<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Antonina

Paweł zamknął teczkę, zawiązał i włożył do walizki.
Tak jak przedtem był zgorszony, gdy Wereszczyński ośmielał się mówić o nim, tak teraz był zawiedziony, że ani słowa... Jakiś pijany Pylon z przedostatniej chwili... „arystokracja twórcza” wybiera sobie... Pylon był jej godny, Felicja, zegar.
Pociąg stał na peronie. Wsiadł do pustego wagonu.
Wiedział, że jedzie nie tam, gdzie powinien, w nastroju nie tym, który był mu właściwy. Nie obchodziła go Wisła, sitowie i wierzby. Nikogo to naprawdę nie może obchodzić. Odpocząć można by również w tekturowym pudle. Ale nikt przecież do pudła nie wszedłby z Kwiecińskim. Z tym właśnie pornograficznym osiłkiem, radosnym, o uśmiechu: „oto jestem”. „Oto jestem” jest sygnałem świetlnym ludzi, których smutek i radość rozpierają.
I oto teraz on, rozsądny Małachowski, oddaje się w ręce tego dwuznacznego poczciwca. Choć wie, że każda poczciwość musi mieć drugą stronę — brak delikatności. Jest to nieuchronne. Pozwólcie tylko „dobremu czynić dobre na jego miarę”, a będziecie śnili o brutalności. Tak myślał; nie mógł sobie przypomnieć żony Kwiecińskiego. Któraż to była? Wtedy, w tym tłumie krewnych, którzy go naszli, gdy zachorował.
Jazda trwała krótko, w kilkanaście minut później wysiadł w Zarzeczu.
Na peronie powiało cierpkim chłodem, cierpkim zielskiem, żużlem. Świeciły pierwsze gwiazdy nad torami, w niebieskim zakratowanym okienku stukał telegraf, było pusto, ktoś, czyjej twarzy nie widział, poinformował go, jak iść drogą przez pola, w kierunku na latarnię, która była tu jedyna.
Reflektor dalekiego samochodu bił chwiejną zorzą o czarne niebo. Za białymi słupkami stacji zaraz była trawa i mrowie świerszczy.
Nikt po niego nie wyszedł. Ruszył przed siebie. Ścieżka biegła dnem gęstego pola, latarnia oślepiała oczy, szło się po pas w czymś niewiadomym. Trzmiel uderzył w czoło. Potknął się o żelazny czerep jakiegoś garnka, drut kolczasty żądłem liznął nogawkę.
Mężczyzna w białej koszuli zagrodził mu drogę i wyjął walizkę z ręki.
— Co za radość! Pan Małachowski?
Był to głos Kwiecińskiego:
— Więc pan przyjechał!
Wziął Pawła pod rękę:
— Spóźniłem się na pociąg... Chodźmy.
I z taką siłą poprowadził, że wystarczyło tylko trzymać równowagę i przebierać nogami.
— Czy nie zrobię kłopotu?
— Sama rozkosz. Czekamy.
Jak on powiedział?
— Pójdę przodem — rzekł Kwieciński. Wysforował się z walizką.
Niech niesie.
— Założyłem się z żoną, że pan przyjedzie.
To dlaczego się spóźnił?
Byli na wąskiej ścieżce pośrodku jakiejś łąki wyrośniętej powyżej ramion. Kwieciński idąc dudnił, zad miał potężny, szedł jak tragarz, dudniło mu w butach. Walizkę postawił na ramieniu i zasłonił niebo. Twarzy Paweł jeszcze nie dojrzał. Jakiś lęk go ostrzegał, Kwieciński wydał mu się ciepły i zbyt bliski. Wciąż dudniło w nim całym, jakby grała śledziona. Wąsik... prawda, miał karpi, opadający, blond wąsik i oddech, jakby w ciemności płynął pod prąd. Dobry człowiek. To prawda, drut kolczasty i trzmiele ustały. Zatrzymał się nagle. Czego chciał?
— Pan słyszy? — zapytał.
Paweł przypomniał sobie, że nie przywiózł żadnego upominku, a ten mu kiedyś przywiózł. Rozbrajający poczciwiec. Nie wypadało jeszcze zapytać o Wereszczyńskiego. Jak wyglądał ten dom?
— Żona? — spytał Paweł mimo.
— Dziękuję. Czeka z kolacją. Wszystko będzie dobrze. Już jest lepiej.
Stojąc naprzeciw podniósł głowę w górę. Błysnął wąsik w księżycu.
— Pan nie słyszy?
— Nie.
— Bo pan oddycha. Niech pan popatrzy w górę.
— Dlaczego?
— Gwiazdy.
— Co pan mówi?
— Tyle gwiazd.
Paweł drgnął niespokojnie. Jeszcze jeden anormalny? Tuż po Wereszczyńskim?
— Czy na pewno nie zrobię państwu kłopotu?
