Z siedmioletniej wojny/Tom I/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Z siedmioletniej wojny
Wydawca Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



V.

Była godzina szósta rano. Okno gabinetu pierwszego ministra, wychodzące na ogród i na taras, na Elbę i zielone łąki u jej brzegów, było otwarte; świeże powietrze poranku niem się wciskało; wspaniały widok na Nowe Miasto, na dalekie góry stąd się roztaczał.
Brühl, który tylko co był wstał z łóżka i wdział przepyszny szlafrok z materji chińskiej, a na głowie miał peruczkę ranną bez pretensji, jedną z półtora tysiąca, jakie zawsze były w zapasie, patrzał machinalnie na krajobraz, ale twarz miał jakąś posępną i zamyśloną.
Na stoliku leżał list otwarty, do którego kilka razy powracał; brał go w rękę, czytał i rzucał z pewnym rodzajem gniewu, jakby go zrozumieć nie mógł.
Na twarzy wszechwładnego ministra lata ubiegłe mało zostawiły śladu: miała ona jeszcze jakiś fałszywy odbłysk młodości, chociaż zarysowywały się na niej fałdy i cera przybierała ten pozór miękkiego grzybka, którym piętnuje człowieka znużenie i zużycie.
Na zegarze Nowego Miasta właśnie dobijała szósta.
Gabinet był widocznie do pracy i dla interesów przeznaczony. Ogromne biuro cylindrowe, w tej chwili otwarte, pełne stało porozrzucanych papierów, na stołach także leżały pliki. Brühl zdawał się oczekiwać na kogoś. Zapukano do drzwi i gdy się te otworzyły, wsunął się raczej niż wszedł o kiju, nogami już powłóczący, zestarzały, z dobrotliwym uśmieszkiem na ustach, w szarym długim cywilnym surducie pater Guarini.
Brühl podbiegł prędko i, chwyciwszy go za rękę, pocałował w nią, a Jezuita dotknął ustami jego ramienia i oczy nań podniósł z wolna.
Minister podsunął mu krzesło, które starzec zajął prędko.
— Piękny dzień — rzekł cicho — bellissima giornata.
— Tak — bezmyślnie odparł minister, który stanął przed nim — ale i piękne dni chmury mają. Nim nadejdą ci, których wezwałem, kochany ojcze, nie mam dla ciebie tajemnic; spojrzyjcie, co Fleming już mi po raz drugi z Wiednia pisze.
Ojciec Guarini dobył szybko okularów i, włożywszy je, z uwagą podane pismo odczytywać zaczął. Na twarzy jego przebiegały niezrozumiałe jakieś wrażenia, które pismo wywierało; wykrzywiała się, przeciągała, marszczyła; ale, nie rzekłszy słowa, ramionami ruszył i, list oddając Brühlowi rzekł:
— Nie rozumiem.
— Ja także — ręce rozkładając szeroko, zawołał minister — potwarz, intryga, chęć pochlubienia się wielką zręcznością; kłamstwo może.
— Nie, Fleming by nie kłamał — dodał pater Guarini — słyszałem u królowej, że jej coś podobnego pisano z Wiednia.
Brühl się nasrożył.
— Cóż to do królowej jejmości należy?
— Ona się też do tego nie miesza — rzekł ojciec — ale gdy jej piszą... Mój Brühlu, zdrajców jest pełno, mogą być i u ciebie.
Zamilkł na chwilę i dodał:
— Dio mi guardi da quella gatta, che davanti mi lecca e di dietro mi sgraffia... (Niech mnie Bóg strzeże od takiego kota, który z przodu mnie liże a z tyłu mnie drapie).
Zapukano do drzwi i pogodna, roztropna, pełna sprytu, ale niemiłego wyrazu twarz wice-królem zwanego Globiga ukazała się we drzwiach. Z nim razem szedł drugi powiernik ministra, Hennicke.
Brühl odwrócił się ku nim.
— Panie radco — odezwał się do ostatniego — uczyńcie mi tę grzeczność, zapowiedźcie, aby nikogo nie wpuszczano tu więcej. Tajemnica status... wezwałem panów na poufną radę.
Hennicke na chwilę się wychylił i powrócił nie mniej szybko.
