczem grom, nie było wywołane niewczesną ciekawością i że nie podejrzewał on nawet znaczenia papierów, znajdujących się w teczce. Tu, o daleko coś ważniejszego chodziło. Losy Turskiego łączyły się z jego własnemi. Lecz tego nie wolno było dać poznać po sobie za żadną cenę — przeciwnie, wszystko powinien był wyciągnąć ze swego sekretarza.
— Ależ, o ile to chodzi o sprawy naprawdę poważne, tyczące się pańskiego życia, chętnie służę informacjami, — wyrzekł całkowicie już spokojnie, a na jego obliczu zarysował się taki uprzejmy i serdeczny wyraz, jakiego nigdy dotychczas jeszcze nie zaobserwował Turski. — Chętnie służę!
To też Turski z pełnem zaufaniem opowiadał:
— Muszę uczynić szczere wyznanie, panu baronowi. Ożeniłem się przed dwoma tygodniami, lecz nic nie wspomniałem o tem, sądząc, że szczegół ten, tyczący się mego prywatnego życia, pana barona nie zainteresuje. Ale, moje małżeństwo nastąpiło, w zaiste dziwnych okolicznościach...
— Dziwnych? — podkreślił Traub, przymuszając się do przyjacielsko-współczującego wyrazu twarzy i nie dając poznać po sobie, jak bardzo opowieść podwładnego zaciekawia go. — Czemu dziwnych?
— Przypadkowo poznałem pannę niezwykłej urody, nazwiskiem Krystyna Skalska. Przyznaję, zakochałem się w niej bez pamięci i rychło nastąpił nasz ślub... Przedtem, postawiła różne warunki. Nie wolno mi dopytywać się o jej przeszłość, ani też badać, co czyni obecnie, nawet gdyby czasem jej postępowanie wydawało się niezrozumiałe, dopóki sama nie uzna za stosowne wszystkiego wytłumaczyć.
— Krystyna Skalska?... Warunki.. Zgodził się pan? — wymawiał Traub powoli. — Cóż dalej?
— Sądziłem, że wszystko jakoś się ułoży, lecz... Moja żona, Krysia, stawała się coraz bardziej tajemniczą, aż wczoraj...
— Co wczoraj?...
— Zauważyłem, że o pierwszej w nocy chyłkiem opuszcza mieszkanie, przekonana, że zasnąłem głęboko. Wyślizgnąłem się wślad za nią — powtarzał szczegóły przygody — i przysiągłbym, że udała się do pałacyku księcia Ostrogskiego... Tam powitał ją lokaj, nazywając hrabianką Kirą...
— Niemożebne!
— A jednak tak jest! Dałbym się w kawałki porąbać, że to była moja żona! Bo, tropiąc ją, ani na chwilę nie straciłem jej z oczu! Chociaż, gdy w kilkanaście minut powróciłem do domu, zastałem Krysię rozebraną i w łóżku. Tłumaczyła się, że musiała zejść do apteki po lekarstwo.
— Dziwne!... — kręcił Traub głową, niby daremnie szukając rozwiązania. — Dziwne!
— Otóż — kończył Turski swą opowieść — przekonany jestem, że to był tylko zręczny wykręt. Ona zdołała wcześniej powrócić przedemną. Dlatego ośmieliłem się zapytać pana barona, o bliższe stosunki domowe księcia Ostrogskiego, bo niepojęta jest dla mnie ta wizyta, jak również tytułowanie mojej żony hrabianką!...
Traub siedział dłuższą chwilę w milczeniu, wreszcie nie patrząc swemu sekretarzowi w oczy, rzucił:
— Czy nie ma pan przypadkiem fotografji?
— Czyjej? Krysi?
— Tak, pańskiej żony! Znam osobiście hrabiankę Kirę i gdyby pan posiadał przy sobie fotografję, łatwiej mógłbym tę zagadkę wyświetlić!
— Mam, na szczęście! — zawołał ucieszony Turski i wyciągnąwszy pośpiesznie portfel, jął w nim szukać gorączkowo.
W rzeczy samej posiadał jedną odbitkę, którą zręcznie ściągnął z torebki żony, jeszcze za czasów narzeczeńskich. Gdyż, ile razy prosił ją i przedtem i obecnie, by zechciała dobrowolnie dać mu swój wizerunek, lub wspólnie z nim uczyniła zdjęcie, stale kategorycznie wzbraniała się.
Wyciągnął fotografję w stronę barona.