— Był pan dla nas tak serdeczny, gdy byłem z chorą Anią. Piłkę jej pan podrzucił. Taką dużą, czerwoną piłkę. Dzieci potrafią to zapamiętać.
Pawłowi zrobiło się przykro.
— A jak córka?
— Umarła — odpowiedział Kwieciński. — Umarła.
Poszli dalej.
Ukazała się ulica, jedna i główna, szeroka jak trakt, w ciemności parterowe domy, wybielone wapnem krawężniki chodników, akacje, w cieniach akacji grupki ludzi, tych, co do późnej nocy stoją pod domem i rozmawiają półgłosem. Nie o przeznaczeniu, lecz o motocyklu.
W milczeniu przeszli całą długość ulicy i znów trafili na pole.
— Powiem panu... że i... Wereszczyński... — przerwał milczenie Paweł.
Kwieciński przystanął na czarnej ziemi.
— Umarł... Tak?...Miałem — to przeczucie. Wie pan, kiedy to się staje, to tak się dzieje, że w pewnych chwilach wiemy wszystko. Trzeba mieć tylko trochę odwagi. Wtedy nagle, wiemy, co będzie. Trochę odwagi... Znam pewną dziewczynę — dopowiedział niespodziewanie — która ma po prostu nieludzką.
Był wreszcie ten dom. Graniczył z polem, postawiony skosem do drogi, jak nie dosunięty do ściany kufer.
Było zupełnie inaczej, ani wierzb, ani sitowia, ani Wisły, bieliło się w księżycu podwórko z wyliniałą trawą. Z pola zalatywało suchą słomą, dymkiem, przypalenizną i mokrymi płotami.
W zmiętym zapachu słomy świeciły gwiazdy. Na widoku stał klozet, z daleka szczekały psy, słychać było skądś łańcuch szorujący po kancie deski. W oknie było światło. Z komina unosiła się biała nitka dymu i zszywała skudloną jak wełna ziemię ze szklistym, jedwabnym niebem. Za firanką stały cztery słoje z czarnymi jagodami, zawiązane muślinem, pod którym topniał cukier. Sok czarnych jagód jest gęstą i granatową krwią tych domów.
Kwieciński otwarł drzwi i poprzez płytką sionkę od razu znaleźli się w jasno oświetlonym pokoju. Zamknęły się drzwi.
Pośrodku był stół, na stole biały obrus, kwiaty, półmiski i trzy nakrycia. Plecami do stołu, twarzą do drzwi, siedziała kobieta. Wstała i podeszła z nieśmiałą radością spełnionego oczekiwania.
— Pan? — przyjrzała się Pawłowi. — Bardzo się cieszę.
To ona, poznał ją, to ona jest żoną Kwiecińskiego, to bardzo dobrze, zupełne przeciwstawienie, pamięta ją, wtedy w czasie najazdu rodziny, gdy z winy jej brata, który już nie żyje, doszło do przykrego incydentu, zachowała się poprawnie, to ona dała hasło, aby jak najprędzej dom opuścić. — — Jak zdrowie? — podając rękę przetrzymywała dłoń Pawła, jakby chciała zbadać bicie jego pulsu.
Była drobna, w szarej sukni, oczy miała szare, inteligentną, zupełnie inteligentną, zmizerowaną twarz, włosy zaczesane w kok, wypukłe czoło mniszki i głos modlitewny. Jak mogła wytrzymać i mieszkać z tym capem?
Kwieciński postawił walizkę obok drzwi i w nagłym odruchu objął Pawła wpół:
— Bardzo!
Kwiecińska, jak gdyby wybraniając Pawła, zaproponowała, aby jeśli zechce, umył ręce.
Zaprowadziła do kuchni i nad miednicą polała ciepłą wodą z dzbanka.
— Pan wie? — zapytała. — Wiem — odpowiedział. Spojrzał w jej twarz z bliska i cofnął głowę. Była to twarz przeraźliwie świadoma. Z nieszczęściem na dnie, które może wciągnąć jak topiel.
Wrócili do pokoju.
— No dobrze — powiedział Kwieciński. — A teraz do stołu — zatarł ręce. — Najlepiej od razu załatwić to, co ma być z głowy.
Posadzili Pawła w fotelu, sami usiedli naprzeciw w ciężkich, zniszczonych krzesłach, obitych spleśniałą skórą, w purchlach jak po oparzeniu. Był biedny dostatek. W kącie stał kredens, na nim zielona dynia, na ścianie wisiał flower skrzyżowany z dubeltówką, pod tym stolik turecki do kawy, ani jednej książki, na stoliku egzemplarz „Elle”, na tapecie skosem ciepłe wełniane kilimy i trójzębny nóż do polowania na antylopy, w drugim kącie rozchełstany worek cebuli. Była w tym jakaś myśl, miało to coś oznaczać, może dom myśliwego i podróżnika, a może po prostu był to kram i nieporządek.
