<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Za błękitami
Pochodzenie Nowele
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1920
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Ogród spacerowy w BernatowAcach słynie z piękności drzew i z estetycznego ich układu. Założony został w początku stulecia, wówczas, kiedy księżna Izabella Czartoryska pisała swe »Myśli różne o sposobie zakładania ogrodów«, rozpoczynając od cytaty z Pope’a. Wielkie samotne dęby, niespodziewany rozkład klombów, umiejętne połączenie odcieni zieloności, ruina »upoważniona dębem starym«, grupy drzew »przyzwoite na osłonienie monumentu lub pamiątki« — przypominają dzisiaj, po dziewięćdziesięciu latach, powabne myśli księżnej. I, choć kilka zaledwie olbrzymów pamięta może rozumny uśmiech tej pani, choć może niejeden »sadzący« skrzywił lub przerobił plan pierwotny, w postarzałych koronach wieje dotąd imię kobiety, której impuls cywilizacyjny czujemy jeszcze dzisiaj przy schyłku wieku. »Księżna kuma« niechętnie doradzała sadzenie drzew zagranicznych, chwaląc stylem swym wdzięcznym i tkliwym piękności drzew polskich. Dodawała jednak, że gdyby kto chciał, »wolno mu będzie« sprowadzać gatunki z zagranicy. Z tego pozwolenia skorzystał widocznie pan podkomorzy Okszyc, pradziad obecnego właściciela Bernatowic. W założonym przez niego parku, obok wielkiego bogactwa drzew krajowych, są i okazy rzadkie zamorskie. Każdy, kto tu przyjeżdża, musi obowiązkowo obejrzeć tulipanowiec, salisburyę i mimozy. W pobliżu dużego, półpiętrowego dworu z frontonem greckim, noszącym datę 1808 i dewizę łacińską, wznosi się też ładna oranżerya.
Jest lipiec. Kończy się upalny dzień.
Pan Stanisław Oikszye siedzi sam n a tarasie od strony ogrodu i trzyma w ręku książkę. Na ławce obok niego rozrzucony stos fotografii ze starożytnych rzeźb i budowli. Okszyc nie czyta, utkwił oczy w jedną grupę drzew, gdzie brzoza świeżą zielenią odcina się od ciemniejszych dębów i świerków. Słońce leży Już tylko n a wierzchnich gałęziach, pozostawiając niższe w błękitnawym cieniu, a podszycie klombów prawie w mroku. Na niebie bardzo dalekiem wierzchołki wzorują się nadzwyczaj czysto: możnaby policzyć szpilki na wyniosłych czubach modrzewi. Ponad rzeczką i bliżej, nad murawą, komary tańczą szalenie, plamiąc powietrze siateczką szarą — i nie większe od komarów jaskółki szybują pod niebem. To na pogodę.
Płyną zapachy kwitnących akacyi i woń ziemi spoconej, już trochę sennej. Monotonny przyśpiewek komarów przerwie czasem ostre bzyknięcie, jak dźwięk zerwanej struny: to jeden z tancerzy odłączył się od kolumny i zapragnął krwi pana Stanisława. Okszyc wtedy macha niecierpliwie ręką, albo puszcza kłąb dymu z papierosa. Nie można czytać na tym tarasie, a jednak szkoda wracać do domu.
Zahuczy czasem spóźniony trzmiel, powracając z łupem do gniazda; woda szumi w zastawie; z pól dolatują pomieszane głosy ludzi i bydła — pogodne.
Oleszyc odłożył okulary i przetarł zmęczone oczy. Jego twarz, młoda jeszcze, nie ma rumieńców; długi, cienki nos o nadmiernie wykrojonych nozdrzach porusza się nerwowem skrzywieniem. Ubranie wisi jakoś na panu Stanisławie. Nie dobrze wygląda w tym roku, chociaż powraca z podróży na Wschód, która miała mu posłużyć.
Jest to oryginał i marzyciel. Zamożny, bardzo wykształcony, poważany ogólnie, nie żeni się jednak do 35 roku życia i nie bierze się do żadnej produkcyjnej pracy. Rządzi trochę majątkiem, bardzo mało, czyta za dużo i to o rzeczach najniepotrzebniejszych: o sztuce i archeologii. Brak mu, widać, ambicyi.
