Z antropologji wiejskiej/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z antropologji wiejskiej |
Podtytuł | Obrazki i szkice |
Wydawca | Redakcya Gazety Rolniczej |
Data wyd. | 1888 |
Druk | M. Ziemkiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Franciszek Kostrzewski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jest noc.
Biednowola całkiem utonęła w ciemnościach. Niemasz na niebie ani srebrnej tarczy księżyca, ani gwiazd mrugających figlarnie. Ukryły się one po za ciężkiemi chmurami.
Drobny, zimny deszczyk, pada już od dwóch dni ciągle, bezustanku; psa nawet trudno na dwór wygonić.
Wszędzie ciemno, ani w jednej chacie światła nie widać, tylko w oknie karczmy migoce blask jakiś, czerwony, jakby od płomyka dogasającej łojówki.
Zapewne Mendel, czytając księgę nabożną usnął, a świeczka migotała wytrwale nad szeregami liter hebrajskich i nad aksamitną czapką pokrywającą głowę uczonego męża.
Istotnie, sam Mendel opowiadał nazajutrz, że o Bożym świecie nie wiedział, że zmęczony całodzienną pracą, szukał odetchnienia w nabożnem czytaniu, że go przy tej czynności sen zmorzył i że wreszcie niewiadomo kiedy i jak całkowita świeca, zupełnie nieużywana świeca, za trzy grosze! wypaliła się napróżno.
Człowiek nie może przewidzieć każdej klęski i straty materyalnej.
Sam Mendel tak opowiadał.
Może kto zapytać: dla czego tak opowiadał? Ano opowiadał, a skoro opowiadał, to musiała być w tem jakaś przyczyna.
Najprzód Mendel w ogóle opowiadać lubił i jak chciał, to najpospolitszym przygodom nawet umiał nadać charakter nadzwyczajności, a powtóre... powtóre, dziś taki świat brzydki, taki paskudny, że zawsze lepiej opowiadać swoje przygody aniżeli o nich milczeć.
Weźmy choćby naprzykład historyę wypalonej świeczki za trzy grosze.
Mendel opowiadał o niej, Mendel ją opłakał, Mendel przeklął po siedmkroć swoje ospalstwo, a zatem ludzie wiedzieli, że Mendel miał taki paskudny przypadek. Wiedzieli, że o godzinie ósmej, może dziewiątej wieczorem, siadł przy swoim czerwonym stoliku i że, tak zasnąwszy, przesiedział do chwili, w której się zrobił wielki krzyk, gwałt i lament.
Bogu dzięki, są przecież na to świadki, a w tym niegodziwym czasie, porządny człowiek bez świadków nie może się obywać.
Znowu będzie pytanie: dla czego zrobił się krzyk?
Idźmy porządkiem.
Piszmy kronikę biednowolską poważnie, niedając się unosić żadnym osobistym sympatyom, lub też antypatyom.
Tak czynić winien każdy szanujący się kronikarz.
W myśl tej zasady, należy coś powiedzieć o dwóch tęgich pałkach dębowych, stanowiących cząstkę mienia obywateli biednowolskich.
Rzeczone pałki, mające ściśle oficyalny charakter, były jak na laski za grube, a jak na kłonice — za długie. Tworzyły one coś pośredniego pomiędzy tęgim kołkiem z płota, a hołoblą od wozu. Każda zaś z nich, miała na jednym końcu, w miejscu oskrobanem z kory, pieczęć lakową wójta gminy Biednowola.
Te pałki dębowe odbywały codzienną po wsi wędrówkę, posuwając się o odległość jednej chałupy na dobę.
Pałka A. rozpoczynała swą kolej od wschodu, to jest od pierwszej chaty z brzegu, pałka B. od zachodu; w środku wsi mijały się z sobą. Gdy rano taką pałkę przyniesiono do chałupy, to miało znaczyć, że właściciel chałupy, jego syn, lub parobek ma z nadejściem nocy przywdziać ciepły kożuch i, uzbroiwszy się w pałkę, wyjść na ulicę i czuwać całą noc nad mieniem i życiem swoich współobywateli.
Tym sposobem Biednowola zostawała pod strażą dwóch ludzi i dwóch pałek, opatrzonych pieczęciami. Jeżeli dodamy do tego, że nad każdą chałupą oddzielnie czuwał kudłaty kundel, Burek, Łysek, lub Kruczek, to przyjdziemy łatwo do wniosku, że obywatel biednowolski mógł spać spokojnie, w tem miłem przeświadczeniu, że jeżeli mu nikt w nocy bydlęcia nie ukradnie, to rano znajdzie je stojące spokojnie przy żłobie.