— Nim zaczniemy o tem mówić — odezwał się Brühl z powagą przybraną i wymuszoną — proszę panów, abyście te dwa listy hrabiego Fleminga odczytali. O pierwszym nie mówiłem nikomu, lekce to ważąc, drugi nas zmusza do narady.
Globig z wprawą człowieka, który długiego pisma nie potrzebuje całego czytać, by odgadł treść jego, szybko przebiegł oczyma podane sobie papiery. Stojący za nim Hennicke; zmrużywszy oczy, oblizując się, również szparko szukał treści... Brwi mu się namarszczyły. Ojciec Guarini wpatrywał się w obu, milcząc.
— Krótko mówiąc — podchwycił Brühl — rzecz jest następująca: Fleming donosi nam z Wiednia, jako rzecz pewną, niezawodną dowiedzioną, że wszystkie nasze depesze tajemne, jakie odbieramy od posłów z Wiednia, z Petersburga, Paryża, Londynu, słowem zewsząd... w kopiach są z naszej kancelarji udzielane sekretnie do Berlina.
Globig wykrzyknął:
— Kłamstwo, to nie może być!
— Nie może być! — ponuro powtórzył Hennicke — a naprzód, jakżeby o tem wiedziano w Wiedniu?
Brühl mówił dalej namarszczony:
— Kancelarja cesarzowej jejmości ma, albo przynajmniej chwali się takimi stosunkami, iż wie, jak trawa rośnie w Berlinie i co jego królewska mość Fryderyk II wieczorem w Sans-Souci mówi generałowi Lentulusowi na ucho!
Ruszył ramionami.
— Cesarzowa, jak mi pisze Fleming, obawiając się, czy wiedeńskie depesze po drodze gdzie nie są przejmowane, nakazała najsurowsze śledztwo; czyniono je w Wiedniu i w Pradze: najmniejszego nie znaleziono śladu.
— Ale i u nas się nie znajdzie śladu — zawołał Globig gorąco — mnie idzie o mój i o honor moich urzędników. To wprost być nie może. Szafa, w której się mieszczą depesze sekretne dyplomatyczne, jest pod moim kluczem, klucz ten na chwilę mnie nie opuszcza.
To mówiąc, Globig dobył z kieszeni pęk i wskazał misterny spory klucz, który natychmiast schował.
— Depesze — dodał żywo — mogą być gdzieindziej łapane; nie wiem... ale nie z pod tego klucza. Co więcej, szafa stoi w sali, w której kilku kancelistów pracuje. Tajny kancelista Mentzel prawie jej nigdy nie opuszcza.
— A jednak... — rzekł Brühl.
— A jednak — powtórzył Guarini — si muove qualche cosa.
Hennicke rękoma strzepnął jakby z rozpaczy.
— Rzecz dla nas najwyższej wagi — mówił Brühl — nieskończonej doniosłości... Jeżeli w Berlinie wiedzą o układach, traktatach, umowach... cały nasz plan rozbić się może.
— Ba! — przerwał Hennicke — w Berlinie czego nie wiedzą, to odgadną. Szpiegostwo jest tam, jakiem się żadna stara ani młoda monarchja poszczycić nie może.
— Przepraszam cię, panie radco — odezwał się Brühl. — Cesarzowa jest jeszcze zręczniejszą od Fryca, bo Fritz u nas kradnie depesze, a ona odkradzione otrzymuje od złodzieji. Toć przecie jeszcze większa sztuka. U nas, przypuściwszy, że się coś podobnego dzieje, łatwo ze szlachetności naszej, dobrej wiary i zaufania korzystać, ale podchwycić u Fritza! Ha! ha!
Guarini się rozśmiał, Globig i Hennicke stali milczący.
— Jednakże — odezwał się Guarini — powinniście się w ludziach waszych rozpatrzyć; Fleming i Kaunitz kłamać nie mogą a dar la lattuga in guardia ai paperi (zamknąć wilka w oborze)...
— Nie może być! — zawołał Globig — wszystkich w myśli przebiegam, na nikim cieniu podejrzenia widzieć nie mogę.
— Ani ja — rzekł Brühl, przechadzając się. — Ta denuncjacja nie od dzisiejszego dnia datuje; psują mi nią uszy dawno. Prosiłem Kaunitza, aby mi na dowód przysłał z tego źródła choć by jedną depeszę... odmówił.
