<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Z antropologji wiejskiej
Podtytuł Obrazki i szkice
Wydawca Redakcya Gazety Rolniczej
Data wyd. 1888
Druk M. Ziemkiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Posiedzenia sądu gminnego w Biednowoli odbywały się dwa razy tygodniowo, we wtorki i czwartki.
Podczas takich uprzywilejowanych dni, na placyku przed gmachem sądowym gromadziły się furki, w karczmie było gwarniej niż zwykle, a Mendel Kwiat z wrodzoną sobie uprzejmością nalewał kieliszki skarżącym, skarżonym, świadkom i panom „hadwokatom.“
Świątynia biednowolskiej Themis, zbudowana była z drzewa, w stylu wiślano-obornym, a tem się tylko od zwykłych domostw różniła, że miała od frontu ganek o dwóch słupach, po których pięły się delikatne pędy powoju, zasadzonego własną ręką samej pani sekretarzowej.
— Nie mam kuzynka Boberkiewicza — mawiała ta pani w chwilach rozgoryczenia, do nauczyciela — nie szukam wrażeń, nie pragnę strojów, ale kocham kwiaty. Równie pięknych pelargonij, jak u mnie, nie ma w całej okolicy, a czerwone geranje, fuksye i kaktusy, mogłabym posłać na wystawę. Wszak prawda, panie profesorze, że lepiej jest gustować w kwiatach, niżli w kancelistach? Powiedz pan sam?
Pedagog wyrażał się zawsze bardzo ostrożnie, i tym razem więc, nie chcąc powiedzieć za wiele, cedził wyrazy z rozmysłem, powoli.
— Właściwie, proszę pani, jeżeli mam wypowiedzieć moje zdanie, to sądziłbym, że natura, albo raczej przyrodzenie, to jest, ściśle biorąc, świat roślinny, daje nam niekiedy niejakie przyjemności. Jest podobno u Plinjusza młodszego...
— Niejakie przyjemności! syknęła cnotliwa dama, rzucając zabijające spojrzenie w stronę kancelaryi gminnej. Niejakie przyjemności! Zapewne, wycieczki do lasu w miłem towarzystwie, bujanie się w czółenku, także w miłem towarzystwie... Czy to pan chciałeś powiedzieć?
— Właściwie, to jest... jeżeli się dokładnie wyrażam, chciałem powiedzieć, że sam świat roślinny, tak zwana Flora...
Pani sekretarzowa w ręce klasnęła.
— Brawo, panie Filipie, brawo! Nie mogłeś pan wynaleźć lepszej nazwy dla tej damy gminnej! piękna Flora! Istotnie, natura nie poskąpiła jej wdzięków, a na to już żadne gorsety, ani żelazne brykle nie pomogą. Zresztą, wiadoma rzecz, że otyłość z wiekiem przychodzi... Piękna Flora! ależ to znakomite, pani Kobzikowska Flora! muszę to puścić w kurs.
Kaczor z przerażeniem spojrzał na śmiejącą się do rozpuku damę.
— Pani — rzekł — intencya moja, to jest ściśle mówiąc wyrażenie, stosowało się do natury.
— Ależ ja o tem nie wątpię... Natura uposażyła ją obficie...
— Powtarzam pani, że miałem na myśli świat roślinny... kwiaty... to jest właściwie... ściśle się wyrażając, tak, kwiaty...
— Jakie kwiaty?
— Róże, naprzykład...
— Koło których motyle zawsze się kręcą... Ach panie, panie! i pan od tej motylkowatości wolny nie jesteś...
— Ja?!
— Tak, tak... pan — a przecież profesor!
— Ściśle biorąc...
— Prawda, bierzesz się pan bardzo ściśle — za bardzo.
Pedagog zaczynał tracić równowagę.
— Proszę pani — rzekł — to jest, iż tak powiem, posądzenie, które, jeżeli mam prawdę powiedzieć, nie da się usprawiedliwić...
