<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Z papierów po nieboszczyku czwartym
Podtytuł Obrazek
Wydawca W. Czajewski
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział drugi: zawierający w sobie cząstkę autobiografii nieboszczyka czwartego i będący zarazem wstępem do dalszego ciągu.

C

Czy człowiek — pisze w swoim pamiętniku ś. p. czwarty — może mieć o to pretensyę do losu, że nie dano mu stąpać po różach? Mojem zdaniem — nie. Czy ma prawo narzekać, że nie posiada majątku Rotszylda? — także nie; czy wreszcie godzi mu się sarkać, że nie zajmuje bardzo wysokiego szczebla na drabinie społecznej? — i to nie. Stąpać można po trawie lub po bruku, i to nie jest nieszczęściem; potrzeby życia opędzać umiarkowanym zarobkiem i to jest prawie szczęściem; pełnić obowiązki, przywiązane do skromnego stanowiska uczciwie, i to jest, możecie wierzyć, lub nie wierzyć, całem szczęściem.
Zawsze starałem się wpajać takie przekonanie w mych uczniów. Niektórzy zrozumieli mnie i źle na tem nie wyszli: większa część słuchała słów dobrej rady, niby bajki o żelaznym wilku; jednem uchem chwytała, wypuszczała drugiem i, nie dziw, że w życiu znalazła gorycz i rozczarowanie.
Jedno jest tylko największe, mojem zdaniem, nieszczęście — nie być niczem, zostać po długich latach pracy i uczciwego życia istotą na nic nikomu nieprzydatną i niepotrzebną.
To, zaiste, jest nieszczęściem prawdziwem.
Urodziłem się na wsi, w dzień Trzech Króli, temu lat pięćdziesiąt z okładem.
Ojciec mój był oficyalistą folwarcznym; nazywali go panem rządca, zapewne dlatego, że sprawował rządy nad kilkoma fornalami, tylomaż parobkami i pastuchem.
Pierwszy dar, jaki otrzymałem od ojca po przyjściu na świat, było imię, a ponieważ urodziłem się w dzień Trzech Króli, więc wypadało mnie ochrzcić na Kacpra, Baltazara lub Melchiora...
Ojciec dał mi to ostatnie, dlatego, że imię Kacpra nosił nasz pastuch, więc jakoś nie wypadało nadawać je synowi pana rządcy; Baltazar, kowal wiejski, był to pijak sławny na całą okolicę, więc także nie — zostałem tedy Melchiorem. Prócz tego imienia i uczciwego nazwiska Kurkiewicz, nic mi rodziciel mój więcej nie dał, nie dlatego, ze nie chciał, lecz z powodu, ze nie mógł, a nawet szczerze mówiąc, i chcieć biedak nie mógł, gdyż umarł w trzy lata po mojem urodzeniu.
W rok później za ojcem poszła i matka i zostałem na świecie sam jeden.
Nie mogę powiedzieć, żebym był bez opieki. Owszem, krewni mnie brali do siebie, trochę byłem u stryja, trochę u wuja, to znów u babki jakiejś, u ciotki, aż wreszcie, mając lat dziesięć życia, zająłem stanowisko ucznia przy organiście w Patykach.
Nie utrzymuję, że było mi tam źle; owszem, ile razy popędliwa z natury organiścina wytargała mnie za uszy, tyle razy organista, łagodny człowieczysko, gładził mię po głowie i tak to jakoś szło jedno w długie i jedno za drugie.
Nauczyłem się czytać, pisać i rachować, trochę po łacinie i liznąłem cokolwiek wykształcenia muzycznego, które zacząłem był systematycznie, od abecadła, to jest od poruszania miechem i obcierania organów z kurzu — potem, stopniowo, poznałem tajemnice kluczów, klawiszów i pedałów, tak, że podczas nieobecności organisty, mogłem go, bez wielkiej krzywdy dla uszów parafian, zastąpić, co zresztą, jak mniemam, potrafiłbym i dziś jeszcze uczynić — i com też uczynił na ślubie panny Wandy, o czem na właściwem miejscu podana będzie szczegółowa relacya.
Kiedym doszedł do czternastu lat życia, w losie moim zaszła duża zmiana.
Proboszczem parafii w Patykach, w której, wedle sił i uzdolnienia mego, Bogu, organiście i ludziom służyłem, był ksiądz Eustachy Maciejowski, kanonik, człowiek napozór surowy, ale w gruncie rzeczy, jak to teraz zwłaszcza ocenić mogę, mąż nieprzebranej dobroci.
