Złoty robak/Matka Boska Częstochowska

<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Matka Boska Częstochowska

Nie jest bezpiecznie, myśli, w tej sytuacji mieć przy sobie broń do zrabowania. A może rewolwer odkryty w walizce jest powodem propozycji Antoniny?
Jest to jedyne wykroczenie, na przekór, odwaga na przekór władzom, już trzeciej władzy państwowej w jego życiu. Rewolwer symbolizuje wolność osobistą. Jedyne przestępstwo, na jakie w życiu sobie pozwolił. Gwarantuje wolność osobistą w stosunku do własnego życia, myśli tak w kółko, słysząc szuranie walizki o trawę. Jest już południe.
Antonina milczy, idą szybko.
Wiejska droga wpada coraz głębiej w spękaną ziemię. Przed nimi pod rozpalonym niebem jedzie wóz pełny snopów żyta. Oś skrzypi, gorący piasek sypie się po zeschniętych szprychach, omotanych promieniami słomy, smar topnieje w panewkach i chwiejnymi iskrami spada w pył ziemi. Dym z dalekiego komina cienkim włosem ledwo dotyka nieruchomego błękitu.
Motyle ukryły się w trawie, coraz dłuższe przerwy zapadają w graniu świerszczy, wreszcie i one cichną, wóz wciąż jedzie przed nimi, słychać łańcuch przy dyszlu. Kołacze i wysoko dzwoni, mgła słoneczna pokrywa zbielałym złotem wszystko, czego już oczy nie widzą.
Antonina idzie tuż za wozem i trzyma się ręką źdźbła słomy, Paweł postępuje za nią z opuszczonymi ramionami i myśli o lekkich śladach jej stóp, które wybiegają spod jego oczu. Widzi siny, obnażony żelazną obręczą koła kamień i chce ostrzec, lecz nie dobywa głosu. Czuje, jak w słońcu puchnie mu kark i parcieje szara pepita. Poprzez czerwień powiek u wylotu drogi dostrzega małe okienko drżącego nieba.
Na opustoszałych gęsich trawnikach ukazują się chałupy, a za nimi gaj śliwowy czarny, zimny jak woda. Chłód wygania stamtąd leniwy puch dmuchawca. Wieś jest pusta. Złote szyby w oknach, miski leżą zostawione przed progiem, w domach zdaje się nikogo nie ma, obory są puste, jakby je wymiotła zaraza, może jakiś starzec w ostatnim pokoiku z wyrka patrzy nieprzytomnie w sufit? Antonina skręca na glinianą ścieżkę w kierunku sadów. Idą teraz gęstym korytarzem wśród drzew, Paweł znów widzi jej pięty i ścięgna w połyskującym szlifie. Bliźniacze palce cicho suną po zielonej trawie, niebieskie dzwonki kwiatów chwieją się bezgłośnie. Dlaczego ona milczy?
Zastanawia się, jaki też ona może mieć charakter? Sądząc teraz po swobodnym chodzie powinna być nie najgorsza. Przygotowuje sobie kilka delikatnych powiedzeń, widzi całą jej nędzę, wzrusza go zwinny lot jej dłoni, powodowany pewno głodem i pustką w sercu. Należałoby zapytać, dlaczego mąż umarł? A może nie należało?
W mroku listowia potknął się i z trudem odzyskał równowagę. Stanął pod drzewem. Antonina słyszy go poprzez plecy.
— Idzie pan? — zapytuje i także przystaje. Ręką przytrzymuje się gałęzi spadającej z pochylonego łba wierzby. Po co mu to wszystko?
Widocznie potrzebne. Nic nie dzieje się bez potrzeby. Od początku działał z własnej woli.
Próchno zalatuje pleśnią. Rosną tu niezdrowe psie grzyby, na jednym z nich umknęła mu noga. Bezkrwisty owoc stracił teraz całą swą urodę i zgubił kapelusz.