Traub szybko ją pochwycił i jeszcze prędzej ją położył na biurko, tak by sekretarz nie zauważył, jak mu przy tym ruchu palce drżały. Wpił się oczami w obrazek ślicznej dziewczyny, która z odbitki uśmiechała się doń kusząco. Wpił się i mało nie jęknął ze złości i bólu.
Tak, to była ona! Bezwzględnie ona, hrabianka Kira! Teraz pojmował jej niespodziewane zniknięcie z Warszawy i wszystkie szczegóły, które dotychczas wydawały mu się niezrozumiałe. Więc wyszła zamąż za marnego urzędnika, jego podwładnego, który dziś zarabiał kilkaset złotych miesięcznie, a jutro mógł posadę stracić. A tego urzędniczka zwiodła również, podając się za zgoła inną osobę?
— O Kiro! — mało nie ryknął Traub głośno. — Cóżeś ty uczyniła? Ty sfinksie bez serca i sumienia!
Ale, jeśli Turski wyspowiadał się przed nim szczerze, on bynajmniej nie miał zamiaru odpłacać mu się szczerością, lub wtajemniczać go w bardzo niebezpieczne, a zawikłane sprawy. Przeciwnie, posiadłszy sekret hrabianki Kiry, — raczej Krysi Turskiej, — chciał jej małżonka ostatecznie zbić z tropu.
— Hm, — rzekł, napozór niedbale, czyniąc nad sobą wysiłek, którego pozazdrościłby mu najprzebieglejszy dyplomata — istnieje pewne podobieństwo... pewne... lecz bardzo dalekie... Pańska żona nie jest hrabianką Kirą!
— Nie jest? — zawołał Turski, pocieszony. — Pomyliłem się do tego stopnia?
— Jakiś niezrozumiały zbieg okoliczności! — Baron wywołał blady uśmiech na swe usta. — Widocznie hrabianka Kira i żona pańska przechodziły jednocześnie w nocy ulicą i wziął pan jedną za drugą.
— Możebne! — bąknął.
Baron jednak chciał wysondować Turskiego do końca.
— Tak, więc zagadka byłaby wyjaśniona! — oświadczył — choć i tak bardzo niezwykłe wydaje mi się pańskie małżeństwo! Czemu pańska żona, pani Krystyna, otacza się taką tajemniczością? Przecież jesteście chyba mężem i żoną?
Turski pojął, a pełen ufności w przyjaźń swego szefa, szczerze wyznawał dalej:
— Właśnie, że nie! Żyjemy jak brat z siostrą!
— Jak brat z siostrą? — Traub nie mógł stłumić radosnego okrzyku, który jednak uszedł uwagi sekretarza.
— Wzdraga się nawet przed pocałunkami, — tamten opowiadał dalej, — razi ją najdrobniejsza pieszczota!
Otucha wstąpiła w serce Trauba. Więc to małżeństwo, było w rzeczy samej tylko komedją małżeństwa i łatwo je można było rozerwać? Tylko Kira?
— Ach, tak... — wymówił zgoła innym tonem i zadałby może jeszcze jakie pytania swemu sekretarzowi, gdyby w tejże chwili z sąsiedniej sypialni nie rozległ się podejrzany hałas. Hałas przewróconego krzesła.
— Co to? — zawołali niemal jednocześnie.
Przecież sypialnia była pusta. Sypialnia, w której stała otwarta szafa z papierami i z pieniędzmi Trauba. Czyżby tam kto się zakradł?
— Złodziej?
Wpadli do sypialni.
Pokój był pusty, lecz przewrócony na środku fotelik, świadczył, iż niedawno ktoś tam się znajdował.
Kto? Zdążył uciec?
Baron niespokojnie rozejrzał się dokoła. W rzeczy samej, tajemniczy intruz musiał się ulotnić, bo w sypialni brakło zakątków, w których mógłby użyć za kryjówkę.
— Co za czelność! — oburzył się Traub. — W biały dzień! O wpół do jedenastej rano! Otworzył drzwi podrobionym kluczem?
Sypialnia przytykała bezpośrednio do przedpokoju i jeden rzut oka wystarczał, aby się przekonać, że przypuszczenie barona jest słuszne. Drzwi, wiodące na schody były lekko uchylone i włamywacz nie zatrzasnął ich nawet za sobą, w pośpiechu. Widocznie, zakradłszy się przedtem bez szmeru, uciekł spłoszony upadkiem mebla, który potrącił, nieostrożnie, gospodarując w sypialni.