— Trzeba... — westchnął ciężko gospodarz, schylił się pod stół i sięgnął tam ręką: — Mam cię! — powiedział, jakby coś tam schwytał, co się przed nim skryło. Dwoma palcami za szyjkę whuśtał na obrus litrową butelkę wódki. Lekko jak pionek warcabów. Ze smutnym uśmiechem bezgłośnie postawił przed sobą.
Żona przysunęła Pawłowi półmisek śledzi i pół osełki masła ze świeżą rosą spod przekrojenia nożem. Chleb na wierzchniej skórce miał źdźbła plewy, na spodniej ślady węglików z omiecionego jedliną domowego pieca. Przed każdym nakryciem stała szklanka.
— Panie Pawle — rzekła.
Kwieciński zdjął lak z wylotu szyjki.
— A wiesz ty — zwrócił się do żony tonem, w którym brzmiał pośpiech, smutek; pośpiech czczego gardła — że nasz pan Wereszczyński już nie żyje? — Szczątki skruszonego laku wrzucił do popielniczki. — Tak — spojrzał spod rzęs. Tej pornografii nadawała mu ich długość.
— Chryste!
Kwieciński delikatnym manewrem, nie uderzając, a tylko jak gdyby przykładając dłoń do dna butelki, poruszył korek i wybrał go palcami jak pestkę ze słonecznika.
Wziął się do nalewania. Nie nalewał, lecz jakby bardzo gwałtownym krótkim przechyleniem umieszczał wódkę w szklaneczkach. A potem cofał lufę szyjki, jakby odpalił, i ostrym spojrzeniem sprawdzał. Poziom w szklaneczkach był równy, ani kropla nie spadła poza granice przeznaczenia.
— Tak.
— Chryste! Taki człowiek!
— No to! — uniósł szklankę. — Oby! — zawiesił rękę w powietrzu. Spojrzał na żonę: — Taki człowiek. Pozwolił sobie odejść...
Przechylił szklankę i wypił. Żona równocześnie z nim.
— Kiedy? — zapytała. — Kiedy to się stało?
Kwieciński przeciął zwracając się do Pawła:
— Pan nie pije?
— Nie.
— Ze mną nie wypić to grzech śmiertelny. I potępienie wieczne — błysnął okiem, niby żartobliwie. Lecz było to trochę gniewne.
— Nasturcje... — rzekła pośpiesznie. Uśmiechnęła się: — Jak tam pańskie nasturcje?
— Piwonie... — sprostował. — Ma pani dobrą pamięć.
— Wspomniałem panu — powiedział Kwieciński patrząc na żonę — o niej. Ja ją teraz obudzę. Zademonstruje panu, jak się przechyla szklankę. A i rozrywka jakaś będzie kulturalna — spojrzał nie dość miło.
— Bredzisz. Nie budź. Pan jest zmęczony.
— Kogo? Ktoś tu jeszcze mieszka?
— Do jutra. Robotnik rolny. Wdowa. Proszę się nie obawiać. Będzie u nas spokój.
Kwieciński napełnił wypite szklaneczki, swoją i żony.
— Piwonie... — rzekła. — Pamiętam. To pana ulubiony kwiatek. Całkiem jak róże, a nie są różami.
Tak, tak, pomyślał, była delikatna, że przypomniała z tamtego dnia tylko kwiaty. Maria je wtedy podsunęła broniąc przed zalewem tych, tych...
Był czas powiedzieć stanowcze „nie”.
— Pani zdrowie — rzekł nagle unosząc w górę szklaneczkę.
Miał zamiar wypić tylko jeden łyk, lecz pod naciskiem promiennego spojrzenia Kwiecińskiego przechylił do dna i ogarnęła go fala gorąca. Kwiecińska wyciągnęła małą dłoń poprzez stół i pogłaskała go po ręce. Struchlał, cofając rękę, i tym bardziej wysunął ją do przodu.
— Wereszczyński... — rzekł zakłopotany, żeby coś powiedzieć.
— Ach tak — podchwyciła.
— Wspominał pana — rzekł Kwieciński. — I jeszcze jak!
— A...?
— Wiem, wiem — domyślił się bardzo szybko.
— Mieliśmy panu powiedzieć... — Więc i ona wiedziała, o co będzie pytał.
— Oczywiście — potwierdził Kwieciński.
Nastała chwila pełna zawieszenia, poprzedzająca. Taka, gdy ma się ujawnić coś drażliwego. I taka, która budzi niezdrowy uśmieszek, ni to smutku, ni to prawdy, chwila nieprzyjemna. Po co ludzie do niej dążą, po co ta ciekawość? Zwłaszcza gdy się mówi już po śmierci?
