Z ulicy rosyjskiej/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z ulicy rosyjskiej |
Pochodzenie | Wiera |
Wydawca | Bibljoteka Powieści i Romansów |
Data wyd. | 1929 |
Druk | „Oświata” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | С улицы |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Całe opowiadanie Cały zbiór |
Indeks stron |
O tem, co w oficerskiej służbie dokazywałem, nie będę się rozwodził.
Krótko powiem: piłem, łajdaczyłem się, weksle pisałem, tańczyłem kadryle w publicznych domach, bijałem żydów i siedziałem na odwachu. Jedno tylko dodam, i to szanownemu panu pod najświętszym słowem honoru, żem był zawsze w kartach korrekt. A mimo to wypędzili mnie za karty, jakkolwiek oczywistą przyczyną tego było coś gorszego... Może nie należałoby mówić... ale już wszystko jedno — opowiem.
Miałem w pułku kochankę, żonę jednego oficera. Bo to, uważa szanowny pan — pustkowie, obrzydliwa wschodnia mieścina, nuda, błoto. Jedyną nas wszystkich rozrywką była służba, to jest bicie sołdatów po pysku, wódka, karty, no i romanse. A takeśmy zawzięcie romansowali, że wszyscy, jakeśmy byli, wypadaliśmy sobie nawzajem szwagrami i nikt w tem nie widział nic szczególnego. Wszyscy wiedzieli, że ten a ten żyje z tą a tą, a jej męża zastali z tamtą; że z tą żyje porucznik Iwanow, który znowu przedtem miał tę a tę... słowem — Sodoma i Gomora.
Nazywała się Marja Nikołajewna. Była szczupła, delikatną, buzię miała, jak anioł boleści, pociągłą, łagodną, usta maleńkie, różowe, złotawe włosy, oczy duże, jasno-niebieskie. Była wykształcona. Ukończyła instytut z medalem, grała na pamięć Szopena, pochodziła z dobrej szlacheckiej rodziny i była majętną. Dużo z nas się koło niej kręciło, jak głuszców na toku, ale żaden nic nie wskórał. A ja, uważa szanowny pan, przyszedłem i wziąłem ją nagłością, co jeszcze tak niespodzianie się stało, żem sam nie myślał. Miała dwoje dzieci, dwie córeczki.
Robiłem na wielkanoc wizyty. Co tu mówić, wizyty — poprostu szukałem sposobności do zdwojonego pijaństwa. Bierzesz na cały dzień faeton i walisz od domu do domu. Gdziekolwiek wleziesz, wszędzie cały stół napitków i przekąsek; baby, mazurki, placki z rodzynkami, szynka taka i owaka, tarniówka, śliwowica. Tarach, tarach, pięć, sześć kieliszków, nabajesz i jazda do następnych znajomych. „Ach, co pan robi, my się z nikim nie całujemy!“ „Nie? A to wobec tego jakieżeście panie chrześcianki? Przecież w Piśmie świętem napisano: niech jedni drugich całują“... i tak dalej. Znany program.
Przyjechałem do Marji Nikołajewny już pod wieczór. Siedzę i pojęcia nie mam, co jem, piję i co plotę. Mąż jej, podpułkownik, obok w sypialnym pokoju chrapie, wróciwszy też z wizyt. Pora była tak szara, ni to dzień, ni to wieczór; na dworze deszczyk, nuda, zegar szepce, rozmowa się nie klei. Smutek mnie ogarnął. Zacząłem opowiadać Marji Nikołajewnie o moich dziecinnych latach, o Juszce, o ojcu, o lince, o tem, jak mnie z gimnazjów wyganiali. Rozpłakałem się. I oto, słuchaj, szanowny pan, jak człowiek może być podłym.
