Z papierów po nieboszczyku czwartym/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z papierów po nieboszczyku czwartym |
Podtytuł | Obrazek |
Wydawca | W. Czajewski |
Data wyd. | 1896 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Powracamy znowu do pamiętnika.
„Był u pisarzy starożytnych piękny i godzien uznania obyczaj, ze dzieła swe rozpoczynali od inwokacyi, zwróconej, bądź to do Muzy, bądź do którego z bogów Olimpu, bądź wreszcie do osoby, wybitne zajmującej stanowisko.
Ja się tego zwyczaju nie trzymałem; raz, że wydało mi się rzeczą mniej przystojną pospolite dzieje zwykłego śmiertelnika ubierać w formę klasyczną, a powtóre, że nie władając dość biegle wiązaną mową bogów, nie miałem odwagi puścić się na poezyi flukta rozbujałe. Niniejszego atoli rozdziału bez apostrofy pozostawić nie mogę, a choć uczynię ją w zwykłej, niekunsztownej formie, jednak dogodzę potrzebie serca, które się gwałtem o tę inwokacyę dopomina.
O! Tobiaszu Tupecie, który po długim i pełnym rozmyślań żywocie odszedłeś w krainę cieniów! O Tobiaszu! mężu skromny i za szerokim nie goniący rozgłosem, jakże żałuję, że nie doczekałeś rozwiązania zagadki, która nas obu w swoim czasie zajmowała i była nieraz przedmiotem naszych myśli. Czy pamiętasz, o cieniu wspaniały! jak nieraz, skończywszy partyę szachów, zastanawialiśmy się nad pytaniem: „Co ją do tego skłoniło?“ — i wówczas to inteligencya twoja, o Tobiaszu! i umysł mój własny znajdowały się chwilowo na jednym poziomie. Tyś nic nie wiedział, i ja nie wiedziałem, tyś nie mógł się domyśleć i ja nie mogłem również i byliśmy obaj, niby tabaka w rogu, a to koleżeństwo ciemności, ta wspólność zajmującej nas zagadki, zamieniła się w węzeł przyjaźni, na nici duchów naszych zadzierzgnięty.
Czy pomnisz, o Tobiaszu! chwile, spędzane pod lipą w ogrodzie, lub przy kominku w oficynie, gdziem skromny zajmował pokoik? Przed sobą mieliśmy szachownicę, ale ileż to razy myśli nasze odbiegały od niej i, niby ptaki, unosiły się do wyżyn abstrakcyi, pławiły w atmosferze niedocieczonych zagadnień?
Jam twoich mistrzów nie znał, o Tobiaszu! tyś o moich nie słyszał nigdy w życiu, a przecież znajdowaliśmy pewne punkta, na których twoi i moi schodzili się w jak najlepszej harmonii. A zawsze, Tobiaszu nieodżałowany, kiedyśmy użyli do syta szachów i gimnastyki umysłowej w eterycznych wyżynach abstrakcyi, przeszywała nas strzała pytania: „Co jej po tem?“ — i spadaliśmy obaj na ziemię, na ten padół płaczu, na pole zbożem dojrzewającem wysrebrzone, na łąki woniejące, na lasy i patrzyliśmy sobie w oczy i pytali: „Co jej po tem“?
I ty nic nie wiedziałeś i ja także — i byliśmy obaj ciemni.
O Tobiaszu Tupecie, przyjacielu mój! dla mnie ta zagadka przestała już być zagadką, ale ciebie zabrał nieubłagany anioł śmierci, wprzód nim się nasza wyjaśniła wątpliwość!
Dlaczego też cieniom twoim przypisuję ten rozdział.
Mówiłeś mi niegdyś, że duch ludzki, niby zapalona łojówka szabasowa, wysyła z siebie naokoło promienie... może więc promyk mego ducha, drobniutki i cienki, jak przędza pajęcza, spotka się z ducha twego oślepiającą jasnością, zespoli się z nią i w szeregu drgań eterycznych, w nieujętej mowie światła, w owym języku ognistym, o którym mówiliśmy tyle w swoim czasie, wyśpiewa ci odpowiedź na owo męczące pytanie: „Co jej było po tem“?
Była godzina dziewiąta rano, dzień piękny, słoneczny, miesiąc sierpień u schyłku.
Siedziałem w swojem mieszkanku, na trzeciem piętrze, pod strychem prawie, i piłem herbatę, która stanowi, wraz z dwiema bułkami, mój zwykły posiłek poranny, gdy naraz usłyszałem trzeszczenie schodów i ciężkie kroki.
Tylko hipopotam, lub tapir mógłby podobny efekt ciężkiemi stopami wywołać, ale cóżby takie zwierzę gruboskórne mogło mieć za interes do filologa? A przecież do mnie, gdyż schody wyłącznie do mojej prowadziły izdebki.