Lecz początek był zrobiony. Alkohol czynił w Pawle postępy. „Oto jestem” Kwiecińskiego zakwitło:
— Dobrze o panu mówił — rzekł.
— Lecz pan chciał wiedzieć... — zachęciła go żona.
— Oczywiście. Pan obiecał, gdy był u mnie. Pańska żona teraz mi przypomniała.
Kwieciński rozlewał następne porcje wódki.
— Janek zadał sobie trud — dopowiedziała.
— No to! — Kwieciński uniósł szklaneczkę. — A tak, tak — podjął — zadałem sobie, zadałem — potarł nos palcem — dużo trudów sobie zadaję. Gdy byłem u pana wtedy, coś tam naplotłem i poplątałem... być może... — wzniósł wyżej szklaneczkę: — No to! — wychylił, odstawił i powiedział na krótkim oddechu: — Nie był! — uniósł tryumfalnie wskazujący palec w górę: — Ot, niespodzianka! — spojrzał Pawłowi w oczy: — że nie był. Jeżeli można choremu Żydowi wmówić jajko, to czemu by nie można zrobić na odwrót...
Paweł także wypił, Kwiecińska zdążyła stuknąć się z nim brzegiem swej szklanki.
— Janku — zatrzymała swą szklankę w ręce. — Nie wypada.
— Sprawdziłem — powiedział — w księgach parafialnych i jest to niewątpliwym faktem. A, tak, tak — rzekł przekornie. — Daję panu uroczyste słowo! Chyba... — znów sięgnął po butelkę — że nie mam słowa.
Żona wypiła teraz duszkiem i podsunęła półmisek z szynką. Paweł podziękował, zdecydował trzymać się śledzia.
— Pan wierzy — pośpieszyła w imieniu gościa. — Pan nie ma powodów nie wierzyć... Ot tak, zaciekawił się, prawda? Matka mojego męża — wytłumaczyła — pochodzi z tej samej miejscowości. Ktoś więc okłamał pana Wereszczyńskiego raz na całe życie. Fakt przykry. Biedak, miał tu jeszcze być u nas i czekała go ta niespodzianka. Czy ja wiem... A może nie taka. A może to i lepiej, że nie doczekał? Musiałby... musiałby przerobić, sprostować wszystko, co o sobie myślał, więc jakże to... A ten człowiek bardzo dużo i bardzo śmiało myślał. Pierwszy raz w życiu widziałam kogoś podobnego. Całe życie podobno pisał, czytał nam kilka rozdziałków, i gdzież to podziało się wszystko?
— Zdeponował w banku — powiedział Kwieciński.
— Człowiek do ziemi, myśli o safesie — był już pijany — a pan co? — zerknął na szklankę Pawła, którą przed chwilą napełnił. — Słaba kobieta pije, a pan?... — uniósł swą szklankę.
Waliza stała kilka kroków pod ścianą, w walizce rękopis. Nikt nie mógł się domyślić, sam zresztą nie wiedział, co ma z tym począć?
— A teraz — Kwieciński spojrzał na Pawła serdecznym, miękkim, rozmiłowanym wzrokiem: — oto i pan. Jest pan z nami. Zdrowie żyjących! — wzniósł toast. — Zdrowie żyjących — zachęcił żonę. Także uniosła szklaneczkę w stronę Pawła.
Wszyscy troje wypili.
— Szanuję pana za jedno — podniósł palec Kwieciński, cofnął, schował palec i nalał wódki.
— Za cóż takiego? — spytał Paweł zaostrzając uwagę.
— Doszliśmy do tego, do tej prawdy — pośpieszyła żona — rozmawiając o panu. Mamy same kłopoty, mąż pije, stał się niesolidny... Doszliśmy do tego, że w życiu trzeba być takim jak pan...
— Tylko! — wtrącił olśniony Kwieciński. — Tylko takim! — zaświeciły mu oczy. — O, tak, tak!
— Jakim? — zapytał niespokojnie Paweł. — A może państwo... źle wiecie?
— Takim jak pan. Dlatego... — wychylił szklankę — pańskie zacne zdrowie! W pańskie ręce!
— Nie rozumiem. Czy to nie zanadto?
— W życiu trzeba wiedzieć — powiedział z naciskiem Kwieciński — czego się chce! Tak jak pan. Krótko i ostro, nikomu nie darować, wtedy szanują. Nie pozwalać sobie na rozczulenia... Zacząć porządek od samego siebie. My dobrze wiemy o panu...
— No nie, no nie... — próbował Paweł zaprzeczyć. Przestraszył się tej gradacji nagłych pochwał.
— A tak! — oświadczył stanowczo Kwieciński. Po wódce miał głos wysoki, chłopięcy. — Wiem, co mówię, a pan tylko skromny — spojrzał przenikliwie, niechętny zaprzeczeniom. Whuśtał spod stołu drugą butelkę.
