Złoty robak/Psy mnie obwąchały

<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


„Psy mnie obwąchały“

Ostatnie dwa dni skłaniają mnie do stwierdzenia:
że nie ma zjawisk czystych. Jednorodnych,
poza godnością, nieśmiałość już,
z jednej strony dotyka bezczelności,
z drugiej pokory. Pokora jest prawdziwa
wobec, bezczelność jest obroną przed;
ktoś wykazuje pokorę wobec wielkości wiedzy, czując znikomość własnej, lecz ten sam w obronie wiedzy w ogóle i swej własnej, zaatakowany przez rozbestwionych ignorantów, musi przedsięwziąć środki bardzo drastyczne, a nawet dobyć z pańska szpady. Istnieje także nieśmiałość fałszywa, praktyczna, jak elastyczne szelki. Stosowana w celach humanitarnych i płynąca z przezorności osobistej, zaprawionej korzeniami z małego wschodu. Zapytam jutro, F. musi mieć coś wspólnego ze wschodem. Istnieje fałsz, który mimo woli prowadzi do prawdy. Są ludzie, którzy fałszywie chwalą, mają pewność, że chwalone niewiele jest warte. Pełnią w ten sposób dobrotliwą misję i upiększają życie. Sami o sobie wyrażają się ujemnie, będąc przekonani o swej wartości. Ten chwyt brzmi bardzo efektownie i daje pole do popisów perfidii. Tymczasem często okazuje się, że fałszywie chwalone ma wartość — nawet wyższą od fałszywej pochwały. Podczas gdy perfidne pomniejszanie własnej osoby — zgodne jest z prawdą.
„Psy”
Pod tym tytułem bez złej myśli notuję kilka spostrzeżeń, które dotrą do czyichś rąk dopiero po wszystkim.
Mówię tu o tym, jak skłamałem i jak mnie okłamano. Nie bawię się w proroctwa mówiąc, jak było naprawdę. Powiedziane jest także o Felicji, o jej fałszywej grze, na którą dałem się brać z najwyższą ochotą i byłbym zrozpaczony, gdyby fałsz ustał.
O grze niezupełnie powodowanej świadomością. Jak i niezupełnie z powodów, które podawała do wierzenia. O oszustwie, z którego częściowo zdawałem sobie sprawę, cały czas, więcej aniżeli ona sama.
Piszę to na widoku jej oczu, w pracowni rzeźbiarskiej, gdzie mnie umieściła. Widzi, że piszę, nie zapytuje, nie popełniam więc niczego karygodnego, bo gdyby zapytała, odczytałbym, z lekutkim zaledwie zażenowaniem.
Nie sądzę o niej źle, sądzę trzeźwo, nasza trzeźwość zderzyła się wzajemnie.
Uruchamiam tajne archiwum, wielu z nas je prowadzi. Pani Felicji poświęcę nie wyżej, jedno zdanie. Nie z braku czasu i siły, nie z innego jeszcze powodu, tylko z grzeczności. Zawsze bowiem starałem się także szanować fałszywą grę, płynącą z teoretycznego podburzenia, które zastępuje dobrą wolę, i z innych powodów, mniej szlachetnych. Zawsze szanowałem, jeśli tylko płynęła z pobudek, które odróżniają gracza od owcy. I z ludzkich biednych zabiegów, aby utrzymać się na powierzchni ziemi.
Tak więc chronologicznie po kolei:
Skłamałem, nieprawda, nie okradłem mojej starej dobrodziejki, sprzedałem zegarek pewnemu kaznodziei. Nie krzywe brzózki na deszczu, lecz świadkowie Jehowy mnie nastraszyli. Przez nich też zostałem wyrzucony z domu. Był to początek końca.
Niedługo przed moją ucieczką przyszli do mnie, schludny mężczyzna o poczciwej twarzy, ze schludną córką, uczennicą szkolną, o twarzy dewotki, która miała jednać tych, co poszukują goryczy i ciemności. Grzeczni, przywitałem ich także grzecznie, wchodzili niepewni, odetchnęli, miałem oto przed sobą ludzi, którzy wierzą naprawdę, mogłem łatwo zrobić z nich durniów, lecz wysłuchałem z szacunkiem, oczywiście ani przez chwilę nie wierząc w mądrość tego biedaka. Ale chciałem uszanować jego trud i misję, podsunąłem krzesło, chciałem zobaczyć w nim godność i odwagę, herbaty odmówił, ostrzegłem, że nie wierzę, ale nie wyśmiewam, szanuję przekonania, zrobiłem wrażenie człowieka zacnego, błysnęła im nadzieja. Więc brat misjonarz zaczął swoje, wygłosił przemówienie wstępne. Oparte na proroctwie. Znamy to, wiemy, czym się ćwierćinteligenci traktują — kwaśnym i zeprzałym — znamy słowa ulepione z powietrza zatęchłej salki. Wysłuchałem uprzejmie, lecz dałem pierwszy znak ostrzegawczy — tak, tak — rzekłem — z piękną misją pan do mnie przychodzi, słońce świeci, mam bóle żołądka, ze strachu przed bólem jeszcze nic nie jadłem, a pan mi tu instaluje koniec świata i straszy zagładą.
Mojej dobrodziejki nie było w domu, czułem się swobodnie jak zawsze, gdy wyszła, zatarłem teraz ręce gotowe do dyskusji, widziałem przed sobą jakby śniadanko na trawie, ja, smakosz, z dzbanuszkiem cocktailu w rękach, tylko dolewać.
Wysłuchał mojej repliki. I powtórzył swoje. Powiedział, że ten koniec i sąd nie jest taki znów dosłowny, ale przecież, i powtórzył wszystko to, co już powiedział o tej zagładzie. Więc ja mu wyłożyłem moje szerzej. A uczeni — zapytałem — i artyści? Także? Tylko dla proroctwa? Któż więc zostanie?
On mi na to z godnością — znów powtórzył swoje. Dodał jedynie: trudno, byli ostrzeżeni. Wchodzili na niebezpieczną kładkę, a ja ich ostrzegłem.
Wobec tego zapytałem, czy nie dziwi go posępne źródło? Źródło z innych czasów, innego klimatu, innych właściwości psychicznych. Płynące ze Starego Testamentu. My, Słowianie, wolimy strzelać z korka i jesteśmy pogodni.
Na to on mi powtórzył swoje. Najspokojniej cytując tamto źródło jako wystarczające. Dodał, że on i jego „bracia” są ludźmi uczciwymi, sprawiedliwymi i nie pragną krwi, są z tych, co błogosławieni cisi, pokornego serca, ubodzy duchem. I znów powtórzył swoje.
Znam ja to — rzekłem już ostrzej. — Zaczyna się poczciwie. Znam tego ducha pokory. Dać wam tylko władzę. A przy tym — zapytałem — chodząc po domach widuje pan ludzi. Czy nie spostrzegł pan, że ze mną trzeba trochę inaczej? Czy pan nie spostrzegł, z kim ma do czynienia? Czy pan nie słyszy? Czy pan nie zauważył, że jestem człowiekiem inteligentnym? — krzyknąłem mu prosto w nos.
Mój wybuch także przyjął spokojnie. Powiedział nawet coś takiego o pokorze, która jest cechą brata. Wyglądało, że to on dał mi po nosie. Należało mi też zrozumieć, że i na to jest przygotowany, że i to przeżyje. Głosząc swoje dalej. Ani go więc ugodzić, ani w ręce dostać.
Zdałem sobie sprawę, zrozumiałem, że istnieje przepaść, że nie ma żadnej dyskusji, rozmowy, argumentów wobec prostaczków, którzy upodobali sobie taniutką mistykę i ckliwy pejzażyk. Nie ma i nie jest potrzebna. Przebóg! — powiedziałem. — A co? Gdybym przyjął pana wiarę, to co? W dalszym ciągu byłaby między nami nierówność. Czy pan tego nie widzi? Ja bym wiedział, a pan nie! Czy pan tego nie słyszy? I nigdy nie mielibyśmy okazji do rozmowy. Byłbym tylko dla pana uprzejmy i daleki. Będąc waszym co najmniej biskupem. Wiedziałbym, co pan ma mówić, ale sam, rzecz jasna, bym w to nie wierzył. Tak oto — wstałem — ma pan przed sobą biskupa i w świętej naiwności chce go nakłonić, aby powrócił do stanu pierwotnego...
Nie zauważyłem, że moja dobrodziejka od chwili stoi w drzwiach za mną. Gdy się obejrzałem, zobaczyłem jej wściekłą twarz starego Indianina. Była purpurowa. Rozdzieliła nas, było za późno, żeby cokolwiek naprawić.
— Paszoł wont! — krzyknęła. — Mam cię dosyć! Ty, ty, ty szumowino z gwoździem... Skorpionie! — I wyszła do kuchni.
Misjonarz zamilkł. — Nie będziemy przeszkadzali — rzekł słodko, córka zerwała się z krzesła, także przesłaniając oczy parawanem słodyczy, jakby w jej obecności wyładowano wagon łajna.
— Nie! — krzyknąłem. Było mi potwornie głupio. Nie miałem zamiaru tak nagle odchodzić, tułać się, i dokąd? Moja wspaniała szarża została zdeptana, nie mogłem wykrztusić słowa. Był to koniec; koniec nadchodzi, gdy biją w najpiękniejsze miejsce i wiedzą, co robią. Na złość postanowiłem wziąć jej słowa serio. Była wierząca, ja nie wierzyłem, byliśmy jednakowo biedni z punktu widzenia filozoficznego i materialnego, ona wierzyła gorąco, coraz goręcej, moja niewiara chłodła. Jej był dom, jej meble, ona mnie żywiła. Nienawidziliśmy się od dawna, lecz ta nienawiść była jak gdyby celem naszego życia. Co bez niej? Zacząłem się pakować. Zatrzymałem w drzwiach misjonarza.
— Niech pan mnie poratuje. — Patrzył z poczciwym współczuciem. — Sprzedam — powiedziałem — za pół ceny minimalnej — pokazałem mój zegarek „Zenith” z dawnych lat. Nieraz z dobrodziką liczyliśmy sobie jego cenę.
Misjonarz wzbraniał się, ale zacząłem nalegać, szczególnie gdy wyczułem, że ma przy sobie pieniądze. — I tak sprzedam — zachęcałem — każdemu, nawet w najgorsze ręce.
Kupił, poszeptał z córką i poczciwiec kupił, płacąc całą minimalną cenę.
Pod wieczór dobrodzika pożałowała, trzymała się do mnie plecami, ale z niepokojem. Widziała moje podróżne zawiniątko. Poszedłem spać. To ja dawałem w tym domu podkład muzyczno filozoficzny w tonacji żwawej, żeby nie grzęznąć.
W nocy wstałem. Ubrałem się do podróży. Wszedłem do jej pokoju-klitki, był za kotarą i przypominał namiot wielkiego wezyra. Wisiały tam salopy, chustki, stał krucyfiks z kropielnicą na białej serwecie, była sól i ostatnie oleje, gdyby ksiądz zapomniał.
Leżała na wznak, oddychała ciężko, organizm pracował, gwizdała przez nos. Ja sypiałem obok, w drugiej klitce, także gwizdałem.
Dosyć tego gwizdania!
Na krześle leżała nie dojedzona kromka chleba z masłem, przechowana na jutro.
To ona sobie chleb z masłem?
Torebkę z pieniędzmi, chroniąc przed kradzieżą, pożarem, napadem rabunkowym, trzymała pod głową. Postanowiłem ją nauczyć, zdruzgotać, ukarać za tę „szumowinę”.
I symbolicznie okraść.
Otwarłem torebkę, było tam mizerne sto pięćdziesiąt złotych, wziąłem dziesięć. Żeby wiedziała, że uczciwemu człowiekowi nie wolno wymyślać od szumowin. Wyrzucając mnie, nie wierzyła, że odejdę.
A mnie już nie było.
I trudno było mi uwierzyć, że idę ciemną drogą.
To prawda, napisałem do mojego lekarza, lecz znacznie wcześniej, teraz pogorszyło mi się wybitnie, w drodze wiedziałem, co mnie czeka.
