Z lat nadziei i walki 1861 — 1864/Przeczucie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Anc
Tytuł Przeczucie
Pochodzenie Z lat nadziei i walki 1861 — 1864
Wydawca Księgarnia Feliksa Westa
Data wyd. 1907
Miejsce wyd. Brody
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
Przeczucie.

Powstanie styczniowe było — jak wiadomo — niespodzianką, nietylko dla całego narodu, ale nawet i dla Komitetu Narodowego Centralnego, który się poczuł bezsilnym wobec wypadków, spowodowanych branką, tym piekielnym wymysłem duszy Zygmunta Wielopolskiego. Nic więc dziwnego, że należąc do organizacyi i mieszkając podówczas w Włocławku wraz z mym serdecznym druhem i kolegą Józefem Stępowskim, o mającym nastąpić wybuchu nic nie wiedzieliśmy. Nic o tem także nie wiedział i naczelnik miasta Włocławka, Zagórski, sybirak, zajmujący podówczas stanowisko, zawiadowcy, czyli jakby dzisiaj powiedziano naczelnika stacyi kolejowej. Dopiero dnia 23. stycznia przywiózł nam Władysław Sławiński wysłaniec Rządu Narodowego, pociągiem kuryerskim z Warszawy znany manifest, proklamujący ogólne powstanie przeciwko wrogowi.
Radość, przerażenie i osłupienie napełniały naprzemian serca nasze, a poczciwy Józef, który przez dłuższe mieszkanie w Warszawie, obeznany był lepiej z tajnikami organizacyi, posmutniał gwałtownie, nie mogąc powstrzymać swych złowrogich przeczuć klęski. Ja miałem lepszą otuchę, gdyż dopiero od kilku miesięcy powróciłem z Petersburga do kraju i o organizacyi słabe a podniosłe miałem wyobrażenie.
Z tem wszystkiem obaj poczuwaliśmy się do obowiązku udania się na pole walki, lecz na Kujawach o żadnym oddziale powstańczym słychać nie było. Po naradzie więc z Zagórskim, stanęło na tem, iż powierzchownie nadal nasze obowiązki nauczycielskie pełnić będziemy, przy tamtejszem pięcioklasowem progimnazyum, a tymczasem całemi naszemi siłami wspierać będziemy tworzenie się nowych oddziałów w okolicy.
Tak więc codziennie prawie nocami, a to na przemian, wyjeżdżaliśmy ekstrapocztą, z depeszami nadchodzącymi z Warszawy, do okolicznych miejscowości a jeden z wtajemniczonych oficerów, Moskal rodem, w nocy zwykle, przychodził nas informować o ruchach Moskali.
Pierwszy oddział kujawski formować się począł w lasach pod Kowalem, pod dowództwem majora Ulatowskiego, byłego wojskowego z powstania 1831 r. Rwaliśmy się, aby tam pójść, lecz zacny Zagórski od tego nas wstrzymywał, zasłaniając się rozkazami Rządu Narodowego, który polecał nam wstrzymać się, aż do zawiadomienia.
Nareszcie w nocy z dnia czwartego na piąty lutego, stawił się u nas nieznany nam młodzieniec, z komunikatem władz organizacyjnych, iż mamy mu wskazać marszrutę do obozu, do którego sami udać się powinniśmy. Młodzieniec ten był to Juliusz Erlicki, lat około 21 liczący, były wychowaniec korpusu leśnego w Petersburgu, pełniący wówczas służbę w leśnictwie włocławskiem, jako tak zwany podleśny biurowy. Był on wyekwipowany na wojnę, przywiózł bowiem z sobą stary pałasz żandarmski w blaszanej pochwie, dwa pistolety jednorurkowe i jedną kruciczkę dwururkową do dwunastu centymetrów długą. My z Józefem nic nie mieliśmy a wobec stanu wojennego i prawie nieznajomości miejscowych ludzi w Włocławku, gdzie ja zamieszkiwałem od 5 miesięcy a Józef od dwóch zaledwie, zdobyć się mogliśmy na kupienie dwóch noży rzeźnickich w pochwach blaszanych, jako uzbrojenie a dwóch kożuszków krótkich, wieśniaczych i wysokich butów, jako wyekwipowanie.
Dzień następny nie wyjdzie nigdy z mej pamięci.
Dla niepoznaki nie przerwaliśmy dnia tego wykładów, tak w szkole, jak w pensyonatach nie zwierzając się nikomu a zostawiając tylko pisemne zlecenia, co do naszych osobistych interesów, sekretarzowi progimnazyum. Dopełnialiśmy o tyle, o ile było można nasze wyekwipowanie a wieczorem zamknęliśmy się we trzech w naszem mieszkaniu.
Było to na końcu miasta, przy ulicy prowadzącej do Kowala, w domu piwowara Bojańczyka, na poddaszu, gdzie zajmowaliśmy trzy pokoiki z kuchnią. Zasłoniwszy dobrze okienka poddasza, zajmowaliśmy się laniem kul do pistoletów i ostrzeniem pałasza i naszych noży za pomocą ręcznej osełki, jakoteż nabijaniem kruciczki loftkami a w tych wszystkich wojowniczych przygotowaniach Juliusz był naszym mistrzem; ja bowiem i Józef nie znaliśmy się zupełnie na rycerskiem rzemiośle.
Rozmowa rwała się i nie kleiła: każden z nas skupiał się w sobie, oceniając ważność i stanowczość chwili.
Najpoważniejszym z nas był Józef, nie dlatego iż mając lat 24 był o dwa lata starszy odemnie, lecz z natury i z sierocej doli swojej. Ojciec jego były oficer z powstania listopadowego, jakoteż i matka, osierocili go w bardzo młodym wieku a opieka stryja także wojskowego i byłego emigranta, nie zawsze mogła dorównać rodzicielskiej, tembardziej, że stryjenka, Francuzka, nie odznaczała się podobno łagodnością charakteru. Po skończeniu gimnazyum w Lublinie spotkaliśmy się w 1857 r. w Petersburgu, gdzie na jednej ławie oddaliśmy się studyom fizyczno-matematycznym.
