Złotowłosy sfinks/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Złotowłosy sfinks
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1933
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
Dziwna żona.

Turski był wściekły, że spotkał dawnego towarzysza. Wiedział o co ten nagabywać go znów będzie. Tymczasem Kowalec, człowiek, w wytartym garniturze, którego powierzchowność świadczyła, że stoczył się na dno, prawie w ucho mu szeptał:
— Chcesz nadal klepać biedę, u tego twojego barona? Jakeś osieł, to klep! A ja ci powiadam...
— Dosyć! — zawołał oburzony. — Zgóry się domyślam, co chcesz mi powiedzieć! Że o ile się zgodzę na jakieś kombinacje, w stosunku do osoby mego chlebodawcy, których wprost nie śmiem wymienić, obydwaj będziemy opływali w złoto... i skończymy w kryminale! Ostrzegam, przestań! Znamy się wprawdzie od dzieci, ale nie widzieliśmy się od szeregu lat i mogę z tobą postąpić, jak na to zasługujesz!
— Aha! — zasyczał tamten, a na jego nieogolonej i obrzękłej od pijaństwa twarzy zarysował się zły uśmiech. Skapujesz swemu baronowi i władzom? A no, baw się, baw! Tylko...
— Co, tylko?
Kowalec nagle przystanął i z pasją charknął:
— Zamiast udawać cnotę chodzącą, pomyślałbyś lepiej o sobie. Wtedy nie uciekałaby ci żona z domu co noc.
— Coś powiedział?
Kowalec odskoczył o kilka kroków i zdala bluzgnął jadem, powtarzając bezczelnie:
— Nie uciekałaby ci, co noc...
— Łotrze!
Turski podniósł laskę do góry i rzucił się w jego stronę, chcąc nią porządnie zdzielić szubrawca. Lecz ten zdążył już się skryć w ciemnościach bocznej uliczki.
— Ach! — jęknął teraz i opuściwszy kij, zachwiał się na nogach, niby trafiony prosto w serce.
Żona znikała z domu co noc! Skąd wiedział o tem Kowalec, że śmiał mu rzucić prosto w oczy podobną ohydę, przez zemstę, iż nie zgodził się na jakieś łajdactwo, mające na celu okradzenie lub oszukanie jego zwierzchnika barona Trauba, u którego pracował w charakterze prywatnego sekretarza? Skąd wyśledził? W jaki sposób natrafił na strunę, która w duszy Turskiego dźwięczała najboleśniej.
Och! Bo to jego małżeństwo! Czy nie rozmyślał właśnie nad niem, idąc obecnie o dziewiątej wieczór do domu, zatrzymany dłużej niźli zwykle pracą u szefa?
Bolesny uśmiech wykrzywił jego twarz.
Czyż można było popełnić większe głupstwo! On młody człowiek, lat trzydziestu, o którym mawiano, że jest przystojny i który wśród znajomych uchodził za uosobienie rozwagi i rozsądku?
Raptem przed oczyma wyobraźni, niczem na ekranie kinematograficznym, zarysował się obraz ubiegłych wypadków.
Przed miesiącem poznał przypadkowo na ulicy złotowłosą, cudną dziewczynę, w której zakochał się na pierwszy rzut oka bez pamięci. Nie wiedział o niej nic, prócz tego, co ona sama opowiadała o sobie.
Nazywała się Krystyna Skalska. Twierdziła, że jest sierotą, nie ma ani bliższych, ani dalszych krewnych, stale zamieszkuje na prowincji, a tylko w pewnej sprawie przybyła na krótki czas do Warszawy.
Choć pod pokrywką jej słów wyczuwał jakieś niedopowiedzenia, coś dziwnie tajemniczego, oczarowany jej urodą, stracił głowę i już po upływie kilku dni, jął ją błagać, by została jego żoną. Zgodziła się na to, uśmiechając się zagadkowo, lecz jednocześnie postawiła swe warunki.