— Idę. Idę*
— No dobrze — mówi szorstko. Jest jakby niezadowolona. Być może myśli jej podążają szybciej aniżeli droga.
Paweł traci wątek cienkich rozważań. Ścieżka biegnie w dół, jest ciemnawo, u góry tylko srebrna rosa blasku osiada na pilśniowych listkach, odwróconych spodem ku niebu. Nagle obcy powiew roztrąca pobladłe witki. Antonina rozgarnia wiklinę i wychodzi na słońce. Przed nimi świeci biała powierzchnia Wisły.
Idą teraz wysokim brzegiem. Na wodzie kołysze się olbrzymie powietrzne lustro i za każdym uchyleniem razi w oczy. Antonina ogląda się poza siebie jakby w obawie, że zechcę jej uciec. To się nazywa blisko.
Po lewej ręce piętrzy się kamieniołom, a u stóp rozbitych głazów prowadzi wąska ścieżka, zasypana szklistymi odłamkami skały. Utarte nogami na długość ludzkiego kroku ranią więcej oczy aniżeli podeszwy.
Nagle kamieniołom cofa się w głąb i otwiera białą, ogołoconą przestrzeń, równą, zaoraną gąsienicami ciągników, jak spod dywizji czołgów. Pustynia zamknięta jest kilometrową wysoką skałą w skośnym układzie warstw. Gigantyczny teatr w starej zębatej bieli. W której połyskują jakieś punkciki światła. To uczepieni ściany robotnicy w hełmach. Kilofami odrywają poruszone wybuchem skalne bloki.
— Odpoczniemy — mówi Antonina i szuka miejsca akurat na tej pustyni zalanej słońcem. Czy ona tego nie widzi? Nie widzi, siada na szynach kolejki, Paweł obok niej. Nie chce mu się protestować, nie jest mniej wytrzymały aniżeli ona.
Antonina wyjmuje pieniądze z zanadrza, same dwudziestozłotówki, kładzie na białym pyle ziemi, pochyla się i zaczyna liczyć. Teraz jej ta chęć przyszła. Chmurzy twarz w skupieniu, milczy, nie może się doliczyć — przebiega palcami, lecz widocznie wciąż jest nie tyle, ile być powinno — uderza więc pięścią z pasją. Wtedy jeden płatek przykleja się do ręki. A gdy chce go oderwać, uprzedza ją, spada miękko i siada w tartej skałce. Zgarnia więc to wszystko w kształt szmacianej piłki i niedbale chowa w kieszeń.
— Idziemy — mówi. — Pan odpoczął?
— Tak.
— To dobrze.
— Zarobiła pani?
— Gdzieś mi się dwadzieścia, kurwa, zapodziało.
Była zła. Jego wina, mógł nie zapytywać.
Pustynia kamieniołomu kończy się gorącym piaskiem, kępami suchej trawy i gęstą ścianą drzew. Drogę zamyka wysoki płot, jak do osady prehistorycznej.
Antonina zatrzymuje się przed sztachetami. W głębi drzew stoi sczerniały dom, kryty gontem. Mógłby tu mieszkać samotny rybak. Na progu paruje szaflik gorących kartofli. Ktoś więc chyba jest.
Poderwała palcem haczyk przy furtce.
— Czy to tutaj? — zapytał.
Odwróciła się, jej lekko garbaty nos pokrywały krople potu, chudy palec wciąż podtrzymywał skobel. Cień znużenia podbił oczy. Zerknęła skosem. To skośne spojrzenie nagle mu coś przypomniało. Nie był pewien.
— Tutaj.
— Ja panią przecież muszę znać... — powiedział i wlepił w nią wzrok przymglony słońcem.
— Nie — zaprzeczył. — Nie znam. Skądże!
Ale zaczął szukać w pamięci:
— Czy to możliwe? — zapytał.
Lecz myśl jak zbłąkany motyl nad papierowym kwiatem krążyła daremnie.
— Czemu pani się uśmiecha?