Podczas tej nocy ciemnej, kiedy chmury zakryły księżyc i gwiazdy, a Mendlowi wypaliła się napróżno całkowita świeczka za trzy grosze, Tomasz Szczygieł, jeden z bogatszych chłopów biednowolskioh, miał przykry sen.
Śniły mu się jakieś osobliwsze ognie, pożary, światła, i takim nabawiały go strachem, że aż się nieborak z przerażenia obudził.
Jako nabożny chrześcijanin, wiedział on i wierzył w to, że „sen mara, Bóg wiara“, przeżegnał się więc i postanowił spać dalej, ale znowuż z drugiej strony słyszał, iż w „Senniku Egipskim“ stoi wyraźnie, jak wół, że ogień znaczy złodzieja.
Ta myśl przejęła go trwogą.
Wstał, zarzucił kożuch na ramiona i, wyszedłszy przed chałupę, zaczął naświstywać i wołać:
— Łysek! Łysek! gdzież ty się, psia duszo, podziałeś? Deszczu się boisz darmozjadzie... Marności pies, tyloby chleb jadł i kiele pieca leżał!
Widząc, że ta perora nie może psa z ukrycia wywabić, Szczygieł poszedł ku zabudowaniom; zaledwie jednak zrobił kilka kroków, potknął się i upadł w błoto.
Ogarnęło go najwyższe przerażenie. Obmacawszy ów przedmiot rękami, chłop poznał w nim swego wiernego Łyska. Biedny pies zdechł, widocznie przed chwilą, bo jeszcze ciepły był.
— Jezusie Nazareński! ryknął Tomasz i pobiegł co żywo ku stajence.
Pchnął drzwi — były otwarte, pomimo sztucznego zamku.
Miły Boże! taki zamek! cały dębowy, drutem się otwierał — a taki sztuczny, że sam Tomasz, bywało, nieraz z pięć pacierzy kręci zanim go otworzy.
I ten nie przeszkodził złodziejom!
Ale chłop nie wierzy jeszcze swojemu nieszczęściu, woli wierzyć, że pies zdechł naturalną śmiercią, że stajnia z wieczora niezamknięta była.
Wchodzi na próg i słucha.
Cicho jak w grobie, a zwykle prawie przez całą noc konie chrupały siano.
Może położyły się, bo nawet łysa kobyła miała taką naturę, że aby do stajni, to zaraz lubiła się kłaść, a i kasztan, wprawdzie nie tyle, ale czasem także się wyciągał.
Zęby chłopu dzwonią z przerażenia.
Schyla się, maca po słomie, szuka po kątach, jakby koń był szpilką, mogącą zawieruszyć się w słomie.
Niema!!
Biegnie do chałupy, wali pięścią w okno:
— Magda! — woła na całe gardło, — Magda! Jasiek! Michałek! wstawajta duchem — konie ukradli!
W chacie wnet błyska światło. Magda płacze... Michałek dopadł do stajni i wrzeszczy, jakby go kto ze skóry obdzierał, starszy i rozważniejszy Jasiek schyla się i śladów po ziemi szuka.
Ale znajdź-że ślad na taką ciemną noc. Chyba od kota oczów pożyczyć.
Tomasz tymczasem budzi sąsiada.
— Kumie! kumie! — woła — ady wstawajta, ktoś mi kunie ukradł.
Sąsiad zrywa się.
— Olaboga, kunie? — i nie wiecie kto?
— Boże miłosierny, toć dopierom się ocknął.
— Nic jenszego, mój kumie, jeno to złodzieje zrobili... Już ja se wczoraj miarkowałem, że coś będzie, bo jakiś obcy bez wieś jechał, a takie świdrowate ślepie miał jak wilk... Musi to nie czyja sprawka jeno jego.
— Aj kumie! kumie! — błaga pod oknem Tomasz — możebyśmy jeszcze dogonili, możebyśmy choć jaki ślad zdybali, ja na piechtę nie dogonię, może wy na swego kunia wsiądziecie... Ratujta po somsiedzku, mój kumecku! mój kumciu!..
— Toć wiadomo, juści poratować się godzi.
— Już ja wam odsłużę, wynagrodzę wam mój kumie.
— Wiadomo. Idźta że duchem jeszcze po somsiadach, bo zawdy w kupie raźniej, ja się jeno odzieję... a chłopaków swoich pchnijta do sołtysa, do strażnika...
— Widzi mi się, że strażnika niema we wsi.
— Niema?
— Na obychód miał iść... ale poślę, duchem poślę.
— To zwijajta się, bo złodzieje ostro jadą... jeszcze na takich kuniach jak wasze...