Jakoż do mnie.
Otworzył drzwi nagle i wszedł, schyliwszy się w nich, mężczyzna wzrostu ogromnego, o karku bawolim, ogorzały na twarzy, z wąsami, jak pęk konopi. Wszedł i odrazu, głosem, któryby umarłego mógł przebudzić, ryknął:
— Czy zastaję pana Melchiora Kurkiewicza?
Dałem mu do zrozumienia, że w samej rzeczy ja noszę to nazwisko i przeprosiłem go za mój strój negliżowy. O tej bowiem godzinie używałem zazwyczaj szlafroka, co mi, ze względu na moje lata i zdrowie, niezbyt osobliwe, wybaczonem być winno.
— Ja tam nie jestem panna — odrzekł opryskliwie.
Nie mogłem znaleźć nic do nadmienienia przeciwko tej uwadze i zapytałem, z kim mam honor?
— A to, panie kochany, honor honorem, a interes interesem. Jeżeli panu o to chodzi, to ja się nazywam Biernacki, na imię mi Michał, jestem rządca z Woli, od pana sędziego Kwiecińskiego i, niech mnie wściekłe psy zjedzą na śniadanie, jeżelim kiedy widział takie podłe schody, jak te, które do pańskiej ciupy prowadzą.
Przykro mnie to dotknęło, albowiem mieszkanie moje ciupą nie jest bynajmniej, a są ludzie, którzy mieszkają w gorszych.
— Czemże służyć mogę? — zapytałem.
— Przychodzę w interesie. Wszak to pan afiszowałeś się w „Kuryerze“?
— Ja się afiszowałem? Co pan mówi?
— Toż stoi wydrukowane: Pedagog oto, doświadczony... oto, jak byk, panie dobrodzieju!
— O, panie, co innego jest afiszować się, a co innego ogłaszać, że się daje lekcye.
— E! kochany profesorze, to głupstwo! Jak zwał, tak zwał, aby co dał. Krótko i węzłowato! Mój dziedzic wyczytał ten afisz, czy, jak się panu podoba, ogłoszenie i polecił mi nie wprost, ale boczkiem, stronami, przewąchać, co z pana za ptak?
— Przewąchać? Com za ptak?
— A cóż pan chcesz, przecież trudno brać do domu człowieka, o którym się nic nie wie. Może być jaki kryminalista, bo, proszę pana, czy to teraz mało różnego łajdactwa na świecie? Więc przewąchałem i dowiedziałem się, że jest z pana facet uczciwy. Obecnie przychodzę w imieniu dziedzica, który sam przyjechać nie może, bo mu artretyzm piekielnie w nodze dokucza, przychodzę tedy, aby panu zaproponować posadę...
— Na wsi?
— A cóż to pana ma przerażać? Na wsi też ludzie mieszkają i po równej ziemi chodzą, nie po takich schodach łajdackich, jak pańskie. Otóż, krótko mówiąc, bez żadnych ceregielów, prosto z mostu: trzydzieści rubli na miesiąc, pokój z opałem i usługą w oficynie, stół we dworze i wszystkiego po same uszy. Życzę brać. Będziesz pan miał dobrze, co się nazywa. Dziedzic nudziarz, bo nudziarz, ale niezgorszy człowiek; ona zacności kobieta, dom zamożny i wszystko pana dojdzie w swoim czasie, a jakbyś się pan chciał ożenić, to przerzucim pana na ordynaryę i damy morgę gruntu pod kartofle, że choćbyś pan miał dwadzieścia i czworo dzieci, to wszystkiego nie zjesz i jeszcze ze dwa wieprzki upasiesz co roku.
Ewentualność pobierania owej ordynaryi i wypasania wieprzków wydała mi się dość dziwna i nieprawdopodobna.
Zachowałem tę uwagę przy sobie i zapytałem:
— I cóż mam za to robić?
— A no, cóż nauczyciel robi? Będziesz pan uczył.
— Czego mianowicie?
— Podobno tylko łaciny.
— Specyalnie?
— Dyabli wiedzą; dziedzic nic nie mówił, ale zdaje się, że specyalnie.
— W jakim wieku chłopczyk?
— Któż panu powiedział, że chłopczyk?
— Domyślam się.
— A toś pan trafił, jak kulą w płot! Właśnie, że dziewczyna.
— W jakim wieku?
— Czekaj-że pan... Jak ja nastałem do Woli, miała blisko dwa lata i łaziła po trawie, jak robak. Ja jestem tam szesnaście, właśnie się na święty Jan skończyło — więc podług prostego rachunku, ma pannica teraz pod ośmnaście...
Przyszła mi do głowy myśl przerażająca, czy czasem ten mniemany rządca nie jest szaleńcem. Wobec jego wzrostu i postaci niedźwiedziej, tudzież wobec mojej szczupłej kompleksyi, byłaby to sytuacya zaiste niebezpieczna.
