<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Z ulicy rosyjskiej
Pochodzenie Wiera
Wydawca Bibljoteka Powieści i Romansów
Data wyd. 1929
Druk „Oświata”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. С улицы
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



...Prawda, prawda, rzeczywiście tak. Szanowny pan, którego szanownego nazwiska nie mam zaszczytu znać, słusznie to określił. Główną przyczyną moich łajdactw i tego, że tak nisko upadłem, jest rzeczywiście słaby mój charakter. Toteż i adwokat na rozprawie, na której mnie sądzono, powiedział tak: „Przed wami, panowie przysięgli, stoi jaskrawy przykład fizycznego i umysłowego zwyrodnienia na gruncie dziedzicznego alkoholizmu, zaniedbanego wychowania, wyniszczenia i brzydkich chorób“. Przedtem badało mnie trzech profesorów i to samo jednogłośnie orzekli. Zaraz sobie te ich słowa w notesiku zapisałem. Bo muszę sobie przyznać, że jakkolwiek postradałem obraz i podobieństwo człowieka inteligentnego, mimo to lubię ludzi wykształconych i poważnych.
Widząc mnie, z pewnością pan nie powie, że to siedzące przed panem indywiduum znajdowało się kiedyś na dobrej drodze i mogło sobie wyrobić imię i karjerę. A przecież naprawdę tak było. Wyrażę się symbolicznie: Jest tu na Peresypie traktyernia „Jagódka“, ot taka za przeproszeniem mordownia. Wiszą tam nad bufetem dwa obrazki, prawdopodobnie dla tych, co jeszcze nie są pijani. Na jednym jest przedstawiony jakiś obdartus, powiedzmy taki jak ja. Siedzi w błocie pod płotem, a obok niego ryje świnia. Pod tem podpisano: „Mógłby być człowiekiem!“ Na drugim obrazku podpisano: „kupował za gotówkę — kupował na kredyt“ i wymalowane dwa indywidua. Jeden chudy, obszarpany, spodnie mu od dołu psy odgryzły, chwycił się za głowę, oczy mu na wierzch wyszły — to ten, co na kredyt kupował. A drugi siedzi do niego tyłem, taki, uważa pan, tłusty burżuj z bokobrodami, rozparty, z cygarem i śmieje się, a przed nim kasa cała, nabita rulonami złota. Obrazki ot, lichota, taniutkie, ale zasługują na uwagę, bo to coś tak jakby porównanie z mojem teraźniejszem życiem. Tak, tak! Szynkarzem tam jest Wukoł Naumycz, starowina. Mówię ja raz do niego: Mógłbyś sobie, Wukoł, kazać jeszcze jeden obrazek namalować, na którym powinno być tak, że niby ten wyłuskany chwycił tego bankiera jedną ręką za kołnierzyk, a drugą ręką wjechał w ogniotrwałą kasę, a pod tem podpisać: Oto i co z tego wynikło! Lecz szynkarz na żartach się widać nie znał. Ja mu to powiedziałem po prostu, dla alegorji, a on zaraz chciał posyłać po policję. Tak, jakbym ja jemu samemu groził w ten sposób. Cham, oczywiście, cham!
O tym trzecim obrazku, niby o tej mojej fantazji, to ja szanownemu panu nie na darmo mówiłem, bo ja sam niegdyś taką praktyką próbowałem się zająć i z mojego to życia wziąłem. Dzięki Bogu jeszcze, że wysoki sąd i przysięgli uznali mnie za niepoczytalnego i puścili wolno. Gdyby nie to, ho, ho! przyszło by mi iść dobywać „kredę i złoto“ w miejscowościach nieco oddalonych!