— Ale czego właściwie szukał? Czy zdążył co zabrać? Przecież szafa, skarbiec Trauba stała otworem!
Baron sprawdzał pośpiesznie. Mimo szczegółowych oględzin, stwierdził, iż z pieniędzy i dokumentów niczego nie brakło. Choć leżały na wierzchu, widocznie nie zdążył się do nich dobrać złoczyńca. Lecz nagle drgnął.
W środku szafy, oparta o wielką paczkę banknotów, jakby dla zaznaczenia, że włamywaczowi na pieniądzach nie zależało, znajdowała się kartka.
Przeczytał ją i zbladł.
— O! — bąknął Turski, spostrzegając również tę kartkę. — Szanowny złodziej pozostawił swój bilet wizytowy! A może pragnie bawić się w korespondencję z panem baronem?
— Tak... tak... — bąknął Traub dziwnie, jakby treść kartki wywarła na nim potężne wrażenie.
— Wolno wiedzieć co napisał?
— Et, nic! Bzdury! Czytać nie warto! — burknął nagle z pasją baron i pochwyciwszy kartkę, zmiął ją w ręku, nie dając obejrzeć sekretarzowi. — Wyjątkowe zuchwalstwo...
Turski, widząc, że Traub nie ma ochoty zwierzyć mu się z treści tajemniczego biletu, dalej nie nalegał. Przypuszczał, że musiała się tam znajdować jakaż pogróżka, lub włamywacz pozwolił sobie na skreślenie czegoś wyjątkowo obraźliwego i nieprzyzwoitego.
Tymczasem baron powtarzał w duchu przeczytane słowa:
— Prędzej, czy później, nie minie cię kara! Przeszłość się mści!
Pod spodem znajdował się pewien znak, dobrze znany Traubowi. Coś, niby cyfra utworzona z liter, czy też krzyż niezwykłego kształtu. Wiedział Traub, co ten znak oznacza i nieraz napełniał on go panicznym lękiem. Ale tych wszystkich spraw nie mógł tłumaczyć swemu sekretarzowi. Było to znacznie bardziej skomplikowane, niżeli zagadka hrabianki Kiry i jej wizyty w pałacu księcia Ostrogskiego, a raczej w misterny sposób wiązało się i z tą historją.
— Przeszłość się mści! — raptem mruknął, jakby całkowicie zapomniawszy o obecności sekretarza, który stał obok niego. — Ano, zobaczymy! Jeszcze nie skończona walka!
Wtem oprzytomniał. Pojął, że niezwykłe jego zachowanie się może zwrócić uwagę Turskiego, że należy dać mu jakie takie wytłumaczenie całego wypadku.
— Zaiste, bezczelne zuchwalstwo! — powtórzył tonem całkowicie spokojnym. — Zastanawiam się, w jaki sposób zabezpieczyć się na przyszłość od podobnych wizyt?
— Zawiadomić policję?
— Nie warto! — nagle czerwień zabarwiła policzki barona, jakby mu nie na rękę było wtajemniczanie w tę sprawę policji. — Nie warto, bo nic mi nie ukradziono. A z tej dziecinnej kartki — jeszcze silniej zmiął ją w ręku — nikt nic nie dojdzie! Zmienię zamki, a w okna dam kraty. Tembardziej...
— Tembardziej! — powtórzył Turski, nie pojmując o co zwierzchnikowi chodzi.
— Tembardziej! — tamten dokończył zdania — że mieszkanie należy dobrze zabezpieczyć, bo zmuszony będę wyjechać na parę dni! Może nawet już dziś wieczór.
Turski zdziwił się wielce. Jeszcze przed godziną nie wspominał nic baron o projekcie wyjazdu. Czyżby ten wyjazd stał w jakim związku z włamaniem i tajemniczą kartką.
— Pan baron wyjeżdża? — zapytał. — Obecnie to postanowił?
— Nie, nie... już przedtem... — padła niepewna odpowiedź i dziwnem się wydawało, że zazwyczaj tak energiczny Traub, teraz przemawia niezdecydowanie. — Zresztą sam nie wiem... Później zdecyduję?
Nagle baron, jakby opamiętał się; poprzedni wyraz zimny i dumny osiadł na jego twarzy.
— Później zadecyduję! — powtórzył zgoła innym tonem.
Turski pojął, że nic więcej nie uda mu się wydobyć ze swego zwierzchnika.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.