Zażądała, aby nie dopytywał się nigdy o jej przeszłość, ani też nie wtrącał się do jej obecnych postępków, gdyby nawet czasem wydawały mu się niezwykłe, dopóki ona sama nie uzna za stosowne wszystkiego mu wytłumaczyć. Kto wie, może to nastąpi w najbliższej przyszłości. O resztę zaś nie potrzebuje się martwić, gdyż ona, Krysia, posiada niewielki kapitalik i dzięki niemu nie będzie ciężarem mężowi.
Przyjął te warunki, szaleniec, bojąc się utracić tę śliczną istotę i odtąd rozpoczęła się katorga. Bo Krysia po ślubie nie była mu żoną. Choć zajmowała się gospodarstwem, w domu niczego nie brakło i była dlań stale uprzejma, lecz broniła się od wszelkiej pieszczoty, chodziła często zamyślona, znikała gdzieś na całe popołudnia i Turski nieraz miał wrażenie, że mieszka pod jednym dachem z osobą całkowicie obcą. Gdy czasem usiłował jej robić wymówki, powoływała się na poprzedni układ. Wtedy on musiał zamilknąć, wściekły, iż los go przykuł do boku tego złotowłosego sfinksa, którego tak bardzo w dalszym ciągu na swe nieszczęście kochał.
Ale, jeśli łudził się dotychczas, że wszystko się ułoży, wyświetli, słowa Kowalca rozbiły wszelkie nadzieje. Więc do tego doszło, że Krysia, nie zadawalniając się swem niezrozumiałem postępowaniem w dzień, znikała w nocy, korzystając z tego, że zasnął, znużony całodzienną pracą? Wiedzieli o tem inni ludzie, nawet Kowalec, a on dowiadywał się ostatni? Nie, to skończyć się musi! On ją dziś wyśledzi, wytropi, pójdzie za jej śladem i niech się dzieje co chce, rozwiąże tę dręczącą tajemnicę!
Trapiony temi niewesołemi myślami, sam nie wiedząc kiedy doszedł Turski do ulicy Wspólnej, gdzie na trzeciem piętrze jednego z domów, w oficynie, zajmował wraz z żoną niewielkie, dwupokojowe mieszkanko. Choć godzina była dopiero wpół do dziesiątej, Krysia już znajdowała się w łóżku.
— Przepraszam bardzo — wyrzekła na widok wchodzącego męża — iż nie czekałam na ciebie z kolacją, ale okropnie rozbolała mnie głowa i położyłam się wcześniej! Musisz mi wybaczyć.
Uśmiechnęła się przytem tak słodko i taka była śliczna w swym kasku złotych włosów i krasie lat dwudziestu, gdy patrzyła na niego wielkiemi chabrowemi oczętami, spozierającemi na świat z pozorną niewinnością dziecka, że Turski, mimo burzy, jaka szalała w jego duszy, najchętniej przypadłby do niej i osypywał ją pocałunkami. Niestety, wiedział, że uwolni się z jego objęć i na pocałunki nie odpowie pieszczotą. Postarał się opanować wzruszenie i nadać swemu głosowi spokojny ton.
— Ależ, nie tłumacz się kochanie... — odparł. — To moja wina, że się spóźniłem. Zatrzymał mnie dziś Traub jakiemiś pilnemi sprawami.
— Jedzenie znajduje się na stole! — dodała, wskazując ręką w stronę sąsiedniego pokoju. Opadła głową na poduszki, jakby dając znak, że nuży ją dłuższa rozmowa.
Turski wyszedł do jadalni, prędko spożył parę kanapek, poczem niby szanując udaną, czy prawdziwą chorobę żony, rozebrał się pocichu, zgasił światło i wślizgnął się na swe posłanie, znajdujące się naprzeciw łóżka Krysi. Przez ten cały czas miała oczy zamknięte, — może zasnęła naprawdę.
I on jął rychło udawać, że śpi, nawet, wbrew zwyczajowi zachrapał głośno.
— Jeśli nie skłamał łajdak, Kowalec — myślał w duchu z zawziętością — to cię dziś przyłapię! Oj, bo wydaje mi się, że grasz tylko komedję choroby, by tem łatwiej wywieść mnie w pole!
Ale, choć Turski leżał nieruchomo, wydając tylko od czasu do czasu nosowe dźwięki, nic nie zdradzało, że tej nocy ma zajść coś niezwykłego i w sypialni panował niezmącony spokój.
