<<< Dane tekstu >>>
Autor Benjamin Constant
Tytuł Z „Adolfa“
Pochodzenie Antologja literatury francuskiej / Benjamin Constant
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Całość jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Z „ADOLFA“[1].

Jednego rana, Eleonora wezwała mnie do siebie. „Hrabia, rzekła, zabrania mi przyjmować cię: nie mam zamiaru usłuchać tego samowładnego zakazu. Towarzyszyłam temu człowiekowi na wygnanie, ocaliłam jego mienie; byłam mu wierną pomocą w każdej sprawie. Może się obejść dziś bezemnie; ja zaś nie mogę żyć bez ciebie“. Łatwo zgadnąć, jakich zaklęć użyłem, aby ją odwrócić od zamiaru, wprost nie mieszczącego mi się w głowie. Wspomniałem o opinji. „Opinja, odparła: nigdy nie była dla mnie sprawiedliwa. Wypełniałam przez dziesięć lat swoje obowiązki, lepiej niż którakolwiek z żon; mimo to, opinja odmawiała mi stanowiska na które zasługuję“. Przypomniałem jej dzieci. „To są dzieci pana de P***. Uznał je i będzie miał pieczę o nie. Będzie dla nich tylko szczęściem zapomnieć matki, z którą mogły dzielić jedynie wstyd“. Zdwoiłem błagania. „Słuchaj, rzekła, jeżeli zerwę z hrabią, czy ty zerwiesz ze mną? Zerwiesz? powtórzyła, chwytając mnie za ramię, z gwałtownością która przyprawiła mnie o drżenie. — Nie, oczywiście, nie, odparłem; im będziesz nieszczęśliwsza, tem bardziej będę ci oddany. Ale rozważ... — Wszystko rozważyłam, przerwała. Za chwilę wróci: odejdź teraz, i już się tu nie pokazuj“.
Spędziłem resztę dnia w nieopisanej męczarni. Dwa dni upłynęły bez żadnej wiadomości. Gnębiło mnie, iż nie wiem nic o losie Eleonory, gnębiło mnie nawet, że jej nie widzę; zdziwiony byłem przykrością jaką mi sprawiał ten brak. Mimo to, pragnąłem, aby odstąpiła od tak groźnego dla niej postanowienia. Zaczynałem już żywić tę nadzieję, kiedy jakaś kobieta doręczyła mi bilecik; Eleonora prosiła, abym ją odwiedził na wskazanej ulicy, we wskazanym domu, na trzeciem piętrze. Pobiegłem, nie tracąc jeszcze nadziei, iż, nie mogąc mnie przyjąć w domu pana de P***, pragnie, ostatni raz, widzieć się ze mną gdzieindziej. Zastałem ją w pełni przygotowań do stałego pobytu. Podeszła ku mnie, z wzrokiem równocześnie zadowolonym i nieśmiałym, starając się wyczytać w oczach moje wrażenia. „Wszystko zerwane, rzekła; jestem wolna. Mam, z osobistego majątku, siedmdziesiąt pięć ludwików renty: to dla mnie dosyć. Zostajesz tu jeszcze sześć tygodni. Skoro odjedziesz, będę może mogła pospieszyć za tobą; może ty będziesz mnie odwiedzał“. I, jakgdyby się lękała odpowiedzi, zapuściła się w mnóstwo drobnych szczegółów, tyczących jej projektu. Na tysiąc sposobów starała się przekonać mnie, że jest szczęśliwą; że nie poświęciła mi niczego; że postanowienie, które powzięła, odpowiada jej, niezależnie od mej osoby. Było widocznem, iż zadaje sobie gwałt, i że ledwie wierzy w to co mówi. Ogłuszała się swojemi słowami, z obawy usłyszenia moich; przedłużała z gorączkową żywością swe wywody, aby opóźnić chwilę, w której moje refleksje ściągną ją z obłoków. Nie mogłem znaleźć w sercu dość siły, aby się sprzeciwiać. Przyjąłem poświęcenie, podziękowałem za nie; rzekłem iż czuję się szczęśliwy. Rzekłem o wiele więcej jeszcze: upewniłem, iż zawszem pragnął, aby jakieś nieodwołalne wydarzenie nałożyło mi obowiązek nierozstawania się z nią nigdy; przypisałem swoje niezdecydowanie delikatności, która broniła mi przyjąć ofiarę burzącą jej egzystencję. Słowem, jedyną mą myślą było wygnać precz od niej wszelką przykrość, obawę, żal, wszelką niepewność co do moich uczuć. W chwili gdy mówiłem do niej, nie widziałem nic ponad ten cel i byłem szczery w tem com przyrzekał.
