Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Sukcesorów T. Jankowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stefan Gębarski
Tytuł orygin. De la Terre à la Lune
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XV.
Uroczystość odlewania.

Podczas tych ośmiu dni, które zajęło wiercenie studni poczynione zostały wszystkie przygotowania do odlewu kolumbiady. Cudzoziemiec, przybyły na Wzgórze Kamieni byłby bardzo zdziwiony widokiem, który odkryłby się przed jogo oczyma. W promieniu sześciuset jardów od studni wznosiło się tu teraz sto dwadzieścia wielkich pieców, służących do odlewania żelaza, a zaledwie odległość kilku metrów dzieliła jeden z nich od drugiego.
Wszystkie one zbudowane były według tego samego planu, a długie ich kwadratowe kominy dziwne sprawiały wrażenie. J.T. Maston zachwycał się tą architekturą, gdyż przypominała mu ona Waszyngton i jego pomniki. Dodać trzeba, że nie istniało dlań nic piękniejszego nawet w Grecji, gdzie zresztą, jak mówił, nigdy nie był.
Stosownie do uchwały powziętej na trzecicm posiedzeniu komitetu do odlewu kolumbiady miało być użyte szare lane żelazo. Metal ten jest rzeczywiście niezwykle trwały, a przytem bardzo łatwy do dalszej przeróbki, nadaje się też najlepiej do dużych odlewów, jak armaty, cylindry do maszyn parowych prasy hydrauliczne it. d.
Ale metal po pierwszem przetopieniu nie jest jeszcze dość czysty, zawiera dużą przymieszkę ziemi, należy go więc przetopić powtórnie, przeczyścić lepiej i przerafinować.
To też ruda, przeznaczona na odlew kolumbiady przetapiana była uprzednio pod wysokiem ciśnieniem w wielkich piecach zakładów Goldspring i w tym stanie wysyłano przygotowany już materjał na Wzgórze Kamieni.
Ale żelaza tego potrzeba było sto trzydzieści sześć miljonów funtów. Była to ilość, którą zbyt trudno byłoby transportować koleją. Cena przewozu dwukrotnie przewyższyłaby wartość materjału. Wynajęto więc w New-Yorku okręty i naładowano je żelazem. Okrętów tych było ogółem sześćdziesiąt ośm, a pojemność każdego z nich wynosiła tysiąc tonn.
Cała ta flota opuściła 3 maja port w New-Yorku, wypłynęła na ocean, wzdłuż wybrzeży amerykańskich posuwała się w kierunku kanału Bahama, okrążyła Florydę i 10 maja przez kanał Espiritu Santo zawinęła bez uszkodzeń do portu Tampa Town.
Ładunek okrętów przeniesiono na wozy kolejki podmiejskiej i w połowie miesiąca cała ta olbrzymia masa żelaza znajdowała się już na miejscu swego przeznaczenia.
Zrozumiałem jest teraz, że dla przetopienia takiej ilości metalu potrzeba było conajmniej tych stu dwudziestu wielkich pieców, jakie przygotował inżynier Murchison.
Każdy z tych pieców mógł pomieścić około stu czterdziestu tysięcy funtów metalu, a wzór do nich służyły piece, w których odlewano słynne armaty Rodmana. Każdy piec posiadał po dwa paleniska z przodu i z tyłu, by ogrzewanie było wszędzie jednakowe, a były one zbudowane z cegły ogniotrwałej i składały się jedynie z rusztu, na którem palił się węgiel kamienny i z łożyska, na którem topił się metal. Łożysko to, ustawione pochyło, pozwalało metalowi spływać do basenów. Stamtąd dwustronnie rynnami spływał on do studni. Nazajutrz po skończeniu robót murarskich i wiertniczych Barbicane przystąpił do konstruowania formy wewnętrznej; chodziło o wzniesienie w centrum studni cylindra mającego 900 stóp długości i 9 szerokości, który wypełniałby dokładnie wnętrze lufy działa.
Cylinder ten składał się z mieszaniny gliny i piasku ze słomą i sianem. Przestrzeń powstała między cylindrem i obmurowaniem miała być zapełniona roztopionym metalem, z którego utworzą się ściany armaty o 6 stopach szerokości. Ażeby utrzymać równowagę cylindra, był on podparty sztabami żelaznemi i miejscami umocowany również żelaznemi belkami. Podczas odlewu poprzeczne te belki spoiłyby się z misą metalu, co nie przedstawiało żadnych trudności.