Płaczę, nos siąkam, łzy mi płyną z oczu i nosa, cały się trzęsę, opowiadam pięknej pani wykształconej najobrzydliwsze okropności, tak, że zdaje się, jakbym duszę całą wynicował. Ale nie — siebie ostatecznie przedstawiłem sympatycznie, jakbym niby był jakąś taką nieuznaną przez nikogo, wyższą istotą, czemś w guście Eugeniusza Onegina o ciężkiem pacholęctwie, chłopca, który nigdy pieszczoty nie zaznał. Czego ja tam jej wszystkiego nie nabajał...
Patrzę, a ona też płacze. Pochyliła, uważa szanowny pan, głowę na bok, ręce załamała na kolanach, ogromne oczy błyszczały, a łzy po policzkach gęsto jej płynęły, rzęsiście. Wtedy mnie poderwało. Słyszę, że mąż obok chrapie, więc rzuciłem się ku niej i jak jaki pierwszy kochanek na scenie: O! Czyż to możliwe, abyś ty płakała? Nad kim? Nademną? O święte te łzy twoje! Czem-że ja za nie odpłacę?“. I dalej ściskać jej ręce. Nie broniła się, ani słowa nie rzekła — poddała mi się, jak owieczka. Twarz miała od łez mokrą.
Poznałem wtedy, co to jest sztuka panowania nad istotą ludzką. Marja Nikołajewna stała się od tego wieczora moją niewolnicą. Literalnie, com chciał, tom z niej miał. Często mi ona potem mówiła: „Ja wiem, żeś ty niegodziwiec, żeś człowiek zepsuty, przewrotny, zdradzasz mnie dla najnędzniejszych stworzeń, żeś powinien być wstrętnym i fizycznie i moralnie dla szanującej się kobiety... a przecież cię kocham. Jestem twoją niewolnicą, twoją własnością, twoją rzeczą. Gdybyś kogo zabił, ograbił, zgwałcił niemowlę, czego wszystkiego po tobie można się spodziewać, ja mimo to wszystko nie przestanę cię kochać całe moje życie. Tyś moją chorobą“.
Podobne akafisty śpiewała ona mi nierzadko i wypisywała w listach, a ja to dobrze sobie spamiętałem... I za co, powiedz mi szanowny pan, boś przecie człowiek widocznie wykształcony i oczytany, za co tak często mądre, miłe piękne kobiety kochają przeróżnych gałganów? Czy może dla przeciwieństwa? Bo ileż ja ile takich przypadków widziałem w mojem życiu! Myśli szanowny pan może, że ona była szczególniej namiętna ta Marja Nikołajewna? O! bynajmniej! Ulegała jedynie tylko na moje żądanie; a zresztą traktowała mnie jak matka. Nie tak jak moja rodzona mamusia, która mnie na świat wydała, ale jak dobre i szlachetne matki traktują dorosłych synów: cierpliwie, spokojnie, pieczołowicie...
Tak. Mówiłem obecnie o panowaniu nad nią. Doprowadziłem do tego, że aż się dławiłem tem panowaniem i niech sobie szanowny pan wystawi, do tego stopnia stała się mi Marja Nikałewna wstrętną, że wypowiedzieć tego nie można. Pastwiłem się nad nią, jak zwierz, wypędzałem ją gdy do mnie przychodziła, naznaczałem schadzki, na które po pięć razy i więcej nie przychodziłem, jej miłe, pieszczotliwe, poczciwe listy walały się u mnie po sofie i po podłodze całymi tygodniami nierozpieczętowane.
Pieniądze z niej wyciągałem na łajdactwo na karty, a nawet na kobiety. I wie szanowny pan co powiem? Filozoficzną myśl: Żadne zło na tym świecie nie przepada. Jeśli kto dzieckiem skrzydła chrabąszczowi oberwał, to i to się mu policzy i doliczy. Pan Bóg nam wszystkim tam u siebie w górze prowadzi podwójną buchalterję; przychód i rozchód, wszystko uporządkowane w kontach. Zresztą, według Darwina, niema Boga; no to jest los, wszystko jedno. I ja silnie w to wierzę, że jeżeli mnie następnie, ach jak ciężko tłukło w tyłogłowie, to to wszystko za nią, za Marję Nikołajewnę. Oberwałem ja jej skrzydełka, zgubiłem ją, podeptałem, duszę jej zbrudziłem i wszystko to robiłem bez litości i nienawidziłem ją do drżączki, do zapamiętania!