Zona truchcikiem, w białych skarpetkach, przyniosła z kuchni dwa nowe półmiski. Paweł postanowił wciąż trzymać się śledzia, z myślą o otrzeźwieniu. Czuł, że jest już pijany, odmawiał, manewrował, udawał. Kwiecińska piła równo z mężem, schludnie. Miała ten sam co na początku łagodny uśmiech, wypukłe czółko i jasne spojrzenie.
Paweł chciał przeciąć rozmowę, lecz w głowie urosła mu ciężka chmura. Gdy poruszył głową, chmura spadała mu na oczy i wypełniona była żużlem.
Kwieciński siedział wyprostowany. Zielone, serdeczne oczy wpijał w Pawła. W oczach tych ukazywało się wschodzące słońce. I nie wiadomo, jaki obszar za chwilę słońce to ogarnie. Wszechmocna serdeczność temperowała spojrzenie w dwa punkciki źrenic. Nieodważny, a doświadczony, mógłby się ze strachu spopielić, wiedząc, co dalej będzie.
Biesiada bowiem przechylała się na drugą stronę, stało się to nagle, biały obrus stołu pulsował chorobliwą bielą, szkło mętniało, zbrudziło się jedzeniem, wódka miała kolor trucizny. Kwieciński rozczulił się, miał oczy pełne religijnego wzruszenia, i powtarzał to, co już raz powiedział. Pauzy robił tylko dłuższe. Lecz nie mógł już wyjść z zamkniętego kółka.
Pochylił się, wyciągnął rękę przez stół i położył na dłoni Pawła. Patrzył w oczy.
Będzie mnie całował — pomyślał Paweł — i wtedy drania zastrzelę.
Nie ma sposobu na obronę przed wybuchem uczucia. Można je tylko z przerażeniem śledzić. Nie ma też sposobu, żeby sprostować bodaj jeden fałsz, który zasila jego źródło. Jest to przyjemność niezależna. Tego rodzaju serdeczność jest też pułapką i zaułkiem, w który dla własnej przyjemności wpędza się i rozbiera człowieka do bielizny, aby go rozbroić, obezwładnić i nagością zawstydzić. Narzędziem są pochwały, Wylew, który się wzmaga i zawsze potrafi przekroczyć wszelkie granice wstydu.
Jest w tej serdeczności samowiedza, drażliwość, otóż to! Jest w niej groźba. Po chwili cały świat staje się mdlący i przyjemnością byłoby usłyszeć obelgę.
Tylko jej czekał! Dnem tego mułu przewija się potwór. Celem pochwał jest obelga. W tym tkwi przyjemność niezależna, nawet gdyby była stosowana przez człowieka szczerego.
Zaczyna się myśleć o ucieczce. Wszystko jedno, na przykład o wyskoczeniu przez okno. Niech myślą, co chcą, wszystko jest lepsze, nawet tchórzostwo. Lepsza jest nawet śmieszność aniżeli gorąca ręka pijanego adoratora.
I gorące spojrzenie. Lecz Kwieciński dopiero rozkręcał bąka, dopiero podcinał bacikiem, mówiąc „że”...
„...że dobroć i uczucie nie popłacają”.
Patrzył świdrującym wzrokiem, żądał najwyższego napięcia uwagi. Zdawało się, że za chwilę sprawdzi, czy wszystko się słyszy, co on mówi? Raz mówił z sensem, drugi raz bez sensu. Między jednym i drugim nie było granicy, wszystko płynęło.
— Dziwnie się plecie na tym świecie — powiedział znacząco.
— I rzeczywiście — wtrąciła żona, patrząc porozumiewawczo na Pawła.
— Żal mi pana — powiedział nagle.
Pawłowi wydawało się, że Kwiecińska czuwa nad mężem i nad nim jednocześnie, że jest z nim w niemówionym kontakcie, że niemo ostrzega — tak mu się wydawało — że daje mu znaki w momentach, w których nie należy pijanego drażnić, to znów współczuje. W innej chwili wydawało mu się, że Kwiecińska odpływa, że go traci, zostawia, a nawet ma przyjemność z jego cywilnej śmierci przy stole.
Kwieciński mówił — gdyby to chciał oczyścić i streścić — że dobroć i uczucie nie popłacają, że nie wolno być słabym. Że dobroć przemienia się w martwotę, martwota w padlinę, że zatruta mucha siada na ludziach dobrych i że to, co się zdarza ludziom dobrym, nigdy nie zdarza się łajdakom. Że żadne sentymenty, słabości, przywiązania, że życie to wagon kolejowy — Paweł skądś to już znał, oczywiście tak mówił Wereszczyński — że z wszystkimi trzeba się żegnać na najbliższej stacji, że koniec, kres, amen i kropka. Że nie ma bardziej nieszczęśliwych, jak dwoje ludzi we wspólnym nieszczęściu, gdy dzielą się próżnią, w chwilach gdy byłoby lepiej, gdyby skakali sobie do gardeł. Byłoby już lepiej, gdyby dzielili się winą, grzechem i karą — nie był to już Wereszczyński — „bo przewinienie — był w tym znowu Wereszczyński — może być bodaj motywem życia”. — Lecz to już mówiła żona. Powtarzała fragmenty z tego, co mówił i plótł, wyrywała mu je na chwilę, a potem on jej odbierał.