To mu tylko do pewnego stopnia mam za złe, że aczkolwiek wiedział, iż moje imię jest Melchior, nazywał mnie zawsze smykiem, skurczypałką, strachem na wróble, żbikiem, a kiedy był w wyjątkowo złym humorze — obwiesiem.
Było mi to nieco przykro, ale zczasem przyzwyczaiłem się tak dalece, że jak tylko zawołał „smyku!“, przybiegałem natychmiast z pytaniem: co rozkaże?
Otóż jednego dnia zawołał mnie ksiądz kanonik do siebie i rzekł surowo:
— Dość już zbijasz bąki, skurczypałko! Trzeba się uczyć. „Disce puer, ego te faciam mości panie.“ Wiesz, kto to powiedział?
— Wiem.
— A zkąd?
— Uczyłem się.
— No, no! To dobrze. Otóż szkoda cię, żbiku, żebyś przy tutejszym dławidudzie zmarniał. Nie nauczy on cię więcej nad to, co sam umie, a sam umie tyle, co i ty. Trzeba iść do szkoły, pójdziesz?
— Pójdę.
— A cóż tam będziesz jadł, basałyku?
— Nie wiem.
— A, chęć do nauki masz?
— Mam, księże kanoniku.
— Otóż widzisz, obwiesiu, masz tu trzy rzeczy: primo, list do księdza prefekta, secundo, list do nauczyciela łaciny, tertio, dwa złote na drogę. Rozumiesz?
— Rozumiem.
— Byłeś kiedy w X?
— Nie byłem, ale trafię.
— Jest dziewięć mil z ogonem.
— To nic.
— Patrzcie go! Otóż dziś spakujesz swoje manatki, organiścina zrobi ci tłomoczek. Jutro po mszy, o siódmej rano, pójdziesz do X. Uważaj dobrze, co ci powiem. Naprzód dróżką po za ogrodem, przez łąki do figury, potem skręcisz na gościniec na prawo i będziesz się trzymał gościńca, nie zbaczając, ten gościniec już cię do samego X. doprowadzi. A nie leć, jak postrzeleniec, bo się zmęczysz; tylko idź równo, ciągle jednakowo. Koło południa znajdziesz się w lesie, tam będzie karczemka, przy niej studnia. Rozumiesz?
— Rozumiem.
— Będziesz miał w osobnym węzełku chleb i ser, który ci da kucharka. Lubisz ser, żbiku?
— I jak!
— To dobrze. Zatrzymasz się przy tej karczemce; chleb z serem zjesz, wodę w studni będziesz miał wyborną, napijesz się i odpoczniesz, przynajmniej dwie godziny. Potem pójdziesz dalej gościńcem i będziesz szedł aż do miasteczka, w którem, jak słyszałeś zapewne, jest klasztor ojców bernardynów.
— Wiem.
— Pójdziesz wprost do klasztoru, u furty zadzwonisz i wyjdzie do ciebie furtyan, brat Achacy. Powiesz mu, kto jesteś i że odemnie przychodzisz. Już tam wiedzą o tobie, smyku jeden. Dadzą ci kolacyę i nocleg. Pokłonisz się odemnie ojcu Serafinowi. Pamiętaj.
— Pamiętam.
— Rano, jak usłyszysz dzwonek, masz wstać, być na jutrzni, a po śniadaniu, który z braci wyprowadzi cię na drogę i pójdziesz już wprost do X., z małemi odpoczynkami. Lekki jesteś i zdrów, powinieneś być na miejscu koło godziny trzeciej po południu.
— Będę, księże kanonika.
— To dobrze. Gdy będziesz już w X., zapytaj o księdza prefekta. Ktokolwiek wskaże ci, gdzie on mieszka. Pójdziesz tam, oddasz list i będziesz robił wszystko, co ci prefekt każe. Jak będziesz uczciwy, pilny, posłuszny, wyjdziesz na ludzi — jeżeli nie, zostaniesz prawdziwym obwiesiem. Miej sobie to przedewszystkiem w pamięci, że kto z Bogiem, Bóg z nim, oraz, że jak sobie kto pościele, tak się wyśpi... Teraz idź i manatki zbieraj, smyku, a jutro zobaczymy się.