— Aj kunie! kunie! jęczał zrozpaczony Tomasz, biegnąc do chaty z powrotem.
W kwandrans później już cała wieś była na nogach.
We wszystkich okienkach błysnęły światła, sołtys z latarnią wyszedł na ulicę.
Ostatni przebudzili się stróże z urzędowemi pałkami. Deszcz ich moczył, więc schowali się do budy, a że tam znaleźli garść słomy przegniłej, tedy rzucili się na nią i zasnęli twardo.
Zasnęli, bo z wieczora Mendel poczęstował ich doskonałą gorzałką, a przytem, wiadoma rzecz, że na taki deszczyk kapuśniaczek, to człowiek bywa śpiący jak mucha jesienna.
Obadwaj stróże, młode chłopaki, Bartek i Ignac, podążyli na miejsce wypadku.
Sołtys przy świetle latarni oglądał trupa Łyska.
— To je pies otruty, rzekł z powagą.
— Juści otruty — potwierdziła Tomaszowa, płacząc rzewnie — jeszcze przed wieczorem kartofli mu dałam i chleba i powiadam do niego: idź Łysek, pilnuj Łysek... a on mądry taki był, że każdziuchne słowo ludzkie zrozumiał — i oto otruli go złodzieje.
Sołtys ostro na wartowników spojrzał.
— A wy, sielmy jedne, gdzie byli?
— Na warcie byliśwa.
— Spaliśta gałgany!
— Nie słyszeliście nic?
— Gdzie zaś? Cośmy mieli słyszeć!
— I nie widzieliśmy, dodał drugi, ciemność choć ślepie wykol...
— Toć psy musiały ujadać.
— Ale! ta się psu akurat chce ujadać na taką słotę!.. Człowiek musi iść na wartę, bo jak nie, to karę zapłaci — a psu co!? Na niego wójta niema!
— Hm, hm, mruczał chłop, musiał to taki ktoś być, co kużdy kącik zna.
— I akuratnie do Tomaszowych koni przyszedł!...
— Bo wiedział, że najlepsze.
— Toć mi za łysą kobyłę na święty Jan sto trzydzieści rubli dawali, rzekł na wpół z płaczem Tomasz.
Sołtys wciąż latarnią przyświecał.
— Obaczcie-no — mówił — którędy wyprowadzili.
— O! o! za stajnię ślady idą, zawołał Jasiek.
— Prawdziwie. Patrzcie-no, przez ogrody poszli, całe przęsło płota rozgrodzili.
— Bodaj pomarnieli, bodaj im ręce, nogi połamało za moją chudobę kochaną! — krzyczała Tomaszowa.
— O, patrzta-no ludzie, ślady są wyraźne, po zagonach jechali.
— Musi zara z płota wierzchem siedli, bo tylko końskie kopyta znać.
— Przez rzekę prześli — zawołał Jasiek.
— To i koniec... tera-by trza oblecieć do koła, bez most, to dalszy ślad zdybie.
— Po co? tu bród jest...
— Ale, bród?! Głupi ci kto, na taki ziąb i jeszcze po nocy, przez bród łazić!
— Dajcie no sołtysie lantarnię! zawołał rezolutnie Jasiek — ja pójdę.
— Bez wodę?!
— A jeno.
— E, nie chódź głupi — rzekł Tomasz — na taki ziąb.
— Bajki tatulu, mnie nic nie będzie, ja zwyczajny, a wam przez kuni je bieda.
— Oj nie chodź, nie chodź Jasiu — mówiła Tomaszowa — lepiej ano obleć duchem bez most.
— E, co tam — zawołał Jasiek — biorąc z rąk sołtysa latarnię — co się mam boić? Bród znam, wody mało gdzie wyżej jak za kolano, we środę tędy na kasztanie przejeżdżałem.
To mówiąc, chłopak wszedł w rzekę.
Istotnie wody nie miął wyżej jak do kolan.
Gromadka ludzi z ciekawością i niepokojem pewnym patrzyła na śmiałego chłopca. Światło latarki odbijało się w ruchliwej fali, niezbyt wprawdzie szerokiej, ale bystrej rzeczułki.
— Jasiek, bierz się na prawo! krzyknął Tomasz.
— Na prawo! na prawo! wołał sołtys.
— Nie bałamućta ano — odpowiedział Jasiek — woda i tak zwodząca, a jeszcze przy lantarni tak się mieni...
— Na prawo! na prawo!
— Już ja wiem, nie bój się...
Nie dokończył. Dał się słyszeć głośny plusk, latarnia zgasła i nagle nieprzejrzana ciemność zaległa.
Stojący nad brzegiem ludzie oniemieli z przestrachu.