Rozstanie Eleonory i hrabiego de P*** sprawiło wśród publiczności wrażenie nietrudne do przewidzenia. Eleonora straciła w jednej chwili owoc dziesięciu lat poświęcenia i wierności: zmięszano ją ze wszystkiemi kobietami tej klasy, które oddają się bez skrupułu kolejnym słabostkom. Porzucenie dzieci wyrobiło jej opinię wyrodnej matki: kobiety nieskazitelnej reputacji powtarzały z zadowoleniem, iż zdeptanie tej elementarnej cnoty niewieściej rozciąga się niebawem i na wszystkie inne. Równocześnie, ubolewano nad nią, aby nie tracić przyjemności rzucenia na mnie kamieniem. Widziano we mnie uwodziciela, niewdzięcznika, który pogwałcił prawa gościnności, i, dla przelotnej zachcianki, poświęcił spokój dwojga osób. Paru przyjaciół ojca zwróciło się do mnie z poważnem upomnieniem; ci z którymi żyłem na mniej poufałej stopie, dali mi uczuć swą przyganę zapomocą mglistych aluzyj. Młodzi ludzie, przeciwnie, zachwyceni byli zręcznością, z jaką „wyparowałem“ hrabiego. W tysiącu żarcików, którym próżno starałem się położyć koniec, winszowali mi zdobyczy i przyrzekali wstąpić w moje ślady. Niepodobna opisać, ile mnie nadręczyły i te surowe potępienia i te niemądre komplementy. Jestem przekonany, iż, gdybym kochał Eleonorę, zdołałbym odwrócić opinję na naszą korzyść. Prawdziwe uczucie ma taką siłę, iż, skoro ono przemówi, milkną fałszywe domysły i sztuczne konwenanse. Ale ja byłem jedynie człowiekiem słabym, przejętym wdzięcznością i uległym; nie wspierał mnie poryw, któryby płynął z serca. Tłumaczyłem się tedy z zakłopotaniem; starałem się urwać rozmowę; kiedy się zaś przedłużała, kończyłem ją jakiemś ostrem słowem, które zwiastowało iż jestem gotów szukać zwady. W istocie, byłbym o wiele wolał bić się, niż podejmować dyskusję.
Eleonora spostrzegła niebawem wrogi nastrój opinji. Dwie krewniaczki pana de P***, które ów, całym swym wpływem, zmusił do utrzymywania z nią stosunków, zerwały obecnie z największym rozgłosem, szczęśliwe, iż, pod płaszczykiem surowych zasad, mogą dać upust długo tajonej niechęci. — Mężczyźni odwiedzali Eleonorę; ale w ton ich wkradł się pewien odcień poufałości, który świadczył, iż nie stało jej już potężnego protektora, ani też usprawiedliwienia płynącego z niemal uświęconego związku. Jedni bywali u niej nadal, ponieważ, mówili, znają ją od niepamiętnych czasów; drudzy, ponieważ była jeszcze ładna, świeża zaś jej lekkomyślność obudziła w nich nadzieje, których nie silili się ukrywać. Każdy tłumaczył swoje z nią stosunki; to znaczy, każdy uważał iż wymagają one usprawiedliwienia. Tak więc, nieszczęśliwa Eleonora osunęła się na zawsze w położenie, z którego, przez całe życie, pragnęła się wydostać. Wszystko spiknęło się, aby urażać jej dumę i ranić ambicję. Opuszczenie jednych było dla niej dowodem wzgardy; nadskakiwania drugich, objawem jakiejś ubliżającej nadziei. Samotność nękała ją, towarzystwo przyprawiało o rumieniec. Ach! bezwątpienia, powinienem był ją pocieszyć; powinienem był przycisnąć ją do serca, powiedzieć: „Żyjmy jedno dla drugiego, zapomnijmy ludzi którzy nie umieją nas ocenić, znajdźmy szczęście jedynie we wzajemnym szacunku i miłości“. Próbowałem też; ale czyż można obudzić uczucie które gaśnie, zapomocą postanowienia płynącego z obowiązku?