Pracę tę ukończono 8 lipca i na dzień następny naznaczono rozpoczęcie odlewu.
— Będzie to wielka uroczystość — rzekł J.T. Maston do swego przyjaciela Barbicane’a.
— Bezwątpienia — odpowiedział Barbicane, ale nie dla publiczności.
— Jakto, nie otworzy pan wrót dla każdego, kto zechce podziwiać nasze dzieło?
Spodziewam się, mój Mastonie. Odlew kolumbjady, to sprawa delikatna, że nie powiem niebezpieczna, i wolę, by się ona odbyła przy zamkniętych drzwiach. Przy wyrzucaniu pocisku może być uroczystość, jeśli kto chce, ale nie wcześniej.
Prezes miał rację. Przy odlewie powstać mogły nieprzewidziane niebezpieczeństwa, a napływ publiczności utrudniałby tylko walkę z niemi. Lepiej było zachować swobodę ruchów. Nikt też nie został dopuszczony do warsztatów, za wyjątkiem delegacji członków Gyn-Klubu, która przybyła umyślnie na ten dzień do Tampa-Town. Przybył więc i Bilsby, i Tom Hunter, i pułkownik Blomsberry, i major Elphiston, jenerał Morgan i wszyscy i ci, dla których dzień odlewu kolumbjady był prawdziwą uroczystością. J.T. Maston ofiarował im się za przewodnika i nie ukrył przed nimi żadnego szczegółu. Zaprowadził ich wszędzie: do magazynów, do warsztatów i do maszyn, zmusił ich by zwiedzili po kolei wszystkie 120 pieców. Przyznać trzeba, że przy setnym byli oni już dość dobrze zmęczeni.
Odlew miał się odbyć punktualnie o godzinie 12-ej, w przeddzień każdy piec został naładowany 140 tysiącami funtów metalu w sztabach ułożonych w kozły, by ciepłe powietrze mogło wszędzie przenikać swobodnie. Od wczesnego ranka 120 kominów wybuchało potokami ognia i dymu, a ziemia zdała się drżyć od podziemnych grzmotów.
By roztopić 68 ton metalu, trzeba było spalić takąż ilość węgla z którego unosiły się gęste obłoki czarnego dymu. Upał stał się nie do zniesienia w pobliżu tych pieców, których sapanie podobne było do grzmotu piorunu. Zastosowano wprawdzie potężne wentylatory, pomimo to jednak atmosfera stawała się coraz cięższą.
Operacja musiała być wykonana szybko, by się udać. Na sygnał dany wystrzałem z armaty musiały być otworzone wszystkie piece jednocześnie i wypróżnione jaknajszybciej.
Po wydaniu tych dyspozycji, majstrowie i robotnicy oczekiwali z bijącem sercem oznaczonej chwili, pełni niepokoju i niecierpliwości. Każdy był na swem miejscu i przy swej pracy.
Barbicane i jego towarzysze, stojąc na wzniesieniu, czekali również na sygnał. Przed nimi stała gotowa do strzału armata, na znak, który miał jej wydać inżynier.
Kilka minut przed południem, pierwsze strumienie metalu wypłynęły z pieców, zbiorniki napełniały się zwolna, ale nie otwierano ich jeszcze, by przez ten czas roztopiony metal mógł się dostatecznie przeczyścić. Wybiło południe i jednocześnie rozległ się wystrzał armatni, który błyskawicą rozpruł obłoki.
Otworzyło się jednocześnie 1200 otworów, z których 1200 strumieniami popłynęło czerwone, roztopione żelazo. Gdy podbiegły one do kraju studni, z hukiem zaczęły spadać w dół na głębokość 900 stóp. Był to moment wspaniały i wzruszający. Ziemia drżała, gdy strumienie płynnego żelaza, wyrzucając kłęby czarnego dymu, spływały po wilgotnym murze, wyciskały z niego wilgoć i kłębami pary wyrzucały ją na zewnątrz.
Sztuczne te obłoki wzbijały się w górę, tworząc coś w rodzaju wulkanu, z unoszącymi się nad nim kłębami dymu. Jakiś dzikus, błądzący dokoła Wzgórza Kamieni mógłby przypuścić, ze w środku Florydy powstał nowy wulkan. A przecież nie był to ani wybuch krateru, ani trąba powietrzna, ani burza, ani żadna z tych strasznych katastrof, które zdolna jest wywołać natura. Nie, to człowiek stworzył te opary rdzawe, te płomienie gigantyczne, te grzmoty podziemne, podobne do trzęsienia ziemi, te pomruki i poszumy wichrów i jego to ręka wlewała w odmęt wykopany przez nią samą całą Niagarę płynnego metalu.

———


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Stefan Gębarski.