Z ustronia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z ustronia |
Pochodzenie | Pisma ulotne (1873-1874) |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Piotr Laskauer i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tom LXXVIII |
Indeks stron |
Henryka Sienkiewicza
TOM LXXVIII
Panowie współredaktorzy! Przemocą swoich zachęt włożyliście mi pióro w rękę, raczcie więc na rachunek swojej odpowiedzialności wpisywać wszystkie jego niepowodzenia…
Szanowni czytelnicy! Nie obwiniajcie redakcyi, jeżeli się na moich zdolnościach zawiedzie…
Dwa te zastrzeżenia, wcale nie wspak swych znaczeń czytane, wyrażają myśl jednej dla poniższych słów dewizy.
Przegrywka skończona… a więc do roboty.
Jak starej szkoły powieściopisarz, zaczynam od wspomnień. Bądźcie wszakże spokojni, nie od osobistych i dalekich. Chcę mówić o Siemiradzkiego „Jawnogrzesznicy“. Jeszcze raz, uspokójcie się… nie o artystyczną, ale o moralną stronę obrazu mi chodzi. Moralną? Tak jest. Widzieliście go… mylę się… widzieliście tę żydowską orgię, w której krew tętna swe potroiła, rozpusta powykrzywiała półpijanemu orszakowi twarze w wyrazy rozbestwienia lub zmysłowego zachwytu, w której namiętne pozy i odsłonięte ciała kuszą wstydliwe oko widza i rozszerzają jego źrenice? Po co, daremnie się pytam, wszak oglądanie „Jawnogrzesznicy“ stało się niejako zwyczajem i obowiązkiem ostatnich kilku tygodni. Przez wszystkie godziny dnia i przez cały czas wystawy tłoczono się w sali. Nie dziwi mnie to. Pan Siemiradzki wykazał w swym utworze zdolności pierwszorzędnego artysty, przysłał go zdaleka, nie jest splątany z żadną tutejszą partyjką, nie obraził swoją osobą żadnej literackiej gromady, nie opadły go i nie pokąsały roje os dziennikarskich, wszedł do naszego miasta sławny, bo utalentowany, dla warszawskich stosunków… obcy. Tłum więc, oblegający „Jawnogrzesznicę“, był zjawiskiem arcynaturalnem, uderzało tylko w tym tłumie zupełne równouprawnienie płci i wieku. Młodzież, kobiety, których większej połowie nieznany i zakazany był widok najczystszej nagości życia, bez rumieńca oglądały najbardziej zbrudzoną. Nie jestże to dziwnem? Nie jest dziwnem, że podlotki, którym troskliwi rodzice wzbraniają uczyć się botaniki, ażeby nie uszkodzić ich niewinności objaśnieniami procesu formowania się roślinnego zarodka, te podlotki, publicznie, w dzień biały, pod zasłoną obyczaju, przypatrywały się grze rozkiełznanych namiętności, scenie sprośnego szału, heterze Jawnogrzesznicy. Czy ta moralna dyspensa obliczona na ich niewiadomość? „Pani znaną jest treść obrazu?“ — spytałem pod natchnieniem tej myśli znajomą mi panienkę. — „Grzeszna żydówka, zobaczywszy Chrystusa, nawraca się“ — odpowiedziała mi wykluwająca się dusza. Już chciałem rachubę uznać za trafną, gdy wtem druga moja znajoma, modyfikując i rozwijając odpowiedź siostry, wyliczyła mi szczegółowo najdrażliwsze motywy kompozycyi. Z najwyższem zdumieniem słuchałem, jak z tych dziewiczych ust wybiegały słowa i pojęcia, z których każde winno było wypalać na nich znamię wstydu, a tymczasem żadne nie zostawiło nawet lekkiego śladu zakłopotania się. Osiemnastoletnie dziewczę mówiło o rozpuście tak, jak… skrytogrzesznica. Gdym, ośmielony, a raczej zbałamucony swobodą rozmowy, przeniósł jakąś nieopatrzną wzmianką jej temat na grunt życia, moja interlokutorka oblała się rumieńcem. Wtedy spostrzegłem, że wolno mi było wszystkiego dotykać, ale… w ramach Jawnogrzesznicy… Siemiradzkiego. — „Cobyście panie zrobiły — zapytałem — gdyby nagle ten widok ożył?“ — „Przyjrzałybyśmy mu się jeszcze ciekawiej“ — odpowiedziano z uśmiechem. „Jeszcze ciekawiej?“ — powtórzyłem. — „Naturalnie — odrzekła śmielsza — byłby to żywy obraz“. Odpowiedź ta odkryła mi zagadkę. Teraz przekonałem się, że jedno pojęcie ocaliło przyzwoitość widoku i zatarło dotkliwsze jego wrażenie, a mianowicie pojęcie obrazu. Mimo to wszakże ciągle zdawało mi się, że stoję pośród grona awanturniczych emancypantek, na które za progiem sali czeka klątwa zgorszonej pruderyi i napomnienie dzienników katonowskiej surowości (lecz nie cnoty). Dlaczego jedna i druga tak się zagapiły, że nawet tu i owdzie pochwalny dytyramb zamiast szykany wystrzelił, orzec trudno. Może Jawnogrzesznica, jak grecka Fryne, czarem swych wdzięków przerobiła srogość areopagu na mimowolne uwielbienie? Robię zbyt optymistyczny domysł. Konserwatyści, prawodawcy i stróże naszej publicznej opinii nie mają tak wrażliwego smaku. Sławili obraz, jak owa panienka, naprzód dlatego, że to obraz, a powtóre dlatego, że do połowy święty. Gdyby na godzinę przed przybyciem Jawnogrzesznicy do naszego miasta którekolwiek z młodych pism postawiło teoretyczne pytanie: czy kobiety mogą oglądać widoki moralnego zepsucia, i gdyby tę kwestyę rozstrzygnęło twierdząco, najniezawodniej ogłoszonoby je za skandaliczne. A jednakże, obraz pana Siemiradzkiego był właśnie takim widokiem. Umieszczony na nim Chrystus do reszty podbił etyczne skrupuły… Tym sposobem, stało się w rzeczywistości to, o czem w zasadzie nawet mowy być nie mogło, a mianowicie: idealiści i wstecznicy własnemi ustami odśpiewali hymn uwielbienia na cześć pozytywnego i postępowego wyznania.