Wydawało mu się, że Antonina zagrodziła mu drogę. Oparła plecy o sztachety, wahała się nad czymś przez chwilę i przecież zamierzała coś uczynić. Żar bił z nieba, otarła dłonią czoło i uporczywie na niego patrzyła. Palce jej lewej ręki pobiegły wzdłuż bluzki w górę, odpięły najwyższy guzik. Myślał, że w jakimś celu sięga po pieniądze albo po co, wyraz twarzy miała radośnie jakoś niedobry. Odsłoniła jedną stronę bluzki, przyciskając ją dłonią:
— Widzi pan? — zapytała.
Nad brzeżkiem koszuli o zębatym hafcie widniał medalik. Matka Boska Częstochowska o czarnej twarzy świeciła złotem nad zgrzebnymi nitkami, łańcuszek jak nanizana na włos kasza perłowa przelatywał suchym obojczykiem.
— Czy pan poznaje?
Podniósł głowę nastraszony.
— Nie poznaje pan? — Potrącony medalik błysnął i zgasł jak żużelek węgla na wolnym powietrzu.
— Matka Boska Częstochowska — rzekł Paweł z czcią, która, wiedział, była tu nie na miejscu. Czuł lodowate zimno na grzbiecie.
— Na mnie niech pan popatrzy — rzekła cierpliwie. — Popatrzy na mnie...
— Nie rozumiem — powiedział cicho.
Opuściła dłoń i powiedziała na wprost jego twarzy:
— To pan uderzył mnie w twarz. To był pan!
— Jak? Kiedy?
— O Boże! — zniecierpliwiła się. — Miałam lat dwanaście. I to był pan. Moje nazwisko Herodek!
— Antonina! Teraz już wiem. Antonina Herodek. Pani jest córką Herodka! Więc to był podstęp!
— Nie ma strachu — rzekła. — Tylko przypadek. Żadnego strachu.
Otwarła furtkę.
Cofnął się, lecz zaraz się wyprostował:
— Wie pani co? To się dobrze składa. Tak się złożyło, że już: się nikogo nie boję.
Wszedł do ogrodu. Haczyk kołatał za jego plecami.
— Bardzo proszę — powiedział. — Jeżeli uderzyłem, musimy to sobie przypomnieć.
— Medalik dostałam parę dni przedtem od pani Gruszkowej, Pan nie pamięta? A wtedy pan na niego tak patrzył... patrzył... Nie pamięta pan? Później ojciec kazał mi go zatrzymać, że przyniesie szczęście.
— Przyniósł?
— Nie, nie przyniósł.
— Oczywiście, że wszystko pamiętam. Pani mnie obraziła. Z całą świadomością. To pamiętam.
— No nic — roześmiała się — no nic. Już po wszystkim. A teraz będzie pan tu miał jak w raju. Śniadania, obiady... Bardzo proszę — pokazała drogę.
Poszedł za nią. Ścieżką, która omijała krzaczki suchych niebieskich kwiatków.
— Zostałem tutaj ściągnięty podstępnie — rzekł ponuro.
Wstąpiła na drewniane schodki.
— Jeżeli przygotowała pani na mnie jakieś narzędzie...
— Żartuje pan.
Zatrzymał się:
— Teraz rozumiem. Pani namówiła Kwiecińskiego, żeby mnie zaprosił.
— Nie. On to zrobił z własnej głupoty. Daję słowo.
— Ten stary łajdak Wereszczyński agitował...
— A co, ja z własnej woli nie mogę być łajdakiem?
Z wnętrza domu zaleciało piwniczną wilgocią. Jeszcze chwilę przedtem by się wymówił, teraz musiał się godzić, aby nie okazać strachu.
— Jeżeli pan koniecznie lubi — powiedziała, biorąc z jego rąk walizę — przykre rozmowy, to proszę. Ale radziłabym umyć się, odpocząć. Jestem bardzo miłą gospodynią.