I rzeczywiście było lepiej, że uciekłem. Wspomnianą butelkę wódki miałem przy sobie, lecz już nie pamiętam, co się z nią dalej stało.
Podaję tylko te fakty, które mogą się komuś przydać.
Moje miasto: rozważyłem wszystkie projektowane „gesty patetyczne” i jest moją zasługą, że się od nich powstrzymałem.
Mógłbym się udać do pewnej firmy, która nagrywa listy. Siedzi tam w podwórku tłusty mydłek, który co wieczór ma na kolację w restauracji i żarłocznymi palcami z sygnetem brzydzi ludziom kawę. Wynalazł elektryczność i gramofon, przyjmuje zamówienia, uwodzi mikrofonem, nosi alpagowy garnitur, koszulę non iron i będzie siedział w więzieniu. To widać z twarzy jak nieuleczalną chorobę. W podwórzu spod tynku wychodzą stare rasowe litery, które wyhodowały wieki. Po wierzchu jest chlapnięte pińską mydliną: „Fo-No”. Jest to jedno z najbardziej dochodowych przedsiębiorstw, ludzie sprzedają tu swój głos i myśli, i wysyłają do Ameryki.
Miałem gorączkę. Tysiące pomysłów snuło mi się w głowie. Lecz zawsze wiem, że po to się snują, aby je odrzucić. Chciałem nagrać: „słyszycie głos człowieka, który już nie żyje”... Potem przejść na kilka fragmentów ze Złotego Robaka: „całe życie biegniemy za kimś drugim, dopóki nie położymy się obok siebie, w ziemi...” Bóg mnie strzegł, a miała to być rewelacja rozchwytywana w milionie kopert. Nie byłem tam. Zwalczyłem w sobie kabotyna. A firma „Fo-No” nie istnieje.
Postanowiłem zacząć od mojego lekarza. Moim głównym planem było oddanie Teorii w dobre ręce. Czas już krótki, liczyłem tylko na szczęście, które wymaga jedynie, aby je napotkać i nie sprzeciwić mu się, wstępnie pokrążyłem moimi uliczkami, zobaczyłem szpital, wszedłem w bramę, z mdłym sercem, znałem korytarze, czułem się jak przyjaciel komisarza, który idzie mu wyznać zbrodnię.
Miała być decydująca, na decydującej wizycie pacjenci wdzięczą się przed lekarzem, są szlachetni w sobie, podoba im się jego wszechmądra twarz, ze strachu ateiści gotowi są przyznać mu rację wiary w Stwórcę, ja przyjechałem ze złością. Wiedziałem lepiej od niego o mojej chorobie, i to, że nie jest dobrym lekarzem. Irytowałaby mnie tylko zbytnia przesada w ocenie mojego stanu, lecz stan był tak ciężki, że ocena musiała wypaść już łagodnie. Był to typ żywotnego lekarza, odpowiedniego dla ludzi zdrowych. Nosił spleśniałą, penicylinową bródkę, przypisaną kiedyś lekarzom tym jeszcze od suchot, w lecie żeglował, w zimie jeździł na nartach, nie uznawał posłannictw, był to — cywil, któremu się udało, ksiądz, który grywał w kręgle, z natury uczynny. Lat temu ileś zostawił mi jakieś pieniądze, nie poznał się wtedy na chorobie, potem odwiedzałem go przez, bądź co bądź, wdzięczność, polubił mnie, bo nic nie mogąc wydobyć z niego o jego rzemiośle, żeby zabić czas, wygłaszałem komentarz do jego żywotnej pustki, po prostu basując mu tak, jak kolka wtóruje rżnięciom. Zaimponowałem mu raz tylko, gdy trzydzieści lat temu własnoręcznie wykarczowałem w jego ogrodzie pień spróchniałego wiązu. Za każdym widzeniem wspominał o tym z entuzjazmem, a przecież w tym czasie powiedziałem mu co najmniej tom rzeczy bezcennych. Taki pozostał, na zawsze niezmiennie zacny, pogodny i pusty. Jego z natury martwe myśli pływały w czymś bardzo higienicznym, być może w formalinie. Poza cukierkami lubił ptaki, do których strzelał z floweru, lecz nie widziałem, żeby kiedy zabił. Z wiekiem przybyły mu kwiaty. Moja sprawa była czysta: skończone osiemdziesiąt dwa lata, definitywnie rozwinięta choroba mózgu, zamknięty rękopis Teorii, zwinięty w rulonik, który w ostateczności zamierzałem zostawić u niego pośmiertnie. Przy wszystkim bowiem był czystym typem fachowego człowieka, któremu można się w ostatniej chwili bez ryzyka poddać i w jego nie skalane wiedzą oczy i ręce złożyć świadomość. Dziś bałem się jedynie tych cukierków.
Drażniły mnie, około południa złożyłem wizytę. Wszystko, co miałem w sobie, miało być jemu na złość, niech się cieszy. Przyjął mnie serdecznie. Opisałem dokładnie stan mojej choroby i poprosiłem, żeby sprawdził. Tak mało miał wyobraźni, że nawet się nie zdziwił mojej inteligentnej fachowości. Na kilka godzin wzięto mnie w swe ręce, on i asystenci, było ich czterech. Przepuszczono mnie przez maszyny, zimne jak dziadek do gniecenia orzechów. Im słabsza zdolność diagnozy, tym więcej maszyn, odczynów, strąceń, kardiogramów. Kiedyś widziano to gołym okiem. Lekarz tamtych czasów patrzył na każdy gest pacjenta, a gdy pytał, to tak trafnie, że dzieliliśmy genialność na dwie części, jedna nasza, twórcy, i druga jego, odbiorcy. Z umiarkowanym zdziwieniem potwierdzili trafność mojej diagnozy i wyrazili zdziwienie, że przyjechałem o własnych siłach.
Ukłoniłem się w twarz tym prostakom, którzy całe życie nie wierzą w nadludzkie siły człowieka. Poprosiłem mojego przyjaciela o dwa dni urlopu dla załatwienia kilku spraw osobistych. Usiedliśmy na tarasie w wiklinowych fotelach. Rozparty odpoczywałem w łagodnym cieniu, synogarlica kąpała się w różowej sadzawce, za żelaznymi sztachetami poprzez bluszcz brzęczały głosy, dzieci szły wężykiem pod łagodną górkę, na czarnym świerkowym wzgórzu biały samotny domek trzaskał złotymi szybami i oświetlał całą okolicę, dla mnie już zasnutą ciepłym oddechem karbolu. — Skąd synogarlica, doktorze — zapytałem — w naszym klimacie? — Patrzył na mnie, nie wiedział, nie słyszał, o co go zapytałem. Zaczęliśmy, w tym rojowisku kwietnych owadów, strzelających iskierkami w promieniach zwiastowania, tak jak one brzęczeć na tematy obojętne: ileż to razy musimy się uzależniać od polityki Pentagonu? Podeszły dwa potężne dogi o krwawych oczach i obwąchały mi nogawki. Usiadły naprzeciw, przyjaciel wstał, wzywały go obowiązki. — Dobrze — powiedział — jeden dzień. Na załatwienie ważnych spraw osobistych. Czy to nie za dużo? — Wytłumaczyłem mu pokrótce, bo większej ilości słów nie był w stanie przetrwać, że od dłuższego czasu, od czasu wynalazków, które przekroczyły wytrzymałość skorupy ziemskiej, o czym ci, którzy mają wiedzieć, wiedzą, i jest to trzymane w tajemnicy, wojna jest niemożliwa, ale tego nie można ujawniać, bo byłby skandal najwyższych sfer. Zdziwił się, że w tajemnicy. A ja pomyślałem o tej skorupie. Pomyślałem także, że trzeba nie mieć wyobraźni, żeby dokonywać tak deprymujących faktów, jak zaglądanie w gwiazdy, trzeba nie mieć szacunku dla historii całej ludzkości; Eurypides nie rozmyśliwał nad sparcieniem swej wątroby, lecz, uchowaj Boże, nie powiedziałem tego mojemu doktorowi. Nie zdajemy sobie sprawy, jak ludzie z wyższym wykształceniem są ograniczeni. Myślami byłem poza bramą.
Odprowadził mnie do bocznej furtki, zrywając po drodze piwonie. Przyglądał się im, przygryzał wargi i piegowatymi rękami układał w bukiet. Czy to była delikatność pod moim adresem, czy naprawdę je układał? Życzył dobrego spaceru, dobrego załatwienia ważnych spraw. Ruszałem w drogę z rulonem mojego rękopisu, o który nie zapytał. Przypomniał mi tylko o umówionej ostatecznie godzinie.
Była jedenasta rano. Słońce w mgiełce, w witrynie sklepiku spożywczego tego ostatniego z ostatnich, co wychodzi w pole, porcelanowy karzełek. Domki, ogródki, domki — zaczęły mnie męczyć monotonną dłużyzną — zboże, małe fabryczki w zbożu, chabry i wielkie porzucone szpule kabli, rozdeptane stożki piasku, opuszczona platforma z dyszlami uniesionymi krzywo ku niebu, przyznałem rację lekarzowi, nie powinienem już chodzić. I ścieżki, prawdziwe polne ścieżki, szerokości nie więcej jak trzydziestu centymetrów, wiodące w pola i do nowych budynków, które jak skały zamknęły daleki horyzont. Z przetrzebionym lasem świerkowym, podobnym do zużytej szczotki.
Miasto. Przystanąłem, zapaliłem papierosa. Zwolniłem kroku, zacząłem iść główną ulicą, było koło południa, rulon się rozgrzał jak piecyk, opanowało mnie drżenie, drobny pośpiech, z hamowaniem, „całą naprzód” i wTstecz, dałem się ponieść fali przechodniów.
Niektórych już znałem z widzenia, wybór był niewielki, młody Cygan w błękitnym garniturze, giętki łazik, amant, także z jakimś rulonem w ręce, szedł w swój obchód, markując człowieka czynu.
Przyjdzie mi go spotykać. Przeszedł jeden odcinek i jtiż wracał, minął mnie, przepuściłem go łukiem i znalazłem się na tyłach — przede mną idąc wolno marudziło czworo młodych ludzi i tarasowało drogę. Musiałem ponownie zwolnić kroku.
Nikt nie miał tak bezwzględnego kłopotu jak mój w tej chwili — sprzedać rękopis — to znaczy ulokować go w czyichś odpowiedzialnych rękach. Ściskałem rulon pod pachą. Od dawna przestałem liczyć na wydawców. Liczyłem na prywatnego entuzjastę albo znawcę. W świadomej naiwności ducha rozglądałem się po twarzach przechodniów, licząc na to szczęście, które istnieje tylko dla ludzi półprzytomnych, o magicznym oku. Nieraz doświadczałem szczęścia ostatniej chwili i wtedy ogarniał mnie nawet lęk przed tym szczęściem. Jest ono bowiem przeznaczone dla zwierzęco odważnych. A mnie przez całe życie gubiła delikatność. Rozglądałem się więc po twarzach i w pewnym momencie spostrzegłem, że rozglądam się zbyt szeroko i zbyt nerwowo, bo jak na zrządzenie losu tuż przede mną od kilku minut idzie czworo młodych ludzi i prowadzi ożywioną rozmowę, której treść jest jak gdyby ofertą pod moim adresem. Nastawiłem ucha. Wyłowiłem strzęp zdania i zadrżałem z emocji. Jeden z nich trzymał w ręce jakąś książkę i wertował ją ślepo, drugi powiedział niedbale, że wprawdzie napisana jest po polsku, robi jednak wrażenie tłumaczenia z języka, który w ogóle nie istnieje i jest martwy. — Ejże! — pomyślałem — w owczym tłumie ulicznym tego typu stwierdzenie już jest rewelacją. Przyspieszyłem i poszedłem za nimi krok w krok.
Było ich trzech i jedna dziewczyna. Szli wolno, tasując się, przystając, ociągając. Jeden wysoki blondyn o szerokich biodrach, pochyły, z odstającym, ciężkim nosem. Aż profil jego twarzy przebijał przez plecy i dał się domyślić z tyłu. Koszula rozłaziła się na nim, jakby w powietrzu był jodoform. Trzeci nijaki, strzygłowy, drugi najmniejszy, czarny, w radosnych podrygach. Słuchał tego, co mówił pierwszy.