A propos idealistów i wsteczników. Nie wiemy, jak kto, ale ja ich rozumiem, chociaż w świecie myśli są względem mnie mieszkańcami antypodów. Rozumiem nawet takiego człowieka, który jest przekonanym, iż ma lepszą krew od innych, że wkrótce nastąpi tryumf średniowiecznego barbaryzmu, upadek nowoczesnej cywilizacyi, że jego najniedorzeczniejsze przesądy są właśnie owemi prawdami, które jedynie świat zbawić mogą, mówię, że rozumiem tego człowieka, bo on jest źle wychowany, nieukształcony, myśleć i badać niezdolny, tylko wierzy… a wierzy w to, co w jego duszy od dzieciństwa pokutuje… Ale nigdy pojąć nie mogę tych gutaperkowych umysłów, z których lada potrzeba może ulepić nową postać, które nieustannie odciskają na sobie kształt coraz innych foremek, a które obok tego mają pretensyę do sławy i praw stali rysującej, lecz nie zrysowanej, giętkiej, lecz nie zgiętej. Takich umysłów tłum uwija się u nas po dziennikarskiem polu. Zauważyłem, iż ile razy się na nim zakotłuje, ile razy rozlegnie się krzyk, wołający, że kogoś cichaczem napadnięto, odarto z czci i zasługi, tam prawie zawsze ślad owych umysłów odnaleźć można. Niezłączone z żadną chorągwią, a zatem nie obowiązane do szanowania żadnych godeł, przybierają się w najrozmaitsze barwy, nazywając swym nieprzyjacielem każdego, kto tylko na ich drodze, jako ponętny przedmiot łupu się nasunie. To nie są np. idealiści, walczący systematycznym bojem z materyalistami, ale coś, bez poczciwej nazwy i poczciwych instynktów, coś, co jak rozstrzelone stado nomadów, poluje w maleńkich gromadkach, przy granicy pustyni, na… Europejczyków. Nigdy nam podobno tych koczowników nie brakło, ale też nigdy chyba nie mnożyły się tak ich kotliny. Niema pół roku, jak przybyła nowa, a już tak rojna, że tylko czekać, jak jej nadmiar niedługo w nowe się przeleje koryto. Tymczasem zaś ci rozzuchwaleni piraci splądrowali już, każdy na własną rękę, kilka literackich zagonów, a między innymi, „Niwa“ ich napad odpierać musiała. Dzikie to, barbarzyńskie, ale tchórzliwe; raz otrzepane, potem zdaleka krąży. Wszakże nie to tylko mnie cieszy. Przed kilku dniami przypatrywałem się modelowi pętlicy, jaką jeden z tej gromady proponuje dla wyduszenia niepodległych w naszej literaturze umysłów. Uwita ona była z przedawnionych przepisów, do której dziennikarz prawodawca wplótł dla siły kilka pasemek swego osobistego wandalizmu. Przypatrzyłem się, mówię, tej pętlicy; no! niema co mówić, ale… darujcie wyrazowi… idyotycznie obmyślana, bo nikt w nią głowy nie wsadzi, i nikt nie zaciśnie. To właśnie mnie cieszy. Przeglądałem inne na ten użytek wyroby; również niezdarne. Winienem jednak im małą korzyść, do której się chętnie przyznaję. Mianowicie, kiedy zacząłem rozpamiętywać ciemną otchłań ich umysłowego obłędu, po raz pierwszy w życiu zrozumiałem nieskończoność.