Pod gontowym daszkiem nad schodami pochylił głowę. Gorący promień słońca dotknął mu karku. Widział iskry gwoździ na wklęsłym stopniu. Oślepiły mu oczy. Parujące kartofle zatruwały powietrze. Bliskością świni. Tak jak należało postąpić, wszedł za nią do środka. Znalazł się po drugiej stronie kotary, w kuchni.
— To mi nawet odpowiada. — Co miał powiedzieć? — Lubię tego typu zaciszne miejsca. Ciekawy jestem, jaki jest mój pokój?
— Śniadania, obiady, kolacje. Dobrze gotuję. To pewne. Składam pieniądze na magnetofon. Ile pan zapłaci?
— Tyle, ile pani zażąda.
— Tyle, to nie. Jest mi teraz przykro.
— Wcale nie wygląda pani na człowieka, któremu przykro.
— A co mówili o mnie, gdy wyjechałam? Po tych... wypadkach?
— Wie pani, ja nawet nie wiedziałem, że pani wyjechała. Po śmierci ojca?
— Raz to się pan dowiadywał. Wiem o tym. A ja powiedziałam sobie: muszę żyć. Takie powiedzenie jednak coś znaczy. Pan to wie. Pan żył.
— Do pewnego stopnia, znaczy.
— Gdyby pan teraz podszedł i próbował mnie zabić, tobym się broniła. Pan sobie nie wyobraża jak! W obronie mojej nikt by nie stanął. Pijany Kwieciński? Widziałam was wczoraj przez szparę w ścianie. Widziałam, jak pan się przestraszył. I jak pan zemdlał. To ja kładłam pana do łóżka. I ten pistolet już widziałam. Przyjrzałam się panu i pomyślałam, że jest pan teraz niebezpieczny. I nie bojąc się pana, przyprowadziłam tutaj. Ma pan jeszcze w walizce papiery Wereszczyńskiego. Nie przyznał pan się, mnie to nie obchodzi. Nikt mnie nie obchodzi, za dużo dostałam po głowie, dwie śmierci, ojca i męża. Jest pan tak niebezpieczny, jak mój ojciec, może pan coś zrobić, o czym pan by kiedyś nie pomyślał. Czy mówię głupio? A swoją drogą, czy pan rzeczywiście zamierza?... Popełnić? W gruncie robi mi pan świństwo, przyjeżdżając tu z tym...
— O czym pani myśli? Gdybym miał zamiar naprawdę, tobym nie mówił.
— Ale pan się pochwalił: „nikogo się nie boję”. Od razu się domyśliłam. Powinnam zawiadomić. No jak, na dobrą sprawę, co? Powinnam?
— Nie zawiadomi pani.
— Dlaczego?
— Bo pani stąd nie wyjdzie.
— Wybiegnę i pan mnie nie dogoni.
— Nie wybiegnie pani.
— Tak pan mówi? A kiedy pan „to” zrobi?
— Co?
— Zwleka pan z odpowiedzią. Ja bym nigdy. Wlokłabym się już w strzępach za kołami... i jeszcze bym żyła. Tak mówię, jak myślę. Ja bym tego nigdy w życiu nie zrobiła. I za nikogo bym nie oddała żyda. Ci, którzy tak mówią, kłamią. Zawsze muszą myśleć, że, oddając, jeszcze się uratują.
— No... dosyć. Dość! Zostaję tutaj. Proszę mi pokazać mój pokój.
— Czemu pan tak patrzy?
— Proszę pokazać, powiedziałem.
— Pan krzyczy na mnie?
— Nie krzyczę. Tylko proszę pokazać.
— Jak pan poprosi...
— Oczywiście, że proszę. Nic innego. Tylko prędzej. Za poniżające bym sobie uważał dyskutować z panią. Mogę najwyżej przeprosić. To co innego.
— Dlaczego?
— Bo nie wiem, w jakim stopniu jest pani inteligentna.
Tak jak się miała rozgniewać, roześmiała się:
— Proszę, proszę... bardzo proszę — otwarła drzwi. — Oto ten pokój.