Znów doleciały strzępy zdań. Przyszło mi na myśl, że być może są korektorami, a może redaktorami jakiegoś pisma? Wysoki niósł plik tygodników, nijaki dwie książki serii Nike, w okładkach szykowniejszych niż jego ręce, i płytę w kopercie, którą trzymał w dłoni za sobą; Duke Ellington. Wszyscy byli podmięci, roztopieni, pręgowani od krzeseł.
Ośrodkiem zdawali się być wysoki i dziewczyna w czarnym swetrze jak w baranicy, na przeraźliwie bladych nogach w lipcu, powolna, chuda, i tak powolna, że ledwo się niosła. Szusując tymi cudem nie opalonymi nogami, śmiała się i ze śmiechu pokwikiwała. Uderzyła wysokiego w plecy. I w ten sposób znów go podburzyła. Musiał być złośliwy, głos mu dudnił, detonował, parskał jak motorek. Musiał też być naiwny, szczery, wypożyczała go sobie, żeby mówił, i wtedy snuł się cień jej nóg w cieniu poręby nóg przechodniów. W prawej ręce trzymała nylonową siatkę, w niej jabłko i bułkę, lewą trzymała precyzyjnie za palec wysokiego. Mówił szybko, przez plecy prawie widziałem wyraz jego twarzy. Nastawiłem ucha, tym razem nie mogłem dosłyszeć, właśnie minęliśmy miejsce na chodniku, gdzie miałem kiedyś ten straszny wypadek i to mnie trochę oderwało.
Gdzież jest, pomyślałem szybko, Filigranowa? Mijałem dobrze znane płyty o fakturze keksów. Eliza zwana Filigranową. Która przemierzała dumnie te płyty. Za którą dostałem w pysk. A która potem umarła. Po wypadku z nożem, zakażona jadem ukrytym w końskim włosiu. Nożem, który wrócił z polowania i leżał przedtem na derce. Tak stwierdzili lekarze. I rozpadła się za życia w okropnych męczarniach. Które, te przecież, jak nigdy nic nie rozumiała, musiała rozumieć, skoro ją pożerały. Takie to dzisiaj proste na powietrzu z tlenem.
Znów nawiązałem łączność. Tknęło mnie, nagle dosłyszałem — to nie ulegało wątpliwości — ...im bardziej — mówił wysoki — jest oddalone od rzeczywistości, tym bardziej do przyjęcia dla ludzi z wyobraźnią... — Ejże! — podskoczyłem — to nie ulegało wątpliwości, że w tłumie byli to „jacyś” i „ktoś”. Zagrał we mnie duch rozmowy, punktowałem sobie, wiązałem zasadnicze supły dyskusji, żeby je w miarę rozsupływać. Chociaż, jeżeli na przykład jest poetą, być może... — spostrzegłem, że idę za nim w krok i przyspieszam — jeżeli jest poetą, to ja bym mu udowodnił, że nie należy nic, nawet czytać tych tygodników, nie należy niczego wiedzieć, poza samym sobą... Potknąłem się, szlag by to trafił, głowę poniosło mi do przodu, co za szczęście, ostatnim wysiłkiem wyminąłem ich i poczułem, że się zwalę do ich nóg. Zniosło mnie trochę na bok i zaczęło się robić słabo. Zdążyłem jeszcze pomyśleć, że oni także będą mieli szczęście, jeśli teraz wpadnę im w ręce. Wiedziałem, że walę się z nóg, lecz nie pamiętam zetknięcia z ziemią. Na kilka sekund straciłem przytomność.
Nie do dobicia, taki jestem, gdy się ocknąłem, moja głowa była na czyichś kolanach, a nade mną czyjaś twarz — no co? — zapytała twarz — lepiej? Niech się pan nie martwi.
Była to dziewczyna w swetrze. Blondyn i ona pomogli, wstałem, ktoś podniósł rulon, wyjąłem mu z ręki umyślnie gorliwie, odzyskiwałem przytomność. — Więc co? — spojrzała po nich i pokazała na drzwi kawiarni obok o nazwie „Rokoko”; nie wiedziałem, że jest taka. — Proponuję panu — rzekła — małą kawę. — To ja proszę — — odpowiedziałem.
Patrzyli na mnie jeszcze przez chwilę. Otrzepała mi plecy z kurzu, wzięła pod rękę. — Pan nie pójdzie o własnych siłach — zdecydowała.
W pół minuty siedziałem przy stoliku. Jeszcze poprawiła to, tamto na mnie, jakbym został nabyty na tandecie. Uśmiechała się z jakimś abstrakcyjnym zadowoleniem. — No i nic — pocieszała — no i nic. W porządku.
— Pan zemdlał — powiedziała do znajomych, którzy tu już siedzieli, jeden był z obandażowaną ręką. W oczach jej dostrzegłem jakiś nieludzki strach. Prawdopodobnie sama bała się śmierci. Było to co innego, nie czas mi tłumaczyć, choć godne zastanowienia. Dobroć? Nie to, i w rezultacie dopiero daje objawy dobroci. Lecz jest czym innym.
Miałem okazję im się przyjrzeć, wyglądali sympatycznie. Wstałem i przedstawiłem się po kolei, blondyn nazywał się Pylon, moje przeszło oczywiście bez echa. W czasie upadku pękły mi spodnie na lewym kolanie i dodawały skrępowania. Już widziałem, że dziewczyna to spostrzegła. Ktoś nazwał ją Felicją. Wychyliła bladą twarz w moją stronę, zachowaniem swym sterroryzowała tamtych, w oczach jej zapaliła się ciekawość. Miała oczy, które wyzierają jak gdyby zza horyzontu. A potem, jak światło w nocy na szosie, zaczynają oślepiać i wpatrywać się przenikliwie. Nie są przyjemne. Odsłaniają to, co zwykłem nazywać: jaskrawą duszą.
— Co to? — zapytała pokazując na rulon.
Na to pytanie zapracowałem. Poprosiłem nie o kawę, lecz o herbatę. W kawiarni było tłoczno, musiałem wyglądać jak indyk podskubany w kojcu.
Poprosiła o wyjaśnienie. Któreś z nich, nie pamiętam, odpakowało rulon i zajrzało do rękopisu, trafiło widocznie na coś zaskakującego, na moją ognistą frazę toku rozumowania. Kartki podzieliły się między ręce, nie protestowałem, spojrzeli znacząco po sobie, pochyliłem się nad herbatą.
Ich styl rozumowania rozszyfrowałem szybko. Wiem o tym, znam ducha współczesności — pogoń i teorię wielkich, niespodziewanych przypadków. Nagłych krystalizacji, wyskoków, obłędu i geniuszu, który leżał już na śmietniku, do sprzątnięcia, i nagle.
Zagłębiłem się w mojej herbacie... Pewna naturalizowana obywatelka Brazylii, słyszałem o tym, słynna w tej chwili i bogata, po amputacji nogi wzięła się do malowania i mając lat osiemdziesiąt zaczęła tworzyć wybitne dzieła o wartości muzealnej. Coraz częstsze są wypadki z katalogu nieszczęść; ktoś odnalazł zapiski wariata, ówdzie kościany staruszek zgwałcił dziecko i powstało arcydzieło w milionowym nakładzie, to znów dziecko zaczęło pisać poemat i umarło, a kajecik dostał się w ręce wydawcy, w innym kraju zdrajca opisał tak soczyście, jak zdradził ojczyznę, że zdobył większy rozgłos niż wszyscy wierni, lecz bez talentu.
Usłyszałem jakąś wymianę zdań. Proszę, proszę, czemuż by więc, wściekły mściciel mojego pokroju, który zwalił się z nóg... Pieniądze leżą na ulicy. Zbyt to dosłowne, ale przecież tylko tak zuchwałe fakty mają powodzenie... Fakty ciemne, posępne albo demaskujące posępność właśnie: to ja! U mnie myśl rozgrywa się według czystej moralistyki ostrzegawczej i jest wyładowaniem, które zastępuje fakty. Wiem o tym, są granice piwnicznej myśli. I tak na przykład wiem, że lat temu osiem pewien amerykański onanista sfilmował swą specjalność i zademonstrował na festiwalu w Brukseli. Lecz nie zdobył uznania. Piwniczna myśl podlega bowiem pewnym granicom. Prawdopodobnie, i tu go osądzono, amerykański twórca nie miał nic do powiedzenia. Moje dzieło jest jasne, przejrzyste, leży na ulicy. Jeśli na domiar poprzedzone faktem, że trzymał je staruszek zwinięte w rulon pod pachą — bądźmy przytomni — słusznie! — może to być gratka — przy całej śmieszności zdarzenia.
Nie licząc dziewczyny, wszyscy mieli około trzydziestki. Prawdę mówiąc z początku było mi wstyd, że oddałem się w ręce ludzi prawie niedorosłych, czułem ten błąd i niepokój, również cichą nadzieję, bądź co bądź, była to ostatnia szansa; podniosłem oczy.
I znów je opuściłem. Nie chciałem ich wszystkich widzieć ani wiedzieć, kim są, oczekiwałem, prowadzono tam jakieś rozmowy przy mnie półgłosem, nie wszyscy czytali, nawet nie przeliczyłem ilu ich tu jest, była jeszcze jedna dziewczyna, ale zaraz poszła: słońce prażyło za oknami i pod głuchym deszczykiem iskier żeliło się płótno państwowej markizy; oczekiwałem, chociaż znów ktoś odszedł i słyszałem, jak bez słowa odłożył kartki; czoło moje pokryte było gęstą rosą, w oczach było mi blado, serce na ostatnich obrotach, miałem nadzieję — już sam tytuł: „Zbrodnia” i „Teoria” zwłaszcza „Anty-teoria” — zimne to było, w ich guście. Z kilku półsłów wywnioskowałem, że należeli do jednego z modnych dzisiaj klubów dyskusyjnych.
Sam zacząłem myśleć, pomagając im w duchu, i zachwalać samego siebie: moja treść przechowana jest w lodzie i temu, kto czyta, wystarczy przebić cienką skorupę. Styl mój bowiem jest tak spreparowany, że zmarznięte jego szkliwo tłuc jest przyjemnie jak obcasem szybki lodu w koleinach drogi. Najbardziej liczyłem na początek, gdzie daję mój życiorys. Jest tam prawda i ogień, źródło suche i rzeczywiste, fakty, dwa pogrzeby sióstr zmarłych na gruźlicę, moje pierwsze postanowienia i to wszystko, co wydobyłem z zapadającej się pod nogami ziemi. Opisałem to zwyczajnie, wystarczyło rozumieć. Te właśnie kartki trzymał w ręce blondyn, czytał i zapijał szklaneczką wina. Miał twarz anemiczną, ruchliwą, o nagranej jak gdyby serii grymasów, które samorzutnie tłukły się pod skórą jak odarty comber zająca. Poszerzyłem obserwacje — Felicja zerknęła tylko w rękopis i natychmiast świadomość sprawy oświetliła jej nikczemną twarzyczkę. Nikczemną, w pewnym oczywiście znaczeniu — nie najgorszym, wręcz przeciwnie — wiem i o tym — są one bowiem przeładowane złą wiedzą o życiu i niedożywione. Wiem o tym i widzę oczami wyobraźni: pokoik jak nie sprzątana szuflada, półeczka z książkami, ostatnia nowość, Camus, źle tłumaczony, barłóg, poranny trud odczepienia się od pierza, jeden sweterek, nerwowy ekler, Camus zamieniony z czasem na Dürrenmatta, upadek ducha, przemijanie, herbata, chleb i margaryna Palma na białych, bezkrwistych wargach, niesmak, w dwudziestym roku życia lęk przed śmiercią i starością, milltown i słabe nerki. Wesołość huczna i smutna, zła wiedza o życiu ma to jedno dobre, że pozwala wykonywać nagłe gesty. Nikt tak bezinteresownie nie poda ręki. O tym przede wszystkim zdawałem się wiedzieć.
Była najpoważniejsza.
— Pan to napisał? — spytała znad kartki rękopisu.