Raz zebrała się u mnie kawalerska kompania. Piliśmy, graliśmy w karty, śpiewali, potem znów pili i znowu grali. Zgrałem się do nitki. Dwa razy posyłałem dieńszczyka do Marji Nikołajewny po pieniądze i znowu przegrałem. Przypominam sobie, że drugim razem przysłała mi karteczkę: „Mój drogi, usiłuj powstrzymać się od takich postępków, których jutro sam będziesz żałował. A cokolwiekby się nie stało, pamiętaj, że masz przyjaciela, który gotów dla ciebie wszystko uczynić“. Ja tę karteczkę w sieni, gdziem odbierał od dieńszczyka pieniądze, potargałem na kawałeczki i rzuciłem na podłogę.
Porucznik Parfineńko, któremu tego dnia szczęście szalenie służyło, wziął wszystkie pieniądze, jakie tylko kto miał, udał, że ma boleści i odszedł do domu, bo nie chciał już grać dalej. Myśmy dalej pili. Druga już była doba, jakeśmy nie spali. Rozgadaliśmy się o naszych damach. Ta ma długie nogi, to dobrze, ale zato chude; w sukni ładna, a jak ją rozebrać, to schwach. Ta ma brodawkę w pasie. Druga takie słóweczka nadzwyczajnie lubieżne wymawia... Trzecia tak a tak umie całować. Jednem słowem wszystkie rozbieraliśmy do ostatniej żyłeczki. Czyśmy się to potrzebowali żenować, będąc w rodzinie? Jazda!
Poczęli pytać o moją. A ja pod wpływem pijaństwa i wyuzdania powiadam: „Chcecie? A w tej chwili tylko świsnę, ona tu przyjdzie, jak psina i sama wam wszystko pokaże!“ Nie wierzyli. Ja natychmiast przez dieńszczyka posłałem karteczkę: „Tak a tak, droga Maniu, przychodź prędko, w przeciwnym razie więcej mnie nie zobaczysz. Abyś nie myślała, że to żarty, lub czcze pogróżki, to jak tylko mąż twój wróci, wszystko mu wyjawię“... a słowo „wszystko“ trzy razy podkreśliłem.
Cóż szanowny pan myśli?... Przybiegła. Blada zadyszana, ledwie na nogach utrzymać się mogąc. Weszła i stanęła we drzwiach, oparłszy się o futrynę; wargi sine jak u trupa, zęby szczękały. „Witam pana, Andrzeju Michajłowiczu! mówiła. Przechodząc tędy, zobaczyłem światło, myślałam, że tu jest mój mąż. Bałam się, czyście go do kart nie zasadzili, pan bowiem jest uwodziciel“. Słowem nie wie, co plecie, jakby w gorączce; bo przecież w całym pułku wiadomem było, że jej mąż pojechał do powiatu odebrać naboje. Mówiąc usiłowała uśmiechać się, a oczy jej takie ogromne, niebieskie, patrzą na mnie z przerażeniem. Nienawiść do niej objęła mnie. „Rozbieraj się!“ mówię. Zdjęła ze siebie futerko, ręce jej się trzęsą jak pijanej. Zrozumiała, od pierwszej chwili zrozumiała, czego ja od niej chcę. Gdy zdjęła futerko, krzyknąłem: „Rozbieraj się dalej, zdejm stanik, spóść spodnicę!