— To dowód, że prostym wierzą plotkom — zawołał Globig — u nas zdrajcy być nie może.
Jezuita się uśmiechnął.
— O sancta simplicitas! — rzekł cicho — Chrystus miał kilkunastu apostołów i wśród nich znalazł się zdrajca; wy macie kilkuset urzędników i ręczycie, że między nimi niema Judasza!
Zamilkli wszyscy.
— Mości panowie — odezwał się Brühl — jeżeli tajemnice gabinetu naszego zdradzone zostaną; jeżeli zawcześnie, nim cesarskie wojska zbliżą się ku granicom, a francuskie wysłane zostaną, Fritz zwietrzy robotę naszą; jeżeli się domyśli, jaki ja w tem udział miałem: Saksonja ucierpieć może...
Chwilę chodził niespokojny.
— Nie żebym się obawiał tego królika, którego korona pozłacana jeszcze wyschnąć nie miała czasu. Prusy... nie podołają nam, monarchja ta z rzędu mocarstw europejskich wymazaną być musi. Tak jest. Zachodzi fizyczne niepodobieństwo, ażeby się nam Fritz obronił. Liczmy... Austrja daje sto osiemdziesiąt tysięcy żołnierza z Piccolominim i Bour’em. Sto czterdzieści tysięcy Rosjan idzie już ku granicom, tyluż mieć będziemy Francuzów, naszych Sasów niech tylko dwadzieścia do trzydziestu tysięcy, Szwedów osiemnaście; złączonej armji cesarstwa dwadzieścia, Wirtemberczyków dwanaście... proszę zliczyć... Przypuszczam, że Fritz wypędzi do ostatniego parobka i złoży półtorakroćstotysięczną armję. Jakże się potrafi oprzeć napaści ze trzech, ze czterech stron? Jest zgubiony — mówił żywo Brühl — to rzecz oczywista, na dłoni... ani pieniędzy, ani ludzi, ani żywności nie ma. Zgubiony, powtarzam... Ale trzeba, aby nasze plany dojrzały, abyśmy mieli czas nastawić pułapkę na tego szczura.
Guarini patrzał na mówiącego z uwagą. Minister się rozgrzewał, zapalał i zwycięstwo już go zawczasu rozpromieniało. Globig i Hennicke słuchali, potrząsając głowami.
— Na wszelki wypadek — odezwał się Globig nieśmiało — o naszem wojsku pomyślećby też potrzeba.
— Zawcześnie jeszcze — rzekł lekceważąco Brühl — zawcześnie. Fleming mi zaręcza, że w ciągu tego roku nic się nie pocznie, mocarstwa sprzymierzone planu jeszcze nie zakreśliły i tak rychło na Prusy nie napadną. Czego się mamy spieszyć? Wojsko nasze jest w stanie świetnym, zaręczał mi to generał Rutowski; sam widzę...
Doradcy zamilkli.
— Do wiosny nie mamy się wcale czego lękać; czas jeszcze na wszystko.
Domawiał tych wyrazów, gdy do drzwi pukać zaczęto.
Brühl się rozgniewał.
— Mówiłem, by nie wpuszczano nikogo.
Hennicke pobiegł do drzwi i wrócił z kopertą, wielką pieczęcią zalepioną.
— Depesza z Wiednia!
Niecierpliwie ją rozpieczętowując, Brühl poszedł do okna. Ze zwykłą sobie szybkością przebiegł ją oczyma; ojciec Guarini, który na niego patrzał, dostrzegł, że brwi mu się ściągały.
— Oni tam w Wiedniu jakiejś dostali gorączki — odezwał się Brühl — Fleming mi donosi, że król pruski zapytuje już ich o przyczynę przygotowań wojennych. Zwietrzył więc coś... Mogą mu odpowiedzieć przecież, że żadnych nadzwyczajnych nie robią. Ruchy wojsk zawsze się dają tranzlokacją tłómaczyć.
— Wszystko się daje tłómaczyć — szepnął Guarini — ma questo diavolo niczemu nie daje wiary.
Minister chodził po pokoju zamyślony, jakby już myślami był gdzieindziej. Globig i Hennicke szeptali między sobą.