— Nie jestem pańskim sędzią, żebym aż usprawiedliwień żądała, a z resztą nie mam do tego żadnego prawa; jeżeli co mówię, to tylko przez życzliwość, ażeby ostrzedz pana od zgubnych i zdradliwych sieci, które...
— Dalibóg...
— Nie przysięgaj pan, ja was znam, znam was mężczyzn, wszyscyście jednakowi.
— Właściwie, proszę pani, to jest, jeżeli tak się wyrazić wolno...
Nie dokończył, gdyż przerwał mu pan sekretarz, który w tej chwili wszedł do pokoju.
— Dobrze że pan jesteś, panie Filipie — rzekł wchodząc — mam tyle roboty, że witam pana jak zbawcę.
— Owszem... właściwie, w ogóle w porze letniej mam czas.
— To bardzo dobrze. Dziś mamy trzydzieści dwie sprawy!
— Trzydzieści i dwie! proszę! W ogóle duch zgody nie ożywia tutejszej ludności, a wpajam, to jest, ściśle biorąc, staram się wpajać.
— Niech ich dyabli porwą!
— Wyrażenie nieco za ostre... powiedziałbym nawet, że... za śmiałe.
— Nie zawracaj pan głowy!
— Ale!
— Powtarzam, nie zawracaj pan głowy. Czy pan będziesz w chama co wpajał, czy nie będziesz w niego wpajał, zawsze to będzie cham. Smaruj go miodem, a on...
— Poważam się zwrócić uwagę pana sekretarza, że ja sam...
— Co tam ty, kochany profesorze! Pan jesteś dobry facet, a tamto, ot!
Pan sekretarz był pesymistą. Sama jego powierzchowność zdradzała mizantropa, był bowiem blady, chudy, mizerny, może nawet i suchotnik potrosze, a nieustanne rozdrażnienie nerwowe czyniło go niekiedy nieznośnym.
Przytem pan sekretarz był arystokratą. Pieczętował się podobno „prawdzicem“ i byłby się legitymował nawet, ale mu się dokumenta spaliły. Nie przeszkadzało mu to wszakże opowiadać dużo o zacności rodu Imbierzyńskich, gdyż takie nazwisko nosił, i twierdzić, że Gaudenty Imbierzyński, przodek jego w linji prostej, był jeszcze przed erą chrześcijańską biskupem in partibus, w jakowymś dzikim kraju, czy może na bezludnej wyspie.
Kaczora, pomimo arystokratycznych przekonań swych, tolerował, gdyż potrzebna mu była jego kaligrafja i gotowość do pracy za bardzo tanie pieniądze.
— No, panie Filipie — rzekł — poprośmy o jaką przekąskę, bo zaraz się sądy zaczną i do samego wieczora będziemy musieli pracować.
Pani Imbierzyńska pobiegła do kuchni, ażeby osobiście dopilnować śniadania, zaś małżonek jej perorował dalej.
— Dziś będzie osobliwy sąd, dalibóg... w swoim rodzaju coś ciekawego.
— Właściwie co?
— Właściwie, sędzia zachorował i nie przyjedzie.
— O, proszę! niebezpiecznie?
— Nic mu wielkiego nie jest, ale przyjechać nie może.
— Któż go zastąpi?
— A naturalnie ławnik, stary Dmuchała, kolonista z Zabrzezia. Ładny sędzia! Będą Salomonowe wyroki...
— Właściwie, drogi panie! mądrość ludu...
— Powiedz pan: głupota.
— A nie! o nie! Jeżeli mam powiedzieć to, co myślę, to mądrość ludu, tego prostego ludu...
— Co głupi jest, chciałeś pan powiedzieć.
— O nie! ja właśnie, miałem zamiar, to jest pragnąłem szeroko rozwinąć przed panem...
— Daj pokój, nie rozwijaj, lepiej oto jedz i pij.