— Jasiu! Jasiu! krzyknęła z rozpaczą Tomaszowa.
Na rzece dało się słyszeć głośne sapanie i plusk wody. Widocznie Jasiek pasował się z falą.
— Jasiu! Jasiu! dziecko moje... o ja nieszczęśliwa!
— Nie bójta się matulu nic — odezwał się Jasiek tuż przy brzegu — mnie nic, jeno sołtysowej lantarni szkoda. Musiałem ją puścić, a piękny statek.
— Aby skoroś ty wylazł, to z lantarnią później — rzekł sołtys.
— Gdzieś ty wpadł?
— W dół jakiś — rzekł Jasiek, na brzeg wychodząc. — Ociec krzyceli na prawo, a na wodzie bałamutno przy świetle, ja się bojałem na prawo, bo wiem że tam dół, ale ociec znów krzyknęli na prawo! Ja się zlękłem, myślę że i prawda. Stąpiłem na prawo i zara ze łbem, a lantarnia zgasła. Woda mnie pchnęła, wypłynąłem. Płynę, słyszę matula krzycą, a ja mam pełną gębę wody. Dopierom wyplunął i odezwałem się, ale lantarnia przepadła, a mnie zęby dzwonią, jakbym frybrę miał.
— Chodź że, chodź Jasiu, do chałupy, chodź, ogień się pali, ogrzej się, mówiła matka: zara ci obleczenie jensze dam.
— Bajki matulu, aby obleczenie suche...
— Słuchajcie no Tomaszu — rzekł sołtys — może macie kapkę wódki w chałupie, to chłopcu dajcie, żeby go, na to mówiący, we frybrę nie wrzuciło, a mnie za lantarnię będziecie winni złoty i groszy sześć. Według woli waszej i ochoty, albo mi pieniędzami oddacie, albo mi dycht taką lantarnię na jarmarku kupicie.
— Oddam wam, oddam.
— Żeby się był, na to mówiący, wasz Jaśko utopił, tobym się o lantarnię nie dopominał, ale skoro z łaski Boga miłosiernego chłopakowi nic, to i mnie porządnego statku szkoda — a po prawdzie nie tak szkoda jak niewygoda, bo ja w nocy, przez lantarni ślepy, a przy moim urzędzie nieraz trza wstać choćby i o północku.
— Kupię ja wam jeszcze porządniejszą lantarnię i choćby i dwie nawet, jeno ratujcie, mój sąsiedzie, żeby ja swoje koniska mógł znaleść.
— Albo ja wiem...
— Żeby posłać ludzi, uprosić... bo i ja głowy już nie mam.
— Wiadomo, przy takim wójcie jak nasz, to niedługo złodzieje będą z pod śpiących ludzi łóżka kradli. Ja to zawdy gadałem, że jemu podobniej babą być niźli wójtem.
— Radźcie, radźcie, mój Józefie kochany, toć wy sołtys.
— Dyć sołtys... to prawda.
— Ratujcie!
— Hej wy, warta! śpiochy jedne! zawołał sołtys, biegać mi zara do Mendla.
— A po co my tam?
— Weźcie od niego lantarni i duchem lećcie bez most za rzekę, żeby śladów szukać. Ino się zwijajcie, bo za dzisiejsze spanie to tak możecie w kozie siedzieć jak amen w pacierzu!
— My nie spali.
— No, no... tera nie czas na gadanie,... Marś... i skutek.
— Wy zaś Tomaszu — prawił dalej sołtys — chodźta ze mną na wieś.
— Niby...
— Juści na wieś. Zara poprosimy gospodarzy, to pojadą.
Po niejakim czasie kilkunastu chłopów, gromadkami po kilku, rozjechało się po różnych drogach, w pogoni za wiatrem w polu.
— Wartoby i Mendla przepytać — rzekł sołtys.
— Czy sobie co miarkujecie na niego?
— Nie miarkuję ja nic, ale zawdy taki to może co wiedzieć.
— Wiadomo, zwyczajnie jako żyd.
— Pójdziem.
W karczmie znajdowało się już kilku ludzi.
Wiadomość o skradzeniu koni Tomasza odebrała im sen, ciekawi byli szczegółów, a gdzież o nie łatwiej, aniżeli w karczmie?
Mendel, ujrzawszy sołtysa z poszkodowanym, nie czekał aż badać go zaczną.
— Oj waj! oj waj! zawołał, takie nieszczęście! takie wielkie nieszczęście, teraz na każdego strach. Kto teraz będzie mógł spać? Ja sam się boję o moją kobyłę. Ja nie wiem na jaki zamek ją zamykać.