— Radco Globig — odezwał się Brühl — proszę o największą tajemnicę co do naszych depesz; ale trzeba mieć oko na wszystkich, na wszystkich... Czas, abyśmy i my, jak Fritz, nauczyli się nie wierzyć nikomu.
Hennicke przyszedł coś mu poszepnąć do ucha.
Guarini, oparty na lasce, dumał milczący. Globig ręce pod frak włożywszy, przechadzał się po gabinecie. Milczenie trwało dobrą chwilę, poczem wice król z Hennickiem, pożegnał się i wyszedł.
Brühl, ziewając, padł na kanapę, na białych rękach składając znużoną głowę.
Ojciec Guarini patrzał na niego z jakiemś uczuciem, którego natury trudno było odgadnąć.
— A — odezwał się Brühl — służba ta prawdziwy krzyż, ludzie zazdroszczą, nikt nie wie, co ona kosztuje i jak cięży. Ma to pozory świetne, a ani chwili pokoju.
— Onus pro peccatis! — uśmiechnął się Jezuita — dałbyś pokój, jam to już słyszał... Cóż dziś? opera, koncert, polowanie, strzelanie do celu?...
Brühl spojrzał na notatkę, leżącą na stole.
— Opera — rzekł.
— A! to moja sprawa potrosze — począł Guarini — alem ja już ociężał nawet do tego. Namby nowych sił potrzeba, nowych śpiewaków i śpiewaczek.
— Król starych swych lubi najbardziej.
— Ale ci chrypną coraz, jak ja — dodał Guarini i wstał powoli z fotelu.
— O której idziesz do króla?
— Jak zwykle, przed dziewiątą.
Guarini zabierał się do wyjścia, Brühl go przeprowadził aż do drzwi salonu. Zaledwie wrócił do gabinetu, gdy bocznemi drzwiami wsunęła się niepocieszna figurka. Liberja królewska wskazywała, że to był prosty lokaj z przedpokoju, ale lokaje naówczas nadzwyczaj ważne grali role.
Z większą daleko uprzejmością, niżby się spodziewać było można, Brühl się zbliżył do wygalonowanego służalca.
Był to jeden z tych, co pod pozorem służby króla jegomości pilnowali, aby się do niego nikt docisnąć nie ważył, nikt nie przemówił, nikt papieru nie podsunął. Po cichu poszeptał z ministrem i zniknął.
Szeregiem potem zjawiać się zaczęli: brat ministra tajny radca Fryderyk Wilhelm, za nim wielki koniuszy dworu Jan Adolf Brühl, generał Brühl, szwagier ich Berlepsch, hrabia Kolowrath i mnóstwo innych kreatur wszechmogącego człowieka. Każdy jakiś raport, żądanie, radę, plotkę przynosił.
Na srebrnych tacach przyniesiono jeden list od hrabiny Moszyńskiej, drugi od hrabiny Sternberg, żony posła austrjackiego. Na chwilę zjawił się też z uśmiechem na ustach, piękną i pełną życia twarzą młody syn ministra Alojzy, a gdy wszystko to przeciągnęło, i trzy kwadranse na ósmą zegar wydzwonił, czas się było ubierać. Tualeta zajmowała okrągłą godzinę, a przed dziewiątą Brühl już u króla być musiał.
Gdy czas ten nadchodził, August się niecierpliwił, patrzał na drzwi, brakło mu faworyta i rad też był odbyć swą pańszczyznę, to jest popodpisywać, co mu przynoszono do podpisu.
Ceremonja ta odbywała się codziennie jednakowo: August, zobaczywszy stos papierów, wzdychał, siadał do stolika, próbował pióra i, nie zaglądając wcale, ani pytając o treść aktów, z wielką pilnością a żwawo opatrywał je w podpisy. Z twarzy jego królewskiej mości widać było, iż czuł, jak ogromnie pracował. Czasem za dwudziestym „Augustem“ wzdychał i spoglądał na Brühla. Brühl się uśmiechał z kondulencją.
— Trudy panowania, Najjaśniejszy Panie — szeptał.
I król, westchnąwszy raz jeszcze, pisał dalej z wielkiem poczuciem świętego obowiązku, jaki spełniał.