Taką ma powszechnie opinię Stanisław Okszyc. Opinia ta jest oczywiście napół powierzchowna i napół fałszywa. Zadziwionoby się, gdyby wiedziano, o czem teraz myśli ten uczony bez ambicyi.
Myśli, czy usłyszy wilgę. Lubi ten okrzyk rytmiczny ptaka, który wabi swą ukrytą między liśćmi towarzyszkę klasyczną inwokacyą złożoną z trochejów.
A samiczka odpowiada zalotnie w łonie przedłużonego spondeju.
Pan Stanisław myśli prawie poważnie: — Jeżeli dzisiaj jeszcze usłyszę wilgę, to spotkam Ją nareszcie.
Ale już późno. Wilgi zwykle gwiżdżą około południa.

∗             ∗

Rozległ się tentent konia z drugiej strony domu, od podjazdu. — Oleszyc skrzywił się, bo nie lubił depesz i nieproszonych gości. Posłyszał zbliżający się przez pokoje chód mężczyzny w grubych butach, przez chwilę zgadywał, ale ujrzawszy we drzwiach, tęgą postać Frania Wareckiego, ucieszył się, bo mogło być gorzej.
Był to sąsiad i krewny Okszyca, rosły dwudziestoośmioletni chłopiec, ładnie ogorzały na twarzy, z której tem bardziej świeciły wesołe oczy i zdrowe zęby. Skończył podobno gimnazyum, służył w ułanach, obecnie zaś był już obywatelem, bo chociaż się jeszcze nie ożenił, dostał od rodziców folwark w sąsiedztwie Bernatowie, przedstawiający mniej więcej jego schedę. Miał więc podstawę bytu i stanowiska. Przytem, kobiety przepadały za nim, jak sam mówił.
Okszyc lubił Wareckiego za jego powierzchowność, tak dobrze zastosowaną do zajęć i pragnień, że stawała się estetyczną. Lubił też jego rozmowę płaską, ale dorzeczną i szczerą; widział w nim dobry typ młodego szlachcica, który w salonie był trochę parobkiem, ale zato w polu i na koniu — trochę panem. Traktował go przyjaźnie.
— Mój Stachu — rzekł Warecki zaraz po przywitaniu — przyjeżdżam do. ciebie z wielką prośbą: pożycz mi ze dwieście rubli, które ci oddam po zbiorach, bom tak się wypłukał...
Okszyc dobył odrazu dwieście rubli z pugilaresu, dał je i dopiero potem zapytał:
— A na cóż ci to potrzeba?
— O! zaraz na co? — zaśmiał się Franio, pokazując szeroki rząd zębów pod wyszczotkowanym w górę ciemnym wąsem — są chwile w życiu człowieka. — Zresztą entre nous powiem ci, że spotkałem w Warszawie Fiutkę — wiesz? Fiutka, ta co była ze Zbarazkim? Ona ode mnie nic nie bierze, ale czasem muszę wystąpić z jaką owacyą, niby zamiast kwiatów.
Okszyc słuchał, mrużąc oczy i puszczając dym papierosa cienkiem pasmem przez małe usta, które składał dziwacznie w ciup, marszcząc skórę naokoło. Przerwał Wareckiemu:
— Oj ty! wiecznie włóczysz się za spódnicami.
— Cóż robić? Kiedy, mówię ci, jak zobaczę ładną kobietkę, zaraz mam do niej taką... jakby to? — sympatyjkę. Zaraz muszę dowiedzieć się, czy się uda? I zwykle uda się, tylko trzeba umieć. Zresztą, znają się one, bestye, na mężczyznach. Jak który zacznie traktować od filozofii, od kurtuazyi, od wielkich tam sentymentów, to każda myśli: nudziarz, albo co gorszego. Ale jak się zabrać po przyjacielsku, a pomówić trochę ciepło, a poprosić, — to, słowo daję, prawie każda uzna za stosowne nie być zbyt srogą.
Okszyc słuchał bez najmniejszego zapału, jednak z uwagą.
— Mówisz naturalnie o kokotkach? — zapytał Frania.