— Do tej pory — odpowiedziałem — wydawcy odrzucali, mówiąc: „gdyby nawet, czy kto to przeczyta? A jak przeczyta, tym gorzej dla nas, i my sami, zresztą”. — Majakowskiego — rzekłem — znałem osobiście.
— Pan znał? — błysnęły jej oczy.
— W Petersburgu, w burzliwym naonczas mieście awangardy. Zwalczał go Erenburg. Nie pisze o tym?
— Erenburg nie pisze — odpowiedziała serio.
— A mnie powiedział, że napisze.
— Pan nie lubi Żydów?
— Uwielbiam.
Dotarło to do tamtych, wymienili spojrzenia nad kartkami.
— A Piłsudskiego czy pan znał?
Popatrzyłem na nią. Nie odpowiedziałem.
— „Uwielbiam”? — powtórzyła. — Niech kto chce — rzekła — jest to strata, którą dopiero się odczuje.
— O czym pani mówi?
Patrzyła na mnie badawczo.
— Nie rozumiem.
Zaczynałem rozumieć ten fenomen. Podejrzliwość mówiła mi: czyżby poznała? A gdyby poznała, byłabyż to zabawa w chowanego?
— Ma się zarzuty — powiedziała bez uśmiechu. — Ale... Nikt tego nie zastąpi. Oni tworzyli klimat...
To ona mówiła.
Tak, tak, aż otwarłem oczy.
— Klimat sensacji intelektualnej. Nie ma już tego: „ach!” Mówiąc o nas, czy sztuka bez „ach” wyżyje?
Ktoś jej musiał powiedzieć. A ona to powtórzyła. Nigdy bym się nie spodziewał. Spotkana na ulicy.
Tamci, spojrzałem, przetasowali się do końca, z pierwszych został tylko Pylon, reszta, wszyscy byli niewielkiego wzrostu — jeden był brunetem o jasnej, inteligentnej twarzy gruźlika, drugi bezkształtnym, poczciwym blondynem, trzeci był przygarbiony i smutny, jakby dostał kijem i rozpamiętywał niesprawiedliwy ból w plecach. Lewą rękę trzymał w bandażu i gaza strzępiła się nad kawą. Prawem refleksu zalatywało od Felicji karbolem. Przez to, że zamieszała mi cukier, odezwał się w mojej herbacie. W ten sposób herbata przypominała mi prosektorium. Czwarty wstał, załoskotał krzesłem i wyszedł. Wyglądał na rekistę i wypinał bezlitośnie biust kurczęcia. Trzeci czytał tylko jedną kartkę z góry na dół i z dołu do góry jak cedułę giełdową. Czwarty wrócił po chwili, lecz skierował się do innego stolika, przy którym siedziało kilka dziewcząt o wyglądzie pensjonariuszek sierocińca. Jedna z nich, o oczach wymalowanych jak pompejański rysunek, aż zezowała źrenicą i paliła papierosa manierą ze szkolnego wychodka, wydmuchując dymek w bok na ścianę. Roznegliżowany tłum gotował się w przepełnionej kawiarni.
Felicja wzięła z powrotem kartkę do ręki.
Twierdziłem kiedyś, że wieś i przedmieście dostarczają intelektualistów i że w śródmieściu mieszkają bezkrwiste męty. Wiejskie pochodzenie Felicji znaczyło się — czy ja wiem? — pochodzenie zepsute jadowitą farbą do włosów — znaczyło się układem warg wykrzywionych i od spodu pogrubionych, z kwaśnym grymasem od żuru, i gapowatym przestrachem w oczach z czasów, gdy strzelał blisko piorun albo ojciec kopał znienacka w tyłek. A tam wszystko od mrugnięcia okiem do kopnięcia w tyłek, wszystko to jest miłość. Być może pochowała już ojca i sama postawiła mu krzyż. Dziś bywa w jazz klubie i krzyżyk na łańcuszku zastąpiła broszką z Cepelii. Wieś skłonna do mistyki — jest z nią równocześnie za pan brat — skłonna jest równocześnie do uwielbienia abstrakcji jako zjawiska nadprzyrodzonego — na które w duchu gwiżdże. Rozum chłopski, najpotężniejszy aparat, jaki zarejestrowano dotychczas, wliczając w to mózgi elektronowe, u samego dna posiada miarę wszelkiej najbardziej skomplikowanej oceny. Felicja przerobiona przez miasto nauczyła się pioruny strzelać sama, i zwłaszcza. Zna cenę, lecz ociąga się z jej ujawnieniem. Duch wiejskiej przekory i złośliwości przemieszany z poczuciem osamotnienia, poprzez świadomość istnienia Diora, przechylił ją ku perfidii. Jest to miejska zdobycz, która w wiejskich rękach nabiera cech okrucieństwa i objawów nagłej nielogicznej dobroci. Nie myliłem się w tej ocenie dzięki szczątkom właśnie chłopskiego rozumu. — W tym jest Coś! — uderzyła mnie nagle dłonią w kolano. — Jest w tym groza — odłożyła kartkę. — Zabolało? Bardzo pana przepraszam.
— Niewątpliwie — potwierdził czarny, który w tej chwili włączył się z oceną, dając Felicji znak, żeby się mitygowała w odruchach. W jego czarnych oczach czaiła się niezdrowa mgiełka, trochę łzawa, i nadawała pozorów wzruszenia. Był chyba gruźlikiem.
— Niewątpliwie — mówił — należałoby się zaznajomić z całością. Czy myśli pan — zapytał — o publikacji?
— Oczywiście — odpowiedziała za mnie Felicja. — Pan myśli — przymrużyła oko. — Spójrz... — pokazała wzrokiem na blondyna. — Ja to panu wydam — oświadczyła. — Postaram się o to.
Czyżby ośmielili się robić ze mnie balona? Blondyn zachmurzył się nagle.
— Myśl sucha — dodała Felicja — relatywna, jest to arcydzieło. Pan wybaczy śmiałość mojego określenia... Ani jednego brzęknięcia metafory. Tak sobie wyobrażam prozę filozofii przyszłości. Jak bluszcz tysiącem pazurków trzyma się muru.
I wtedy nastąpiło znane mi zjawisko zachłyśnięcia, któremu w pierwszej chwili można by nie dać wiary, iż dzieje się naprawdę.
Zdarza się, że kogoś podrywa z miejsca i dostaje czegoś w rodzaju ataku szału. Ktoś, kto spokojnie znosi wszystkie wykroczenia, ba, nawet w milczeniu uczestniczy w nich bez większego bólu, nagle wybucha świętym gniewem i kładzie się w poprzek jakiejś niewinnej metafory. Poczciwego urzędnika zirytuje strofka niezrozumiałego wiersza, prywatnego zboczeńca poniesie wściekłość na widok projektu plażowego kostiumu. Potencjalny morderca nie może ścierpieć obrazu malowanego dajmy na to w kropki, matematyk doszukuje się w ciągu równań groźnej abstrakcji i w chwilę potem rzekoma abstrakcja wychodzi nagle spod ziemi, ubiera się w kostium rzeczywistości i wali obuchem w łeb rozsądnego matematyka. Wbrew wszelkim pozorom najbardziej przeciwni postępowi są specjaliści.
Nieoczekiwane to zjawisko zaczęło się dziać przed moimi oczami. Anemiczny blondyn pobladł jeszcze bardziej i twarz jego zaciągnęła się prawdziwą troską. Chciałem go uprzedzić i powiedzieć, żeby sobie darował i że o nic go nie proszę. Lecz on rozłożył ręce.
— Niestety — rzekł z westchnieniem — jest mi bardzo przykro i nie wiem, jak to panu powiedzieć?
Nie patrzył na mnie, tak jak chyba nie patrzy się na człowieka, którego za chwilę trzeba będzie powiesić głową na dół i zanurzyć ją w mrowisku. Prywatna delikatność burzyła się w nim jednocześnie i chwytała za gardło. Robił też wrażenie wieśniaka, który nieopatrznie wyorał niewypał i awansem czuje odłamki w pachwinie.
— Głupstwo — rzekłem. — To pan sam wziął moje kartki, a ja tylko zgodziłem się przez grzeczność.
Nie słyszał. Grymas jego twarzy świadczył o prawdziwym bólu. Gdybym tego nie widział, nigdy bym w to nie uwierzył.
— Przepraszam pana — rzekłem — być może pozwoliłem sobie na kilka zdań nietaktownych...
— Żenujące nieporozumienie — wykrzywił boleśnie usta. — Brednia.
— Przepraszam... — próbowałem.
— Nie trawię — rzekł. — Ja tego nie trawię! — ryknął. Drżały mu wargi. Był bliski rozpaczy.
— Patrzcie — powiedziała Felicja. — On się rozgniewał.
Spostrzegłem, że gniew jego był jej szczególnie miły. Od chwili obserwowałem rzecz dziwną, w oczach jej ukazały się iskry, margarynowe wargi zaświeciły, ząb błysnął. Należała widocznie do ludzi, którzy powstają dopiero w czasie awantury. Zakręciła się na krzesełku, chciała coś powiedzieć w lewo i w prawo i nic nie powiedziała. Ale radosny niepokój trwał.
— Jakże pan może sądzić — zwracam się do blondyna łagodnie — kiedy w głowie ma odbitkę rzeczywistości, która nie istnieje, prócz tej, która jest na pańską miarę? — powiadam mu z anielską dobrocią. — Nie znam pana miary — mówię cichutko — ale skoro nie mogę się w niej zmieścić i skoro odrzuca pana aż tak od mojej i z taką siłą, nie może być inaczej, to ona jest właśnie, pańska, ciasna i nie do przyjęcia. Dla mnie? O nie? To nie ja pierwszy zaprzeczyłem panu — ciągnę w wysokim tonie. — Nie ja zaprzeczyłem pańskiemu istnieniu i pańskiej mierze. To nie ja pozwalam sobie na lekkomyślne okrucieństwo. Pańska miara powinna być nie do przyjęcia przez samego pana. O tak! Gdyby pan dbał o siebie, czyli miał wyobraźnię, tak niedaleką — mówię zachowując łagodne oko: — no! Ludzie — powiadam mocniej — natykają się na swe zasady, na swój sposób rozumowania i sądzenia dopiero, gdy ich zasady są już w drodze powrotnej, po jakimś czasie, po kilku, kilkunastu latach. Tyle tylko, że działają już one przeciw nim, i wtedy — mówię, regulując jasne spojrzenie: — katastrofa — wybiłem to słowo. — Upleciona jak bicz z własnego byłego szczęścia i własnych zasad. Widziałem bitych własnym kijem. Miałem to straszne szczęście. Tak. Pragniecie wtedy — powiedziałem już wprost: — aby wam współczuć. Jesteście szczerze wstrząśnięci i przeżywacie uczucie wielkiej krzywdy. I wszystkich odmiennego zdania uważacie za łajdaków.
Nie słyszał. Nie wiem nawet, czy ja to powiedziałem wtedy, czy tylko sobie tak pomyślałem.
— To dobry chłopak — tłumaczył go co chwilę czarny gruźlik — uczynny, o wielkiej delikatności...
Dobijał go jeszcze tymi pochwałami. Dureń — zanotowałem spokojnie w myśli. Zawsze wolałem łobuza od durnia. Łobuz wyzbyty jest świętej wiary w poczciwą prawdę dla durniów.
— Trochę pijany — znów tłumaczył gruźlik.
A tamten, zamiast nie czytać, czyta, i co zerknie w moje kartki, to go wstrząsa: — Nieprawda! — krzyczy z rozpaczą w głosie, jakby nieprawda mogła poderżnąć gardło, a prawda ocalić. — To jest straszne! — uderza niegrzecznie dłonią w kartki. Wewnątrz pobladłych warg bełta mu się wściekła pianka. Nie mogę pojąć: uszy mu bledną, nos sinieje, dałbym głowę, że z wielkiej gradowej chmury czoła smarczek huśta mu się nad szklaną wargą. Jest naprawdę do głębi wzburzony. Felicja niespodziewanie nachyla się do mnie. — Nazywa się Pylon — mówi mi na ucho. — Pylon, a jest impotentem — spogląda, czeka piorunującego wrażenia, drga jej powieka — impotentem w twórczości... — i dopowiada krztusząc się: — także. — Parska śmiechem. — Niech pan tę tajemnicę — ostrzega — zachowa przy sobie — i uderza mnie dłonią w kolano. Wytrzymuję to, nie jestem zgorszony, lecz nie wierzę, są to jakieś porachunki osobiste, a może znów próba, żeby zrobić ze mnie balona.
