Za Jordanem
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Za Jordanem |
Pochodzenie | Z głosów lądu i morza |
Wydawca | Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów |
Data wyd. | 1911 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część III Cały zbiór |
Indeks stron |
Jerychońskie pola po obu krawędziach drogi zlekka szeleszczą kitami zielonego jęczmienia.
Pozostawiwszy za sobą miasto, właściwie kilkanaście lepianek i parę wystrzelających nad niemi europejskich budowli, jedziemy mniej więcej pół godziny.
Konie przeważnie dobre, szerokie siodła arabskie z wielkiemi, ciężkiemi strzemionami.
Koń zwrotny, idzie zgoła bez trenzli na jednym postronku po lewej stronie szyi.
Ale oto koniec oazy; bezpośrednio z zielonem polem graniczy pustynia.
Przyległa do ostatniego łanu, żółcieje w słońcu obszarem lekko falistym i bardzo smutnym.
A słońce już dość wysoko i dzień się zapowiada upalny.
Pustynią teraz jechać będziemy coś około godziny.
Na prawo, od pewnego czasu widzialne, ale wciąż w odległości, połyskuje stalowo-niebieskie Martwe Morze.
Nie zbliżymy się doń, bo droga nas w bok prowadzi do przejazdu przez rzekę, Jordan jest oto tam przed nami, z północy na południe płynący; daleką, wązką linią zielonych wybrzeży wśród piasków oznaczony. Bliżej do morza a więc ku południowi znajduje się miejsce upamiętnione według tradycyi aktem chrztu Chrystusa. Do mostu kierować się trzeba w górę rzeki.
Jedziemy wciąż we wschodnim kierunku, mając przed sobą błękitniejące zjawisko moabskich skał za Jordanem.
Cisza jest i świetlistość w powietrzu.
Most na Jordanie wysoki, po obu stronach rodzajem schodów opatrzony, więc dostępny tylko dla jeźdźców albo pieszych.
Ale bo też i droga kołowa tu się kończy; począwszy od tamtego brzegu są jeno nikłe ścieżki, a potem ślady ścieżek – wiodące w górski kraj.
Rzeka płynie dość wartko głębokiem korytem wśród zielonego gąszczu cienkich topoli i rozłożystych krzów. Toczą się z cichym szumem wody mętne i płowe. Oczom schylonym nad falą przez chwilkę z powodu onej barwy przypomniała się Wisła.
Miły chłód rzeczny orzeźwił nas na mgnienie.
Pustynny obszar rozciąga się za Jordanem. Kamienista pustynia. Góry wydają się już niedalekie, aliści jeszcze parę godzin dość mozolnej wędrówki oddziela od ich podnóża.
Zanim się w drogę ruszy, nastaje króciutki, dziwny moment.
Otośmy tutaj na pograniczu judzkiej ziemi. Łańcuch moabskich gór występuje plastycznie, uwypuklony w półkolu na horyzoncie. Rozróżniają się kształtów szczegóły. Naprzykład, tam za innemi i nad innemi, wysoki, królujący, nagi, okrągły szczyt.
Właśnie do tego punktu skierowują się oczy. Zatrzymały się przed nim i jakby zawisły w nagłem, wielbiącem poznaniu rzeczy.
Jest dziwne poczucie, że stamtąd, z dalekiego, królewskiego wierzchołka pada na czoło nasze w majestacie poezyi wspomnienie legendarnego czynu, w którym zaiste były monumentalne rozmiary. Bo jak mówi tradycya, oto tam w ostatniem a tragicznem spojrzeniu wyraziło się i zamknęło wielkie, epickie życie... Urok posągowej postaci Mojżesza pada na wyobraźnię naszą.
Bo oto tam góra Nebo.
Słońce poczyna prażyć. Osobliwsze, do stalowych trepów podobne, strzemiona arabskie mocno rozgrzane przypiekają podeszwy obuwia.