Nie mogąc się cofnąć, szedł, wiedząc, że brnie dalej.
Pokój był rzeczywiście przygotowany, nawet podłoga świeżo umyta, pod oknem drewniane łóżko, czysta jak gdyby pościel. Za oknem cień sadu i listki śliwy z białą solą zimnego światła. Położył kapelusz na krześle.
Zaraz na lewo od drzwi zobaczył kredens. Stary, niewielki, bardzo stary, z płaskorzeźbą na prawych drzwiczkach. O górną galeryjkę zaczepiony był wianuszek czosnku.
Dotknął ręką lica kredensu. Na brzegach szarej, suchej kości drewna jak od strzału śrutem widniały kropki gęsto usianego kornika. Dotknął palcem rzeźby, przedstawiała postać jakiegoś bogatego szlachcica. Wytarte czoło, drewniane policzki i dwie łupiny ślepych oczu połyskiwały oliwkowym uśmiechem.
— Oto prawdziwa robota. Bardzo stara. Skąd pani to ma?
— Po moim ojcu.
— Tak?
— Dostał od pana Kalinowskiego na przechowanie. W depozyt, nawet ojciec miał pretensję do pana Kalinowskiego, że się nie upomina i jakby tym z góry uważa ojca za nieuczciwego. I darowuje mu to, był delikatny, kochał mojego ojca.
— Kto to był pan Kalinowski?
— Wariat. Jak widać.
— Hm.
— Ładne, co? Ma swoją wartość. Pan by ocenił?
— Można otworzyć?
— Proszę. Drzwi zaraz wylecą.
Wyjął drzwi i odstawił na bok. Na dnie kredensu stały buty narciarskie i biała laska. Laska zachwiała się i wypadła. Podniósł, była po Herodku, który na starość z alkoholu oślepł. Może nie tyle, co kłuł swym nieszczęściem w oczy. Byłby szczęśliwy, że Małachowski podniósł mu laskę, rzekłby: z pietyzmem.
Paweł otrzepał ręce:
— Co to może być? — spojrzał na wewnętrzną galeryjkę na wysokości jego oczu.
— Co takiego?
— Szufladki. Można wyciągnąć?
— Proszę.
— A, ta?
— Nie wiem, nie wiem — stanęła za plecami i wychyliła głowę przez jego ramię.
— Czy ma pani kawałek czegoś, jakieś dłutko? Albo jeszcze co innego... Ktoś, widzi pani, forsował ten zameczek...
— Forsował?
— No, dłutko!
Zniknęła, zaraz przyniosła skrzynkę z narzędziami.
— O, tak! — zgodził się. — To będzie dobre. — Wybrał ze skrzynki drucik i szczypce. Zgiął na końcu drucik, a potem wyprostował.
Patrzyła mu przez ramię. Wyciągnął trzy szufladki, zatrzymał się nad czwartą.
— Co jest? — zapytała.
— Tego na oko nie widać. Czy widzi pani?
— Na oko nie widzę — odpowiedziała posłusznie.
— Pracował nad takim z sześć lat. Może więcej? Robota dworskiego majstra. Miał czas, po deskę jechał cztery mile i opatrzył ją sobie oczami jak Pismo Święte, dłuto trzymał w oliwie, klej gotował jak ryż dla śmiertelnie chorego i myślał, zobaczymy, co on też wymyślił? Zastanowiła mnie rzeźba, bo szufladka to głupstwo... Widzi pani, ta czwarta jest o jakie dwadzieścia milimetrów płytsza.
— Więc co?
— Jest skrytka. Chowano sekrety. Pieniądze, niekiedy. Złoto. I kolczyki.
— Sekrety? Pan mówi? Kolczyki?
— Tak. Pani to potrzyma — wyjął szufladkę i dał jej do rąk. Sam pochylił się z drucikiem w ręce. — Trzeba odpowiednio nacisnąć...
— Coś się otworzy?
— Zgadła pani... Ale się nie otwarło.
— Dlaczego?