“ Ani mrugnęła powieką, lecz patrzała na mnie, nie mogąc oczu spuścić. Chwyciła za górny guzik stanika i rozpięła go: zaczęła macać za drugim, nie mogła znaleźć, tak jej palce nerwowo skakały. Ani słowa, ani głosu. Lecz wtedy koledzy sprzeciwili się. Byli oni wszyscy pijani, zezwierzęceni, czerwoni, od pijaństwa obrzękli, a przecież ta pantomina przeraziła ich. Do tego stopnia ich przeraziła, że kiedy ona już wyszła, patrzymy, a tu podporucznik Bakanow leży zemdlony. Był to jeszcze zielony młodzieniec, grzeczny, przyzwoity, obyczajny, chociaż pił tęgo. Obiecali wszyscy i mnie i jej zachować to w tajemnicy, ale gdzież to możliwe? Historja stała się wiadomą w całym pułku i czara moich zbrodni, mówiąc wysokim stylem, przepełniła się. Poczęto na mnie patrzeć z ukosa; unikano podawania mi ręki, a jak mi kto ją podał, to oczami chodził na boki, jak jaki winowajca. Otwarcie nikt się nie odważył nic mi powiedzieć, bo mu żal Marji Nikołajewny. Jakoś od razu wszyscy się domyślili, że z jej strony nie jest to żadne romansidło, ani pusta zabawka z nudów, ale coś ogromnego, bolesnego, jakaś psychologja, czy psychiatrja. Męża jej też żałowali. Był on zasłużonym podpułkownikiem i o niczem nie wiedział i zdaje się, że do tej pory o niczem nie wie.
Czekali wszyscy na okazję.
Raz graliśmy w kasynie w lancknechta. Jest to gra urzędownie niedozwolona w oficerskim klubie, ale na to patrzono przez palce. Poszedłem i ja. Szło mi szalenie tego wieczora, poprostu do idjotyzmu mi szło, ale w sercu czułem jakąś trwogę; nie było mi wesoło. Do tego jeszcze, co dziwne, spotkałem się w przedpokoju z podporucznikiem Bakanowem, z którym nie przywitaliśmy się nawet a tylko popatrzeli niewyraźnie na siebie, poczem mi się jakoś tak przykro zrobiło.
Obeszły karty siedm czy ośm razy w około i na mnie przyszła kolej trzymać bank. Położyłem, jak sobie teraz przypominam, na prawo dwójkę karo, na lewo króla, pik i kładę środek raz, dwa, trzy, pięć, dziesięć. Widzę, że się karta zagięła i mówię do siebie: „Zagięła się, bankier wygra“. Znane to graczom przysłowie. Nareszcie bęc, wyrzuciłem dwójkę. Moja! Lecz jaki los! Omyliłem się i wyrzuciłem naraz dwie karty. W tej chwili słyszę z tyłu: „Poruczniku, oprócz tego, żeś łajdak, jesteś jeszcze i szuler!“ Odwróciłem się, a Bakanow trzasnął mnie pięścią w twarz. I ktoś drugi uderzył mnie również w twarz i jeszcze i jeszcze ze wszystkich stron! Ja krzyczę: „Panowie! Pozwólcież! Cóż się stało? To nieporozumienie!“ A ci krzyczą: „Wynoś się z kasyna! Wyrzucić go! Za okno z nim! Szuler! Jutro precz z pułku!“
Rozumie szanowny pan, oni chcieli mnie za Marję Nikołajewnę ukarać, a nie chcąc jej przytem przed całą publicznością kompromitować, czepili się innej okazji. Po dwóch dniach sąd honorowy oficerski polecił mi podać prośbę o przeniesienie do rezerwy. I tak mnie wyrzucili z pułku, jak parszywego psa... I skończyło się... Cóż? sprawiedliwy jestem i muszę uznać, żem zasłużył. No... Cóż robić... Passons! Czy się jeszcze napiję piwa? Dziękuję, ale proszę, Wu zet tre zemabl. Tylko mi jakoś tak nie idzie samemu i ciągle samemu.