Kiedy już do tego doszedłem, to pozwól szanowny panie, że opowiem wszystko po porządku. Wybaczy szanowny pan, ale tak z powierzchowności pańskiej i ze sposobu wyrażania się sądząc, mam wrażenie, że pan jest redaktorem. Może więc być, że moja autobiografja przyda się szanownemu panu na niedzielny feljeton, albo na artykuł popularno-naukowy. Może szanowny pan naprzykład zatytułować: „Przyczynek do zagadnienia, jak niektóre osobniki nonsensownie urządzają swoje życie“. Albo, jeszcze lepiej, po prostu: „Spowiedź przestępcy“. Czy pozwoli szanowny pan, każę przynieść na jego rachunek jedno piwo? Ale niech już pan pozwoli takie lepsze, za ośm kopiejek, bo w niem podobno niema gliceryny. Hej! Pszt! Czyżyk! Bombę piwa! Czego się gapisz durniu, jako wół na malowane wrota!? To ten pan płaci. Nie widzisz, komu służysz, bałwanie! Nie dowierza, szelma. Po prawdzie, to ja tu kiedyś awanturę zrobiłem, no i oprócz tego moja toaleta. Wie pan, jak to w Grand-Hotelu śpiewa jedna szansonetka:

Oryginalny mój kostjum,
Błyszczące me brylanty,
A wszystko to na tararam, tararam...

Słucham, panie gospodarzu. Przepraszam, wiem, w takiem miejscu i zaraz kuplety. Już więcej nie będę — milczę! Tak! Tak! Niech pan wybaczy, szanowny panie. Po sprawiedliwości mówiąc, to ja nawet w jednym pokoju z szanownym panem nie godny jestem przebywać. Kto pan jesteś, a kto ja! Ale widocznie szanowny pan ma współczucie dla człowieka, przez los prześladowanego, kiedy się pan nie wzdrygał usiąść obok mnie. Niechże mi będzie wolno ucałować pańską rękę. No, no, już nie będę, nie będę. Niech się szanowny pan tylko nie gniewa!
Tak to więc było. Przedstawiłem się najprzód szanownemu panu jako były student, ale to wszystko nie prawda. Poprostu widziałem, że szanowny pan człowiek inteligentny i myślę sobie: on najbardziej wygląda na studenta i — strzeliłem. Ale szanowny pan obszedł się ze mną łaskawie i dlatego ja będę z panem rzeczywiście szczerym... Byłem w uniwersytecie tylko raz jeden w życiu i to podczas zjazdu archeologicznego, gdym był w jednej gazecie reporterem. Poszedłem tam mocno podcięty i nie rozumiałem z tego, co oni tam bajali... o jakimś kamiennym z jakimś perjodem...
Pozwoli jednakże szanowny pan dodać, że ja nie jestem bez jakiego takiego wykształcenia. Proszę. Do tego czasu pamiętam: Alcybiades był bogaty i znakomity, przyroda szczodrze obdarzyła go zdolnościami... i dalej jeszcze o psie, jak to on mu odrąbał ogon... wyjątki na is, wszystkie jeszcze pamiętam, no i wiele jeszcze innych rzeczy.
Mój ojciec był tapicerem i dekoratorem; miał własny warsztat na Kudrynie w Moskwie. Matkę mało pamiętam. Tyle tylko, że była kobieta tłusta, surowa i z jednem okiem, bo drugie, to zupełnie było tak skonstruowane, jakby niem na kogo mruczała. Pamiętam też, ale to już, jak przez sen, że ją przy mnie ściskał nasz starszy czeladnik, Szikmow, i mówił: „Nic nie szkodzi, on tego nie zrozumie, mały Andrjuszka, damy mu kopiejkę“... Oboje, ojciec i matka, widocznie dużo pili, bo zawsze od nich wódką pachło, a bili mnie tem wszystkiem, co było pod ręką, jak się to mówi, pałką, skałką, trzepałką. Wychowaniem się mojem nie zajmowali, a ja sobie rosłem, jak trawa na ulicy i na podwórzu. Właściwym moim wychowawcą był nasz terminator, co się nazywał Juszka.
Mogę śmiało powiedzieć, żem w życiu mojem widział dużo najróżnorodniejszych indywiduów. Wystarczy, gdy wspomnę choćby to, żem siedział w kryminale. Ale, jak mi Bóg miły, tom takiego obrzydliwca i bezwstydnika, jak on, nigdy nie napotkał. Czego on nas, malców, uczył, co nam kazał robić tam za wozownią między drzewem, to nie śmiem panu powiedzieć, naprawdę, nie śmiem. A on sam przecie był prawie jeszcze dzieckiem.
Najmniejsza to jeszcze, żeśmy palili papierosy, pili wódkę, grali w cetno i licho i w karty, lewa prawa, i żem brał ojcu pokryjomu pieniądze.