— Chyba zełgał, psubrat!
Już jął pocieszać siebie samego.
— Zełgał... — Lecz, skąd on wie, wogóle o Krysi?...
Nagle Turski drgnął. Dzięki jasnym promieniom księżyca, które w tę lipcową noc, mimo opuszczonych stor rozwidniały pokój, mógł obserwować co się dokoła działo. Gdy ścienny zegar w jadalni wydzwonił pierwszą, Krysia raptem oderwała głowę od poduszki, zerknęła w stronę męża i upewniona, że ten śpi głęboko, porwała się z łóżka i pośpiesznie poczęła się ubierać.
— Więc, prawda! — pomyślał z pasją, ledwie powstrzymując się od żywszego odruchu. — Już ja ją teraz wytropię!
Ubierała się gorączkowo w półmroku. Naciągnęła sukienkę, później płaszczyk i kapelusz i na palcach opuściła sypialnię, rzucając ostatnie spojrzenie na nieruchomo leżącego męża. Rychło z przedpokoju zabrzmiał cichy trzask otwieranych i zamykanych drzwi.
Teraz z kolei Turski porwał się na nogi. Liczył na to, że zanim dozorca otworzy bramę, zdąży żonę dogonić. Wdziawszy szybko garnitur, bez kołnierzyka i krawata, wypadł na schody. Przeskakiwał po kilka stopni naraz, a gdy znalazł się na dole, posłyszał trzask przekręcanego klucza w zamku. Przeczekał kilka sekund i ledwie za Krysią zawarła się brama, wypadł i wręczywszy zdumionemu dozorcy znaczniejszy napiwek, wyślizgnął się z domu.
Przez chwilę się obawiał, że ją straci z oczu. Ale, nie. Szła przed nim nie oglądając się poza siebie, całkiem pewna bezkarności, w stronę najbliższego postoju taksówek, przy rogu Wspólnej i Marszałkowskiej.
W pierwszej z nich zajęła miejsce, a Turski prawie jednocześnie znalazł się przy jednej z następnych.
— Za tamtym samochodem! — szepnął do kierowcy. — Zapłacę, co pan chce, tylko proszę nie zgubić ich śladu!
Szofer, sądząc, zapewne, że to o jakąś awanturkę miłosną chodzi, skinął głową i raźno ruszył z miejsca.
Ciepły, letni, wietrzyk owiał rozpalone policzki Turskiego, lecz nie przyniósł mu uspokojenia. Dokąd jechała Krysia? Co to wszystko znaczy? Czemuż wykradała się z domu w nocy, niczem złodziej, gdy i tak pozostawiał jej wszelką swobodę? Dążyła na spotkanie do kochanka? Zapewne, bo przecież tylko komedją było to ich małżeństwo!
Zagryzając wargi ze złości i czując, że mimo wszelkich „układów“ dziś się nie powstrzyma i wybuchnie, Turski z natężeniem śledził wyprzedzające go auto.
Pomknęło ono prosto Marszałkowską, stamtąd skręciło w Litewską, a z Litewskiej w Aleję Szucha, gdzie przystanęło przed jednym z domów.
— Zatrzymajmy się! Zanim tamci nas nie spostrzegą!
Wyciągnął banknot i wyskoczył z taksówki. Na szczęście Krysia była tak zamyślona, czy też do tego stopnia nie przypuszczała, że może być śledzona, że stała odwrócona tyłem u wejścia do jakiegoś jednopiętrowego pałacyku, nie zwróciwszy uwagi, iż tuż za nią zatrzymał się inny samochód.
Turski, pod osłoną drzew, okalających Aleję Szucha, zdołał podkraść się blisko do niej. Coraz większe napełniało go zdumienie. Krysia udaje się o pierwszej w nocy do prywatnego pałacu? Idzie więc chyba do bogatego kochanka.
Z całej mocy panując nad sobą, oczekiwał, co dalej nastąpi? Na Krysię, widocznie musiano w pałacyku oczekiwać, gdyż, mimo spóźnionej pory, rychło rozwarły się drzwi, prowadzące wprost z domu na ulicę, a w nich zarysowała się jakaś męska postać, zapewne lokaja.