Pedagog uznał słuszność argumentu i zabrał się do jedzenia z powagą urzędowi i stanowisku swemu społecznemu właściwą, tymczasem gadatliwy sekretarz klął losy swoje.
— Co to proszę pana! praca niezmierna, pensya mała, dochody...
— Niczego — odezwał się pedagog.
— Pan masz o tem pojęcie! To pyszne! Ciekawym bardzo, jakbyś pan potrafił utrzymać rodzinę z takich głupich dochodów.
— Potrzeby względne są...
— Tak... może chciałbyś pan żebym jadał chleb razowy i kartofle, a ubierał się w sukmanę chłopską.
— To jest...
— Powiedz pan: co wart cały ten sąd?! W armatę nabić i wystrzelić; pan sędzia, pan ławnik, jeden, drugi, to wszystko honorowe osoby, a ty nieszczęsny pisarzu jesteś oto po prostu popychadło, znaczenia żadnego, pozycya marna.
— Ale całym sądem pan trzęsie...
— Co pan pleciesz?... gdzieindziej może tak bywa, ale u nas nawet ławnik ma pretensyę do samodzielności. Nie, kochany panie, te sądy psu na budę się nie zdadzą, dopóki nie zostaną z gruntu zreformowane.
— W czem mianowicie?
— A no, sędzia i ławnicy, jako obywatele, powinni pełnić obowiązki honorowo, sekretarz zaś, powinien mieć przynajmniej półtora tysiąca rubli pensyi i dwóch kancelistów do pomocy; wtedy dopiero wymiar sprawiedliwości szedłby, jak się należy.
Pedagog chciał odpowiedzieć, lecz przerwano mu. Jakiś chłop uchylił drzwi i rzekł:
— Ławnik prosą, zeby pan pisorz zara przysedł do kancelaryi, bo już czas.
— Dobrze, dobrze, powiedz że zaraz... Oto widzisz, panie profesorze, przypatrz się: ławnik woła. Któż jest ten ławnik? Pan Dmuchała, chłop, kolonista! Sam pewnie już zćwiczył miskę barszczu i ze dwa garnce kartofli, a mnie nie da zjeść uczciwie. Takie są chłopskie rządy!
— Jednak Dmuchała, jest niezły człowiek, — rzekł pan profesor.
— Niech go licho porwie. Chodźmy panie.
To rzekłszy, pobiegł do kancelaryi.
Wnętrze biednowolskiego sądu odznaczało się niesłychaną prostotą. Sala sesyonalna, oddzielona od publiczności drewnianą, czarno bejcowaną balustradą, była niska i duszna, obok niej znajdowała się izdebka, w której członkowie sądu odbywali narady.
Sala świadków, z powodu braku miejsca, znajdowała się w kuchni pana pisarza.
Maciej, stróż sądowy, głębokim basem zawołał:
— Cichojta! nie pyskować, pókim dobry!
Był to znak, że posiedzenie zara się rozpocznie.
Potężny głos Macieja zrobił swoje.

Publiczność w audytoryum zebrana uciszyła się nieco, słychać było tylko przytłumione szepty stron, westchnienia oskarżonych i brzęk much, które w wielkiej obfitości napełniały wnętrze przybytku biednowolskiej Temidy.
— Cichojta! nie pyskować pókim dobry!

Nieraz państwa Imbierzyńskich ta obfitość dokuczliwych owadów doprowadzała do rozpaczy, ale rozpacz to była bezsilna, gdyż koło gmachu sadowego codziennie przepędzano bydło gromadzkie, a wiadomo, że muchy za bydłem ciągną.
— Już ja Pawłowej pokażę — odezwała się babina jakaś wśród publiczności — ja jej po wiek wieków, póki żyć będę, tego słowa nie zapomnę, ja ją do kreminału wsadzę!
— Nie wsadzita, bo świadki są — protestował inny głos.