Podniecony ruch narodowościowy wyswobodzeniem Włoch, wieści dochodzące nas o szkole polskiej wojskowej, utworzonej przez Wiktora Emanuela, o legionach polskich we Włoszech i na Mołdawii, pociągnęły Józefa w 1860 r. z wielu innymi gorętszymi a rozporządzającymi jakiemikolwiek funduszami do opuszczenia Petersburga i emigrowania. Przekonawszy się na Mołdawii o bezpodstawności tych wieści, powrócił on cichaczem, lecz już nie do Petersburga, tylko do Warszawy, gdzie życie narodowe coraz silniejszem biło tętnem.
Niepodległość Ojczyzny, która była celem jego marzeń, kazała mu zapomnieć o swojej karyerze i pozostać w Warszawie, gdzie dla uzyskania wpływu na klasy pracujące, wpisał się w poczet robotników w fabrykach na Solcu. Tam pozostawał rok przeszło a tylko chwilowe zamknięcie uniwersytetu, po zaburzeniach studenckich 1861 r. i amnestya, która dla nas wszystkich nastąpiła w 1862 r., pozwoliły mu stawić się do ostatnich egzaminów w sierpniu 1862 r.
Młodo więc przeszedł poważną szkołę życia a znając tajniki organizacyi narodowej, wielce pesymistycznie zapatrywał się na losy rozpoczętego powstania.
— Iść powinniśmy, bo to nasz obowiązek gdy się krew leje, pójdziemy więc, ale na śmierć niechybną.
Juliusz, choć z nas najmłodszy, z natury trzpiotowaty, podzielał w zupełności zdanie Józefa, lecz jako prawdziwy wychowaniec korpusu moskiewskiego, zakonkludował.
— Ot, wiecie co, to może ostatni dzień naszego życia, pójdźmy gdzie pohulać.... tyle naszego, co dziś użyjemy.
Ja tylko jeden nie podzielałem ich niewiary w przyszłość, starałem się natchnąć ich ufnością którą tylko w sobie podtrzymywałem, na podstawie wysokiego wyobrażenia o Komitecie Centralnym.
— Nie wszyscy, mówiłem, co idą na wojnę, zginąć muszą. Wprawdzie żywcem się wziąć nie pozwolimy, a gdy lud i cały naród będzie z nami, dlaczego nie mamy zwyciężyć.
To ich jednak nie przekonało i ciężkich ich przeczuć w niczem zmienić nie mogło. Dla rozproszenia takowych gotów byłem przychylić się do propozycyi Juliusza, ale chwila była zbyt poważną, a poczciwy Józef tak smutny, że wniosek trzpiota sam przez się upadł i zajęliśmy się w dalszym ciągu ostrzeniem noży naszych.
Było około 10 wieczorem — ciemność i cisza panowały dokoła, gdy dało się słyszeć lekkie a znane nam do drzwi pukanie. Wszedł ów oñcer a upewniwszy się, że jesteśmy sami, powiedział nam szeptem te tylko słowa:
— Jutro, o świcie, wyruszamy w trzy kompanje, w kierunku Kowala, zawiadomcie kogo należy.
W godzinę potem pocztylion przygrywając na trąbce, przewiózł mnie przez rogatki strzeżone przez wojsko, Moskale bowiem wówczas jeszcze wielki respekt mieli przed trąbką poczciarską i ta w zupełności paszport zastępowała. Na ranem już powracałem tą samą bryczką pocztową i w drodze minąłem się z zapowiedzianą przez oficera wyprawą.
We dnie znowu byliśmy na lekcyach, jak zwykle, a żegnając się po obiedzie z poczciwym sekretarzem szkoły, Bronisławem Kwiatkowskim z znaczącym uściskiem dłoni wręczyliśmy mu list z prośbą, aby go dopiero nazajutrz otworzył.
Wieczorem dla niepoznaki rozłączyliśmy się z Juliuszem, który oddzielnie odjechał, wraz z swoim pałaszem i jednym z dwóch pistoletów.
Około 9 wieczorem i my z Józefem wyruszyliśmy ekstrapocztą, mając za pasem nasze wielkie noże, on miał oprócz tego pistolet, a ja wyż wymienioną kruciczkę, kożuszki i buty wielkie osłoniliśmy płaszczami, a Józef, któremu zabrakło czystej bielizny, włożył na siebie dwie moje nowe koszule, które mi niedawno matka naznaczyła chemicznym atramentem, wypisując całe imię i nazwisko moje; dzięki trąbce pocztyliona, wyjechaliśmy bez przeszkody z miasta traktem prowadzącym do Brześcia Kujawskiego.
Jeszcze przed północą znaleźliśmy się we wsi Ołgonowie, w patryotycznym domu państwa Boguszów, gdzie zastaliśmy kilkunastu powstańców, udających się do oddziału. Brat młodszy gospodarza, ś. p. Andrzej, były żołnierz Mierosławskiego z 1848 roku, patryota i męczennik sprawy, (w kilka tygodni potem był powieszony w Włocławku) rozdał pomiędzy nas broń, poczem przekąsiwszy nieco, spoczęliśmy pokotem na sianie, przebudzono nas przed świtem i kilku drabiniastymi wozami odwiózł nas Andrzej Bogusz do obozu majora Ulatowskiego, rozłożonego w lesie cieplińskim, niedaleko Przedcza, tam zastaliśmy Juliusza, który w charakterze porucznika-instruktora, ćwiczył rekrutów w maszerowaniu i nas obydwóch chciano uczcić podobnem dygnitarstwem. Nietylko żeśmy tego nie przyjęli i podoficerami nawet zostać nie chcieliśmy a piękne nasze dubeltówki wraz z ładownicami, odstąpiliśmy więcej umiejętnym od siebie, stając ochoczo w szeregach prostych kosynierów.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Zostawiając do innego ustępu opisanie obozu i szczegółów jego organizacyi, ograniczę się tu do powiedzenia, iż dnia 8. lutego przybył i objął dowództwo oddziału Kazimierz Mielęcki. Major Ulatowski został komendantem piechoty, a nasz towarzysz Juljusz Erlicki był jednym z najczynniejszych jego pomocników, dowodził on naszą kompanją, był wesół i męczył nas bez litości swemi ćwiczeniami.