— Ee! — i mężatki są bardzo podobne. Nawet powiem ci, entre nous, ta mała Wahrfeld, albo pani Doryna... ja ich tam nie kurmacheruję, bo to wiele zachodu i mało pożytku; ale gdybym tylko chciał — fiu, fiu.
— Wiesz, Franiu, że się tak o kobietach nie mówi.
Spojrzał młodemu urwisowi głęboko w oczy, aż tamten zarumienił się i poczuł się wykręcać:
— Przecież ich nie obmawiam; tylko tak mi się zdaje, sądząc po ich obejściu, a może się mylę?...
— Ja tych pań prawie nie znam — rzekł Okszyc — nie obchodzą mnie wcale; ale obchodzi mnie kobieta moja w każdej kobiecie.
Warecki spojrzał na Okszyca trochę jak na waryata, a pan Stanisław mówił, patrząc w dal ogrodu, jakby się zwracał do drzew, zwykłych jego rojeń powierników:
— Tak. Ja cenię w każdej kobiecie jej godność człowieczą. Nie ten pospolity »honor«, ale godność kobiecą. Mogę szanować i taką kobietę, która oddała się mężczyźnie z prawdziwej miłości, chociażby naprzykiad uciekła od męża. Oczywiście — trzeba znać każdą taką historyę, zanim się ją oceni. Ale to mnie poprostu boli, jeżeli kobieta, mająca w sobie pierwiastki piękna moralnego, kobieta zdolna do miłości, upada przez próżniactwo lub rozpustę. Ja wierzę w anioły niewieście, mieszkające nawet w pospolitych napozór kobietach. Te anioły śpią w nich — i mężczyzna może je obudzić, albo zbezcześcić i zabić. I to mi jest wstrętne. Dlatego odłączam te brudne lub biedne wyrobnice miłości od kobiet, stojących wyżej w społecznej i moralnej hierarchii. I kiedy o tych ostatnich słyszę coś uwłaczającego, boli mnie to — powtarzam — bo i ja kocham kobietę, tylko inaczej, dla niej bardziej, niż dla siebie, a kocham ją może lepiej, niż wy.
Powstał i chudą swą, długą postać wyprostował. Oczy świeciły mu blaskiem trochę błędnym. Chociaż wypiękniał i coś duchowo rycerskiego było w jego postawie. Warecki zauważył po cichu, że »temu tak łatwo nie uda się z każdą«, nawet gdyby jej »wygarnął tę przedmowę«.
Zapytał o co innego:
— Może jesteś zaręczony?
— Tak — rzekł Okszyc, patrząc gdzieś w górę i w dal na ostatnie blaski słońca — jestem zaręczony oddawna, ale nie wiem, czy ją kiedy spotkam...
Franio coraz podejrzliwiej spoglądał na Okszyca i poszukał innego przedmiotu rozmowy.
— Co to czytasz? — zapytał.
Okszyc, jak pierwej zdawał się mówić nie do Wareckiego, tak i teraz nie śpieszył się z odpowiedzią. Zaczął ciągnąć nerwowo raz po raz dym z papierosa i zakaszlał ciężko.
— Poco ty palisz tyle, mój Stachu? — rzekł Warecki, który, mimo różności usposobień, lubił i szanował Okszyca.
— Ha, przyzwyczaiłem się. Chodźmy do pokoju, bo trochę już chłodno. Rzucili jeszcze okiem na dogasający dzień. Na niebie zachodnie łuny przejrzyste walczyły z gęstszym fioletem, który powoli wchłaniał je w siebie i nieznacznie stawał się nocnym błękitem. Nad domem, w zenicie, zaczęły drżeć białe gwiazdy.
— Czy słyszałeś dzisiaj wilgi? — zapytał nagle Okszyc, bez związku z rozmową.
— Ojej! ile ich tam jest u mnie! A tobie na co ta zwierzyna?
— Na nic — lubię ich głos...

∗             ∗

Zebrali fotografie z ławki i weszli do domu. Przy lampach powtórzył Warecki pytanie, wskazując na książkę:
— Co to czytasz?
— To jest coś nowego o muzeach ateńskich. Bardzo ciekawe są wykopane na Akropoliis posągi kobiece. Jak ci się ta podoba? Patrz — rzekł, podając Wareckiemu dużą fotografię.
