Złoty robak/Dzień następny

<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


„Dzień następny“

Pierwszą myślą było, żeby wyjechać, dowiedzieć się o pociąg, już po drodze, nawet się nie pożegnać, po prostu uciec i dać tym wystarczająco do zrozumienia.
Obudził się wcześnie rano, w pustym pokoju, w łóżku. Obok stała maszyna do szycia, przykryta żółtą serwetą, pod maszyną strzępy materiału, w donicy krzew lipki jasnozielony, o wodnistych liściach, pod ścianą kilkanaście par starych butów i worek kartofli. Na półeczce zeszyty szkolne, gipsowa lalka, której wypadły oczy, na podłodze ślady rozdeptanego gipsu. Pachniało zielskiem, pościel pleśnią, w kącie plenił się grzyb, u sufitu wirowały cienkie muszki, okno było otwarte, za oknem aż po niebo wznosiło się pole ogarnięte słońcem. Dolatywało stamtąd brzęczenie niewidzialnego roju innych muszek, skrzypiał żuraw. Na horyzoncie stał wóz drabiniasty. Stary człowiek w szortach polewał koła, podskakiwał od bryzgów wody i łajał konia, który kręcił się wyuzdany po ściernisku jak centaur o tłustym zadku Kwiecińskiego.
Na bielonych deskach powały wymalowany był wianuszek róż z niebieskim ptaszkiem pośrodku. Gdy patrzeć, ptaszek obracał się w oczach.
Głowę miał wolną, bez skutków po wódce, pamięć zaczynała dopiero powracać i koszmar nocy. Zmęczył go widok wirujących muszek, wstał i wyprostował worek z kartoflami, przysuwając go do ściany. Zakręciło mu się w głowie, wrócił na swe miejsce i nagle zdał sobie sprawę, że spał w łóżku, a wcale się nie rozbierał. Był we własnej piżamie, ktoś go rozebrał, dostrzegł walizkę, stała na krześle, była otwarta, przestraszył się, ale nie sprawdził, czy rewolwer został odkryty. Postanowił przypomnieć sobie przebieg w kolejności. Były tam jakieś momenty podejrzane, z których trzeba by wyciągnąć wnioski, lecz niewiele sobie przypominał. Wkładano mu coś w głowę, głowa go bolała, próbował sobie przypomnieć, co mu wkładano wlewając wódkę?
Po raz pierwszy poruszył się o świcie, przez sen słyszał wtedy gospodarzy. Trzeźwi i świeżutcy ćwierkali za ścianą jakby nigdy nic, parokrotnie chluśnięto wodę przez próg.
Teraz dopiero zauważył, że tuż obok łóżka na skrzynce ktoś postawił miskę z wiśniami, przykrytymi zielonym listkiem, z myślą pewno o skutkach przepicia.
Oczekiwał tłumaczeń, przeprosin, i już się ich nasilenia obawiał. Przypomniał sobie, że i on też bredził, że popadł w karygodne gadulstwo.
Patrząc w okno — drgnął — ktoś cicho wszedł do pokoju, i to już przed chwilą, rozmyślnie cicho, drzwi nie skrzypnęły. Spojrzał, stała przed nim jakaś dziewczyna. W białej bluzce i zetlałej spódnicy na zatrzaski, z lewego boku szarpniętej ząbkiem drutu kolczastego, ciemna i wychudzona, o miedzianej, spalonej twarzy.
— Dzień dobry — powiedziała. Lecz bez uśmiechu.
Usiadł na łóżku i podgiął kolana. Z zaskoczenia nie odpowiedział na powitanie, zdziwił się, że tak ostro patrzy na niego i że nie zapukała do drzwi.
— Aleście narozrabiali — rzekła.
— Ja? — Był w niewygodnej sytuacji, trudnej do rozmowy,, nie mógł nawet wyrazić godnego zdumienia.
— Pan nie. Ja wiem.
Nie najprzyjemniejszy miała wygląd. Stojąc w nogach łóżka patrzyła czarnym okiem znad wygiętej szyi.