— A juści, świadczył się cygan cyganką i cyganiętami, ale głupi byłby sąd, żeby na takich świadków patrzał.
— Ej, nie ujadajcie lepiej Michałowa.
— Ja nie pies, żebym miała ujadać, a wy lepiej sami gębę stulcie, bo tu nie Mendlowa karczma, jeno sąd przenajświętszy, gdzie kużdy podług swojej miary spodziewa się sprawiedliwości odmierzenia.
— Ale! o sprawiedliwości gadacie, a w was to sprawiedliwość gdzie była, jakeście mojej gąsce łeb ukręcali — i za co? Boże miłosierny i za co?! za to ziareczko owsa, albo może i za dwa, co idący uszczypała! Albo to taka gąska bydlę, czy kuń, żeby szkodę mogła wyrządzić?
— A wy właśnie jeszcze rozpuściliście gębę, jak nieprzymierzając cholewę.
— Cichajta! krzyknął Maciej — cichajta! bo zara śtraf zapłacita, cichajta... sąd!
Drzwi od sali narad otwarły się i pierwszy wypadł z nich z ogromnym impetem, pan Imbierzyński, z plikiem papierów pod pachą i ulokował się przy oddzielnym stoliku, umieszczonym przy oknie i dotykającym balustrady czarnej, która oddzielała sąd od publiczności.
Pan sekretarz siadł aż stołek pod nim zatrzeszczał, odchrząknął i zaczął przewracać papiery z gorączkowym pośpiechem.
Mąż ten słusznie uchodził za człowieka wielkich zdolności i jeszcze większej energji.
Z zasady wszystkiemu przeczył, co naturalnie świadczyło o pewnej wyższości umysłu, przytem mówił głosem bardzo podniesionym, a więc przekonywającym, że zaś nosił buty skrzypiące i nie chodził jak wszyscy ludzie, lecz biegał i całem zachowywaniem się swojem robił jak najwięcej hałasu, przeto miano go za człowieka niezmiernej energji.
Imbierzyński na tym koniku, zawsze z trudnych okoliczności życia dość szczęśliwie wyjeżdżał, ale idźmy do rzeczy.
Wchodzą członkowie sądu.
Naprzód, ławnik Kot, człowieczyna niewielkiego wzrostu, z twarzą wygoloną, w wełnianym szaliku na szyi i grubej kapocie, pomimo strasznego gorąca. W ręku trzyma tabakierkę z kory brzozowej i tę, usiadłszy za stołem, stawia przed sobą.
Za nim, z wielką powagą, wszedł starszy ławnik Dmuchała, zastępca sędziego.
Był to zamożny kolonista, ubierał się z waszecia, w długą kapotę szaraczkową, umiał dobrze czytać i pisać, a przy tych czynnościach kładł na nos okulary w ciężkiej mosiężnej oprawie.
Trzeci ławnik wiekiem ze wszystkich najstarszy, był chłop średnio zamożny i po chłopsku się nosił. Nazywał się Bączek, twarz miał pooraną zmarszczkami, włosy długie i dobrze przypruszone siwizną. Ten podczas sądzenia spraw zachowywał się zwykle bardzo obojętnie i z trudnością pokonywał senność.
Gdy komplet zasiadł już przy stole, Kot poczęstował wszystkich tabaką, poczem Dmuchała rzekł do Imbierzyńskiego.

— Niech pan zaczyna, która sprawa z brzega.
Wchodzą członkowie...
„Z brzega“ była sprawa o obelgi. Pan Imbierzyński odczytał skargę tak szybko, że jej nikt nie mógł zrozumieć i zaraz dwie kobiety przecisnęły się przez tłum do samych kratek.

Obie naraz zaczęły mówić, płakać i powtarzać obelgi, będące przedmiotem sprawy.
W audytoryum zaczęło się robić wesoło.
Dmuchała energicznie uderzył pięścią w stół.
— Cichać — rzekł — bo będzie kara! Która się krzywduje? Michałowa?