Oboje z Eleonorą maskowaliśmy się przed sobą. Nie śmiała zwierzyć mi swoich cierpień, wynikłych z poświęcenia, o którem wiedziała iż było przeciwne mym chęciom. Przyjąłem to poświęcenie: nie śmiałem skarżyć się na nieszczęście, które przewidziałem, a któremu nie miałem siły zapobiec. Zachowywaliśmy tedy milczenie w jedynej sprawie która nas stale zaprzątała. Obsypywaliśmy się pieszczotami, mówiliśmy o swojej miłości, ale mówiliśmy o miłości z obawy by nie zacząć mówić o czem innem.
Z chwilą, gdy istnieje tajemnica w dwojgu kochających serc, z chwilą gdy któreś z nich zdobyło się na to aby ukryć bodaj jedną myśl, koniec już czaru, szczęścia! Uniesienie, niesprawiedliwość, przelotna zdrada nawet, dadzą się naprawić; ale nieszczerość wprowadza obcy element, który znieprawia miłość i kala ją w jej własnych oczach.
Przez dziwną niekonsekwencję, podczas gdy, z gwałtownem oburzeniem, odtrącałem najlżejszą insynuację przeciw Eleonorze, sam, zapomocą ogólnikowych odezwań, przyczyniłem się znacznie do pogorszenia jej stanowiska. Poddałem się jej woli, ale nabrałem szalonej odrazy do władztwa kobiet. Gdzie mogłem, deklamowałem przeciw ich słabości, wymaganiom, przeciw despotyzmowi ich cierpienia. Popisywałem się najbardziej bezlitosnemi zasadami; ten sam człowiek, który nie umiał się oprzeć łzie, który ustępował wobec niemego smutku, którego, z oddalenia, ścigał obraz cierpień jakie sprawił, okazywał się, w odezwaniach swoich, wzgardliwym i twardym. Wszystkie moje hymny na cześć Eleonory nie niweczyły wrażenia podobnych wybuchów. Potępiano moje zachowanie, ubolewano nad Eleonorą, ale lekceważono ją. Brano jej za złe, iż nie umiała kochankowi tchnąć więcej poważania dla swej płci i więcej szacunku dla więzów serca.