Zdobyłem się na odwagę i zapytałem nieśmiało:
— Czy też pan dobrodziej nie mieszkał kiedy w Warszawie, przy ulicy Bonifraterskiej?
Usłyszawszy to pytanie, gość mój wybuchnął szalonym śmiechem. Tupał nogami, uderzał się rękoma po bokach, a policzki jego, usta, broda, nos, czoło — wszystko to ruszało się współcześnie. Jak żyję, nie widziałem wybuchu takiej niepohamowanej wesołości i wróżyłem sobie, że nic z niej dla mnie dobrego wyniknąć nie może.
Naśmiawszy się do woli, olbrzym, z wielką poufałością, jakbyśmy się znali oddawna, położył mi ogromne swe ręce na ramionach i rzekł:
— A niechże pana kule biją! Tom się uśmiał serdecznie! Pan mnie brałeś za dezertera od Bonifratrów i zbladłeś, jak kreda, ze strachu. No, uspokój się, dalibóg, przy zdrowych zmysłach jestem i nie zjem pana. Kończmy interes i chodźmy na flaki, bom taki głodny, żebym konia z kopytami pożarł. No, drogi panie, po co tu się namyślać? Pewnie się u pana nie przelewa, a miejsce doskonałe. Brać i Bogu dziękować, że chleb daje.
— W każdym razie, ja się bardzo dziwię...
— Czemu?
— Żeby taka panienka... Co jej po tem? Chyba może na medycynę chce iść.
— Ja nie wiem. Chce, to chce, może tak sobie, dla fantazyi.
— Dla fantazyi, toby było szczególne.
— Panie! co pan za gadanie opowiada? Jedynaczka, pięćdziesiąt włók takiej ziemi, że sadź cebulę od skiby do skiby, las, jak drut, łąki nadrzeczne, z których siano panna w tyfusie-by jeść mogła, jezioro, inwentarz, budynki, a podobno stary i kapitalik ma... Jeżeli tedy taka nie może mieć fantazyj, to kto, u dyabła, mieć je będzie?... Chce się uczyć łaciny, niech się uczy. No, nie?...
— Zapewne.
— No, więc dawaj pan rękę i zgoda!... Oto pieniądze na koszta podróży, na kupno książek potrzebnych i zarazem zadatek dla pana. W preferansa pan grywasz, ma się rozumieć.
— Grywam niekiedy.
— I zapewne dobrze!
— Tak sobie... to zależy... Jak karta idzie, to się co nieco wygra, jak nie idzie, to się cokolwiek przegra.
— Skromny z pana człowiek i nie lubiący się chwalić, a ja właśnie słyszałem od kilku ludzi, ze pan grasz, jak z nut.
Próbowałem protestować, gdyż bynajmniej za dobrego gracza się nie mam, ale rządca mówić nie dał, wcisnął zadatek do ręki i zapowiedział, że za tydzień przyjedzie po mnie na stacyę kolei.
Nigdy jeszcze w życiu mojem nie zdobyłem się na tak szybką decyzyę.
— A teraz — zawołał wesoło — ściągaj pan z siebie ten zatabaczony szlafrok i jazda na flaki!
Zauważyłem w duchu, że styl pana rządcy, aczkolwiek zaprzeczyć nie mogę, że jasny i dosadny, nie był wykwintny, co do flaków zaś, ośmieliłem się zrobić uwagę, że dopiero dziesiąta.
— A to właśnie sam czas! — odrzekł — o suchej gębie do domu nie pojadę, a choć się na każdej stacyi coś przetrąci i, choć mi żona do torby trochę prowiantu na drogę włożyła, jednak porządnie jeść będę dopiero koło północy. Widzisz pan tedy, że muszę założyć jakiś lekki gruncik, bo bardzo głodnym być nie lubię.
Założył też!
Ja patrzyłem i podziwiałem. Zjadł, jedna po drugiej, trzy porcye flaków, do tego ośm bułek, następnie całą porcyę befsztyku z kartonami i na zakończenie ze ćwierć funta sera z kminkiem, zakropił to kilkoma butelkami piwa i wyraził się hypotetycznie, że do pierwszej stacyi kolejowej z głodu prawdopodobnie nie umrze.
Co do mnie, obawiałem się, żeby nie umarł z przesycenia.
Później, gdy objąwszy już obowiązek, mieszkałem na wsi i poznałem normalny tryb życia tego człowieka, przyszedłem do przekonania, że apetyt jego nie ma bynajmniej charakteru zjawiskowego, lecz jest do pewnego stopnia normalny.
Uporządkowałem swoje interesa, załatwiłem sprawunki i w tydzień po wizycie pana rządcy wsiadłem do wagonu.
Co mnie czeka na wsi? Jaka będzie ta nowa życia mego faza?