— Starszy pan już od godziny niecierpliwie oczekuje na pannę hrabiankę! — posłyszał Turski i zobaczył, jak niemłody już służący z respektem kłania się przed jego żoną.
— Wcześniej, nie mogłam — zabrzmiał w odpowiedzi dobrze znajomy głos Krysi. — Chodźmy prędzej, bo mało mam czasu!
— Słucham, hrabianko Kiro!
Zatrzasnęły się drzwi, a Turski, aż rozwarł usta ze zdziwienia. Jego żonę, tajemniczą pannę, którą poznał na ulicy — tytułowano hrabianką? Lokaj nazywał ją Kirą? Przecież na imię miała Krystyna! Nie wytrzymał. Podbiegł do drzwi i gwałtownie zadzwonił. Rozwarły się natychmiast i ukazało się w nich zdziwione oblicze lokaja.
— Pan, czego?
— Proszę mnie wpuścić! — krzyknął wzburzony. — Tu przed chwilą weszła moja żona!
Wydało mu się, że służący lekko drgnął i zbladł, a z przedpokoju, słabo oświetlonego czerwoną latarnią, dobiegł cichy kobiecy okrzyk. Ale kamerdyner wnet się opanował.
— Jaka żona? — powtórzył, arogancko zagradzając przejście.
— Moja!
— Pańska, napewno, nie! Tu jest pałac księcia Ostrogskiego i Jaśnie Pan obcych po nocy nie przyjmuje!
— Ależ widziałem najwyraźniej, jak przed chwilą wchodziła tu jedna pani!
— Może i wchodziła! A co panu do tego! Jak się pan upił, to trzeba iść spać, a nie ludzi niepokoić o tej porze! Proszę zaraz odejść, bo inaczej zawołam policję!
Nie zwracając uwagi na protesty Turskiego, zatrzasnął mu drzwi przed nosem.
— Psia krew! — zaklął i chwilę stał całkowicie oszołomiony.
To była Krysia! Nie ulega żadnej wątpliwości. Ale, co robić dalej? Dobijać się, wywołać głośny skandal?
Może udać się o pomoc do władz i postarać się wedrzeć tam siłą? Lecz, czy władze mu wierzą? Czy nie wezmą go za obłąkańca? Czy staną po jego stronie? Zresztą, co im powie? Wszak Krysia...
Turski pochylił głowę i poczuł własną bezsilność.
Raptem, w jego mózgu zaświtała myśl.
Natychmiast uda się do domu. Korzystając z nieobecności Krysi, przetrząśnie jej rzeczy. A nuż natrafi na ślad tylu dręczących go zagadek. Hrabianka Kira.. Książę Ostrogski...
Jak oszalały popędził do domu. Oczekiwała go nowa niespodzianka.
— Pani już dawno wróciła! — oświadczył, uśmiechając się dziwnie dozorca.
— Co? Wróciła! — nie wierzył Turski własnym uszom.
— Tak, dobry już kawałek czasu!
Gorączkowo wpadł do mieszkania. W rzeczy samej, w jasno oświetlonej sypialni, leżała w łóżku jego żona, jakgdyby ani na chwilę nie opuszczała swego posłania.
— Ty? Ty... — jął bełkotać.
— Poszłam do sąsiedniej apteki po proszek! — odrzekła w odpowiedzi, widocznie uważając, że winna mu jest wyjaśnienie. — Tak dokuczała mi migrena, że dłużej nie mogłam się obyć bez lekarstwa, a ciebie nie chciałam budzić, bo spałeś, przecież smacznie... Lecz i ty, słyszałam od dozorcy, wychodziłeś z domu. Czy zaszło coś niezwykłego?
— Nic... nic... — mruknął i wybiegł do drugiego pokoju, czując, że za chwilę ogarnie go obłęd.
Jeszcze bodaj więcej byłby poruszony, gdyby mógł dojrzeć uśmiech, jaki w tejże chwili wykwitł na twarzyczce Krysi. Tak uśmiechają się osoby, którym udało się kogoś zręcznie otumanić i całkowicie zbić z należytego tropu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.