Zrozumiałem także, ale już przy innej okoliczności, że „czasy i ludzie zmieniają się“ daleko prędzej, aniżeliby się to autorom i wyznawcom łacińskiego przysłowia zdawać mogło. Myśl ta nasunęła się mi, gdy wyczytałem w pismach jednocześnie kilka doniesień o zawiązaniu u nas literackich spółek. Nie byłoby w tym fakcie nic a nic dziwnego, gdyby on nie wyrósł w tym świecie, w którym szanowane są tylko twory jednostkowych natchnień, a grzeszne płody współkowej roboty wyłączone nawet z pod praw tolerancyi i skazane na paryasów dolę. Szyderczy losie! jakże dotkliwie każesz w życiu ludzkiem drwić z ciebie nawzajem pojedyńczym jego chwilom! Ci sami, którzy wczoraj urągali „składkowym fabrykatom“ francuskich pisarzy, ci sami, albo ich krewni dziś reklamują swój, takiż sam warsztat i towar. Nie pamiętam dobrze, a nie chciałbym skłamać, mówiąc, że ogłoszeni przed kilku dniami wspólnicy i wspólniczki literackich produkcyi przewodniczyli w cząstkowych wyprawach na piśmiennicze rzemieślnictwo, nie popełnię jednak fałszu, gdy powiem, że występowali w gromadzących się na na ten cel szeregach. Trzeba im jednakże tę zmianę frontu i munduru wybaczyć. Monarchista Thiers przedzierzgnął się w zapamiętałego republikanina, ulubieniec naszych ultramontanów, ojciec Jacek ożenił się i cóż wielkiego, że idealna para, p. G. z panią D., obdarzyli świat składkowych robót „Jałmużną“.
Nie potrzebuję wcale dorabiać stylistycznego przejścia dla poprowadzenia czytelnika z literackiego na życiowe pole. Fakt bowiem, którym chcę zamknąć list dzisiejszy, leży właśnie na granicy obu tych sfer. Opisuje się zaś w miejskiej kronice tak: pewien sprytny człowiek, rozejrzawszy się w starych, po ojcu odziedziczonych szpargałach, wynalazł w nich stuletni rękopis, którego tytułowy nagłówek, mieszczący w sobie nazwisko jednej ze znanych dziś rodzin przemysłowych, zwrócił jego uwagę. Człowieczek więc odczytał manuskrypt, a przekonawszy się, że on zawiera takie szczegóły o protoplaście owej rodziny, które, ujawnione, silnie skompromitowałyby ostatniego jej już w świat arystokratyczny zamieszanego potomka, udał się doń z rękopisem.
— Przychodzę do pana — rzekł, witając młodego przedstawiciela firmy — z prośbą o małe wyjaśnienie.
— O co rzecz idzie? — zapytał gospodarz.
— O publikacyę tych oto papierów. Znalazłem je w archeologicznym zbiorze mojego ojca i postanowiłem wydać, gdyż stanowią bardzo ważny przyczynek do historyi krajowej z ostatniego wieku. Ponieważ jednakże, obok wypadków ogólniejszych, są w nich jeszcze i prywatne, dotyczące rodziny pana, a może dla dzisiejszej jego sytuacyi cokolwiek drażliwe, zatem…
— Zatem?
— Przychodzę się zapytać, czy pan nie ma nic przeciwko ogłoszeniu tych papierów…?
— Cóż w nich być może uwłaczającego mi?
— Uwłaczającego… musielibyśmy się porozumieć co do znaczenia tego wyrazu… Jest w nich szczegółowa historya pańskiego prapradziada, jak ten, przybywszy ze Śląska…
— Domyślam się, domyślam. Pokaż pan rękopis.
— Proszę ten ustęp przeczytać…
Po chwili milczenia.
— A więc, szanowny panie, dziękuję za delikatność i proszę, ażebyś pan w druku usunął wzmianki, mnie obchodzące.
— Niepodobna.
— Dlaczego?
— Manuskrypt można tylko w całości, albo wcale nie wydawać.
— Zatem wcale.
— Byłoby to dla mnie wielką stratą.
— Rozumiem. Ileż go pan cenisz?
— 500 rubli.
— Za dużo, ale mniejsza. Masz pan pieniądze, tylko jedno zastrzeżenie.
— Jakie?
— Nie zechciej mi pan czasem więcej takich rękopisów odstąpić.
— Ostatni, proszę mi wierzyć.
— Ach! czemże sobie zasłużyłem na tyle łaski… Żegnam łaskawego pana i życzę dobrego powodzenia w historycznych studyach.
Kto wie, czy ten wypadek nie zachęci poczciwego archeologa do dalszych poszukiwań, a może nawet twórczości.
Jedna z gazet ogłosiła wiadomość o mającej się u nas zawiązać poetycznej komisyi. Czy to będzie sąd, i czy przedeń nasi tolerowani, a występni przeciw rozsądkowi wieszcze pociągnięci zostaną do odpowiedzialności? Bądź co bądź, jeżeli mnie przeczucie nie myli, z tej strony nadciągnie do nas coś wesołego… Tymczasem zaś lakoniczna notatka dobrej wróżby niech stanowi dla mego listu amen.
Niwa. rok 1874, tom V.