— Puka — mówiła — człowiek w jedną ścianę, drugą: głucha. Zaczyna człowiek krążyć. I popukuje to w jedną, to w drugą ścianę... — Ba! — podjął Kwieciński.
— A panu spać się zachciało... głowa się kiwa... — rzekła Kwiecińska.
— Skądże!
— Panu? — krzyknął Kwieciński. — Skądże! Pan ma charakter i siłę. Żelazne zdrowie, a ty pana w puchy...
Zaczął serię pochwał. Opartych na faktach. Wyciągał coś z życia Pawła, niewiele wiedział, chciał chwalić, przytaczał fakty. Mniejsza byłaby z nimi, gdyby nie poplątał. Przemykała się w tym jakaś intencja, trudno odgadnąć, ze znakiem dodatnim czy ujemnym? Intonował w dodatnim, lecz ile mogła być warta jego intencja, skoro ziemia oderwała mu się spod nóg?
Tak więc „sprawa owego kredensu rokoko” wyglądała zupełnie inaczej, nie była „sprawą” i nie „rokoko”, syn Józef nie otruł się z powodu nieszczęśliwej miłości i był szlachetnym człowiekiem, nikogo też on, Małachowski, nie „zniszczył sprawiedliwie”, nikomu nie „dawał po nosie biorąc pod wściekłą bródkę”... Cóż to znów za jakaś wściekła bródka?! Paweł aż podskoczył — lecz przerwać nie było sposobu.
Oszalały Kwieciński już nie przebierał. Z coraz groźniejszym błyskiem w rozanielonych oczach plótł i w obronie swych pochwał gotów był znieważyć. Mówiąc o „faktach”, które świadczyłyby wręcz odwrotnie, Małachowskiego uważał za człowieka „najwyższej klasy” i nie mógł temu zaradzić nawet sam Małachowski. Ale znów, gdy znużony Paweł milczał i tym samym jak gdyby przyznawał mu rację, zapytał nagle z przewrotną i nadmiernie bolesną miną:
— A ja?
— Co pan?
— Wobec tego czy jest miejsce na świecie dla takich ludzi, jak ja?
— Jest.
— Dla takiej miernoty?
— Ależ!
— Słabo pan protestuje.
— Ale skądże!
— Puste słowa. A ja panu odpowiem, człowiek mizerny nie może nikogo pochwalić, bo się boi o siebie. Że jeszcze bardziej się pomniejszy. Ja mogę i chwalę... Pytam się mojej Antoniny, gdy z nią rozmawiam, dlaczego nigdy nic dobrego nie powie o innych kobietach, a ona mi na to, że jak inną pochwali, to jej ubywa.
Przechylił się i zaczął się przechylać w jego stronę, jakby chciał spojrzeć w oczy twarzą w twarz, i nagle rzucił szklankę o ziemię.. Rozprysnęła się w pył.
— Chcą mnie zniszczyć! — krzyknął. — A ja z nimi tak! — pokazał na podłogę.
Jakimś sposobem żona przywróciła go do pozycji pionowej. Pawłowi wydawało się, że żgnęła go w bok widelcem. Lecz może się tylko wydawało.
— Janku — powiedziała — pan jest już zmęczony.
Paweł wypił pół szklanki. I te pół szklanki zdecydowało. Był pijany. Czuł to, biała przestrzeń stołu zaczęła się rozkładać, i on sam, usłyszał swój głos, nagle usłyszał swój głos, przymglony, głuchy. Wydawało mu się, że mówi, a może tylko chciał coś powiedzieć? Tak jakby powiedział: „Byłem w Dęblinie”.
— To co z tego? — zapytał podniesionym głosem Kwieciński.
Jednak zapytał. Może więc powiedział.
— To z tego... — rzekł Paweł gniewnie. — ...I niech pan nie krzyczy.
— Ja krzyczę?
Nastała chwila ciszy. Gospodarze patrzyli na niego. Czyżby naprawdę był pijany?
Na twarzy Pawła ukazał się uśmiech. Spostrzegł, że wyglądają do pary bardzo śmiesznie: duży i mała. Zaczęło go korcić, żeby im dać po nosie.
— Pomóżcie starszemu panu! — parsknął nagle śmiechem.
Usłyszał swój śmiech. Ale przecież słów tych nie mógł powiedzieć. Chociaż go korciły. Żona Kwiecińskiego patrzyła na Pawła z niepokojem.