Pewien człowiek, który zdawna bywał u Eleonory i który, od czasu zerwania z hrabią, objawiał jej najżywszą namiętność, sprawił, swemi nieprzyzwoitemi napaściami, to, że wymówiła mu dom. Obrażony, pozwalał sobie pod jej adresem na szyderstwa tak zelżywe, iż wydało mi się niepodobieństwem je ścierpieć. Przyszło do pojedynku; zraniłem go niebezpiecznie, on mnie również. Niepodobna opisać niepokoju, grozy, wdzięczności i uczucia, malujących się na twarzy Eleonory, kiedy mnie ujrzała po tym wypadku. Mimo moich próśb, przeniosła się do mnie, nie opuściła mnie ani na chwilę, aż do wyzdrowienia. Czytywała mi w dzień, czuwała po nocach; śledziła każdy gest, uprzedzała życzenia; dobroć jej, pełna wciąż nowych pomysłów, mnożyła jej talenty i zdwajała siły Upewniała bezustanku, że nie przeżyłaby mnie. Przechodziłem paroksyzmy czułości, wyrzutów. Pragnąłem znaleźć w sobie coś, czembym mógł nagrodzić tak wierne i tkliwe przywiązanie; przyzywałem na pomoc wspomnienia, wyobraźnię, rozsądek nawet, poczucie obowiązku: daremne wysiłki! Trudność sytuacji, pewność nieuniknionej rozłąki w przyszłości, być może jakiś nieokreślony bunt przeciw węzłowi którego niepodobna mi było skruszyć, pożerały mię wewnętrznie. Wyrzucałem sobie niewdzięczność; starałem się ją ukryć przed Eleonorą. Było mi przykro, kiedy zdawała się wątpić o miłości której tak bardzo potrzebowała: trułem się niemniej, kiedy była skłonną w nią wierzyć. Czułem że jest lepszą odemnie: gardziłem sobą za to że jestem jej niegodny. Straszne to nieszczęście, kochać bez wzajemności; ale o wiele jeszcze gorsze być namiętnie kochanym, kiedy się już nie kocha samemu. Życie, które naraziłem dla Eleonory, oddałbym tysiąc razy aby mogła być szczęśliwą bezemnie.
Kilka miesięcy użyczonych przez ojca minęło: trzeba było myśleć o wyjeździe. Eleonora nie sprzeciwiła się rozstaniu, nie próbowała go nawet opóźnić: ale kazała przyrzec, że, za dwa miesiące, wrócę, albo pozwolę jej przyjechać. Przysiągłem solennie. Jakiegoż nie przyjąłbym zobowiązania w chwili gdy widziałem jak ona zmaga się z sobą i powściąga swą boleść? Mogła była wymagać odemnie abym jej nie opuszczał: wiedziałem, w głębi duszy, że łzom jej nie umiałbym się oprzeć. Byłem wdzięczny iż nie korzysta ze swej władzy; zdawało mi się że więcej kocham ją za to. Ja sam zresztą, nie bez uczucia dotkliwego żalu rozłączałem się z istotą tak mi wyłącznie oddaną. Jest coś tak głębokiego w owych zadawnionych związkach! Stają się, bez naszej wiedzy, tak istotną częścią egzystencji! Zdaleka, na zimno, tworzymy plany zerwania; jesteśmy przekonani, że czekamy z niecierpliwością tej chwili; ale, kiedy nadchodzi, napełnia nas grozą. Cóż za dziwactwo naszego nędznego serca; z uczuciem straszliwego rozdarcia rozstajemy się z kimś, w czyjej bliskości nie znajdowaliśmy już żadnego upodobania.
W czasie nieobecności pisywałem do Eleonory regularnie. Wciąż chwiałam się między obawą aby moje listy nie sprawiły jej przykrości, a chęcią odmalowania jedynie tych uczuć których w istocie doznaję. Pragnąłem aby mnie odgadła, ale aby odgadła bez przykrości; czułem się rad, kiedy słowo miłość zastąpiłem przywiązaniem, serdecznością, przyjaźnią; ale naraz wyobrażałem sobie biedną Eleonorę smutną i samą, mającą jako jedyną pociechę moje listy; i, na końcu paru zimnych i odmierzonych ćwiartek, dodawałem pośpiesznie kilka namiętnych lub tkliwych zdań, zdolnych nanowo ją oszukać. W ten sposób, listy moje nie wystarczały nigdy aby ją zaspokoić, ale wystarczały aż nadto aby ją utrzymać w błędzie. Dziwny fałsz, który, nawet wówczas gdy osiągnął skutek, zwracał się przeciw mnie, przedłużał męczarnię i był mi nie do zniesienia!