Nie są przyjemni ludzie, którzy patrzą trochę z góry, jakby oceniali odległość. Była średniego wzrostu, twarz miała suchą, a śniady kolor skóry im bliżej uszu przecierał się i jaśniał jakby za dotknięciem palców. Nad lewą brwią świeciła niebieskawa szrama.
Stała zanadto wyprostowana, zanadto pewna. Mówiąc przykładała rękę do spękanej politury oparcia łóżka, odrywała ją, zatrzymywała w powietrzu i znowu uderzała dłonią o poślizg drewna; była w tym jakaś zbędna precyzja.
— Pani — zapytał — kto?
— Mieszkam tutaj.
— Czy pani jest tą wdową?
Błysnęła mu świadomość z nocy. Spojrzał z niedowierzaniem.
— Oczywiście — odpowiedziała, jakby to był stan normalny i pożądany. Mogła mieć lat siedemnaście.
— Hm.
— Właśnie — rzekła. — Pan tu nie wytrzyma.
— Chciałem rozmówić się z państwem Kwiecińskimi.
— Ja już mówiłam.
— Pani?
— Rozmawiałam z wujkiem dziś rano. To nie dla pana rozmowa — wygięła szyję pogrubioną jak od tarczycy.
Rozejrzała się po pokoju, podeszła do kąta, podniosła coś, co jej wydało się nieporządkiem, i rzuciła w kąt drugi, a gdy się prostowała z nachylenia i przytrzymała ręką ściany, na szarej klejowej farbie został ślad paznokci jak od pazurów zwierzęcia. Wróciła na swe poprzednie miejsce.
Uczepiła się go bzdurna myśl, że gdzieś już ją musiał widzieć, w złych okolicznościach. Albo była typem, który w ogóle go odstręczał i wtedy do kogoś typ jest podobny.
— Wujek się rozpił — rzekła swym niskawym głosem: — fatalnie. Od tej śmierci. Ale przedtem też dawał sobie zdrowo. Takiej jest już kompleksji. Pan tu nie zostanie. Za ciężko dla pana. Rozmawiałam z nim dzisiaj i przekonałam go, że pan zamieszka zaraz obok. Wyraził zgodę. Mam na niego wpływ, umiem z alkoholikami rozmawiać. To bardzo dobry człowiek, jak wszyscy, którzy piją... Niech się pan temu nie dziwi.
— Pani ma wpływ?
— Oczywiście... Skoro pan tu przyjechał, taki kawał drogi... Jest u mnie wolny pokój. Niedaleko stąd, kilka kilometrów, nad Wisłą.
— No, bardzo dziękuję, ale... — propozycja wydała mu się w jakiś sposób nieprawidłowa. Coś w niej było nie tak, za dużo słów. — Pani ma rację — powiedział — ja stąd wyjadę, tu nie ma już co... Dosyć... jak gdyby wpadłem. Nie jest w moim zwyczaju wpadać.
— Tak myślę — wychyliła głowę ze spęczniałej szyi.
— W każdym razie dziękuję za miłą propozycję.
— Ponawiam — rzekła inteligentnie.
— No... nie. Dziękuję. Pani wynajmuje letnikom?
— Tak. Radziłabym się przekonać, niedaleko stąd. I tanio.
Zawahał się, czyżby już ta rozmowa był to wpływ Wereszczyńskiego? Wręcz niemożliwe... Na domiar ta była jeszcze młodsza. Także wyglądała niezbyt przyjemnie. Zwłaszcza w oczach. W oczach jakaś skaza i skaza na czole... Dlaczego wszystkie „one” mają nieprzyjemne oczy? Skąd ten gatunek po drugiej wojnie? I ten rodzaj podejrzanej troskliwości? Czyżby pękła bania społecznej opieki nad... żarty na bok — nad starszymi panami?!