Felicja wymyka się mojemu spojrzeniu, od początku nie mogę uchwycić wyrazu jej twarzy, jest w nim, jak u nich wszystkich, coś minimalnego, pomniejszonego, każdej chwili występuje tylko jedna dziesiąta i jakkolwiek by w wyobraźni dodawać, w żaden sposób nie składa się to w całość. Znów zaleciało karbolem, popiłem herbaty, było mi trochę mdławo. Czarny gruźlik z mgiełką w oku, on jeden umiarkowany, rzekłbym, obyty, spostrzegł to i dał Felicji do zrozumienia, żeby sobie stąd poszła i odprowadziła mnie w jakieś spokojne i bezpieczne miejsce. — Przykro mi — rzekł do mnie — ale on miewa podobne ataki. — Chodźmy — powiedziała Felicja — tu nie ma już co. Niech pan nie zwraca na nich uwagi.
Lecz żegna się z pozostającymi serdecznie. Podaję rękę Pylonowi, jest zawiedziony i uważa, że powinienem być mu wdzięczny. Pozbierałem karteczki z rąk i wyszliśmy na ulicę. — Wszyscy oni są — powiedziałem — żywcem z katalogu mojej Teorii. — Tak, tak — bąknęła. Ulicą ciągnął żar jak kanałem płonącego komina, białe kamienice tasowały się w oczach jak karty w rękach szulera. Tak oto znalazłem się znów na ulicy z rulonem pod pachą, lecz w towarzystwie osoby zainteresowanej. W jakim stopniu? Kim była? Całe życie, wszystko wokół mnie zaczynało się nierealnie. Dziś jeszcze czekało mnie kilka przykrych niespodzianek. Miała lat dwadzieścia cztery, była historykiem sztuki i osobą wpływową. Wynikało to z jej odpowiedzi na moje pytanie. Liczono się z jej opinią, tak zakomunikowała; wszystko jest możliwe. Obiecała zjednać opinię innych osób znacznych. Nie mogłem lekceważyć nawet częściowej nieprawdy, jeśli w tym oświadczeniu się kryła. Była przy tym, jak dodatkowo wyznała, lektorem w miejscowym wydawnictwie, w dziale esejów. Oto moje niewiarygodne szczęście! W najgorszym zaś wypadku, oświadczyła, rzecz będzie zdeponowana w archiwum i prędzej czy później ujrzy światło dzienne. I to nie było do pogardzenia. Wracając do swej osobistej opinii powiedziała, że ręczy za nią, chociaż przeczytała zaledwie pół strony, lecz w tych wypadkach oko ma nieomylne. Przekonałem się natychmiast, że nie miała powodu kłamać. — Wredniutkie to — rzekła otwarcie, mówiąc o Teorii — ale proszę bardzo. Znajdzie pan zwolenników. Gatunek ten akurat jest poszukiwany. Dzisiaj teoryjki w sztuce są modne — rzekła dość lekko: — strzelił pan dziesiątkę. Jak w kaczą dupę — użyła tego słowa, aby mnie przekonać. — Demaskuje pan najbardziej skryte motywy ambicji ludzkiej i daje przykłady na samym sobie, jest to strzał, aż piórko wyrczy. Istnieje dzisiaj potrzeba — wzięła mnie pod rękę prowadząc schodkami w dół ku bulwarom — potrzeba zastrzyku ze strychniny, z doskonałego świństwa, które zabija wszystkie inne. A może ja przeceniam. Ktoś opisał, nie wiem kto, znudzonego życiem staruszka, który stał w bramie burdelu i nie miał ochoty ani wejść, ani odejść, stał absolutnie zniechęcony do wszystkiego, gdy nagle burdel zaczął się palić. Wtedy apatyczny staruszek nagle się ożywił, skoczył jak ryś i zaczął wynosić meble. A nawet w gorączce ratowania, tak jak pan Rousseau, oknem z pierwszego piętra wyrzucał na bruk lustra.
Jakaś przypowiastka? Nie pierwszy raz na siłę wkręcała fragmenty nieprzyzwoite. Chciała mnie zgorszyć?
— Po drugiej wojnie światowej — mówiła dalej z wielkim, nad wiek rozsądkiem — wszystko zostało pogrzebane. Urwał się ciąg kultury, wspomina pan o tym. Z dna wybebeszonej ziemi wyrastają pierwsze bezkrwiste grzyby. To my. Myśl nasza jest o konsystencji grzyba. Grzybek ten nie dostrzega swej szpetoty i jadowitej ambicji, rosnącej z pleśni. A pan przespacerował się po tej pleśni w lakierowanych trzewikach...
Żartowała? Lecz nie. Pamięć miała świetną. Wierzyć mi się nie chciało jej inteligencji, chciałem ją na czymś przyłapać, ale moja słabła. Myśli swe pokrywała wulgarnością, i teraz także, aby mnie trochę podręczyć drobną, pseudokobiecą przekorą — przypuszczam, że dlatego nawróciła do tematu Pylona.
Szliśmy jak maruderzy wzdłuż rzeki, ona niosła rulon, miała czas i ochotę.
— Pylon — rzekła: — także...
Skomplikowana umysłowość, pomyślałem patrząc na jej bielejący w krwawym powietrzu kiełek. Miała dużo czasu i cierpliwości.
Znów zaczęła mówić, nie o mnie, lecz o tym Pylonie, którego lżyła. Lecz podcinając jego istnienie, wciąż je wskrzeszała.
— Jego marzeniem także jest wywołanie grozy. Dlatego rozmyślnie pochwaliłam przy nim ten motyw u pana. Nie wystarcza mu, że swą przypadłością psychiczną budzi przerażenie.
— Tak, tak — nic nie odpowiedziałem. Z Pylonem byłem już ostrożny. Słońce trzaskało w powietrzu, błękitny kaftan żaru podchodził mi pod gardło, przysiedliśmy na białej ławeczce wśród białych kamieni nad rozchełstaną rzeką. Usiadłem na szczebelkach ławki jak na ruszcie, nie jest to dla mnie szczególnie wskazane, od wczoraj biały lakier pokrył się purchlami i upiekła się na szaro trawa. Coraz bardziej było mi krucho i doraźnie. Doraźność rozumiem jako brudny chłód, który ogarnia w poczekalni kolejowej o świcie nad ranem. Grzebała nogą w piasku i na złość mówiła tylko o Pylonie. Także pisał i w dwudziestym roku życia wyprzedał się kompletnie. Opisał już zupę ludową i swą ponurą matkę, pożar wsi, kilka zabójstw, tortury w gestapo, myślał o napisaniu Upadku Camusa, czegoś w tym rodzaju, ale Camus się zabił i niczym nowym już nie zagraża. Wyczerpał już wszystko, dzieciństwo, kochanki, powstanie warszawskie, okupację, nawet kłamstwo, rozbicie duszy i żal polityczny, skończył mu się wątek, wyzbierał już z mózgu resztki, przesiał po raz piąty, w końcu została jałowa bruzda w szarych komórkach i rozstąp się ziemio — spojrzała na mnie — usrać się w tej bruździe. A co dalej? — grzebała nogą. — Los młodego człowieka, który sprzedał już wszystkie swoje najświętsze uczucia. — Drwiła? — Podskakuje teraz w tej szarej bruździe, jest w sytuacji rozpaczliwej, wziął się do czego innego, do eseju, przepędził mnie z tego gniewu, kocha swą matkę, której oddaje wszystkie pieniądze, zarobione z drukowanych uwag krytycznych o rozpaczy innych, którą tropi i demaskuje tak ściśle, że w jakikolwiek sposób chcieć by do niej wrócić, wszystkie wejścia zastawione są krzesełkiem. Tym samym znaczenie polityczne Pylona wzrosło.
Nic nie miała przeciwko temu. Tak oto pokrótce, grzebiąc nogą, przedstawiła mi dwuznacznie swego eksprzyjaciela Pylona, który najmniej mnie w tej chwili interesował. Z wyrazu jej twarzy sądząc nic specjalnie złego nie miała na myśli. Ceniła go nawet, a może jej imponował? A może jakiś rodzaj świństwa uważała za konieczny i tym tylko gardziła? A może to ona go rzuciła, bo był silniejszy od niej?
Skąpanymi oczami patrzyłem na rzekę i słońce brzęczało mi koło uszu. W mózgu zaczął wykwitać biały, wredniutki kwiatek, kolorowe domki po drugiej stronie leżały w słońcu jak puste skorupy małży; przed jednym, kremowym, jak krem ubity ze światła naftowej lampy, nikt nie siadywał na schodkach, z książką E.T.A. Hoffmanna o schubertowskim zmierzchu. Inni mieszkali ludzie; trzecie pokolenie.
— A pan? — zapytała Felicja. Przestała wreszcie mówić, z wyciągniętymi drętwo nogami siedziała na ławce rozwalona jak jakiś maruder Armii Zbawienia i właśnie łobuz, który topi oczęta w błękitnym blasku rozpalonego spirytusu, spluwając w ten spirytus. Czy była łobuzem? Którego zawsze wolałem od durnia?
— Pan — odpowiedziała na swe pytanie — musiał być kiedyś takim Pylonem.
Struchlałem. W mózgu moim dzieją się od roku zjawiska niezwykłe, chwilami nie kontaktuje i wtedy zasypiam w połowie dnia na kwadrans, kiedy indziej jarzy się nadmiernie sam z siebie i wbrew mojej woli, w tej chwili nastąpiło spięcie, któremu towarzyszył wulgarny gruchot, tak jak nieraz oberwie się cegła w starym kominie. Może źle dosłyszałem.
— Mam trochę czasu — wstała. — Zaopiekuję się panem. — Nie czekała na odpowiedź. W sumie, nie zapytałem: dlaczego? Może dlatego, że widziała we mnie żałosny koniec Pylona, który ją porzucił? Po co mi to wiedzieć. Może była w tym jakaś jeszcze inna niemiła tajemnica, najmniej mi teraz potrzebna? Tym niedomówieniem w następnych godzinach zaczęła się, powiem śmiało, nasza przyjaźń, najlepsza z przyjaźni: niedomówiona. A nawet niezupełnie jasna. Tym lepiej. A może i z akcentem ironii?
— Pan da ten rękopis — powiedziała stojąc przede mną. — Gdzie pana odprowadzić?
— Nigdzie — zaryzykowałem.
— E! — rzekła. — Gdzieś trzeba pójść.
Gdyby to był mężczyzna, myślałbym o rabunku. Dostrzegła moje wahanie, zapytała: — Co? Źle jeszcze?
Roześmiałem się: stała nade mną, oczekując mojej decyzji. Rozumiem: prawdopodobnie była w rozpaczy i szukała formy jak gdyby zemsty. Formy możliwie strasznej.
Ja w podobnej kiedyś sytuacji pociągnąłem wózek żebrakowi, który skupował stare szmaty, i nie wstydziłem się przewędrować z nim przez pół miasta.
Stała nade mną, poprosiłem, żeby jeszcze na chwilkę usiadła.
Opowiedziałem jej o moim beznadziejnym stanie. Było to osobliwe wyznanie, opisałem przebieg choroby. Zapytała o moje plany na najbliższe pół godziny. Byłem już bliski omdlenia, wstałem z tego rusztu, chwilami wydawało mi się, że płonie na mnie garnitur i pryskają w ogniu perłowe guziki kamizelki.
Zaproponowałem obiad w najbliższej restauracji. Przyjęła z wahaniem, które być może polegało na tym, czy ja ten obiad przeżyję.
Poszliśmy, była głodna, zamówiłem kotlet wieprzowy, chociaż się wzbraniała, i kupiłem bukiecik stokrotek, gdyśmy wychodzili. Przedtem, nie dość że w kanikułę, kotlet był tłusty, zaproponowałem, wypiła setkę wódki i mnie wtedy rozwiązał się język.