Liczyłem z niecierpliwością biegnące dni i godziny; pragnąłem aby czas wlókł się jak najwolniej; drżałem, widząc iż zbliża się pora dopełnienia obietnicy. Nie widziałem żadnego pozoru do wyjazdu. Nie widziałem również sposobu, aby Eleonora mogła osiedlić się w tem mieście. Być może — trzeba bowiem być szczerym — być może nie życzyłem sobie tego. Porównywałem swoje życie, niezależne i spokojne, z istnieniem pełnem gorączki, niepokoju i udręczenia, na jakie skazywała mnie jej namiętność. Czułem się tak dobrze z mą swobodą, z tem iż mogę ruszać się, krążyć, wychodzić z domu, wracać bez niczyjej kontroli! Można powiedzieć, iż, w obojętności innych, znajdowałem odpoczynek po jej nużącej miłości.
Nie śmiałem wszelako dać poznać Eleonorze, że byłbym rad odstąpić od naszych projektów. Zrozumiała z listów, że byłoby mi trudno opuścić ojca; napisała, iż, wobec tego, zaczyna się gotować do wyjazdu. Długi czas, nie zwalczałem jej postanowienia; nie dawałem w tym przedmiocie żadnej odpowiedzi. Zaznaczałem ogólnikowo, iż zawsze będzie mi niezmiernie miło wiedzieć że jest szczęśliwą; później dodałem: uczynić ją szczęśliwą: żałosne dwuznaczniki, wymuszone słowa, którym lękałem się dać więcej przejrzystości! Zdecydowałem się wreszcie rozmówić szczerze; powiedziałem sobie iż to jest moim obowiązkiem, roztrząsałem własne sumienie; w myśli o spokoju Eleonory starałem się znaleźć obronę przeciw obrazom jej cierpienia. Przechadzałem się wielkimi krokami po pokoju, powtarzając głośno to, co miałem zamiar napisać. Ale zaledwie skreśliłem kilka słów, usposobienie moje ulegało zmianie: patrzałem na słowa już nie wedle zawartego w nich znaczenia, ale wedle skutku jaki niechybnie wywrą; jakaś nadprzyrodzona potęga wiodła, jakby wbrew woli, mą urzeczoną rękę. Ograniczyłem się do tego, iż radziłem paromiesięczną odwłokę. Nie powiedziałem ani słowa z tego co miałem w myśli. List mój nie miał charakteru szczerości. Argumenty, które przytaczałem, były słabe, ponieważ nie były prawdziwe.
Odpowiedź Eleonory tchnęła gwałtownością: była oburzona moim brakiem chęci oglądania jej. Czegóż ona żąda? aby mogła żyć, nieznana, koło mnie. W czem mogę się obawiać obecności jej w niewiadomem nikomu schronieniu, wśród wielkiego miasta, gdzie nikt jej nie zna? Poświęciła dla mnie wszystko, dobrobyt, dzieci, reputację; nie żąda innej nagrody jak tylko aby mogła wyczekiwać mnie jak pokorna niewolnica, spędzić codzień ze mną kilka minut, cieszyć się chwilami które będę mógł jej oddać. Zgodziła się na dwa miesiące rozłąki, nie iżby ta rozłąka była, jej zdaniem, potrzebna, ale dlatego że ja zdawałem sobie tego życzyć; i dziś, kiedy, wlokąc uciążliwie dzień po dniu, doszła wreszcie do kresu który sam oznaczyłem, ja radzę jej rozpocząć na nowo tę długą męczarnię! Być może iż się omyliła, iż oddała życie człowiekowi twardemu i oschłemu; jestem panem swoich uczynków; ale nie mam prawa zmuszać jej do cierpienia, jej, opuszczonej przez tego któremu oddała wszystko.