— Ajuści — rzekła z płaczem zapytana — nie mam się krzywdować, na takie pomstowanie, na takie przeklony, na takie gęby rozpuszczenie!
— Albo ty sama nie rozpuściłaś jeszcze gorzej?
— Ludzie słyszeli...
— Uciekali ludzie, bo nikt nie chciał słuchać takich...
— Cichajta obie — odezwał się Dmuchała. Nie gadać nic, jeno stoić i słuchać o co się sąd będzie pytał. Michałowa, jakiem słowem Pawłowa was skrzywdziła?
— Juści paskudnem słowem, dopraszam się łaski prześwietnego sądu.
— Paskudnych słów siła jest na świecie, ale powiedzcie jakiem?
— A czy ja mogę spamiętać? I czy nawet mogę powtórzyć takie pomsty!
— Trzeba powtórzyć, bo na to je sąd.
— Chorobami, prześwietny sądzie, kolkami, prześwietny sądzie, dyabłami, prześwietny sądzie, nagłą śmiercią...
— Łże, prześwietny sądzie, nagłą śmiercią ona sama pomstowała, świadki słyszały...
— Cicho Pawłowa, czekać, i was się zapytają. A wy Michałowa powiedzcie czem was jeszcze wyzywała?
— Najpaskudniejszem przezwiskiem...
— Jakiem?
— Powiedziała na mnie marmuziela, a ja po ojcu moim grunt sprawiedliwie trzymam i po siostrze, co pomarła, mam cztery zagonki i mąż swoje gospodarstwo ma, to jaka ja prześwietny sądzie marmuziela i kto mi może takiem słowem wymyślać? Ja gospodyni, a ona co, po dworach jeno sługiwała i za śtelmacha poszła, a musi i śtelmach kiepski, że jej jeszcze języka nie obstrugał, żeby nim tak nie wojowała jak wojuje. Niech się prześwietny sąd pyta ludzi, to powiedzą, że na całą wieś, a może dobrze i na całą gminę takiej drugiej gęby paskudnej nie zdybie.
— Ale, wasza ładna...
— Do mojej gęby wam zasie.
— Cicho bądźta kobiety — rzekł Dmuchała — bo obie zapłacita karę, żebyście pamiętały sobie gdzie jesteście.
Baby ucichły.
— To je najgorsza sprawa — rzekł Dmuchała do Bączka — jak się baby poczną wadzić.
— Pewnie — odrzekł ławnik ziewnąwszy.
Szafarze sprawiedliwości zażyli tabaki, poczem Dmuchała głos zabrał.
— Tera Pawłowa ma gadać. Czy się przyznajecie do winy?
— Ona sama, prześwietny sądzie, mnie przestęp drogi zrobiła, sama pierwsza zaczęła pomstować.
— Nieprawda!
— A prawda!
— Cicho! Pawłowa; skąd chwestya się zrobiła, o coście się pokłóciły?
— A dyć o gąskę.
— Od marmuzielów mi wymyślała.

— A ona jeszcze gorzej...
— Od marmuzielów mi wymyślała!
— A ona jeszcze gorzej...
— Dość. Powiadam wam kobiety, po sprawiedliwości, jako niepięknie jest takie breweryje po wsi robić — i obieście nie młodziaczki jeno stare baby...

— Musi nam kto w zęby zaglądał?!
— Cichać. Kiedy sąd mówi, żeście stare, to stare, a jak wam się to nie widzi, to piszcie apelacyję do zjazdu. Tedy przemawiam do was po sprawiedliwości, jako w sądzie się godzi, że nie pasuje pomstów jedna na drugą wołać i od marmuzielów i nagłych śmierciów się wyzywać; zatem jak nie chcecie być karane, to się pogódźcie, odpuśćcie sobie ze szczerego serca i niech na tem będzie skutek i żeby więcej wasze dziatki złego przykładu nie miały.