— Czy kto obcy tu w karczmie nie był? spytał sołtys.
— Byli obce... zaraz, czekajcie, niech ja sobie przypomnę. Od tego przestraszenia ja już całkiem pamięć straciłem. Byli, byli, nawet wam powiem, kto wczoraj przed wieczorem przejeżdżał.
— Ano kto?
— Zara... Doktór jechał od chorego z Wąsacza... dziedzic z Zabrodzia jechał... Kanonik z Młynkowa także sobie jechał, sędzia jechał, wszystkie jechali.
— Jechali... Co Mendel powiada że jechali... Juści doktór, ani kanonik nie jeździli koni kraść...
— Albo ja wiem?.. wy się pytacie kto jechał, to ja wam powiadam kto jechał...
— Już ty wiesz, o jakich obcych ja pytam.
— Ej, panie sołtysie — rzekł Mendel — nie mówcie tak, wy wiecie że ja nic nie wiem. Wy się mnie nie przyczepcie, ja was proszę.
— Pytać wolno... Przecie wyście całą noc byli w domu.
— Ma się rozumieć, że byłem. Nawet miałem takie zdarzenie, co chciałem się pomodlić na książce i usnąłem.
— To i cóż to za zdarzenie wielgie?
— Oj oj, całkiem paskudne zdarzenie. Świeca mi się wypaliła za darmo.
Chłop Mendlowi bystro w oczy spojrzał..
— A gdzieżeś-to Mendlu tak sobie buty powalał.
— Buty?
— Ano buty.
— Ny, jak ja usłyszałem we wsi taki lament, taki gwałt, to wyleciałem przed karczmę, a przed karczmą, to jest błoto, bo deszcz już ze dwa dni pada. To jest cała przyczyna.
— Ale zaś! przed karczmą jest błoto — i ja wiem o tem że jest, ale błoto czarne — a na waszych butach glina...
— Mój sołtysie, ja was bardzo proszę, co wam do moich butów? Jest glina, niech sobie będzie glina. Gdzie to jest napisane w kodeksie, że mnie nie wolno mieć trochę gliny na butach?
Chłop milczał i coś sobie w myśli kombinował. Mendel domyślał się podejrzeń i postanowił odrazu wszelkie kombinacye zniweczyć.
— Słuchajcie no panie sołtysie, rzekł, panie Józefie, ja wam co powiem.
— A co?
— Rozum to jest dobra rzecz, ale bardzo zdradna. On jest taki jak nóż, można nim kogo skaleczyć, a można i siebie samego też skaleczyć.
— Do czego to Mendel powiada?
— Całkiem do niczego, tak sobie. Ja lubię czasem tak sobie piękne słowo powiedzieć. Ja mam dużo w głowie różnych interesów. Chłopy skarżą się co w karczmie zimno jest, ja potrzebuję komin naprawić, piec wylepić. Glinę już mam, jest w sieni, jutro Jacentowa zacznie lepić. Nawet jeżelibyście wychodzili do sieni, to bądźcie ostrożni, bo tam kupa gliny jest, moglibyście sobie przewrócić.
Chłop już więcej nie wspominał o glinie.
— Nieszczęście moje! westchnął Tomasz — żeby choć złapali złodziei.
— A czy pojechał kto gonić? spytał Mendel.
— Toć pojechali gospodarze. Pojechali dobre ludzie, sąsiady.
— I po co oni pojechali?
— Wiadomo — złodziei gonić.
— Jak oni będą ich gonić?
— Jedni tą drogą, drudzy inną, może dogonią.
— Nie wiem — te złodzieje mają także swoje sposoby. Kto wam powiedział, że oni będą uciekali drogą?
— A jak?
— Może właśnie polem albo lasem. Jak przeszłego roku tu niedaleko we dworze konie ukradli...
— Na jesieni?
— Właśnie na jesieni. Jak ukradli, dziedzic też kazał gonić. Fornale porozjeżdżali się, aj waj! o dziesięć mil... i co znaleźli? — koni na dzisiejszy dzień nie ma.
— Może moje znajdą.
— Ja wam życzę, ja wam bardzo życzę, mój Tomaszu — ale ja wam co powiem, napijcie wy sobie wódki.
— Nie mam chęci.
— O co chodzi? Ja funduję i sołtys napije się z nami, przy takiem zmartwieniu to właśnie sposób jest.
Napili się wódki raz i drugi, sołtys podniósł się z ławy.
— Pójdę ja do chałupy, rzekł. Jeszcze się krzynkę prześpię, a was mój Tomaszu niech Pan Bóg miłosierny pocieszy, żebyście jeszcze na tym świecie swojego kasztana i swoją łysą kobyłę we zdrowiu oglądali.