Poczułem się. w obowiązku wtajemniczyć ją w niektóre dramatyczne szczegóły mojego życia. Setka z lodu zniknęła w jej gardle bez drgnienia oka. Rozkroiła kotlet na pół i zaproponowała mi połowę. Odmówiłem; był to jednak człowiek!
Nie mogła tylko, jedząc, pojąć zwyczajnie tej całej minionej historii, którą zachęcony jej inteligencją zacząłem snuć, rzecz jasna, w olbrzymim streszczeniu. Stosując zrozumiałą oględność, przedstawiłem pokrótce pewne drastyczne fakty, splot okoliczności, tragiczną śmierć przyjaciela i czyjąś w tym odwagę, gdy mając lat niespełna piętnaście stawił mi czoła, a ja niestety zachowałem się bezgranicznie małostkowo.
Drastyczność chwyciła, uśmiechnęła się smutno, wódka już dotarła. Oświadczyła, że robi to na własny rachunek, i zamówiła drugą. Lekko wychyliła tę drugą zadzierając głowę jak ptak na krawędzi beczki. Lecz to było już dosyć. W połączeniu z kanikułą puściły kolor jej tandetne rzęsy, nie wiedziała o tym, niebieska farbka popłynęła strużką i zatrzymała się w kąciku tłustych warg, biały kiełek błysnął wilczo, wyglądała groźnie, upal i duszność były nieprawdopodobne, zostawiła to tak, jak było, o niczym nie wiedząc, a ja nie odważyłem się prosić o wytarcie twarzy. Kontynuując moją opowieść, ośmielony zbakierowanym widokiem, który był przecież tylko dla mnie, uderzyłem się przez nią w piersi.
Zawsze fascynowało mnie to określenie, jak i sam akt wyłożenia duszy na stolik, wiem o tym. Przyznanie się do winy sprzed lat poszło mi jakoś gładko, a nawet radośnie, widocznie odezwały się we mnie opary bagien pińskich, pańszczyźniani chłopi, wół, knur, osioł i szczygieł, zaświergotałem, szczęśliwy, że ktoś mnie słucha na tej ciasnej, plecy przy plecach, oszklonej werandzie restauracyjnej, gdzie ludzie gasnęli jak świece w kanale, a ja odżyłem. Magiczne poczucie spowiedzi spiętrzyło mi słowa, zawsze lubiłem to spiętrzenie, to wielkopańskie pobrzękiwanie drobną monetą w kieszeni. Jako człowiek bogaty wewnętrznie, najczęściej uczucie rzucałem na wiatr, a nawet rozglądałem się za tym wiatrem. Byłem całkowicie w jej rękach. Gdyby teraz zerwała się do ucieczki, zacząłbym ją gonić. Zobaczyłem w myślach schody w kamienicy po starym browarze i bałem się tam pójść po raz drugi, chciałem jej zaproponować, zacząłem się czegoś bać i kilka razy obejrzałem się poza siebie.
Byłem winny, czułem przewinienie, więc żyłem. Nigdy nie należałem do tych, którzy plują w twarz, udając bezgrzesznych.. Nigdy nie byłem moralistą.
— Tak, tak — powiedziała. — Rozumiem. Wydaje mi się, że rozumiem. W zupełności pana rozumiem.
W pierwszej chwili nie wiedziałem, czy nie żartuje albo czy nie szydzi z mojego uniesienia. Spostrzegła to i zapewniła, że wszystko rozumie.
Jeszcze przez chwilę podejrzewałem, że robi ze mnie idiotę. Niezbyt zdawałem sobie sprawę z tego, co już powiedziałem, a co tylko pomyślałem. Czy było to możliwe, aby rozumiała? Ten niekompletny bełkot; być może wyczuwała, może traktowała to jak spektakl, „mocne uderzenie”, ale przecież gdy patrzyłem na jej zmizerowaną twarz, na jej gotowość w słuchaniu, gdy obliczyłem czas, który traci, jednak musiała być nienormalna, w dobrym znaczeniu. Prawdopodobnie minęła się z powołaniem i powinna być sanitariuszką w baraku dla zakaźnych.
Zapłaciłem pełny rachunek, w szatni na boku obliczyłem się i stwierdziłem, że więcej starczy mi sił niż pieniędzy. Po kupieniu stokrotek zostałem bez grosza.
— Nie szkodzi — dostrzegła to, ocierając twarz przed lustrem. — Będzie pan na moim utrzymaniu.
Pięknie, pomyślałem, gdy wykupiła dwa bilety w tramwaju. W gruncie rzeczy był to pierwszy sukces w moim życiu.
Odwiedziliśmy mojego lekarza, bo tak chciała.
Według jej projektu miałem nocować poza szpitalem, żeby spokojnie dokończyć mojego opowiadania i spokojnie omówić sprawę.publikacji. Podtrzymywała ten projekt.
Nie będę opisywał zdumienia lekarza, a nawet przerażenia.
Gdy nas zobaczył.
Stary, niewinny morderca ludzi nigdy nie miał dość fantazji, żeby cokolwiek zrozumieć, a co dopiero pojąć. Szczególnie bez arier pensów. Od stóp do głów cały pokrył się smutkiem. Zobaczyłem go z daleka, spacerował samotnie po ogrodzie, podnosił coś ze ścieżki. Wydawało mi się, głaskał tą penicylinową bródkę, i nagle bródka zawisła w powietrzu.
Zdarzyło się przy tym — niezwykle i groźnie — że ledwo otwarliśmy furtkę, psy warcząc podbiegły do nas pierwsze. Pomyślałem, że teraz mnie rozszarpią.
Lecz Felicja uprzedziła.
Było jakieś niespodziewane, idiotyczne ryzyko w tym, co zrobiła, może popis, może nieświadomość niebezpieczeństwa. Za które ja musiałbym odpowiadać.
Podbiegła, przykucnęła przed jednym i wzięła jego głowę w ręce, a potem objęła za szyję:
— Uwielbiam dogi! — zawołała.
Dog przysiadł na tylnych łapach i dał się głaskać. Mój lekarz w poprzek trawnika doskoczył do nas jak furiat; psy miały być „groźne”.
I są groźne, stwierdził, oburzony. Pamiętałem, że wszystko, co miał, było najdoskonalsze i objęte tą umową.
Odwołał psy, a mnie poprosił na bok. Drobny ten incydent długą chwilę nie pozwolił nam przyjść do słowa. Prowadził mnie w głąb ogrodu, nawet za rękę, wzrok miał pytający, milczał.
— Skąd? — wykrztusił. — Kto? — tłumił wzburzenie. Na myśl mu nie przyszło, że może to być moja wnuczka. Zawsze u niego występowały najpierw arier pensy. I nie czekał na odpowiedź z którą, wobec tego, także się nie kwapiłem. Teraz już byłem winowajcą, przerażającym, rozpustnym starcem. Najwidoczniej szarpnęła doktora zazdrość.
— Pan źle skończy — rzekł zupełnie serio, tracąc poczucie rzeczywistości. Bez słowa wróciliśmy do Felicji. Przedstawiłem ją i chciałem wyjaśnić.
Wtedy ona, nie uprzedzając mnie, poprosiła go o chwilę rozmowy. Rozumieć należało, na boku i poważnej.
Poszli więc alejką wprost, patrzyłem za nimi, psy legły na piasku.
Szli obok siebie, zgodnie, mówiła coś, słuchał, pochylał do niej głowę, mówił dużo, ostrzeliwała go słowami, idąc zaczynał balansować nogami, tracił więc awanturniczy rozmach, a ona lekko zabiegała mu drogę. Gesty miała z przyciskiem i serio. Teraz jej zabalansowały nogi, zwyciężała, nagle przystanął. Teraz on mówił, układ bródki łagodnie rozdzielał klinem światło, mówił dobitnie, był czymś jak gdyby zdumiony i coś podtrzymywał, teraz znowu weszła ona, znów pracowała, tłumaczyła, dla samego umiłowania pracy, dla załatwiania i siania nadludzkiej pomocy. Przypomniałem sobie, że ręce ma pokancerowane, jakby tłukła paździerze.
Wróciła do mnie z niemiłym „objawieniem” w oczach. Wyznaczył ostateczny termin, którego zobowiązała się dotrzymać. Potem mnie wziął na bok; dawno nie widziałem tak wieloznacznego spojrzenia. — To wszystko jest — powiedział mentolowym szeptem, patrząc mi szkłami w oczy — nad wyraz żałosne.
Poprosiłem jedynie o to, żeby raczył wykazać spokój. — Nie było wypadku — dodałem żartobliwie — aby nieboszczyk zawieruszył się w tłumie.
Na pożegnanie podjął nas kawą na tarasie, w otoczeniu dwóch psów, których bystra Felicja nie tknęła już ręką. W czasie kawy, ożywiony, choć w miarę, i wciąż godnie nastroszony, zabłysnął kilkoma dowcipami, które mógł sobie darować. Przynajmniej roześmiał się szczerze. Felicja uświetniła go rewerencją, która sypała się jej z rękawa. Miała sposób podbijania bębenka, który uwagę każdego, moją także, powinien zaalarmować. Lecz nie chciałem już tego przyjmować do wiadomości.
Poruszyliśmy kilka tematów obojętnych, psy mnie obwąchały podejrzliwie i rozstaliśmy się prawie wesoło.
Wyszedłem uszczęśliwiony. Horyzont grzmiał kolorami nowych domów, pokazałem na chabry, zerwała ich kilka, lecz były suche i zaraz obleciały jej w rękach, dyszel tak samo godził w niebo, bardzo szybko mijaliśmy domki, ogródki, rozgrzebany piasek w stożkach.
— Powiedziałam mu — rzekła już za furtką — no, wie pan, co mu mogłam powiedzieć... Nie do wiary, nie do wiary, tak się zdziwił. Czy nie jest to człowiek przypadkowo ograniczony?
— Jest — rzekłem beztrosko.
— Ale poprosił o jeden egzemplarz z druku i spodziewa się go, jak się zdaje, jutro. Uważałam tylko, żeby nie poczuł ode mnie wódki. On je cukierki mentolowe.
— Mentolowe? Tak. Całe życie się nad tym zastanawiałem, a pani wie od razu!... Ja tam u niego zostawiłem walizkę, tłumoczek, i przypomniałem sobie, że mam w nim pieniądze, teraz sobie przypomniałem, Boże, jak ja ostatnio zapominam, czy mogłaby mi pani pożyczyć, zaufać niewielką sumę?
— A po co panu pieniądze?
— Potrzebne, na jakieś pięć dni, przeżyć skromnie...
— Dwa — sprostowała. — Zrobimy składkę. Zaufać? Oczywiście — roześmiała się. — Obcemu kiedyś pożyczyłam na ulicy i na drugi dzień w tym samym miejscu oddał. Mam tylko dwa dni czasu — rzekła szczerze.
Podcięło mnie. Posmutniałem, jak zwykle zresztą. Nic nigdy nie można budować, do ostatniej chwili. Nawet: w takiej chwili.
— Ale te dwa — powiedziała — ma pan zapewnione. Będzie pan mieszkał w pracowni rzeźbiarskiej u mojej koleżanki.
Niosła ten coraz cięższy rulon, umieściła go w siatce i kartonową teczkę wyprostowała do kształtu płaskiego.
— Mam dwa dni — powiedziała — bo wyjeżdżam. Nawet już dziś miałam jechać. Z Pylonem. Jedzie z prelekcją, to śmieszne, o Reymoncie. I jak on się ma nie upijać?
— Jedzie pani? Z Pylonem?
— To porządny chłopak. A to że... wygaduje... On się upił. Na trzeźwo jest nieśmiały. On tak musi, inaczej popadłby w kompleksy, następne. A ile kompleksów można mieć naraz? Broni się i gdy tak rozstrzela pół świata naokoło, trzeźwieje, pamięta, że coś tam wczoraj było nie w porządku. Wtedy jest cichy, skromny, dobry i zupełnie rozsądny. Ma tylko za złe, gdy ktoś to wczoraj pamięta. Niech pan, gdyby go spotkał, nie powie słowa.