Ojciec sam w święta, gdy byli u nas goście, bawił się tem, że mnie częstował aż do upicia się, a potem kazał tańczyć... Z Juszką szło jeszcze gorzej. W jedenastym roku życia spróbowałem kobiety.
Stało się to także na wozownią, pod kierunkiem Juszki i przedziwnie się udało. Człowiek ten zupełnie znikł gdzieś z horyzontu i nie wiem, gdzie się obraca, czy w katordze, czy go też gdzie ubili, jak psa... Nikt nie miał na mnie takiego piekielnego wpływu, jak on. Bałem się go okropnie. Wierz mi szanowny pan, że czasem jeszcze teraz go widzę we śnie, jak mnie kijem grzmoci, że się aż budzę ze strachu... Za pańskie zdrowie! A szanowny pan nie? No, jak łaska. Dobre. Chłodne.
Jakoś w tym czasie podrosłem. Nie wiem już, jaki cudotwórca przepchnął mnie do gimnazjum, do klasy przygotowawczej. Myślę, że się nie obeszło bez kubana — musieli wsunąć komu należało. Tu oto rozpoczęło się chodzenie mojej grzesznej duszy drogami oszustwa.
W ciągu trzech lat, zdaje mi się, byłem we wszystkich zakładach naukowych klasycznych i realnych. Tom nauczycielowi natarganych papierków do kieszeni napchał, to mnie znów pijanego na ulicy znaleziono. W jednem miejscu ukradłem koledze kolekcję piór i coś tam w tym guście.
Przyjdę, bywało, do domu, ojciec zaraz po oczach poznaje. „Wypędzili cię?“ Ja milczę. „Ach, ty sukin synie! Poczekaj, do szewca cię oddam, dopiero popamiętasz! Ruszaj! Przynieś powróz!“.
W końcu nie było już gdzie wstąpić. Zostało jeszcze tylko jedno prywatne gimnazjum Hacimowskiego. Może pan o niem słyszał? Godne uwagi było jego urządzenie, powiem jednem słowem: zamek, pełen cudów i wspaniałości. Jakibądź kupiecki obijak, co do piętnastu lat życia gołębie ścigał, tato, mamo, bez błędu napisać nie potrafił, w pięciu latach wychodził stamtąd ze świadectwem dojrzałości. Naprawdę, siedzieli tam w wyższych klasach zupełnie dojrzali mężczyźni, po dwadzieścia kilka lat mający, a zdarzali się znacznie starsi, brodaci, szanowne osoby. O jednym takim mamucie mówiono, że razem ze synem chodził do gimnazjum. Syn był w klasie przygotowawczej, a on w siódmej. Dla obu przygotowywano w domu bułki z szynką. Tutaj głównie pomieszczano kupieckich synów i szlacheckich, wszystkich bez wyjątku tych, których zewsząd wypędzono. Pieniądze brano znaczne.
Był to zakład na podobieństwo menażerji: szulerzy, skandaliści, utracjusze, wszyscy dobrani najrozpustniejsi młodzieńcy. Na nauczycielach jeździli jak na koniach. Ale też i nauczycieli tam byli! No!...
U Hacimowskiego ostatecznie nabrałem politury. Ale i stamtąd rychło mi zrobili — fit!... Za co? Za różności. Długa to historja. Zaczęło się od tego, że mi nauczyciel odebrał album takich, uważa pan, rysunków z objaśnieniami wierszowanemi mojej własnej muzy, no i tak dalej... Niema co i wspominać. Passons, jak mówią Francuzi.
Przyszedłem do domu. Ojciec znowu za linkę, ale zobaczył, że ja mocniejszy od niego, bo dostał, aż stękał. Strasznie się rozsierdził. — Jedna, powiada, została ci droga, przeklęty łotrze. Idź do wojska.
Wstąpiłem jako ochotnik. Przez cztery lata raz po razu zdawałem egzamin w junkierskiej szkole, nie mogąc w żaden sposób zgłębić tych mądrości. Nakoniec dokuczyła moja fizjognomia egzaminatorom i przepuścili mnie. Ze szkoły też do pułku trzy razy mnie obracali na różne sztuki. Wszedłem do pułku podporucznikiem, przewojowałem w tej kwaśnej randze dwa lata i nareszcie wszedłem między oficerów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: anonimowy.