Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Sukcesorów T. Jankowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stefan Gębarski
Tytuł orygin. De la Terre à la Lune
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIV.
Łopata i kilof.

Tego samego wieczora Barbicane i jego towarzysze powrócili do Tampa-Town, a inżynier Murchison odjechał niezwłocznie na pokładzie Tampico do Nowego Orleanu. Musiał on zaangażować całą armję robotników i przywieźć pewną część potrzebnych materjałów, zaś członkowie „Gyn-Klubu“ zostali, by przy pomocy miejscowych robotników rozpocząć pierwsze prace.
Inżynier Murchison zaangażował i przywiózł ze sobą około tysiąca pięciuset robotników.
Za czasów niewolnictwa byłoby to niemożliwem do wykonania. Od czasu jednak, gdy Ameryka, ten kraj wolności, posiadała tylko wolnych obywateli, przybiegali oni tysiącami wszędzie, gdzie tylko mogli znaleźć pracę i kawałek chleba.
Pieniędzy miał „Gyn-Klub“ pod dostatkiem, mógł więc dawać wysokie zadatki i gwarantował duże gratyfikacje, jeśli praca będzie skończona na czas, a na wypłacenie ciążył zdeponowany w Banku Baltimorskim odpowiedni kapitał, proporcjonalnie podzielony i warunkowo zapisany już na imię i nazwisko każdego zaangażowanego do Florydy robotnika. Murchison mógł więc przebierać, mógł był stawiać wysokie wymagania co do uzdolnienia i wyszkolenia robotników. Wybrał więc rzeczywiście najlepszych mechaników, hutników, ślusarzy, mularzy, białych i czarnych, bez różnicy koloru. Wielu z nich zabrało ze sobą rodziny. Była to więc kompletna wędrówka narodów.
31 października, o godzinie dziesiątej rano gromada ta wylądowała w Tampa-Town.
Można sobie wyobrazić, jak ożywiło się to mało miasteczko, gdy pewnego dnia potroiła się prawie liczba jego ludności.
Tampa Town zaczęła robić wspaniałe interesy z powodu projektu Barbicane’a, gdyż oprócz napływu robotników, których sprowadzano do wykonania robót, zaczęły tu zjeżdżać się całe masy ciekawych.
Przez kilka pierwszych dni zajęto się przedewszystkiem wyładowywaniem narzędzi przywiezionych przez flotyllę parowców, maszyn, prowiantów, jak również pewnych ilości domów, które ustawiono natychmiast z przygotowanych kompletów i podmurowanych części.
Jednocześnie Barbicane zaczął budować kolejkę podjazdową, która miała połączyć Tampa-Town ze Wzgórzem Kamieni.
Wiadomem jest, w jaki sposób buduje się koleje w Ameryce: pełne zakrętów, pną się one prawie stromo pod górę, lecą na łeb na szyję w dół, przesadzają przeszkody, buduje się je szybko, kosztują niewiele, ale za to pociągi wykolejają się i lecą w górę z całą swobodą.
Kolejka z Tampa-Town do Wzgórza Kamieni była bagatelką i zbudowanie jej nie kosztowało ani wielo czasu, ani poważnych sum.
Barbicane był duszą tego światku, który wyrósł z jego woli i począł się z jego ducha i ożywił go, zagrzewał własnym zapałem i przekonaniem. Był on wszędzie, jak gdyby posiadał dai wszechobecności, a za nim biegł zawsze jak cień, jak mucha brzęcząca bez przerwy J.T. Maston.
Zmysł praktyczny Barbicane’a wysilał się codziennie na setki drobnych wynalazków; nie istniały dla niego przeszkody, trudności, kłopoty; był on hutnikiem, mularzem, mechanikiem; miał gotowe odpowiedzi na wszelkie pytania z najrozmaitszych dziedzin, gotowe rozwiązania dla najtrudniejszych kwestji. Jednocześnie korespondował stale z „Gyn-Klubem“ i z fabryką Goldspring, a „Tampico“ stał dzień i noc w zatoce Hillisboro z ogniami zapalonymi i z maszynami pod parą, oczekując jego rozkazów.
1 listopada Barbicane z grupą robotników udał się do Tampa-Town na Wzgórze Kamieni i nazajutrz już stanął tam cały szereg domków, zda się, wyrosłych z pod ziemi. Otoczono je sztachetami, rozdano między pracownikami, a z ruchu, z ożywienia, jakie zapanowało w tem naprędce ustawionem miasteczku możnaby jego wziąć za przedmieście jakiegoś dużego centrum fabrycznego.
Panowała tu surowa dyscyplina, a przeszła niemal na komendę.
Głębokie wiercenie starannie wykonano dla przesondowania terenu dały pomyślne wyniki i prace ziemne można było rozpocząć już 4 listopada.