— Proszę mi go nie wmawiać — powiedziałem gniewnie — bo i tak się nie przekonam. I oby mi nie wpadł w ręce.
— Rzeczywiście — zastanowiła się nad czymś, wciąż wybiegając myślą — u koleżanki musi pan być moim krewnym i niech mi pan mówi ty. Ja z nią na boku wszystko omówię. Jak — panu jest na imię?
— Benedykt.
— Mnie gorzej: Felicja.
— Czy pani naprawdę nigdy nie słyszała o poecie Benedykcie Wereszczyńskim?
— Nie słyszałam. Bardzo bym chciała, nie słyszałam, ale już wiem.
Był już ten dom, za wysokim murem, w ogrodzie, naokoło wytarty trawnik, kubły po glinie, drabina, dość nieporządnie, wejście od tyłu, na parterze pracownia o widmowych, wysokich oknach, jakby za nimi Bóg wie co się działo. Przypomniałem sobie, że przed drugą światową była tutaj loża masońska — Janus — i wtedy dom ten, za dnia izolowany, w nocy wyciemniony, owiany był złą tajemnicą.
W środku sala, naokoło galeryjka, posępnie, kolumna pośrodku, wszystko jak kaźń, na kawaletach gliniane tułowie okręcone mokrymi szmatami, chłód piwniczny i zapach ziemi, jakby w deszcz i roztopy, rozległe, zastawione rupieciami stoły i w jakimś wydzielonym ludzkim kąciku stołu kilka książek, maszynka do kawy, a obok wysiedziany fotel wiklinowy, zasłany czymś szmacianym, na czym mógłby usiąść tylko nędzarz.
Anemiczna postać rzeźbiarki świadczyła, że „kobiety, gdy zechcą, zdolne są do zbrodni”. W szarym kitlu stała pośrodku tego wszystkiego, które było szare, i szary był nawet biały gips, jakby przyniesiony znad młyńskiej pylnej drogi. Niczemu się nie zdziwiła. Konferencja na boku nie trwała minuty, zostałem posadzony w fotelu. W ten sposób — byłem tutaj — i zostałem.
Zaczęły rozmawiać i przygotowywać kawę w tygielku zapowiedzianym,, że przyjechał z Włoch. Szybkość jednej i drugiej zakręciła mi w oczach. Felicja odmierzała neskę, tamta dawkowała wodę szprycą nadnaturalnych rozmiarów. Rozpętały jakiś temat, przeniesiony z wczoraj.
Temat podminowany był „tym drugim znaczeniem”, które w szatkownicy półsłówek wydaje się szalone. „Okrucieństwo obiektywnego sądu mroziło krew w żyłach.” Ich własnych. Rzeźbiarka była w rękach Felicji, Felicja chciała podtruć — mnie oczywiście — jako świadka — żebym się poczuł lepiej.
Zastanawiałem się, gdzie będę spał, jak się to wszystko ułoży i nagle pomyślałem, żebym im tu nie umarł. Okna mętniały w wiecznym półmroku i mogłyby się za nimi ukazać głowy chłopców, z szopką mojej młodości. Mógł za nimi padać śnieg przemieszany z mrokiem. Chodziłem kiedyś z szopką, żeby zarobić, jeszcze w kopiejkach.
— Jak w fotelu?
— Dziękuję.
— To dobrze. Zjeść by coś...
Wniosły ćwiartkę chleba i zmartwiły się brakiem wódki.
Rozmowa trwała. Gdyby jej słuchać z zamkniętymi oczami, spodziewać by się można widoku dwóch istot w skafandrach, które opuściły się na dno zatopionego mikroświata i okrutnymi oczami patrzą na to, czego z topielcami dokonały kraby. Była to już nie „zła wiedza o życiu”, lecz spleśniały jej pokwit.
Słuchając, zdawałem sobie sprawę, że bez świadków rozmowa poszłaby prościej, miejscami dałaby się ująć w gorsze i zwykłe kłopoty w granicach sklepiku spożywczego. Lecz moja obecność, poety-nie-poety, nadała ich słowom lotu trzmiela, który brzmi w trzcinie. Nade wszystko Felicji, tamta jedynie podbijała, napraszając się: serwuj! — w jej odzywkach było coś „gorszego”. Felicja grała dla samej gry.
Drobniutka siekanka jej słówek wykarmiłaby bodaj stado kurcząt. A niejaki P. M., weredyk, słysząc powiedziałby: zgroza.
Czy go jeszcze zobaczę? Czy też szkoda czasu?
Zmęczony siedziałem martwo, miałem na oczach moją teczkę w siatce, w uszach jazgot.
Dla zabezpieczenia sprawy publikacji i przez ciekawość — nie pozbawioną intencji — postanowiłem siedząc nieruchomo w fotelu — rozszyfrować Felicję.
Odnaleźć jej motyw główny. Jest to ciekawość zasadnicza i wymaga prostej metody na początek, miałem w tym praktykę, zawsze rozwiązywałem podobne zagadki. Z wrodzoną łatwością, która się nie starzeje. Jedynie proste spojrzenie daje rezultat. Kto pójdzie w bok w badaniach, już nie wróci. Obiekt bowiem ma właściwość samoobrony i ustawicznie będzie trzepotał skrzydłami.
Weźmy te pozory — pomyślałem — i postawmy je na odwrotność. Byłoby to według mojej metody rozpoznania — pierwsze zważenie: jeżeli jest tak czarna, może jest aniołem?
Jak dotąd za dużo zanotowałem „cynizmu” i świadomości. Za dużo słów. Prawdziwe zepsucie zawsze jest skromniejsze, cichsze, zawsze w czapce na uszy.
Zatem szarża, ale w szarży bywają motywy zełgane i takie, których kłamstwo nie wymyśli. Wtedy musi być prawda.
Dużo musiało być prawdy. Znajomość życia — co kto zresztą uważa za życie? — i znajomość ludzi nie bywa za darmo. Nikt tego nie sfałszuje. Prawda ta dzieli się na dwie części — przepraszam za wykład — jedna jest zaczerpnięta z faktów, druga z ich wyobrażenia, ubita w pianę. A zatem intelekt? Skądże. Felicja nie była intelektualistką. Ani także szalonym dzieckiem epoki, z braku tej drugiej, bezkształt bowiem nigdy nie był epoką, była wytworem „realizmu”, było w niej — skąd? — to umiłowane spojrzenie „rzeczywiste”, znane nam od nieustraszonych zuchów Słowian, którzy tak dokładnie widzą „duszę i ciało”, że nie ma miejsca na oddech.
Jest to realizm biedy ludzkiej — ciągnąłem moją linijkę — jako idei, zobaczenie człowieka „takim, jaki jest”, z najstraszliwszymi przywarami, na które, bojąc się własnych, patrzy się tak dobrotliwie, że wszystkim opadają programowo ręce.
Jeżeli w czymkolwiek się tu mylę, jedno wiem na pewno, że dopiero potem zjawia się ambicja. Po spróbowaniu.
Rozwścieklona godność. Ta... lecz posłuchajmy... Ta właśnie godność dochodzi u Felicji do wniosku, że jest obrażona. Przez mężczyzn.
O mężczyznach więc toczyła się mowa. To oni opadli na dno pomiędzy kraby. Lecz o tym, rzecz jasna, nie wiedzą. Wszystko wie Felicja.
A gdy już wie, śpi spokojnie, bowiem u końca tej wiedzy mieści się akt wyrozumienia, łaska, poświęcenie. Wszystko zrozumieć, wszystko darować. Trzeba żyć. Życie nie jest romansem. Nie jest nawet szeregiem romansów. Niech życiu nie przeszkadza, niech mu pomaga świadomość łajdactwa i nikczemności. Niech je oświeca zdobyty za każdą cenę katalog systemów i kolekcja. Począwszy od dużych łajdaków, poprzez przeciętnych, średniej konduity, aż po tych, których można nazwać „względnymi” — względnie porządnymi ludźmi. Nie ma takiego poniżającego głupstwa w systemie stosowanym przez mężczyzn, które nie byłoby zarejestrowane.
W tym rejestrze i wyrozumieniu łasce — tkwił jej motyw. Wszystko jest okropne, ale prawdziwe. Nie można odrzucać prawdy. Prawda jest lepsza, gdy jest się jej bliżej, gdy się ją bierze na własność. Tak oto — po zważeniu garści dartego pierza — uzyskałem wagę. Wagę, chciałoby się powiedzieć, piórkową.
Nic to, nie należy się przerażać, nie należy mieszać jednej chwili z drugą, jak i jednej strony z drugą, chociażby była między nimi przepaść. Na to jest doświadczenie, cierpliwość, mój akt łaski wy-rozumienia. Setki razy na nim wygrałem. Tysiące razy przegrali ci, którzy zrazili się przedwcześnie. I wróżyli o człowieku z fusów.
Zasnąłem na wyrku, w drugim kącie pracowni, z maszynopisem pod głową.
Piszę to już dziś, czyli „nazajutrz”. Wszyscy już wyszli za swoimi sprawami. Felicja także, mam czekać na jej powrót. Oni? Ona? On?
Najmilszy był Pylon, ale nie mogłem mu tego przyznać. Najbliższy mnie, ba, gdyby nie był przeciwko! Musiałem mu przyznać, wygrał jednym zdaniem, w którym się odsłonił.
Felicja odbyła ze mną poważną rozmowę. Była taka jak na tamtej ławce. Poszła zasięgnąć języka w mojej sprawie. Jej sprawy nie były niepoważne. Tłumaczyła jakiś fragment Merleau Pontiego do spółki z kimś, kto znał francuski. Bardzo dużo i to.
Wracam do chwili dnia wczorajszego: rozmowy dziewcząt.
Notuję to głupstwo w stanie wywyższenia, aby... a może ja będę miał jeszcze czas, żeby do tego zajrzeć. I proszę, aby nie zrażała nikogo maniera spisywania tekstu w formie przypominającej rzeczywistość.
Wczoraj wiadomości zyskane przedwczoraj szpikowały Felicję. Lord okazał się gnojkiem. Kobietę, którą ogarnął szał paszportów i podróży, trzeba po prostu zastrzelić. Pies, który się wścieknie, ucieka od ludzi i nikt psa nie uleczy. Felicja spotkała ją w szatni basenu, przyjaciółkę, przyjaciółka wróciła z Anglii, z gościny u pewnego lorda, pełna niezwykłej przygody, nie tuzinkowej — to jej słowa: — lecz na kopy. Zrelacjonowała, rodzice jej przed wojną bywali w domu tego Anglika, dziś dom jest „metą”, będzie meliną, jej słowa.
W tej chwili materiał wczorajszej relacji podjęła Felicja.
Parząc kawę pomnożyła go przez dwa, powiększając obraz jak w soczewce, teraz go dzieli, kroi, jest już skrojony, przylega, cytaty pełnią rolę tylko guziczków i pętelek.
Jak ze skrawka cudzego materiału uszyć suknię w abstrakcji na letnią nudę?
Lord uchodził za wybitnego teozofa. Teozofia w filozofii to mandolina w instrumentach. Zerwana struna. Okazał się gnojkiem. Tyle że w obcym języku, z pogrzebaczem od kominka w zdrętwiałej ręce. I całym obcokrajowym obyczajem. Plus obleśność, która daje się dosłownie przetłumaczyć na polski. W końcu tylko pogrzebacz pozostał obcy. Nic jednak, co obce... Lord miał kiedyś lokaja Polaka, który się pochwalił, że jest z pochodzenia szlachcicem. I musiał odejść. Bo jako szlachcic przestał dostawać napiwki. Przyjaciółka nie, podobnie jak serce nie jest sługą. Inne konflikty, inne obrzydzenia, burzliwy wyjazd. Jednak... Obecny jej pobyt w kraju nie powinien się mierzyć dłużej jak czasem jednej wanny. Serce bowiem. W drodze powrotnej zakochała się w pewnym młodym krytyku. Niejasnej narodowości... Krytyk pracuje w agencji wycinków z gazet. U nas człowiek z nożycami byłby fryzjerem, któremu nie wypada brać napiwków, bo człowiek prosty. Tam? Tu? Pewna matka sprzedała dziecko za piętnaście tysięcy, aby zdobyć dewizy na wyjazd do Paryża. Nikt do tego nie raczy się przyznać, ile tam płaci się honorem. Pylon jest szowinistą. Należałoby założyć Klub Szowinistów Wściekłych. Angry Chauvinist’s Club... Pylon?