— To ona kary nie ma mieć?
— A ona może od nagłych śmierciów...
— Skoro chcecie kary, to Pawłowa zapłaci rubla.
— Aha!
— A wy Michałowa zapłacicie drugiego rubla...
— A ja za co?
— Jedna za marmuzielę, a druga za nagłą śmierć i pójdziecie z onemi rublami do księdza i oddacie one ruble na odnowienie kościoła i powiecie, że sobie krzywdę odpuszczacie i że będziecie żyły po somsiedzku, we zgodzie i sprawiedliwości. To wam powiadam po dobrości. Niech z waszej popędliwości przynajmniej domowi Bożemu chociaż jaki pożytek będzie, to wam i Pan Jezus odpuści i grzech z duszów swoich zmażecie. No?
— Prześwietny sądzie, już skoro prześwietny sąd nagłą śmierć obrachował na rubla, to za marmuzielę patrzyłoby chyba z jakie dziesięć złotych...
— O jak to obrachowała!
— Po równości, po równości, domowi Bożemu na chwałę. Cóż, odpuszczacie sobie?
— Ha, prześwietny sądzie, skoro Panu Jezusowi na chwałę, to ja... odpuszczam.
— A wy Pawłowa?
— I ja też nie cyganka, jeno katoliczka, a skoro prześwietny sąd tak powiada, to ja też złości do Michałowej nie mam.
— Tedy idźta sobie z Bogiem, moje kobiety, a pan sekretarz niech zapisze, jako się pogodziły.
Imbierzyński zamachnął się, skrzypnął piórem i akta na bok odrzucił.
Baby patrzyły na siebie, zdziwione, jakim sposobem nagle z zawziętej kłótni i złości, przeszły do zgody i do wspólnego złożenia ofiary na rzecz kościoła.
Publiczność zaś, znajdująca się w sali posiedzeń, patrzyła na starego Dmuchałę nie bez pewnego podziwu. Niewielka sztuka sprawę osądzić, ale dwie baby zwaśnione pogodzić, to istotnie sztuka, jakiej nie każdy potrafi dokazać.
Druga sprawa, o szkodę w polu, poszła jeszcze prędzej; świadkowie zeznali, że szkoda rzeczywiście była i sąd skazał szkodnika, przyczem znów Dmuchała nie zaniedbał powiedzieć stronom perory, że obowiązkiem porządnego gospodarza jest dobytku pilnować, żeby się samopas nie włóczył i sąsiadom szkody w polach nie czynił.
Pan Imbierzyński z właściwą sobie energią „machał“ wyroki, w sąsiednim pokoju pedagog systematycznie i z wielką powagą wpisywał wezwania na następne posiedzenie.
Na temże posiedzeniu Mendel Kwiat wniósł za pośrednictwem Nuchimka, sławnego adwokata, o którym mówiliśmy już poprzednio, akcyę cywilną o sto dwadzieścia rubli.
— Mój klient cierpliwy buł — mówił Nuchimek przed sądem — nie dostał ani kapitał, ani procent, czekał, prosił, a jak to nie pomagało, dał mnie pełne potencye i ja proszę sąd wzyskać z Łomignata sto dwadzieścia rubli kapitał, dwadzieścia pięć sudiebne zdzierżkie i kazać mnie dać polnitelne list i opieczenia isk!
— Na co wy Macieju, tyle pieniędzy pożyczali? zapytał Dmuchała Łomignata.
— Prześwietny sądzie — protestował chłop — dyć ja tych pieniędzy na oczy swoje nie widział!
— Słuchał kto? un nie widział!!
— Po sprawiedliwości i prawdzie, mówię, że jeno co raz na podatek dał mi Mendel rubli dziesięć, złotych dwa i groszy cztery, i porachował to, co w karczmie naborgowałem kilka rubli, a on tera, żeby go kolka sparła...