Eleonora przybyła w ślad za listem; uwiadomiła mnie o przyjeździe. Udałem się do niej z mocnem postanowieniem okazania szczerej radości; spieszno mi było ukoić ją, i dać, na chwilę przynajmniej, nieco spokoju i szczęścia. Ale ona była draśnięta; śledziła mnie z nieufnością; niebawem odgadła me jałowe wysiłki; podrażniła mą dumę wymówkami; dotknęła mnie do żywego. Odmalowała słabość moją z tak nędznej strony, iż więcej mnie tem oburzyła niż przekonała. Ogarnęło nas jakieś bezrozumne szaleństwo; wyrzekliśmy się względów, zapomnieliśmy wszelkiej delikatności. Możnaby rzec, iż furje jakieś pchają nas przeciw sobie. Wszystko, co najbardziej nieubłagana nienawiść wymyśliła ku naszej ujmie, rzucaliśmy sobie w twarz wzajemnie. Dwie nieszczęśliwe istoty, które jedne znały się na ziemi, które jedne mogły się wzajem ocenić, zrozumieć i pocieszyć, zdawały się dwojgiem nieprzejednanych wrogów, rozszalałych w szarpaniu się wzajemnem.
Rozstaliśmy się po trzygodzinnej scenie i, po raz pierwszy w życiu, rozstaliśmy się bez wyjaśnienia, bez pojednania. Zaledwie opuściłem Eleonorę, głęboki ból zajął miejsce wściekłości. Byłem jakgdyby ogłuszony, oszołomiony wszystkiem co się stało. Powtarzałem sobie ze zdumieniem własne słowa; nie pojmowałem swego postępowania; zastanawiałem się co było zdolnem mnie tak obłąkać.
Było bardzo późno; nie śmiałem wrócić do Eleonory. Przyrzekłem sobie zajść do niej wcześnie nazajutrz, poczem udałem się do ojca. Było sporo gości; wśród licznego zebrania, łatwo mi było trzymać się na uboczu i ukryć wzruszenie. Skorośmy zostali sami, ojciec rzekł: „Zaręczano mi, że dawna kochanka hrabiego de P*** bawi w tem mieście. Zostawiałem ci zawsze najzupełniejszą swobodę i nigdy nie pytałem o twoje awanturki; ale nie przystoi, abyś, w swoim wieku, miał jawny romans; uprzedzam cię, iż poczyniłem kroki, aby oddalić stąd tę panią“. To rzekłszy, wyszedł.
...Skoro świt, pobiegłem do Eleonory. Leżała jeszcze, przepłakawszy całą noc; oczy miała mokre, włosy w nieładzie; patrzała na mnie ze zdumieniem. „Chodź, rzekłem, jedziemy“. Chciała coś powiedzieć. „Jedziemy, powtórzyłem. Czy masz na ziemi opiekuna, przyjaciela, prócz mnie? czyż moje ramiona nie są twą jedyną ucieczką?“ Opierała się. „Mam ważne przyczyny, dodałem, natury nawskroś osobistej. Na Boga cię zaklinam, pójdź ze mną“; pociągnąłem ją. W drodze, obsypywałem ją pieszczotami, tuliłem do serca, na pytania odpowiadałem jedynie pocałunkami. Rzekłem wreszcie, iż, spostrzegłszy że ojciec ma zamiar nas rozdzielić, uczułem że nie mogę być szczęśliwy bez niej; chcę poświęcić jej życie, i połączyć się z nią nierozerwalnymi węzłami. Wdzięczność Eleonory była zrazu niezmierzona; ale, niebawem, wyszły na jaw pewne sprzeczności w mem opowiadaniu. Po długich naleganiach, wydarła ze mnie prawdę: radość znikła; twarz okryła się ciemną chmurą. „Adolfie, rzekła, ty łudzisz sam siebie; jesteś szlachetny, poświęcasz się ponieważ mnie prześladują; mniemasz że to miłość, a to jedynie litość“. Dlaczego wypowiedziała te nieszczęsne słowa? dlaczego odsłoniła mi tajemnicę, którą chciałem ukryć przed sobą? Siliłem się przekonać ją; udało mi się może; ale prawda przeniknęła mą duszę. Zapał ostygł: byłem zdecydowany w swem poświęceniu, ale nie czułem się już szczęśliwy; znowuż tkwiła we mnie myśl, którą zmuszony byłem ukrywać.








  1. Benjamin Constant, Adolf, przełożył Boy, Gebethner i Wolff.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Benjamin Constant i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.