Spadło to na mnie tak niespodzianie, że nie wiedziałem na razie, czy się cieszyć, czy smucić. Radowała mnie myśl o szkole, ale też i starych śmieci żałowałem. Od małego taką miałem naturę, żem się przywiązywał do ludzi. Organista był wcale niezły człowiek, organiścina, kobieta twardej ręki, ale miękkiego serca, dziad Marcin z kościami poczciwy, ludzie we wsi przychylni. Nie mówię już o księdzu, dla którego czułem cześć głęboką.
Żal mi było dobrych ludzi, żal stancyjki pod strychem, żal kościoła, w którym było tyle pięknych obrazów, a i organów też żal. Całą noc oka zmrużyć nie mogłem, a gdy nad ranem usunąłem, obudził mnie głos sygnaturki. Stary Marcin na mszę dzwonił. Oblałem głowę zimną wodą, ubrałem się pospiesznie i pobiegłem do zakrystyi, myśląc, że posłużę do mszy kanonikowi ostatni raz...
Ostatni raz!...
Po mszy św., w zakrystyi, gdy ksiądz zdjął z siebie ornat, skinął, abym się zbliżył. Wziął mnie za ucho delikatnie i rzekł:
— Słuchaj, smyku i pamiętaj całe życie, że praca i uczciwość, to podstawa twej przyszłości. Starszych słuchaj, ucz się, bądź dobrym. Jak skończysz szkoły, pomyślę, co masz dalej czynić, a teraz w imię Boga idź...
Rzekłszy to, zrobił nademną znak krzyża i pocałował mnie w głowę.
Wówczas stało się we mnie coś dziwnego. Nie zapłakałem, ale ryknąłem głosem wielkim i rzuciłem się do nóg mego dobroczyńcy. Podniósł mnie, ucałował raz jeszcze i popchnął lekko, mówiąc:
— Idź że, idź już, babo!
Sam odwrócił się szybko i poszedł na plebanię.
O dobry, szlachetny, poczciwy księże! Póki żyć będę, wdzięczność moja dla cię nie wygaśnie. Dałeś mi przyszłość, wspomogłeś, pchnąłeś na drogę dobrą, ale to wszystko nic w porównaniu ze skarbem, jaki się mieścił w twojem błogosławieństwie i pocałunku ojcowskim! Zniżyłeś się do mnie, sieroty ubogiego, który nigdy żadnej pieszczoty nie znał! Przycisnąłeś mnie do serca. Od tej pory uczułem w sobie zmianę na lepsze, jakiś świat zupełnie nowy a piękny otworzył się przedemną.
Poznałem w sobie godność ludzką i, jeżeli w mojem późniejszem życiu były jakie dobre uczynki, jeżeli w sercu mem wyrosły i utrwaliły się przekonania i zasady uczciwe, to tylko dzięki temu pocałunkowi zacnego i szlachetnego człowieka.
Szedłem ścieżką po za ogrodem, przez łąkę, ku figurze, dumny, jak król, z piersią przepełnioną uczuciem radości. Łąka mi pachniała, promieniało słońce, a wszystko dokoła było takie piękne, takie jasne i uśmiechnięte, że mi łzy szczęścia wyciskało z oczu.
Rozpisałem się nieco obszerniej o tym momencie, gdyż był on jedynym punktem jasnym w mojem życiu szarem i powszedniem.
Milszych wzruszeń, rozkoszniejszych wrażeń nie miałem.
Raz tylko jeden, niby... ale to do rzeczy nie należy.
Przeszło, minęło i przebolane, przecierpiane, zagrzebałem na samem dnie serca.
Niech tam śpi snem wiekuistym — i śpi — ale ów pocałunek, złożony na czole sieroty, pozostał zawsze gwiazdą, która mi do samej śmierci przyświecać będzie.
Jużem cię od tego czasu nie widział, dobrodzieju mój szlachetny, już kamienny krzyż na grobowcu twoim mchem obrósł, a ja cię zawsze pamiętam, kocham, czczę i modlę się za twoją duszę przezacną!...
Czy mam pisać dzieje pięcioletniego w szkołach pobytu? Po co? Dzień za dniem szedł jednakowo, bez urozmaicenia. Oprócz nauczycieli, którzy mnie uczyli języków, matematyki, nauk przyrodzonych, historyi etc., miałem niedostępną guwernantkę, pannę Biedę...
Ludzie unikają jej, a ja powiadam, że to nauczycielka nieoszacowana i, dalibóg, z jej szkoły niezgorsi wychodzą ludzie. Jej to zawdzięczam, ze nie wstydzę się żadnej pracy, że nie znam grymasów, że lubię czarny chleb z solą i przepadam za kartoflami, że nie ciągnie mnie żadna zabawa, że szanuję grosz zapracowany i nie marnuję go napróżno.