Straszna twierdza, myślał, siląc się na bezwzględną kontrolę tego, co myśli. — Takiej zimy nie było, rok 1927, forty w ziemi, stare cmentarze przysypane śniegiem. My... Któż my... Żołnierze... czołgamy się wzdłuż toru na cmentarz.
— Na jaki cmentarz? — zapytał Kwieciński.
Rzeczywiście Kwieciński o to zapytał. Więc musiał mówić. Może bełkotał.
— Prawosławny. Ruiny starych grobowców pokryte są lodem. Skaczemy w jeden z nich, ciemno, przytulnie i ciepło.
— No, skaczecie... skaczecie... — wtrącił Kwieciński. — Ilu?
— Czterech.
— Nie przeszkadzaj — zmarszczyła brwi Kwiecińska. — Pan chce coś powiedzieć... — Marszczyła brwi przyglądając się Pawłowi.
— Rozumiem, rozumiem — rzekł z jakąś niedobrą domyślnością Kwieciński. — Niech pan mówi. — — Nagle chrupnęło mi coś pod łokciem — powiedział Paweł, zawieszając głos. Godził się z tym, że mówi, ale czuł, że opowiadanie chybia, że nic z niego nie będzie. — Coś chrupnęło — mówił dalej — zapalamy latarkę, patrzymy: rozbita trumna, w śniegu strzęp munduru, podnoszę, w rękawie kawałek kości, szamerunek, dystynkcje, złota nić, próchno, odczytuję napis na kamieniu: generał gubernator Mikołaj Wasiliewicz Prochorow! Złodzieje rozbili trumnę. Depczą po generale żołnierskie buty, a obok kości żony generała... Zawstydziłaby się na widok swych kości w takim nieporządku.
— No dobrze, dobrze — powiedział niemiło Kwieciński — co dalej?
— ...śladu po moich żołnierzach — spojrzał mu w twarz Paweł. — Wojna, klęska, niewola, druty, klęska Niemców. Czytałem w jakichś pamiętnikach, że po zamachu na Hitlera, w Berlinie, mniej winnym, a bardziej zasłużonym dawano do zrozumienia. Tak więc miał popełnić samobójstwo pewien pułkownik, nazwiska już nie pamiętam, stary frontowy żołnierz. Zostawiono go samego w pokoju. W drugim czekano. Pada strzał, wchodzą. Lecz pułkownik spudłował. Krew sączy mu się ze skroni, ale jeszcze się grzebie, żyje i rzęzi w fotelu. Stają przed nim, najstarszy mówi do młodszych oficerów: „Pomóżcie starszemu panu!”. Mówi to uprzejmie, rzeczowo, z całą elegancją człowieka, którego zawodem jest honor, zabijanie, własna śmierć. Człowieka, którego w szkole uczono, że pionowy rowek na bagnecie jest po to, żeby krew po nim spływała. Najmłodszy z oficerów dobija pana pułkownika.
— Dobija — rzekł Kwieciński — no, no, no...
— Pan chce powiedzieć — pośpieszyła Kwiecińska — że wszyscy oni...
— O sobie chce powiedzieć.
— Janku!
— Taki elegancki...
— Ja pana rozumiem — powiedziała. — Pan ma jakieś na przykład... zmartwienie... Ja pana rozumiem. A ty nie krzycz. Ona śpi...
— Kto śpi? — zapytał Paweł.
Byłaby w tym jakaś okropna symbolika? — pomyślał. W alkoholu ulągł mu się widok pokoiku z martwą dziewczynką w białej sukni.
— Bo ją obudzę — zagroziła Kwiecińska. — Boisz się? Zaraz cię zawstydzi.
Co ona takiego powiedziała? Mózg Pawła słabo działał.
— Śpi tam... — Kwieciński pokazał na ścianę z kilimami i bronią.
— Pracowała u sąsiada w polu — rzekła Kwiecińska. — Jutro rano już jej nie będzie. To... — uśmiechnęła się... — A pan się przestraszył. Herbaty panu zrobię... — Lecz nie miała siły wstać. — Przepraszam — powiedziała. — To jest nasza krewna, wdowa po nauczycielu. Ona jedna, mąż traktuje ją jak córkę, ona jedna ma wpływ na męża. Nic dziwnego, ojciec jej był alkoholikiem.
— Sen ma twardy — rzekł Kwieciński, nie opuszczając tematu. — Moglibyśmy nawet zaśpiewać... — Wstał, zachwiał się na nogach: — śpi twardo jak bydlę.
— Janku! — chciała wstać, żeby go posadzić. Ale nie dała rady, głos się jej łamał, oczy tylko patrzyły trzeźwo. Oparła głowę o wysokie plecy krzesła. Nie spuszczała oka z męża. Drżącą ręką nalał sobie wódki i wypił.