— Proszę sąd — odezwał się Nuchimek — pisać w protokół „żeby jego kolka sparła!“
Dmuchała udał że nie słyszy.
— Proszę sąd pisać, żeby jego kolka sparła...
— Głupiś jest.
— Jakto głupi, ja przychodzę z pełne potencye...
— Macieju — spytał Dmuchała — a z kądże się wzięło to pisanie, jako jesteście winni Mendlowi.
— Same zydy pisały.
— Ale wyście tu podpisane przy świadkach...
— Albo ja wiem.
— On teraz nie wie. Jak brać, to on wiedział co robi, a jak oddawać, to powiada że nie jest winien. Kto może z takim sposobem żyć na świecie? Mendel jemu oddał swoją pracę, swoją krew.
— Żeby on tak świat widział — rzekł Łomignat.
— Proszę sąd pisać w protokół „żeby on tak świat widział...“
— Prześwietny sądzie! — zawołał rozpaczliwie Łomignat — jak ja będę musiał tylo zapłacić, co zydy chcą, to dokumentnie na psy zejdę...
Sędziowie wydalili się na naradę.
— No i co? zapytał Kot, zażywając tabakę.
— A co? odrzekł Dmuchała — szkoda chłopa bo szkoda, ja wiem że i połowy a może nawet trzeciej części tych pieniędzy nie dostał. Ale co robić, pismo jest, a w nim stoi jak wół, że winien... a skoro winien, to my co poradzimy?
— Juści — odezwał się Bączek ziewając okropnie — winien ci to winien, a kto winien to oddać powinien, bo takie jego prawo je.
— Będzie go teraz Mendel mordował!
— A będzie, ale co z głupim? Kto mu kazał taki cyrograf dyabelski podpisować.
Biedny Łomignat naturalnie sprawę przegrał. Kiedy ogłoszono mu wyrok, mało nie płakał, włosy sobie z głowy wydzierał, chciał nawet sąd przeklinać i awanturę zrobić, ale przyjaciele wypchnęli go za drzwi i tym sposobem zapobiegli złym następstwom.
Nuchimek na ulicy zaczął chłopa pocieszać i tłómaczyć mu, że wyrok nie jest taki straszny jak się zdaje, że można od niego zaapelować, że wreszcie i sam Mendel niema w charakterze swoim zawziętości i gotów jest nie egzekwować długu, ale przystać na dobrowolny układ.
— Z Mendlem — mówił — możecie wszystko zrobić, na moje sumienie! Ja wam powiadam, że to złoto nie człowiek, on na każdy sposób przystanie. Macie pieniądze, to on przyjmie pieniądze, a nie macie pieniędzy, to przyjmie kwitek.
— A potem znowuż mnie będziecie po sądach wodzili?
— Aj waj! samiście widzieli, co to jest sąd? Czy to co strasznego taki sąd! Chłopy w nim siedzą, gospodarze, takie same jak i wy. Krzywdy wam żadnej nie zrobią. Co to taki sąd! Czy kogo do kryminału wsadzą, do aresztanckie roty! Sąd zwyczajny, chłopski sąd, i wy się jego macie lękać, kiedy wy na drugi rok możecie z tymi sędziami zasiadać! Nie bójcie się, posłuchajcie co ja wam powiadam, idźcie do Mendla, obejdzie się bez apelacyi, bez kosztów.
Łomignat zawachał się, Nuchimek znowuż perswadować mu zaczął, aż nareszcie przekonał chłopa i w pół godziny później pozywający z pozwanym rozmawiali w karczmie w najlepszej harmonji.
— Wy myślicie Macieju — mówił Mendel — że to ja zrobiłem wam sprawę?
— A któż?
— Tfy! ja wam powiem, ja mam obrzydliwość do wszystkich sądów. Jabym was nigdy nie pozywał. Was! takiego porządnego gospodarza!
— Aleście pozwali przecie, skorom musiał się w sądzie stawiać.