Do podnóża gór jedzie się w samo południe otwartą, kamienistą, całkiem bezdrzewną przestrzenią. Na tym obszarze jeno dwa razy w dużym odstępie napotkana jest cienka linia strumyka. Znikome to i prawie żadne wśród jałowych rozłogów, ale ujrzane zblizka przyniosło czar niespodzianki.
Wjechawszy w wodę, ażeby napoić konie, zapuszcza się wzrok wzdłuż skrętów szemrzącej wązkiej strugi: krzewy różowo kwitnących oleandrów utworzyły ponad tem śliczne, wdzięczne sklepienie.
Promyki słońca wpadają poprzez sztywne, jasno-zielone, drobnolistne gałęzie, zaś pęki kwiecia rozsypane są z czarodziejską hojnością jak w bajce. Ciche, wystarczające sobie królestwo.
Niebawem poza nami zmaleje to znów do znaczenia cienkiej, blado-zielonej nici wśród pustynnych rozłogów.
Drugi z kolei strumień, już u podnóża górskiej twierdzy płynący, zatacza się skrętem, mając po jednej stronie obszerniejszą połać drzew i krzewów oleandrowych. Smuga zieleni dźwignęła się tu ku stokom, ale dalej nie pójdzie i pozostanie jedyną. Piętrzy się dziki, nieurodzajny świat.
W wielkiem, przeczystem niebie pali się złoty majestat słońca.
Poczynamy wstępować na kamieniste zbocze. Zrazu całkiem bez drogi, przez rozsypiska i miałki gruz. Potem, gdy ściany wzniosły się stromo, ścieżyną bardzo wązką i wśród wysokich głazów wijącą się wężowo.
Koń za koniem iść musi; wspinają się pracowicie.
Okolica taka bezludna, że tylko czasem napotyka się Beduina. Jeździec, lub pieszy, lecz zawsze dostatnio uzbrojony. Okolica w dzikości swej niebezpieczna, bowiem tu już wszechwładnie panuje sępie prawo koczowniczego bytu. Więc człowiek obcy nie zapuszcza się sam w te przestrzenie.
Godziny upływają, a zresztą skwar dnia stopniowo ostawał się w niższym okręgu poza nami, tutaj rzeźwość panuje bardzo miła.
Przy nagłych skrętach albo oglądając się wstecz, za każdym razem widzimy, hen! daleko w nizkiej krainie połyskujące, stalowe zwierciadło Martwego Morza. Wiemy, że ten widok nie znika; wystarczy obejrzeć się na chwilę.
A w miarę naszego wywyższenia, gdy tam zlewają się szczegóły w majaczącą wspólność jakiegoś kształtu i nieokreśloność omglonego koloru, ono, to stalowe zwierciadło, zdaje się tem potężniej błyszczeć skupionem odbiciem wszystkich promieni słońca.
Już dzień się bardzo nachylił, gdy dosięgamy wierzchołka góry Nebo.
Cały okrężny świat ma się ku spoczynkowi wieczora. Wielkie, mroczące cienie rozwlokły się po urwiskach, kopułach i kamiennych rozłogach. Cisza zapanowuje brzemienna wszystkością niewypowiedzianych rzeczy.
Ziemię judzką mamy teraz w nizinie przed sobą, tak jak ją oglądał umierający Mojżesz.
W słonecznem świetle możnaby widzieć całą rozległą przestrzeń od wzgórz Hebronu po Karmel w Galilei. Ale już tajemnica wieczorna zasnuwa tę krainę cichym zalewem coraz ciemniejszych tonów. Tylko smętna tafla Martwego morza odcina się i wyraźnie szarzeje wśród ogólnego kształtów roztopu.
Okrągławy szczyt góry Nebo usiany jest głazami, wśród których dają się rozeznać ruiny jakiejś budowli, może kościoła z V-go czy VI-go wieku.
Cisza. Zdaje się, że nachylone białawe sklepienie chciałoby ten zadumany wierzchołek wziąć w siebie i odgraniczyć od wszystkiego, co żyje. Ogarnia nas to tragiczne ukojenie wieczorne, w którem jest ogrom rzeczy, nie dających się nigdy wypowiedzieć całkowicie.