Jej zawdzięczam, że jestem i panem i służącym, że potrafię sobie doskonale oczyścić obuwie i ubranie, a nawet i naprawić uszkodzone. Zawsze miałem igłę z nicią w czapce, a szydło i dratwę w kuferku. Jak to się w razie złe przygody przydawało, jak się przydawało!
Kiedym, trzymając się ściśle poleceń kanonika, przybył do X. i oddał list prefektowi, los mój został odrazu ustalony — przyjęto mnie do klasy trzeciej i zacząłem chodzić do szkoły. Ciężko było z początku, ale prefekt mówił, że kto ma młode zęby, może i powinien gryźć orzechy. Gryzło się, gryzło i ostatecznie zgryzło klasę trzecią i czwartą.
Przez dwa lata u księdza prefekta mieszkałem i pożywienie mi u niego dawano; na trzeci rok wziął mnie do siebie pan Klepalski, nauczyciel łaciny.
Za uszy on darł zdrowo, ale poczciwy był człowiek.
Ksiądz prefekt powiedział, że takim dużym chłopom jak ja, darmo kaszy nie dają i że trzeba iść na swój chleb; że zaś właśnie profesor Klepalski, trzymając kilkunastu uczniów na stancyi, potrzebował dozorcy i korepetytora dla malców z pierwszej i drugiej klasy — więc z tej racyi chleb się dla mnie znalazł.
Dostałem kąt w uczniowskiej sypialni, stare łóżko drewniane, stolik zamykany na klucz i objąłem zaraz obowiązki.
Przygotowywałem malców do lekcyj, towarzyszyłem im na spacer, pilnowałem, żeby się uczyli i nie zbijali bąków.
— Od szóstej rano — mówił pan Klepalski — do dziewiątej wieczorem masz tych smarkaczów nieodstępnie pilnować, za wyłączeniem godzin szkolnych; od szóstej do dziewiątej; a po za tem resztą czasu możesz dysponować, jak ci się podoba.
Korzystałem z tej wolności. Zimową porą uczyłem się swoich lekcyj do godziny dwunastej, a do szóstej rano spałem; latem zaś, dla oszczędności świecy, kładłem się spać o dziewiątej wieczór, a robiłem lekcye od trzeciej rano do szóstej.
Za zajmowanie się malcami i za korepetycye, dostawałem, jako się rzekło wyżej, kąt umeblowany i zimową porą ogrzewany, jadło wraz z uczniami, cztery razy dziennie, a oprócz tego miałem opierunek i w gotówce, na garderobę, ośmnaście złotych miesięcznie.
Nie mogę powiedzieć, że mi było źle, tem więcej, że miało się i uboczne dochodziki; za pisanie ćwiczeń, robienie zadań i tym podobne przysługi, jakich zwykle zamożni chłopcy potrzebują od ubogich kolegów.
Nie taję, że i pewien fundusik mi się wiązał, niewielki wprawdzie, aleć zawsze taki, że po skończeniu szkół, miałem za co sprawić sobie cywilne odzienie i jeszcze co nieco w kieszeni pozostało.
A kiedym owe szkoły skończył, kiedym patent dostał i kiedy pan Klepalski mi powiedział, że świat stoi przedemną otworem, to doprawdy zrobiło mi się tak jakoś głupio i tak pusto, żem się o mało nie rozpłakał ze strachu.
Nie cofam wyrażenia — ze strachu.
Nie przeczę, że świat otworem przedemną stał, ale doprawdy zanadto otworem. Jabym wolał był jednę furteczkę maleńką, jednę ścieżynkę, po której przeszedłbym sobie powoli i spokojnie, a tu wrota otwarte na wszystkie cztery strony — idź, dokąd chcesz i wybieraj co chcesz.
Inni to lubią, ja nie.
Gdyby żył ksiądz Maciejowski, udałbym się do niego; onby mi rady nie poskąpił, onby krokami mojemi pokierował — ale niestety, już tego nieoszacowanego, tego prawie świętego człowieka, na świecie nie było.
Zadumany, zakłopotany, poszedłem za miasto, myśląc, że może na świeżem powietrzu, z tchnieniem wiatru, jaka myśl do głowy napłynie.
Szedłem przed siebie, aż nagle usłyszałem za sobą wybuchy śmiechu; zgromadka wesołych kolegów doganiała mnie, wołając:
— Melchior, Melchior!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.