— Bóg zapłać za dobre słowo.
— A ja pójdę.
— To chyba i ja z wami. Obaczę czy Jaśkowi woda nie zaszkodziła.
Mendel za rękaw Tomasza pociągnął i mrugnął na niego znacząco.
— Albo — rzekł Tomasz, widząc te znaki — idźcie wy sami Józefie. Ja tu jeszcze trochę posiedzę, może który wróci, może kto przejeżdżać będzie, to się zapytam, czy nie spotkał złodziei.
— Ha! jak wola wasza — zostańcie.
Po odejściu sołtysa i owych chłopów, Mendel Tomasza do swej stancyjki zaprosił.
— Słuchajcie — rzekł — Tomaszu, wy porządny gospodarz, wy obuwatel, wy osoba, mnie was żal.
Chłop westchnął.
— Powiedzcie Tomaszu, wiele wasze kunie byli warte?
— Najbiedniej ze dwieście pięćdziesiąt rubli.
— Ładna suma, na moje sumienie, ładna suma. Oj, żebym ja to miał w swoim majątku!
— To też właśnie żal... kużdego bydlęcia żal, a dopieroż...
— Ja wam co powiem. Chcecie wy swoje kunie znaleźć?
— Ty co wiesz?! zawołał chłop, zrywając się z miejsca!
— Co wiesz? co to jest wiesz? Wy czysty warjat jesteście! ja się pytam, czy macie chęć swoje kunie odzyskać — a wy robicie awanturę, wy robicie krzyk. Czy ja was proszę o krzyk!
— No jakże?
— Jeśli chcecie, żebym ja z wami gadał, to siedźcie całkiem cicho, jak jeno krzykniecie, to ja zamykam gębę na cztery zamki i nie powiem ani jedno słowo.
— A ja was do sądu...
— Podajcie do sądu... ja wam nie bronię. Ja waszych kuni nie ukradł, ja o waszych kuniach nic nie wiem; a za posądzenie, za potwarz, to wy będziecie ładnie wyglądali...
— To cóż chcecie?
— Ja już nic nie chcę. Macie ochotę podawać do sądu — podajcie.
— Mendlu!
— Chcecie ze mną po dobrości? to ja będę miał miłosierdzie nad wami.
— Wy wiecie gdzie moje kunie...
— Ja?
— Wy, wy wiecie.
— Co na to zrobić jak kto głupi jest?! Ja wcale nie wiem gdzie są wasze kunie.
— To jakże mnie poratujecie?
— Mam sposób. Dobry, pewny sposób. Wiele wasze kunie byli warte?
— Dwieście pięćdziesiąt rubli.
Mendel zaczął bębnić palcami po stole.
— Dwieście pięćdziesiąt rubli, to jest całkiem ładny grosz, słuchajcie-no Tomaszu.
— Dyć słucham.
— Wy mnie potrzebujecie dać dziesięć rubli.
— Za co?
— Za to, co wam powiem takie słowo, co jest więcej warto.
— O...
— Powiem wam takie słowo, taki sekret, taki sposób, że wy już na drugi, na trzeci dzień, będziecie mieli swoje kunie w stajni.
Chłop zerwał się ze stołka, oczy mu się zaiskrzyły, ręce przed siebie wyciągnął, jakby chciał Mendla za gardło pochwycić, ale ten szybko odskoczył i rzekł:
— Oj Tomaszu, Tomaszu! jakie wy głupie jesteście. Na moje sumienie, takiego głupiego chłopa, to ja jeszcze na swoje oczy nie widziałem.
— Stulisz ty gębę!
— Nie proście wy mnie o to, ale sami lepiej dużo nie gadajcie, bo z takiego gadania mały pożytek jest, a czasem bywa nawet, broń Boże, nieszczęście.
— Jakie nieszczęście?
— Albo ja wiem, na świecie różne przytrafunki bywają. Ja sam chłopa jednego znałem, w innej wsi, porządny gospodarz był, bogaty nawet, tylko miał ten feler, że nie lubił trzymać język za zębami. Dużo gadał, on ciągle gadał. Co wiedział to gadał i co nie wiedział też gadał, przez to on zmarnował się..
— Jak?
— Nieszczęście miał, ogień. Chałupa, stodoła, obora, wszystko mu się spaliło na szczęt, ledwie w jednej koszuli wyszedł z dzieciami swojemi i z żoną.
Tomasza zimno przeszło.
— Spalił się — rzekł, jakby sam do siebie.