— Bo trzeba się zastanowić. Kupię — wycofał głowę z wnętrza kredensu. — Oczywiście kolczyków może nie być. I na pewno nie będzie. Kupię, bo mi się podoba ten szlachcic. Gdybym chciał to kupić, to ile by pani zażądała?
— Chyba dwa tysiące — rzekła pewnym tonem, patrząc w oczy.
— A warte jest dwadzieścia.
— Niemożliwe! Tak? Niemożliwe! Sprzedać panu, sprzedam. Już po żalu. Pan by naprawdę kupił?
— Żalu? No, ja mam do pani urazę, oczywiście. Ale kupić od pani mogę. Za dwadzieścia jeden tysięcy. Dodatkowo tysiąc za oliwkowy kolor tego szlachcica. Całość warta jest więcej.
— Ile?
— Trzydzieści.
— Pan żartuje!
— Sprzeda pani? Podpisałbym zobowiązanie i wysłał pieniądze natychmiast po powrocie do domu.
Zaskoczona, patrzyła z niedowierzaniem:
— No, ale, jeżeli warte jest trzydzieści? Pan sfę przecież zna.
— Powiem pani całą prawdę, dla znawcy jest warte czterdzieści.
— To już pan kpi! Jak mi pan udowodni, że to tyle jest warte?
— Tego pani nie udowodnię. Musi pani wierzyć na słowo.
— No to jak?...
— Pani chciała dwa, daję pani o dziewiętnaście więcej. I tyle samo zysku przynosi pani moja znajomość rzeczy. Spodobał mi się ten szlachcic. A pani wie, jak powiem: tak — to płacę. Choćbym się omylił. Za omyłkę też płacę. No więc?...
— Chwila... chwila... — zaczęła się miotać: — Małą chwilkę... — Cofnęła się do okna i znów stanęła przed Pawłem. Jakaś nerwowa siła przenosiła ją z miejsca na miejsce, dotknęła palcem kredensu i tak jakby chciała dotknąć palcem także i Pawła:
— Pan mówi serio — powiedziała zgorszona. — Ostatecznie cofnęła się o dwa kroki: — O Chryste!
Nie wiedziała, co powiedzieć:
— Dwadzieścia pięć — rzekła posępnie.
— Nie.
— Pan jest jak szatan.
Zdjął kapelusz z krzesła i usiadł. Rozluźnił krawat, rozpiął kołnierzyk i poprosił o szklankę zimnej wody.
Szła do kuchni, zawróciła:
— Ale, mówmy dalej?...
W kuchni zgrzytnęło naczynie o blaszane wnętrze kubła. Przyniosła wodę w cynowym kubku. Także był stary. Gdy ocierała dłonią spadające od spodu krople, pomyślała o jego cenie. Gdy mu wręczała, spod końców jej palców na zimnym metalu uciekły matowe obłoczki pary. Cieniutki uśmieszek zjawił się na jej czarnej twarzy:
— Dwadzieścia pięć.
— Dwadzieścia jeden.
— Jeżeli nie dotrzymam słowa — popił łyk — może mi pani — wypił drugi wolniutko — w pysk oddać. Słyszy pani?
— Gra pan w pieniądze? — uśmiechnęła się pochylona w jego stronę.
— Gram. Chciałaby pani powiedzieć, że to nieładnie, ale pani szkoda tych dwudziestu.
— Nie powiedziałam. No więc? Albo powiem... Może zaraz powiem: zgoda. Ale... urazę zachowam. Czy tak?
Patrzył na nią, wytężył wszystkie siły, żeby się na nią patrzeć.
Wyciągnął rękę, wydawało mu się, że się uśmiecha do niej, i równocześnie ona wyciągnęła do niego rękę. Jej przenikliwy uśmieszek wzleciał mu przed oczami.
Jakiś przeraźliwy błysk oślepił mu oczy. Runął z krzesła na twarz, prosto pod jej nogi, a kubek potoczył się kilka kroków dalej.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.