W ten dzień Barbicane zebrał majstrów ze wszystkich warsztatów i odezwał się do nich w te słowa: — Wiecie wszyscy, kochani moi przyjaciele, po co zebrałem was tutaj na tej zapadłej miejscowości Florydy. Chodzi nam o odlanie armaty olbrzymich rozmiarów; ma ona mieć dziewięć stóp przecznicy; ściany jej mają mieć sześć stóp grubości, a po obmurowaniu się stóp dwadzieścia pięć. Jest to więc raczej pewien rodzaj studni o szerokości sześćdziesięciu stóp, które przedewszystkiem trudno wykonać. Praca ta musi być wykonana w ciągu ośmiu miesięcy. Macie więc dwa miljony pięćset czterdzieści trzy tysiące, czterysta stóp sześciennych ziemi do wybrania w dwieście czterdzieści pięć dni, czyli w okrągłych liczbach dziesięć tysięcy stóp sześciennych codziennie. To co nie przedstawiałoby żadnej trudności przy tysiącu robotników będzie o wiele trudniejszem dla was, których jest tu o wiele mniej. Pomimo to jednak praca ta musi być wykonana i będzie wykonana; liczę tyleż na wasz zapał, co na wasze zdolności.
O godzinie ósmej rano rozległo się pierwsze uderzenie kilofa i od tej chwili ani na jedną chwilę nie miała być przerwana ta praca. Co sześć godzin nowa zmiana robotników stawała do pracy.
Zadanie, jakie pozostawiono robotnikowi do wykonania, było olbrzymie, nie przekraczało jednak sił ludzkich. Przeciwnie nawet. Ileż i o wiele trudniejszych zadań, przy których walczyć trzeba było z siłą żywiołów, zostało jednak wykonanych rękami ludzkiemi! By ograniczyć się tylko do podobnych przedsięwzięć, wystarczy zacytować Studnię Ojca Józefa wykopaną pod Kairem na rozkaz sułtana Saladyna i to w czasach, gdy nie było jeszcze maszyn, które stokrotnie nieraz wzmagają wydajność pracy. Studnia ta dosięgała poziomu Nilu na głębokości trzystu stóp. Albo inna studnia pod Koblencją, wykopana na rozkaz Jana, margrabiego Badeńskiego, która miała sześćset stóp głębokości. O cóż chodziło obecnie? Należało potroić tylko tę głębokość i rozszerzyć otwór tej studni, ale to już ułatwiało tylko pracę.
To też na Wzgórzu Kamieni nie było robotnika, któryby wątpił w pomyślny rezultat przedsięwzięcia.
Pewna decyzja, powzięta przez inżyniera Murchisona w porozumieniu z prezesem Barbicane’m miała jeszcze przyspieszyć wykonanie dzieła.
Jeden z artykułów umowy zawartej przez „Gyn Klub“ z fabryką Goldspring głosił, iż kolumbiada miała być wzmocniona za pomocą obręczy z kutego żelaza, nakładanych na gorąco. Wobec tego jednak, że zabezpieczenie to uznano za mało skuteczne, za obopólną zgodą postanowiono skreślić ten punkt umowy.
Przez usunięcie tego warunku osiągnięto znaczną odległość czasu, gdyż w ten sposób zastosować było można nowy system, przyjęty obecnie przy kopaniu studzien, a polegający na tem, że murowanie rozpoczyna się jednocześnie z kopaniem; ziemia nie obsypuje się wtedy i nie trzeba jej podpierać, gdyż mur powstrzymuje ją mocno i obsuwa się sam siłą swego ciężaru.
Ale system ten miał być zastosowany dopiero wtedy, gdy przez kopanie dosięgnie się do mocnego gruntu.
4 listopada pięćdziesięciu robotników wykopało na szczycie Wzgórza Kamieni okrągły otwór szerokości sześćdziesięciu stóp.
Łopata napotkała najpierw warstwę czarnoziemia, którą usunięto z łatwością. Po niej nastąpiła warstwa miałkiego piasku, grubości dwuch stóp, a wreszcie białej gliny, którą wydobyto również bez trudności.
Głębiej nieco napotkało się twardszą już żyłę skalistą utworzoną ze skamieniałości muszli i odtąd praca posuwać się zaczęła nieco wolniej.
Otwór miał już wówczas sześć stóp głębokości, postanowiono też rozpocząć obmurowywanie go.
Przedtem jednak wstawiono we wnętrze otworu rodzaju koła z twardego, dębowego drzewa, a krąg posiadał dokładny wymiar zewnętrznego obwodu kolumbiady. Na tem kole wsparły się pierwsze cegły muru i wraz z niem obsuwać się miały w głąb. Gdy murarze obmurowali ten krąg, znaleźli się jak gdyby w studni mającej dwadzieścia jedną stopę szerokości.