— No, patrzcie sami, takie nieszczęście! Było śledztwo, cała komisya była, chcieli się dowiedzieć, skąd taki przypadek paskudny się stał, i nie dowiedzieli się nic, tylko ludzie między sobą gadali, że ten ogień wyszedł z języka, z długiego języka. Co ludzie powiadają to prawda jest, i ja wam radzę, Tomaszu, jeśli chcecie spokojnie na świecie żyć i nieszczęścia nie znać, to siedźcie cicho i w duże gadanie nie wdajcie się. Ja wam powiadam, co gadanie to nie jest gospodarski interes.
Chłop usiadł napowrót przy stoliku, głowę na rękach oparł i zadumał się. Mendel, po izbie chodząc, przyśpiewywał sobie półgłosem. Za piecem odzywały się świerszcze, a wiatr silny huczał na dworze.
Po chwili Mendel odezwał się:
— Ny, Tomaszu, po co wy tu siedzicie? Jeżeli chcecie swoje kunie łapać, złodziejów gonić, to gońcie zaraz, bo szkoda czasu, a jeżeli chcecie się Mendla posłuchać, to też trzeba słuchać zaraz, i to, co ja wam każę, zrobić zaraz, bo później też może być zapóźno.
Chłop poskrobał się w głowę.
— Cóż mam robić? zapytał.
— Jak wasza wola... albo gońcie po świecie złodziejów, albo posłuchajcie mego sposobu.
— A jakiż to wasz sposób?
— Mój sposób! na sumienie, to jest bardzo tani sposób, wy mnie potrzebujecie dać za niego dziesięć rubli. Dacie mnie za niego dziesięć rubli?
— Żebym wiedział, że kunie znajdę, tobym może i dał.
— Znajdziecie?! Co to jest znajdziecie? albo ja wiem gdzie wasze kunie są? albo ja widziałem tych złodziejów, co je ukradli?
— Za cóż tedy mam płacić?
— Jakie wy głupie Tomaszu, jest za co zapłacić.
— Kiej kuni nie znajdę.
— A jeżeli kunie same was znajdą... to co?
Chłop westchnął. Miarkował on swoim rozumem, że Mendel coś wie, że bez przyczyny nie gada. Chciałby rzucić się na niego, z gardła mu upragnioną wiadomość wydobyć, ale zdobył się na spokój. Widmo łuny pożarnej przerażało go. Zapanował nad sobą.
— Pieniędzy kiele siebie nie mam — rzekł — bo jak się to nieszczęście stało, takem się tylko byle jak przyodział, ale przyrzekam wam dziesięć rubli za poradzenie dać. Chcecie wierzyć...
— Oj, oj, takiemu gospodarzowi jak Tomasz, choćby i na sto rubli można zawierzyć. Czy ja się boję? ja się nie boję! Wasze słowo mam, to właśnie tak, jakbym w kieszeni pieniądze miał. Nawet słowo dużo pewniejsze jest, bo pieniądze mogą mi ukraść, a waszego słowa najmądrzejszy złodziej nie ukradnie. Ja wierzę wam.
— Więc radźcie.
— Zaraz, zaraz... przyniosę trochę gorzałki, żeby wy sobie wypili na zmartwienie i żeby wam było ciepło.
Wybiegł z izby, po chwili z flaszką powrócił, nalał wódki w kielich i podając chłopu, rzekł:
— Pijcie Tomaszu na zdrowie i słuchajcie co ja wam powiem. Tylko naprzód wyrzućcie sobie z waszej głowy wszystko złe pomyślenie.
— Ja nijakiego pomyślenia nie mam.
— Już ja wiem. Ja wam zaraz powiem, ja wszystko powiem co w waszej głowie jest... Wy sobie myślicie, że Mendel ze złodziejami ma współkę, że Mendel się z nimi zna... wy sobie myślicie, że może sam Mendel złodziej jest.
— No — nie.
— Ja się nawet nie dziwuję, że takie pomyślenie macie, bo na chłopskie grube kombinacye tak wypada, ale weźcie wy na delikatne kombinacye, to sami zobaczycie, że ten interes całkiem inaczej wygląda.
— Niby jak?
— Jak? Po pierwszego, Mendel dużo jeździ po świecie; po drugiego, Mendel zna różne ludzie; po trzeciego, Mendel wam bardzo wielgi przyjaciel jest. Mendel żadnych złodziejów nie zna, ale takiego człowieka zna, co na kużdy interes sposób ma. Jest taki żydek. Wy myślicie że on złodziejów zna? Wcale nie zna — ale ma różne sposoby, może ich straszyć, a uni się jego bardzo boją. Wy pojedziecie do tego żydka.
— Daleko?
— Całkiem półtorej mili, do miasteczka — wy jego tam znajdziecie.