Poniżej góry Nebo, w stronie północnej znajduje się „źródło Mojżesza“ i śliczny wodospad. Struga wody zlatuje wzdłuż ściany, w której stalaktytowa grota. Wnętrze jej widać poprzez ten szumny, rozpryskujący się pęd strumienia.
Aliści na oną dodatkową wycieczkę tym razem jest zapóźno, boć to najmniej godzina uciążliwego zjeżdżania wśród ostrych głazów. A zresztą grotę trzeba oglądać za dnia, w pełnem słońcu.
A więc jedziemy już wprost przed siebie w dalszym wschodnim kierunku. Spuściliśmy się na płaskowzgórze obszerne. Roztoczyły się kamieniste, ale uprawne pola. W zapadającym zmierzchu jeszcze przez chwilę widać zieloność owsa i bujnej pszenicy.
Za parę godzin będziemy u kresu drogi, w Madabie.
Zciemnia się.
Wtem przyleciała woń dymu i dobiegło beczenie trzód. Zbaczamy na krótki postój do sąsiedniego obozowiska Beduinów. Tu koczuje ród, utrzymujący dobre stosunki z mieszkańcami Madaby.
Półkręgiem rozsiadły się czarne namioty; migocą i dymią palone przed niemi ognie. Stada owiec tłoczą się z głośnym bekiem, rżą konie.
Dano nam pić; coś w rodzaju kumysu. Gościnnie zapraszają na nocleg, jednak wolimy dziś jeszcze dotrzeć do celu.
W księgach Jozuego jest wzmianka o moabickim grodzie Madabie, który to gród po dokonanym podboju przypadł w podziale pokoleniu Rubena. Za czasów króla Omri Madaba należała do państwa izraelskiego. Następnie przechodziła z rąk Moabitów do Nabatejczyków.
Machabeusze wznieśli tu zamek obronny.
Panowanie rzymskie przydzieliło miejscowość tę do Arabii skalistej. Wreszcie po ogłoszeniu chrześcijaństwa miasto było stolicą biskupią i przez pewien czas znajdowało się w stanie wielkiego rozkwitu.
Potem przyszły wieki zupełnego milczenia i zagłady. W pustyni sterczały kupy gruzów.
Dopiero przed trzydziestu kilku laty osiedliła się tu gromada wychodźców z odległego o kilkanaście godzin drogi miasta El-Kerak. Emigracyę spowodowały zamieszki wyznaniowe. Ludność w El-Kerak jest w ogromnej większości muzułmańska; wysiedlili się chrześcijanie.
Misyonarze towarzyszący owej gromadce w braku jakichkolwiek budowli pierwotnie zamieszkali w jaskiniach, które się tu znajdują we wschodniej i południowej stronie dawnego grodu. O jednym z tych misyonarzy utrzymuje się jeszcze świeże wspomnienie pełne czci.
Wstał jasny, złoty ranek. Wietrzno jest. Na tem wyniosłem, otwartem płaskowzgórzu wiatry panują nieustanne.
Dzisiejsza nędzna Madaba wyrosła z gruzów i kamienistej gleby. Zaledwo się rysuje ubogiemi kształtami; zgoła się nie odcina kolorem.
Stoją nizkie domostwa, często wcale bez okien; czworoboki kamienne nakryte płaskim dachem.
Światło wbieżało przez drzwi otwarte. Chłód z wnętrza takiego wieje. Światło ukazało w ścianach izby mieszkalnej idące rzędem framugi, to miejsce do spania przeznaczone.
Aliści w takiej oto izbie uprzejmość gospodarzy usuwa kupy ziarna zsypane na podłogę; zmywają grube pokłady śmiecia i kurzu.
Ukazała się nagle ciekawa, misterna posadzka mozajkowa; symetrycznie, według pewnego planu rozmieszczone są postacie zwierząt, drzewa z ptakami na gałęziach, w pośrodku głowa ludzka.