Gdy praca ta została skończona, robotnicy zabrali się znów do łopaty i kilofu i kopali dalej najpierw kołem samem, podpierając je solidnymi progami i dopiero gdy następnie posuwano się mniej więcej o dwie stopy w głąb, usuwano ostrożnie podpory, koło obsuwało się zwolna wraz z murem podciągano coraz wyżej coraz nowemi warstwami cegły i cementu.
Ten rodzaj pracy wymagał ze strony robotników niezwykłej zręczności i wytężonej uwagi w każdym momencie; niejednego z nich wyciągnięto już z pod koła ze strasznemi, śmiertelnemi nieraz ranami, ale zapał robotników nie ostygał ani na chwilę i pracowali oni dzień i noc bez przerwy w dzień pod palącemi promieniami słońca, przy tropikalnym upale, który za kilka miesięcy mógł dochodzić do dziewięćdziesięciu dziewięciu stopni, w nocy przy bladem świetle elektrycznem uderzenia kilofów o skały, wybuchy min, warkotanie maszyn, obłoki dymu, unoszące się ku niebu, tworzyły dokoła Wzgórza Kamieni tajemniczy krąg postrachu, który trzymał w oddali od tego siedliska pracy zarówno stada bawołów, jak i plemiona Seminolesów, którzy nie śmieli się doń zbliżać.
Praca posuwała się normalnie naprzód: ogromne dźwigi pomagały do wyrzucania wydobytej ziemi. Nie napotykano poważniejszych przeszkód, a zwykłe, przewidziane zgóry trudności pokonywano z łatwością.
Po upływie pierwszego miesiąca studnia dosięgła już, jak to było określone zgóry, głębokości stu dwudziestu stóp. W ciągu grudnia głębokość tę podwojono, a w ciągu stycznia potrojono. W lutym natrafiono na źródło podziemne, które należało osuszyć, za pomocą olbrzymich pomp i aparatów o zgęszczonem powietrzu; następnie wyłożono je betonem i zatkano w ten sposób jak dziurę w dnie okrętu.
Wkrótce potem zdarzył się inny wypadek, który znów na pewien czas powstrzymał pracę: koło dębowe, na którem wspierało się obmurowanie, zarwało się częściowo i wskutek tego mur zarysował się i zapadł nawet miejscami.
Można sobie wyobrazić nacisk tej olbrzymiej obręczy murowania, która nagle zaczęła się zapadać i pękać. Wypadek ten kilku robotników przypłaciło życiem.
Trzy tygodnie zeszły na naprawie obmurowania i doprowadzeniu koła dębowego do pierwotnego stanu poprzedniej wytrzymałości. Dzięki jednak zręczności inżyniera i sprawności stosowanych maszyn, zachwiana w swych posadach budowa odzyskała znów swój solidny wygląd i prace mogły być prowadzone dalej.
Żaden nowy wypadek nie przerwał już następnie pracy i 10 czerwca na dwadzieścia dni przed upływem terminu wyznaczonego przez Barbicane’a, studnia kompletnie wyłożona murem betonowym dosięgła dziewięciuset stóp głębokości.
Prezes Barbicane i członkowie Gyn-Klubu serdecznie winszowali inżynierowi Murchison tak szybkiego wykonania dzieła, zaiste godnego cyklopów.
Przez całe te osiem miesięcy Barbicane nie wyjeżdżał ze Wzgórza Kamieni, by osobiście czuwać nad biegiem prac; nie ustawał w ciągłej trosce o zdrowie wygody swych pracowników, udało mu się uniknąć wybuchów rozmaitych epidemji, tak częstych w większych zbiorowiskach ludzkich i tem groźniejszych w tej miejscowości, wystawionej na wpływy klimatu tropikalnego.
Wprawdzie kilku pracowników przypłaciło życiem wykonanie tego niebezpiecznego dzieła, ale przykrych tych wypadków nie można nigdy uniknąć, a zresztą dla amerykanów są one detalem, którym nikt się nie przejmuje zbytnio. Amerykanie bardziej troszczą się o ludzkość, niż o poszczególne jednostki.
Zresztą sam Barbicane był przeciwnego zdania i manifestował je przy każdej sposobności, To też dzięki gorliwej jego opiece, dzięki osobistej interwencji w trudnych wypadkach, a wreszcie dzięki jego wynalazczości i przezorności przeciętna liczba nieszczęśliwych wypadków nie przekroczyła normy ustalonej w innych krajach, a między innemi Francji, gdzie jedna katastrofa wypada na każde dwieście tysięcy franków wydanych na jakąś pracę.

———


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Stefan Gębarski.