Franio popatrzył, pokręcił głową i odpowiedział:
— Cóż mi się ma podobać? ten długi nos nawet nie grecki, te ukośne oczy, ten głupi uśmiech? Albo ta koszula ułożona w fałdy, jak kolumna.
— To jest archaiczny typ attycki; a co do koszuli, dobrześ to powiedział; ten chiton wygląda, jak kolumna jońska. Ale ta nie dla ciebie — znajdę ci inną.
Przerzucił stos kartonów i wynalazł Wenerę Melijską, w doskonałej, nie retuszowanej fotografii Brauna.
— Cóż o tej powiesz?
— Jakże znowu sądzić o kobiecie, która nie ma rąk? Ale jest piękna — rzekł, wpatrując się pilniej. — Trochę w słanie za gruba... a może i nie?... Kobiety bez ubrania rzadko bywają piękne, a tę by znowu ubrać po naszemu, wyglądałaby dziwnie. Jednak widać, że to nie byle kto... Niema co mówić — tęga baba!
Uśmiechnął się do niej inaczej, niż witedy, gdy mówił o Fiutce; wpatrywał się dość długo, z pewem nawet uszanowaniem.
Może to czynił trochę przez, ustępstwo dla Okszyca, a może nawet na tę pierwotną duszę i nierozumiejące oczy podziałała powaga tej boskiej nagości.
Przeszli do sali jadalnej na kolacyę.
Okszyc był już rad z odwiedzin, bo lubił Wareckiego za jego serdeczną szczerość; Franio zaś dostał pieniędzy, dostał dobrego wina, rozgadał się i zaczął troszczyć się o zdrowie krewnego.
— Za dużo palisz, siedzisz ciągle w domu — to niedobrze, Stachu.
— Czy niedobrze? — pytał pan Stanisław z pobłażliwym uśmiechem.
— Oczywiście. Wiesz co? chodźmy jutro na dubelty.
— Idźmy na dubelty.
— A pojutrze pojedźmy razem na imieniny pani Anny do Rzędzina. Będzie tam duży zjazd, mnóstwo panien do wyboru. Tylko jeżeli jesteś zaręczony?...
— E, gdzież tam! Mówiłem sobie tak. Może się z tobą wybiorę. Ja jeszcze lubię poznawać panny.
— Brawo, Stachu! — zawołał Franio — Będzie tam jedna panna z Podola. Mówię ci rzęsy takie — (pokazał długość pół palca) wysmukła, śliczna dziewczyna — a łydki!...
Pocałował palce z rozrzewnieniem.
— Ech, mój Franiu, jak ty znowu gadasz?
— No cóż? widziałem, jak wsiadała na konia. Czegóż nie mam patrzeć? Albo dlaczego ona nie ma mieć pięknych łydek?
— Już dobrze. Jak się nazywa?
— Halka Marliczówna.
— Córka tego bogatego Marlicza?
— Nie — i to jest właśnie jej defekt: nie ma posagu. Dla tego też ja nie mogę o niej myśleć. Ożeń się ty z nią, Stachu.
— Ech, ja... już stary jestem, dla niej w każdym razie.
— Cóż znowu? masz trzydzieści trzy lata.
— Trzydzieści pięć.
— Ja ci ją skaptuję; chcesz?
— Daj pokój, Franiu; to są zbyt poważne sprawy, aby je można tak poprostu załatwiać.
— A jakże się załatwiają zawsze? Przyjeżdżasz; wiedzą, kto jesteś; matce się przedstawiasz (jest tylko matka). Matka ci mówi, że słyszała o tobie, albo o twoim ojcu, kłaniasz się. — Dosyć. — Potem zawracasz pannie kontramarkę: opowiadasz jej o Grecyi, o Atenach, o boginiach. Już ja cię przecie nie będę uczył, co masz jej mówić o Grecyi.
W miarę jak Warecki wpadał w humor, Okszyc pochmurniał. Aż Frania to zniecierpliwiło i skrócił odwiedziny. Jako starszemu, bogatszemu i wogóle wyższemu na drabinie społecznej, Warecki nie śmiał powiedzieć Okszycowi:
— Jesteś niedołęga.
Ale myślał tak, wracając konno, po księżycu do domu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.