Nagle wstał, oczy wlepił w ścianę z bronią. Na tę broń patrzyła także Kwiecińska.
Paweł zrozumiał, że jest w zamkniętej klatce. I że niedźwiedź się poruszył. I że jest zdany na to, co niedźwiedź sobie pomyśli.
Kwieciński z tajemniczym uśmieszkiem podążał ku ścianie. Odwrócił się do Pawła: — Panie Małachowski — powiedział. — Pan mnie przed chwilą chciał dobić...
— Ja, pana?
— Pan myśli, że ja jestem pijany, a ja zaraz panu udowodnię, że ręka moja i moje oko... — Podpierając się pięścią szedł naokoło stołu. Zmiażdżył szklankę.
Pawłowi znów przyszła do głowy ucieczka. Lecz Kwieciński z dziwnie przytomną przezornością zerknął i stwierdził, że walizka jest o dwa kroki i że drzwi do sieni są otwarte.
— Janek! — krzyknęła ostrzegawczo. O czymś musiała wiedzieć, co w tej chwili stało się dla niej jasne.
— Siadaj!
Zawrócił, dotarł do swego krzesła i usiadł.
— Będziemy śpiewali — powiedziała patrząc mu w oczy. — Będziemy śpiewali twoją piosenkę.
Patrzył na nią, szukał ręką szklanki i nagle zaintonował: „Szła dzieweczka do laseczka”... Wciąż patrzył na żonę. Śpiewał coraz zajadlej, a ona mu wtórowała.
Po każdej strofce basowała krótkim okrzykiem: „hu! hu!”. Patrzyła w oczy Pawłowi, jej tors podskakiwał na krześle, głowę oparła o wysokie plecy krzesła i pokrzykiwała swoje: „hu! hu!”.
Paweł trwał na swym miejscu, świat mu już zdrętwiał, załzawiły oczy, myśli skołczały, zimne i coraz zimniejsze jak kartofle w garnku, ręka nie trafiała na obrus, usztywnił się, walczył, ciągnął w sobie z całej siły jakby jakieś druty, ciągnęło mu od żołądka czymś dławiącym, skierował ostrze widelca w stronę śledzi po ratunek, lecz śledź na półmisku zaczął igrać z trójzębem widelca, tarzać się w cebuli, wyślizgiwać i nagle odbił mu się z żołądka. Ze strachu uderzyły w niego poty. Spojrzał, Kwiecińska widziała tę wewnętrzną walkę: monotonne „hu! hu!” kierowane było w jego stronę. Małżeństwo kołysało się, obrus pulsował bielą, huczały kretyńskie słowa piosenki.
Nagle Kwieciński, myląc śpiewem czujność, lekko poderwał się od stołu. Kwiecińska także się poderwała. Stało się to błyskawicznie. Na ten moment być może rezerwowała siły.
Kwieciński zdjął flower ze ściany. Już go miał w rękach: już była przy nim żona.
Kwieciński przybrał minę tryumfującą i bezdennie głupią. A także głupkowato łajdacką. Lufa kierowała się w stronę Pawła. Prawdopodobnie chciał go zastrzelić, w najlepszym wypadku nastraszyć, nie utrzymując między jednym i drugim żadnej granicy. Kwiecińska działała odważnie i zręcznie. Doskoczyła i zaszachowała, prawą pięść trzymając w bliskości i pogotowiu, aby w razie czego broń podbić. Walka trwała w ciszy. Dawała Pawłowi jakieś ułamkowe znaki, które mogły oznaczać, żeby zachował spokój i nie ruszał się z miejsca, wciąż udając przy tym, że wszystko to jest bardzo zabawne. Z kilku zachwiań się było widoczne, że Kwieciński ledwo już trzymał się na nogach. Na tę chwiejność grała Kwiecińska.
Kwieciński tryumfował, prawdopodobnie stwarzał tylko pozory, że chce Pawła zastrzelić, wiedząc, że się nie odważy i że nie będzie strzelał nawet dla postrachu. Lecz ta głupia, przekorna i korcąca myśl przesuwała mu się po czółku. Grał na niepewność, na próbę siły nerwów, również swoich.
Ślina podeszła Pawłowi do gardła, nie bał się, w jakimś kąciku myśli pragnął nawet, aby padł strzał, z wytężenia zamgliły mu się oczy, trzymał się brzegu stołu i czuł, że zaczyna się osuwać.
Ostatni widok, jaki pamięta, to moment, w którym Kwieciński runął na podłogę, i moment, w którym Kwiecińska pokierowała jakoś tym runięciem, i tak jakby podstawiła mu nogę. Lecz to już w obolałym mózgu tylko sobie wyobraził.
Jak i to, że dynia na kredensie kołysała się od brzegu do brzegu.
Na tej wyobrażonej dyni skończyła się jego świadomość.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.