— Panu szkodzi wódka — dodała. — To widać. Nie przywykły, a dzisiaj, jak znam, zaczną od nowa. Wuj ma trzydniówkę, wczoraj zaczął, dzisiaj się nie obejdzie bez strzelania do gawronów, tak to będzie: do gawronów, a potem pójdzie na cmentarz i tam cała szopa, aż go kiedy zamkną... Ciocia ma zdrowie cholerne, razem z nim. Jechał pan cały dzień tutaj — za dużo mówiła — i co, będzie wracał? Oni się zgodzili, przyjdą odwiedzić pana, jak ich znam, zaraz w niedzielę. I wszystko będzie okej... A tam to co innego. Tam ja jestem — rzekła dumnie.
Za dużo mówiła. Jak na nią, za dużo, wyglądała na małomówną i taką w zasadzie być musiała.
— Sześć kilometrów to chyba pan przejdzie?
— No, wie pani! — aż się obruszył.
— Chyba tak? — nie zrozumiała.
— No wie pani! — roześmiał się kwaśno.
— W pana wieku...
— Dajmy pokój! Dlaczego?
— Wezmę pana pod rękę. W jednym miejscu jest bystra górka, taka sobie.
— Skądże! Codziennie robię osiem kilometrów.
— Ale upał... — podniosła palec w górę. — Wczoraj znieśli jednego z pola; serce.
— Żyje?
— Nie wiem. Nie wiem, czy żyje, nietutejszy. Tak jak ja przyszedł na robotę w polu. Jakiś starszy człowiek... — przymierzyła wzrokiem: — młodszy od pana.
Nie wyglądała na okrutną. Starała się być elegancka, życzliwa. Tamta była inteligentniejsza, z tamtej biła świadomość. Tak pisze Wereszczyński.
Po co ona to powiedziała o sercu? Twarz miała posępną, ale jakby uczciwą.
Błysnęła mu uboczna myśl, że w porównaniu z tamtą, wereszczyńską, ta była obiektywnie sądząc sto razy ładniejsza.
Przeprosiła grzecznie i wyszła. Trwało to krótko, gdy wróciła, był już ubrany, umyty, ogolony, w wielkim pośpiechu. Przyniosła śniadanie na drewnianej tacy, jajecznicę, chleb z masłem i mleko w garnuszku z takim samym niebieskim ptaszkiem jak na suficie. W drzwiach ukazała się Kwiecińska, onieśmielona, niepewna, blada, w szarej sukni, z kukiełką szarych włosów, upiętych w kok wysoko. Była zakłopotana, stanęła w odległości. Paweł przerwał jedzenie, wstał, podszedł i przywitał się; ukryła oczy. Mogłaby powiedzieć, że całą noc płakała.
— Najlepiej będzie — powiedziała szybko — zanim Janek wróci z pracy, pan sobie pójdzie zobaczyć pokój u naszej Antoniny.
Ukłonił się, był w samym środku prowincjonalnej dobroci, troskliwości i prowincjonalnego wykolejenia.
— Tak chciałam — załamała drobne rączki — zobaczyć pana i poznać. Tak chciałam porozmawiać wreszcie z kimś i wszystko nie wyszło... A jeżeli wyszło, to okropnie. Wstyd pomyśleć. On dzisiaj, głupstwo takie, okropność, będzie strzelał... — spojrzała na Antoninę. — Dam głowę, że będzie strzelał. Biedny, nieszczęśliwy człowiek... I tak wszystko — zerknęła ukradkiem: — A jajecznicy pan nie zjadł, Boże drogi, nie smakowała, wszystko u nas takie niewydarzone i niesmaczne, Toniu, dlaczego dałaś tyle tłuszczu, obrzydzić można...
— Ciocia smażyła, teraz mówi.
— Ach ty! — załamała ręce. — Jak zawsze! Prawdomówna. Przed tym jednym to pana ostrzegam — roześmiała się zupełnie wesoło, jakby mimo woli: — przed prawdomównością. Ale serce ma dobre.
Antonina przyjęła ten uśmiech bez uśmiechu. Kwiecińska zaczerwieniła się w drugiej fali uświadomienia swego kłamstwa i pod jakimś pozorem wyszła.
Co z tym strzelaniem? — pomyślał. — Aluzja? Widzieli rewolwer? Odkryli jego strach i panikę? Chcieli się go pozbyć? Antonina ma go spławić?