Co do Felicji byłem pewny, że za mojego życia nie zrobi mi krzywdy, że mogę się zmieścić w jej pośpiesznym trybie.
Myślałem przez krótką chwilę, żeby wycofać z jej rąk maszynopis. Ale tak jak mnie brakowało już czasu, faktom zabrakłoby sensu.
Kawa parzyła się w nieskończoność, coraz dłuższe były chwile, być może wpół drzemałem, coś obsunęło się w głębi pracowni, nikt na to nie zwrócił uwagi. A może pękło we mnie? Ktoś za drzwiami potrącił pusty kubeł i zaklął od kurew. Wydawało mi się, a może spałem, że ktoś mamrocze i przesuwa dłonią po ścianie. Bez pukania wszedł Pylon.
Był w okropnym stanie — wytężyłem wzrok: — kompletnie pijany, ledwo trzymał się na nogach. Wyglądał odstręczająco, wszedł jak do pisuaru, czuł się tu jak w domu, nie zauważył mnie, koszulę miał rozpiętą i rozchełstaną aż do pępka, jak biuralista na wycieczce, wpadł tutaj jakby jedno z dwojga, porządek zrobić albo nieporządek, ale intencja mu się po drodze rozpłynęła, jak i on cały. Znów zaklął od tych samych i nikogo nie widząc podążył prosto do stołu. Prawdopodobnie, żeby na nim usiąść. I byłby przysiadł lub strącił maszynkę z kawą, gdyby jej w porę nie wyrwały spod niego. Zdawał się wiedzieć o tym.
Mógłbym się cieszyć, że widzę go w tym oto stanie. Ale było to zbyt smutne i budziło litość. To ja oprzytomniałem.
Usiadł, oparł głowę o ścianę: — no? — spojrzał. Nie widząc: — Babel? — wziął książkę do rąk. Wiedział, gdzie leży. Nie był tak pijany, na ile sobie pozwalał. Jego alkohol był przytomny. Wszystkim szkodliwy, tylko nie jego zdrowiu i bezpieczeństwu.
— A kto tu — spytał ze zgrozą — czyta Babla? — głosem nagle trzeźwym: Kto? Jeszcze? Kto jeszcze czyta? To już dawno przeczytane — oderwał głowę od muru, nie widząc patrzył przed siebie: — Już można splunąć, otrzeć wargi. Po tym sosie... zjedzone. Innym już się beka, a te tu dopiero — zwodniczo położył rękę na ramieniu Felicji — zaczynają się raczyć... — Trzasnął książką w stół: — Dobre? — zapytał nachylając się: — Genialne! — odpowiedział. — Arcydzieło bezczelności. Z jakim to apetytem... co za, panie... wigor! — przedrzeźnił kogoś. — He! he! he!... — zdawało mi się, że patrzy na mnie. — Genialny malarz oparzelin, hołubli i rozpryskanego po krzakach mózgu.
— Pylon... — poprosiła.
— A ten styl! — znów wziął książkę i zaraz ją obok siebie znalazł:
— Rozpięty, wybebeszony. Przerośnięty tłuszczykiem...
— Pylon... Jesteś bardzo pijany...
A cóż to za nienawiść — pomyślałem. — Żydzi pewno w gorączce tak liczą pieniądze wrogów...
— A to... — mówił wertując ślepo kartki —...a to w każdym miejscu zawiązane sadełko? A ten hałas, he, he, he, ten nieustający grzmot i hałas, żeby zagłuszyć brak bodaj jednej myśli. Powyżej mentalności czternastolatka. Istotnie, ani jednej myśli, która by mu się przypadkiem spod siodła wypsnęła. Co za brak przypadków!
— Pylon! Po co ty?...
— On bał się nie tylko konia...
— Pylon...
— Ale nawet kozy.
— Zrób o tym odczyt.
— ...dlatego tak dzielnie pisał i zabijał!
— Endek — zwróciła się do mnie — prawda?
— Ze strachu talent — mówił nieporuszony. — Hej, hej!... Jemu by Kozaczko wie doprawili wąsy... A te szkiełka blaszane pod obcas... Ale pisarz w policji pracował.
— Kto jeszcze więcej?
— ... No i skończyli z nim. Historia!
— Spokój już, spokój — powiedziała — tu ma być spokój.
— I cisza — dodała rzeźbiarka.
— Daj żyć Bablowi, gnojku. I nie przekraczaj, dobrze? O to cię proszę.
— O to mnie prosisz?
— Nie przekraczaj dobrych obyczajów — zerknęła na mnie.
— Prosisz?
— Możesz to drukować. To co innego.
— Drukuj!
— Drukuje się — powiedziała Felicja — a potem próbuje obdrukowanemu podać rękę.
— I podaje — odciął. — I podają. Tak się toczy światek. I tylko na wybojach podskakuje gówno.
— Opowiedz o gównie.
Nie wiadomo skąd, bo nie z kieszeni, nagle wyjął pół litra wódki i postawił obok siebie.
— No proszę — rzekła Felicja.
Zabezpieczyła butelkę, żeby nie spadła ze stołu:
— Jak ja mam z nim jechać?
— Dokąd — spytał — ptaszyno?
Wtedy zobaczył mnie. Chciał się przywitać, ale dopiero w tej chwili poznał. Wpił przytomnie oczy, twarz mu się rozjaśniła:
— Gagatek — powiedział. — Niezły z pana gagatek. Rano leży, teraz tu siedzi. Gdzie ja jeszcze pana spotkam?
— Nie rusz, Pylon, nie rusz — powiedziała niedbale Felicja. Nalała cztery szklanki kawy.
— Panu się nie spodobało? — zapytał. — Pan się przestraszył. Pan pewno jeszcze pamięta strach przed ochraną.
— Że też panu nie wstyd! — Już nie wytrzymałem.
— Wcale — odciął się przez ramię. — A panu? — wziął drugą książkę do ręki: — O, proszę... Ale się obłożyły. Rodzimy Hemingway, wycackana blaga...
— Pan się ich boi. Mówi to ze strachu.
— Kogo?
— W oczy pan nie powie.
— Komu?
— Mnie to tak.
— Panu?
— Bredzi pan! Niszczy i zazdrości. Pan jest najlepszym przykładem tego, co napisałem. W rozdziale: Zawiść. Czytał pan i nie mógł strawić. Gil się panu huśtał.
— Panowie, panowie...
— Ha, ha, ha! — roześmiał się złowrogo i chciał zeskoczyć ze stołu, ale tego nie zrobił.
Też chciałem się poderwać, ale tego nie zrobiłem.
— Pylon! — krzyknęła Felicja. — Dam ci po pysku! A pan niech nie zaczyna.
Rozdzieliła nas jak dwoje wstrętnych dzieci. Powinienem milczeć.
— O jakim pan gilu mówi? — zapytała.
— Dyskusja — rzekł zjadliwie Pylon.
Znowu jakby się obsunęło coś za ścianą, w głębi pracowni. Jakby pofolgował łańcuch. Wydało mi się, że gdzieś zaczął bić stary zegar. Próbował się uruchomić i urwał. — E tam! — machnąłem ręką.
Pamiętam, że machnąłem na to wszystko ręką. Ale Pylon, zjadliwy Pylon musiał, to była jego siła, jego złość, musiał dokończyć, nigdy nie przepuszczał tego, co zaczął, i otwarł mnie na złość tę jakąś książkę.
— Już bym wolał — powiedział — gdybym lubił tego oto naszego...
— Kogo?
— Jak on to? Co to się czochra pisząc, no ten, o zaburzeniach hormonalnych, co mu na starość wyszła stara baba na gębie, ten, co tak pożywnie pisze...
— Pylon, kto?
— Byłoby, to by jakoś było.
— U kogo?
— Ale za dużo w tym tłustych skwarków. Polonizmów. W tej zupie, którą bełta w garnku. Ach, jak on lubi to słowo: bełtać! Zaraz mu podchodzi treścią jak serek na desce. I dalejże jazda: gołą dupą hebluje upatrzoną deskę. Kto? Był u nas, zawitał i zaraz się uchlał. Już wiesz kto? A przyjechał rozwinąć skrzydła, publicznie potragizować...
Felicja przerwała podając mu szklankę z kawą.
— To ci dobrze zrobi.
Wstałem. Nie zrobiło. Wypuścił z rąk i oblał się cały.
Chwyciła jakiś gałgan sztywny od gipsu i wytarła mu twarz. Zbliżało się dno. Oparł głowę o jej ramię. Już nie patrzyłem, jak wygląda. Powtórzył jeszcze: — serek na desce.
Począł się osuwać wolno, jakby z upustem słów opuściło go powietrze.
— Twarożek — powiedziała. Nie bez złości: — Twarożek.
Zapadał się coraz głębiej.
Podeszła do mnie i powiedziała:
— Niech pan mu to zostawi, proszę. Są to imaginacyjne postaci, z którymi on się kłóci. Nikt podobny do nas jak dotąd nie przyjechał. Pylon żyje wyobrażeniami. A pan przez sen nigdy nie mówi? Wątpię, czy przeczytał dwie stronice Babla, a już sąd o nim ma wyrobiony. Ale zgadzam się z nim i muszę się zgadzać. Co Pylon zrobiłby beze mnie? Czy pan przez sen nigdy nie pomyślał o aniele stróżu? Ja napisałam mu tę prelekcję o Reymoncie. Czy teraz pan rozumie?
Usiadłem. Obraz pracowni i mnie zaczął się mącić.
Wzięła Pylona na swe chude plecy, dźwignęła jak worek i przy pomocy rzeźbiarki powlokła w przeciwległy kąt na posłanie przy skrzyni z gliną.
Zanosiło się, że będę spał z Pylonem.
A może on rano ma trochę wstydu?
Powinienem paniom pomóc przenieść te zwłoki. Ale ogarnęło mnie lenistwo.
Uwagę przykuł zegar. Bił naprawdę. Teraz go dostrzegłem, wisiał na ścianie, o kwadratowej twarzyczce, czarny jak ikona. Począł łomotać i wstrząsać wnętrznościami. Odezwała się muzyka dzwonów na łące. Bardzo daleka, wiosenna, z obłymi głowami baranków, patrzących w niebo.
W kącie przy skrzyni zjawiły się panie. Robiło wrażenie, że mordują człowieka.
Miałem ich dosyć.
Pamiętam, że mnie zmęczyli swą dziecinną pustotą i dziecinną ambicją. Zajadłością, która mdli wreszcie, jak wszystko, co przynoszą dzieci. Jest w tym, było w nich coś podobnego do czegoś, i niepodobnego, chaos i śmietnik.
Po drugiej wojnie światowej pożyczki w sztuce, w manierze życia, zapożyczenia, kradzieże, plagiaty stały się powszechne. Naśladowanie stało się modą, podobieństwo jawnym nieprzypadkiem.
Zaczęła mi świtać straszna myśl, że wszystko to jest oszustwem, że wszyscy oni kpią ze mnie — „kupili sobie staruszka” — a ja nie mam siły i odwagi, żeby im to powiedzieć.
Patrzyłem w plecy Felicji, zwijała się jak żmija. Pokonany Pylon wstrząsał się na posłaniu. Raz jeszcze podniósł głowę i powiedział:
— On pewno myśli, że ja jestem prostak.
— Nie, nie — odpowiedziałem. — Byłem kiedyś do pana podobny.
— A ja jestem zazdrosny. O każdą książkę, którą ona czyta.
O każdą kartkę i stronicę...
Szarpnął się raz jeszcze, lecz Felicja zadławiła jego replikę, przyciskając mu głowę do czegoś, co miało być poduszką.
Zapytała mnie przez plecy, jak sądzę, czy kawa mi nie zaszkodzi?
Czy mi nie zaszkodzi?
Piłem kawę.
Dzień urwał się gwałtownie. I znów miał powstać.
Oczekiwał mnie „dzień następny”.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.