— A jak się mam pytać, jak się nazywa?
— Wcale wy nie potrzebujecie pytać, ani on nie potrzebuje się nazywać. Sama droga do niego zaprowadzi. Jak staniecie na rynku, to tam obaczycie szynk Jojny, z czerwonemi okiennicami.
— Wiem.
— A koło tego szynku na prawo idzie maluśka uliczka, wiecie?
— Wiem.
— Będziecie szli tą uliczką prosto przed siebie i rachowali domy co po lewej stronie stoją... jak narachujecie sześć domów, to obaczycie siódmy, a w tym siódmym będzie sień. W jednej połowie szewc mieszka, a w drugiej połowie są znowuż drzwi, a na tych drzwiach wisi uździennica. Zwyczajna chłopska uździennica parciana.
— Uździenica?
— Ny, uździenica, wielgie mecye! nie widzieliście nigdy kawałek uździenicy?
— Juści widziałem.
— Wy otworzycie te drzwi i wleziecie do izby. Tam będzie sobie siedział jeden żydek.
— I co ja mam jemu powiedzieć?
— Wy nie macie jemu ani jedno słowo powiedzieć. On taki mądry jest, że po oczach waszych zaraz pozna, że wy się nazywacie Tomasz Szczygieł, że jesteście gospodarz z Biednowoli, że wam się przytrafiło nieszczęście i że wy przyśliście do niego prosić, żeby on was w tem nieszczęściu poratował. On taki mądry jest, na moje sumienie!
— Tedy cóż mam robić?
— Całkiem nic. Pojechać tak, jak powiadam do miasteczka, odszukać rynek, Jojny szynk, uliczkę, siódmy dom po lewej stronie, uździenicę na drzwiach i tego żydka w izbie. Do żydka nie gadać nic, ani jednego słowa, tylko przed nim położyć pięćdziesiąt rubli i wracać do chałupy.
— Pięćdziesiąt rubli!?
— A tak!
— No, to wolicie stracić dwieście pięćdziesiąt aniżeli sześćdziesiąt?! Gdzie u was głowa?.. gdzie u was rachunek jest? Ja powiadam, że z wami, z chłopami, niema nigdy sposobu do porządku dojść. Zdaje się gospodarz wielki, pierwsza osoba w całej wsi, a jak do interesu przyjdzie, to mu się głowa zaraz gdzieś zapodzieje. Oj Tomaszu, Tomaszu, powiedzcie wy mnie: gdzie wasza głowa jest?
— Gdzie ma być?! Głowa jak była tak i jest, jeno mi się wydaje, że pięćdziesiąt rubli dla onego żydka będzie za dużo.
— Jak chcecie... Radzę wam zróbcie tak, jak powiadam.
Chłop pomyślał chwilkę.
— A no, rzekł, cóż mam robić? Jadę.
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze, ja widzę mój Tomaszu, że wy jesteście mądry człowiek, na moje sumienie! Tylko to wam powiadam, moi kochani, i to was przestrzegam, żebyście nie gadali nic. Teraz taki paskudny czas, dużo łajdaków po świecie chodzi, oni wszystkie cygary palą, ogień ze sobą noszą, broń Boże, może być paskudny wypadek. Co to, ogień we wsi, to nie bagatelna rzecz. Cała wieś może, broń Boże, przepadnąć — a za co? dyabli wiedzą za co?
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Tomasz zrobił wszystko co do joty, tak jak Mendel powiedział. Znalazł szynk Jojny z czerwonemi okiennicami, boczną uliczkę, siódmy dom i parcianą uździenicę zawieszoną na drzwiach. W milczeniu złożył na stole pieniądze i powrócił do wsi..
Noc była ciemna, chłodna, deszczyk mżył, wartownicy spali w swoich budach.
Tomasz na łóżku się przewracał, zasnąć nie mógł. Rozmyślał, czy też odzyska chudobę swoją, czy nie? Mendel zapewniał go, że ten, co w izbie pod uździenicą mieszka, jest bardzo rzetelny człowiek i że jego słowo warto więcej niż złoto i srebro, niż brylanty nawet.
Gdy już kury z północka piać zaczęły, zdawało się Tomaszowi, że słyszy jakieś stąpanie koło chałupy.
Zarzucił kożuszynę na grzbiet i wybiegł na podwórko. Przed stajnią zbiedowane i spocone stały jego koniska.
Niewiadomo czyja ręka przyprowadziła je do domu.
Chłopisko dziękował Bogu, że stratę swoją odzyskał, chociaż go to kosztowało sześćdziesiąt rubli papierkami i złoty groszy sześć, co za latarnię sołtysowi musiał zwrócić.