Usiadła blisko drzwi, jakby zamierzała go pilnować. W oczekiwaniu tym było nieprzyjemne milczenie, z którym nie wiadomo, co począć.
— Czy pani także znała Wereszczyńskiego? — zapytał, nie wierząc.
— Tak.
Zdumiał się, wszyscy go znali, wszędzie zostawił wspomnienia jak kukułcze jajo.
— Prawda, przecież był tutaj.
— Był — spojrzała jakby podejrzliwie. Dostrzegł to spojrzenie.
— Pani wie? Nie żyje.
— O!
Nic więcej! Ścieżką za oknem, na tle uniesionego ramienia żurawia, jak bąk, który wykręcił się zza nogi stołu, ukazał się wrzecionowaty Kwieciński — już wracał, już był w progu, wyrwał się z biura na chwilę — do „miłego gościa”. Nie pamiętał widocznie, na co rano się zgodził.
Teraz w progu dowiedział się od Antoniny i posmutniał jak dziecko.
Specjalnie „zajrzał po drodze, żeby się dowiedzieć, jak zdrowie?”. Był bezwzględnie trzeźwy, „nie ten”, różowy, podczerwieniony słońcem, w długich butach, błękitnej koszuli z krótkimi rękawami, dobrotliwy, zdyszany, i taki, który by godzinami strugał dziecku pajacyka z drewna. — Nie pozwolę! — wyciągnął do Pawła ręce. — Jakże to? Bez śniadania? Bez pociechy religijnej?
— Pozwolisz — rzekła Antonina.
— Może wczoraj — powiedział zdruzgotany Kwieciński — może wczoraj nie wszystko było tak... — mówił jak najbardziej niewinnie: — nie tak, jak należało, i nie tak, jak to sobie umyśliłem... Boże drogi, ale pan się przecież nie gniewa?
— Zamilcz — powiedziała.
Była już spakowana.
To znaczy zdjęła buty i przewiesiła je przez ramię, w ręce trzymała wiejski węzełek zawiązany z chusteczki. Nerwowo kręciła się w oczekiwaniu, jakby nie miała innego celu poza wyprowadzeniem Małachowskiego z tego domu. Zarzuciła Kwiecińskiemu ręce na szyję:
— Sam dobrze wiesz, że muszę zarobić.
— Jakże to — spojrzał na Pawła — ty będziesz brała pieniądze?
— A co mam brać?
Może to było i lepiej? Tym bardziej że argument zapłaty sparaliżował jakoś Kwiecińskiego.
— Jeżeli pan woli — rozłożył zgorszony ręce.
Paweł przymierzył siebie w myślach — zobaczył, jak to będzie szedł z tą bosą dziewczyną, on, w słomkowym, włoskim kapeluszu, w bladoszarym, pepitkowym garniturku, z walizką, dość ciężką, i nieokreślonym lękiem, skłóconym przez bijące czarne źródełko ustawicznej pamięci o Wereszczyńskim.
Znów zarzucając mu ręce na szyję, Antonina odprawiła Kwiecińskiego i wysłała z powrotem do biura.
Ale wrócił po chwili i zapytał ją o coś na boku. Zaprzeczyła i dała mu na to słowo. Więc ostatecznie poszedł obiecując, że w niedzielę odwiedzi. Kwiecińska już się nie pokazała.
Antonina wyciągnęła leżak przed dom i poleciła Pawłowi, żeby poczekał. Sama poszła po należność za pracę w polu.
Nie było jej kilka godzin. Dochodziło południe, siedział w ciszy. Przed oczami miał widok na wzgórze i na wianuszek kamieni ułożonych w rozburzoną barykadę u horyzontu. Zdrzemnął się, znów go obudziła, była z tym samym węzełkiem: — Idziemy.
Wziął walizkę, chciała mu pomóc, nie pozwolił.
Minęli drewniany kościół, okrążyli niewielki staw, przykryty rzęsą, i skręcili w pola.
Zdziwiło go, że milczy.
Ale to może było lepiej?




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.