Tego dnia też zupełnie się to prawidłowie odbywało. Ojciec Guarini, przypatrując się manipulacji tej, na stołeczku siedział.
Za piętnastym podpisem jakby go co tknęło, August podniósł dobroduszną twarz i spytał żywo, jak zwykle:
— Brühl, mam ja pieniądze?
— A jakże, Najjaśniejszy Panie!
Szło tedy dalej swym trybem.
O Austrji, o przymierzach, o Fritzu i tym podobnych fraszkach wcale tu mowy nie było.
Gdy ostatni arkusz został podpisany, królewska twarz wyjaśniała się wyraziźcie, oczy zabłysły, rzucił pióro i wstał z pewnym rodzaju tryumfu, po dokonaniu wielkiego dzieła.
— Brühl — rzekł — teraz o najważniejszych sprawach... Potrzebuję pieniędzy; Giovanni mi cuda obiecuje z Bolonji. Ten obraz Bagnacavalli znam, trzeba mi go nabyć koniecznie; Algarotti ma też piękne rzeczy.
— Algarotti za wiele żąda za nie — odezwał się minister.
— Za takie cuda i arcydzieła sztuki za wiele żądać nie można! — rzekł August żywo. — Crespi kupił dla mnie Ninusa i Semiramidę Guido Reniego. Trzeba się za to księdzu kanonikowi wywdzięczyć. To arcydzieło!
I mówiąc to, król ręce złożył jak do modlitwy.
— Wszystkie rozkazy Waszej Królewskiej Mości będą spełnione — rzekł z niskiem ukłonem minister.
— Inne wydatki... fraszka, mój Brühl; ale ty to pojmujesz! to sposobności jedyne: drugi raz się nabycie takie nie trafi... Ja to muszę mieć...
— Wasza Królewska Mość będziesz to miał...
— Dziesięć tysięcy skudów to nic! to bagatela za takie arcydzieło.
Brühl potakująco głowę schylił.
— Najjaśniejszy Panie — przerwał, zbliżając się Guarini — dziś mamy Cleofidę.
— A! a! — zawołał August — bardzo lubię tę operę, ale Solimana więcej jeszcze. Hasse w nim sam siebie przewyższył, Amorevoli, Monticelli, Puttini i „la diva“ jak w nim śpiewają!
Twarz królewska przybrała taki wyraz błogości, ekstazy, zachwytu, iż tylko Guarini i Brühl mogli na to pełne, okrągłe oblicze, żywym rumieńcem oblane a tak dziwnie rozpromienione patrzeć bez uśmiechu politowania i szyderstwa.
Rozmowa i zachwyt zmęczyły wreszcie najjaśniejszego pana który fajkę sobie podać kazał. Siadł w krześle i z oddaniem się tej nowej fantazji dym z niej łapczywie puszczać zaczął. Nie godziło mu się błogiego tego a niewinnego zajęcia przerywać nudziarstwem politycznem. Brühl przystąpił do ucałowania ręki pańskiej i zniknął.
W przedpokoju zaleciwszy mocno, aby nikt nie śmiał pokoju najjaśniejszego pana zamącić i aby doń nie dopuszczano nikogo, Brühl pojechał z zamku do hrabiny Moszyńskiej.
Nieubłagane lata, które się tak łaskawie obeszły z samym Brühlem, nieskończenie surowsze były dla pięknych pań, które niegdyś ozdoby saskiego dworu stanowiły. Ale hrabina Moszyńska, mimo dojrzałości, piękną jeszcze była, jak żyjąca dotąd jej matka, która dobrowolnie teraz na stolpeńskim zamku dożywała dni swoich.
Była ona Egerją tego Numy w peruce i gdyby nie owe czasy i nałogi z pod których wpływu i ona oswobodzić się nie mogła, byłaby może łodzią saską pokierowała baczniej i szczęśliwiej, niż ten co stał u jej steru, myśląc tylko o pieniądzach na zbytki i pokrycie przed królem tego, co się działo w kraju.
Około południa już z pałacyku Moszyńskiej minister do domu powracał.
Tu z przepychem królewskim, z usługą strojną i wygalonowaną podawano obiad, który się ciągnął godzin parę. Dnia tego czekały na smakosza sprowadzone z Paryża i Strassburga pasztety, gdyż łakocie zwożono mu z całego świata, a czekolady musiał mieć z Rzymu.