— To Nuchimek! wierzcie mi że to on. Ja mam z nim trochę współkę, a on bardzo znów prędki jest. Zwyczajnie jak młody. Takie młodziaki to bardzo gwałtowne są, oni nie mają tę cierpliwość, jak do interesów potrzebna jest.
Łomignat pogodził się z Mendlem i o sprawie zapomniano, przynajmniej do czasu uprawomocnienia się wyroku.
Panowie ławnicy, spełniwszy swój obywatelski obowiązek, opuścili przybytek sądowy. Publiczność rozeszła się i rozjechała — w sądzie pozostał tylko Imbierzyński i pedagog.
— Bogu dzięki! komedya skończona — zawołał pan sekretarz zapalając papierosa.
— Komedya?
— Czysta komedya. Istne kpiny z procedury i prawa! bo, proszę pana, skąd takie chamy...
— Wyrażenie cokolwiek za ostre...
— No, więc chłopi.
— Ściśle biorąc, należałoby mówić: wieśniacy.
— Ech! zawsze się pana trzyma ta jakaś głupia demokracya.
— Rzekłbym, że nie tak jest, lud albowiem...
— Lud! Lud! wszystko ten lud!
— A panie, to element poważny.
— Ale głupi!
— A jednak, powiedz pan, czy dzisiejsze sprawy były źle osądzone? Siedziałem w drugim pokoju i słyszałem. Dmuchała znajdował się, iż tak się wyrażę, bardzo na swojem miejscu.
— Rzeczywiście, siedział jak słup i plótł trzy po trzy, że się jedno drugiego nie trzymało.
— Owszem, mówił prostemi słowami, ale bardzo dobrze i z sensem.
— Mój panie, sąd nie na to jest, żeby uczył baby, że nie trzeba kłócić się i przekomarzać, a gospodarzy, że należy pilnować koni i bydła, żeby nie wchodziły w szkodę.
— Zawszeć to, proszę pana, są ziarna, z których kiedyś może być dobre żniwo.
— Już mi doprawdy kością w gardle stoją te pańskie ideały! lud i lud, zawsze ta sama piosnka, a ten lud to panie jest...
— Ośmielam się zwrócić uwagę, że ja sam...
— Że pan masz przewrócone w głowie... czy tak?
— Właściwie, wszelkie przewrócenia w głowach względne są...
— Tak?! Więc pan przypuszczasz, że ja może...
— Nic nie przypuszczam, chcę tylko przypomnieć panu, że ja także jestem dzieckiem ludu.
— Oho! już się panowie sprzeczają, rzekła pani sekretarzowa wchodząc do kancelaryi.
— Właściwie...

— Daj pan pokój. Mój mąż, najlepszy w gruncie rzeczy człowiek, ale arystokrata! wielki arystokrata, już go pan nie przerobisz.
— Chodźcie oto lepiej na obiad!

— Nigdy — rzekł pan Imbierzyński ponuro.
— Widzisz pan, on sam powiada, że nigdy, pocóż więc macie się spierać? Chodźcie oto lepiej na obiad.
— A prawda, proszę na obiad, panie demagogu, czy jak tam pana nazwać, bardzo proszę...
— Obiadek skromny — rzekła pani — może nie będzie tak smakował, jak u pięknej Flory...
— O, proszę pani...
— Tak... przydymiona kasza, przy ładnych oczach, smakuje jak najlepszy marcepan... Szkoda tylko, że ten, jakże go tam... no! panie, ten kuzynek pięknej Flory, pan... pan... ten z powiatu...
— Boberkiewicz.
— Tak, ten Boberkiewicz, wchodzi panu w drogę...
— O pani, doprawdy nie zasługuję na takie zarzuty, bo właściwie...
— Właściwie, wszyscy jesteście jednakowi!
— Czy i ja? — zapytał pan sekretarz.
— A naturalnie, w tym względzie nie ma żadnych wyjątków.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.