Mozajki znachodzą się tu w wielu miejscach, najciekawsza z nich w dzisiejszej cerkwi greckiej, zbudowanej ze szczątków dawnego kościoła. Oto część posadzki tworzy w mozajce wielką mapę starożytnej Palestyny. Rysunek bardzo misterny i zajmujący, że się już nie mówi o znacznej wartości naukowej.
Dzisiejsi mieszkańcy Madaby trudnią się rolnictwem i chowem koni; obsiewają owsem znaczne przestrzenie, w połowie na plon, w połowie na pastwisko. Z wiosną część ludności wyciąga w pole: koczują pod namiotami.
Bezdrzewny, zielony obszar roztacza się tu na wsze strony, królestwo wiatrów. W ogrodzie, należącym do misyi łacińskiej, kilka drzewek rośnie pochyło.
Dla nieprzywykłych oczu smutną jest zupełna bezwodność tej okolicy. W porze deszczowej od października do marca zapełniają się cysterny i to jest zapas na drugie półrocze, okres suszy.
Osada ma cerkiew grecką, jak się wspomniało, oraz kościołek i plebanię łacińską. Do obsłużenia parafii katolickiej trzech księży: proboszcz Arab, wikaryusz - Polak i trzeci ksiądz, Maronita. Wzajemny stosunek tych parafian i tych duszpasterzy nosi cechę takiej prostoty, takiej serdecznej i ufnej zażyłości, że to nas doprawdy przejmuje zdumieniem.
Na plebanii jest izba, służąca do codziennych zebrań wieczornych. Każdy przychodzi z całą swobodą, jak do własnego domu. Toczą się rozmowy, opowiadania. Bywa, że się coś ciekawego przeczyta.
Księża utrzymują szkołę dla chłopców; szkółkę dziewczęcą prowadzą trzy siostry ze zgromadzenia św. Różańca. (Organizacya działająca wyłącznie w Syryi i Palestynie).
Owoż sześcioro rzetelnie gorliwych ludzi ku obsłudze parafijki, liczącej najwyżej 400 osób. Nauka, pomoc lekarska w najpierwszych przypadkach choroby, (jest apteczka i księża znają się na tem), przyjazne towarzyskie obcowanie.
Masz się czemu dziwować tutaj: „na krańcu świata“, na „posterunku misyjnym dalekim“, w „dzikim, zapadłym kącie“ i t. d. Masz się czemu dziwować, oświecony przybyszu ze środka cywilizowanej Europy, z kraju, gdzie zamykają szkoły, gdzie karzą za nauczanie, gdzie ludziom zbożnym odbierają domy modlitwy, gdzie trzeba niejednokrotnie ginąć z chorób, z ciemnoty i t. d.
Młody wikary, ks. Bronisław Panfil, rodem z Pułtuska, jeżeli się nie mylę, jako dwunastoletni dzieciak oddany został do seminaryum przy Patryarchacie łacińskim w Jerozolimie. Seminaryum to wychowuje młodzież na misyonarzy.
Właściwie działalność misyjna bywa tu dosyć ograniczona, bo rząd turecki zabrania propagandy wśród wyznawców islamu.
Cała rzecz przeto polega na rywalizacyi ścierających się wyznań chrześcijańskich.
Ma to swe dobre strony: troskliwość o zachowanie, a gdy można, o przyciągnięcie owieczek, powoduje pilne działanie w kierunku kulturalnym. Stąd po małych mieścinach jak Betleem albo Nazaret taka pokaźna, imponująca ilość szkół, domów wychowawczych, szpitali i t. p.
Ks. Panfil, który Polskę już nieco przez mgłę pamięta, wkłada w swoją pracę misyjną cały zapał młodego serca i żywego umysłu.
Wiemy, że cenne są takie rzeczy i znowuż nie tak bardzo powszednie. Możnaby w tym wypadku, jak w wielu innych trochę ironizować na temat mimowolnej hojności naszej...