Właśnie wstawano od stołu, przy którym oprócz pięknej jeszcze, majestatycznej hrabiny, królowała też hrabina Sternberg a kilku cudzoziemców zaproszonych dowcipami je zabawiało, gdy żona ministra dała mu znak, że z nim ma coś do pomówienia na osobności.
Stosunek tego małżeństwa zmieniły lata również jak fizjognomje: hrabina przestała okazywać mężowi tej rodzaj wzgardy i lekceważenia, jakim go zrazu od siebie odpychała. Pewien rodzaj rozejmu zawarty został między niemi i żyli na stopie, jeśli nie bardzo czułego małżeństwa, to przynajmniej dobrych i wyrozumiałych na wzajemne słabości przyjaciół. Brühl potrzebny był hrabinie, hrabina niemniej mężowi; zbliżali się więc, oddalali, widywali częściej lub rzadziej, ale powierzchownie było to pożycie dwojga małżonków wielkiego świata, takie, jakich naówczas trafiało się tysiące.
W charakterze i obyczaju ministra była najwyszukańsza grzeczność, okazywał ją nawet tym, na których zgubę pracował; szafował nią dla wszystkich wogóle i tak nawykł do niej, że chcąc nawet może, zupełnie grubiańskim i ostrym okazaćby się nie mógł. Dla hrabiny zawsze był nadskakującym.
I tym razem pobiegł posłuszny na skinienie. Piękna pani stanęła w gabinecie, wsparta z wdziękiem na kominie marmurowym. Brühl w wyszukanej pozycji, gotów na rozkazy, stał przed nią.
— Co mi Frania rozkaże? — zapytał.
— Mam prośbę, nie rozkaz.
— Prośby jej są rozkazami...
Hrabina ramionami ruszyła.
— Musisz mieć miejsce sekretarza wolne?
Brühl spojrzał zdziwiony.
— Ośmiu ich jest, a dziesięciu na wakanse czeka.
— Niech czekają! — rozkazująco odezwała się Brühlowa — otaczasz się Sasami, którzy cię zdradzają wszyscy... Ja mam młodego, bardzo zdolnego człowieka, którego mi Blumli zalecił. Widziałam go, podobał mi się, ręczę; będzie ci użytecznym.
Chwilę milczał Brühl, podniósł powoli głowę.
— Ale czyż koniecznie ma być sekretarzem? — rzekł — ci panowie nadto o sobie mówić dają. Nie będę ci czynił przykrości, przypominając Seyferta.
Hrabina zżymnęła się na to imię i zarumieniła.
— Daj mi z tem pokój — zawołała. — Chcesz go wziąć czy nie?
— Ale niechże go poznam i zobaczę — rzekł Brühl zafrasowany.
A po chwili dodał cicho:
— Gdybyś też cokolwiek, cokolwiek mogła być ostrożniejszą.
Brühlowa ruszyła ramionami i odeszła od komina milcząca. Gniew widać było na jej twarzy.
— Mniejsza o to — odezwała się — miejsce dla niego znajdziemy. Proszę mi wierzyć, tu nie idzie o żadne fantazje, choć mam prawo je mieć i nie zapieram się ich wcale. Waćpan potrzebujesz wierniejszych sług, niż ich masz tutaj. Sasi cię wszyscy zdradzają. Głośna to rzecz w Wiedniu, że stąd depesze przedają do Berlina...
Brühl ręką dał znak gwałtowny, aby zamilkła.
— Ani słowa o tem! — odezwał się — bardzo proszę. Skąd pani wiesz?
Brühlowa nie odpowiedziała, zakręciła się po gabinecie, wzięła ze stolika wachlarz, przejrzała się w zwierciadle i posunęła ku salonowi, urywając rozmowę.
Lecz Brühl nie dał jej wyjść z tym złym humorem.
— Niech mi go Blumli jutro rano przyprowadzi!
Hrabina na znak zgody głową tylko skinęła i nucąc, wyszła do salonu.
Brühl, otoczony dworem swym, już rozpoczynał rozmowę tak obojętną, jakby mu nic nie ciężyło na głowie.
Cudzoziemców prowadzono do ogrodu galerję oglądać.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.