Druha mego Józefa nic rozerwać, ani znużyć nie zdołało; był on ciągle pogrążony w zadumie i melancholii, a najkomiczniejsze sceny obozowe nie mogły wywołać na usta jego uśmiechu.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Dnia 10. lutego o świcie oddział nasz, opuszczając stanowisko, został zaatakowany od tyłu przez nadchodzących Moskali, Zakomenderowano: „na lewo-zwrot—marsz!“ i za chwilę staliśmy pod lasem wyciągnięci w długą linję, przed naszym frontem stał Juliusz z pałaszem w ręku, a pierwszy strzał Moskali, zwalił go na ziemię.
Zabrzmiała znowu komenda: „tyraljerzy naprzód!“ a po wymienieniu kilkunastu strzałów, zakomenderowano: „kosynierzy marsz naprzód—hurra!“
Rzuciliśmy się kupą bezładną do lasu, gdyż utrzymanie szeregów nie było tam możebnem. Tyraljerzy moskiewscy uciekając odstrzeliwali się, a nie ubiegliśmy jeszcze i dziesięciu kroków, gdy mój druh najserdeczniejszy Józef, padł tuż obok mnie, nie domówiwszy całego „hurra!“ ..........

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Tak się spełniło przeczucie moich przyjaciół, a gdy nazajutrz złożony na łożu boleści w przyległej wiosce, odzyskałem chwilowo przytomność, opowiedziano mi, iż pomiędzy ośmnastoma poległymi w potyczce cieplińskiej, ośmnastoma barbarzyńsko pokłutymi i obdartymi przez wrogów, pochowano także i młodego profesora z Włocławka, nazwiskiem Bolesław Anc, jak to wskazywały strzępy koszuli na których nazwisko to było wypisane.
Zostałem więc upiorem i nic dziwnego, że ogłoszony za umarłego, tem mianem zostałem powitany w kilka miesięcy potem, przez nieboszczyka już niestety, kolegę mego Bronisława Grabowskiego, który spotkawszy mnie na ulicy Wierzbowej, zapytał głośno, czy zmartwychwstańca, czy upiora wita?.....

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Niech to wspomnienie będzie grudką ziemi złożoną dłonią przyjaciela, na zapomnianej mogile!...

Lwów — Styczeń 1904.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bolesław Anc.