<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zadora
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wielkie było zdumienie starego Koniuszego, gdy dnia jednego w białym kitlu powracając ze stajni, ujrzał przed sobą stojącego Jacka...
— Ty! tu? — zawołał rzucając mu się na szyję. A niech-że cię przywitam! Jawnie i oczywiście, tandem do portu dobiłeś? Masz swe szlachectwo.
— Mam — rzekł Jacek smutnie.
— Zatem nie pozostaje nic, tylko konie zaprządz, do panny jechać i wesele sprawić.
— Właśnie ztamtąd powracam.
— Wszystko skończone! — zawołał Koniuszy.
— A! wszystko skończone! — odparł Jacek.
— Ba! i cóż tak smutnie?
— Z pannąśmy się rozeszli — rzekł Zadorski.
Nie zrozumiał Drobisz.
— Coś ty? zwarjował? po ośmiu latach próby i służby, jak za Rachelę? Co bo pleciesz?
— Nie plotę, panna mi kazała iść precz...
Z twarzy Zadorskiego zmiarkował Koniuszy, że to nie były żarty.
— Na rany Chrystusowe! mów jasno? Cóżeś zawinił?
Zadorski chwilę stał bezmownym.
— Sądź mnie, mój ojcze — rzekł poważnie. Mam rodziców, są ludzie ubodzy i prości, lecz są rodzicami memi, którym ja winienem wszystko, którzy cierpieli dla mnie. Prosiłem jak o łaskę aby ono biedactwo choć na ślubie się znajdować mogło, choć pobłogosławić.
— Miałeś racyą! co u kata! zawołał oburzony Koniuszy.
— Panna mi odpowiedziała na to, a tego to już nadto! i —
— I porzuciłeś ją?
— Kazała mi iść zkąd przyszedłem — dokończył Jacek.
— Niech że ją! — zamachnął ręką, stary Koniuszy...
Poszli zwolna do izby.
— Ona się upamięta — dodał stary — nie może to być, obojeście dla siebie tyle ucierpieli.
— Wątpię aby ona zmieniła postanowienie — rzekł Jacek — a ja mojego nie mogę. Kocham moich starych i despektu im uczynić nie dam... Żal mi tylko żem się dla niej marnego tego klejnotu tak dobijał — krzyknął pudłem o ziemię ciskając. Chamem się urodziłem, chamem trzeba było umierać...
Wzdrygnął się podejmując z ziemi dyplom Koniuszy.
— Nie bądź warjatem! — rzekł poważnie.
Jak tam ten dzień upłynął na narzekaniach i na przekleństwach, opisywać tego niepodobna. Chciał zaraz Jacek jechać do Białej, ale go stary nie puścił, widząc że prawie był bezprzytomnym i jakby w gorączce. Może też spodziewał się jeszcze, iż rzeczy albo się ułożą lub gdy umysły ochłodną, znajdzie uczciwy sposób pojednania.
Tak z dnia na dzień, uspokajając biednego Jacka, wodząc go z sobą codzień do kościoła przetrzymał go Koniuszy... Już jednak miał jechać, gdy wedle słów doktora, z aprehensyi wielkiej dostał febry a żółć mu się poburzyła tak, że w dawnej swej izdebce musiał obledz i chorował tam aż do wesela panny Barbary. W sam ten dzień, chciał je przed nim utaić Drobisz, ale służba się wygadała i nie podobna go było niczem powstrzymać ażeby do kościoła nie szedł. Tyle tylko dokazał stary, że go nie odstępował i razem z nim musiał iść, obawiając się jakiej historyi.
Miał go ciągle na oku, lecz Jacek znalazł się bardzo przyzwoicie, a choć blizko podszedł gdy od ołtarza powracali, choć spojrzał raz jeszcze na nią, oprócz Koniuszego nikt może tego nie dostrzegł.
Ostatni wyszli z kościoła, gdy już wesele całe odjechało, i tłum się rozsypał.
— Serceś sobie daremnie popsował — odezwał się do niego Koniuszy gdy powoli szli ku dworowi — po co to było iść, i mnie z sobą ciągnąć!
— Nie, ojczulku — rzekł Jacek — sercem sobie naprawił i uzbroił, aby wiedziało, iż nadziei szczęśliwości na ziemi dla niego już nie ma!
— Nie plótł byś — odparł Koniuszy. — Gdybyś miał rozum, właśnie byś na złość jej wybrał sobie młodą i ożenił się, a byłbyś szczęśliwy.
— Chyba nie — rzekł Jacek — co innego to dorywcze amory i po nich ochota do odwetu. Ja już mogę powiedzieć, jakby wdowcem po niej jestem, ośm lat żyłem myślami z nią i dla niej, przyrosła mi do serca — a teraz...
— Wszystko to z czasem zwietrzeje! — rzekł Koniuszy.
Parę dni jeszcze zabawił Jacek tutaj, chodząc jak mruk, jak cień, nakoniec do rodziców się wybrał.
Tam w ubogiej chatce myślano o nim nieustannie i starzy mówili sobie, że się już ożenić musiał. A że im się na weselu być nie dostało, wcale nie brali do serca, bo się tego nie domagali i nie spodziewali.
Gdy Jacek, konie zostawiwszy w gospodzie, przyszedł sam do rodziców, podbiegli ku niemu oboje z wesołemi twarzami.
— A co, Jacku kochany! po weselu...
— Gdzież tam! — odparł usiłując się uśmiechnąć — wesela już nie będzie.
— Toż dla czego? — zawołała stara — a takeście się kochali.
— Prawda, ale pannie się czekać znudziło — wybrała sobie innego.
Powiedział to umyślnie z udaną obojętnością, aby nie poznali jak cierpiał.
Stara matka zamilkła, czekając dalszych objaśnień, ojciec, niemieszający się nigdy do niczego, oprócz gdy mógł usłużyć, patrzał z daleka na syna i głową kiwał. Pomimo przybranej obojętności, którą chciał okazać Jacek, widać było, że w sobie ciężkie strapienie ukrywa. Pocieszać go nie śmieli, ani by potrafili. Stękali z nim razem.
— Cóż teraz myślisz? — spytała matka.
— Nie wiem sam — rzekł Jacek — potrzeba by wrócić do Ks. Podkanclerzego i dalej pisać, ale po co? Jak do czego innego, tak i do tego ochoty brak...
Przegadali tak cały wieczór, potrzeba było coś postanowić. Jacek nie miał woli do niczego. Dopóki mu jakiś cel się w życiu uśmiechał, praca wszelka szła raźno, teraz i ona i życie mu ciężyło. Matka pierwsza postrzegła, że go trzeba z tego odrętwienia czemś wyrwać i zaczęła nalegać, aby do Warszawy powracał. Kobieta prosta miała ten rozum powszedni, nie obałamucony żadnemi ubocznemi względami i nałogami, który często widzi najjaśniej, w najtrudniejszych zadaniach.
— Juścić — rzekła — duszy dla jednej kobiety gubić nie będziesz, życia sobie nie odbierzesz, trzeba taki żyć, a jak żyć, to i coś robić na życie. Szukać nowego, to tam trudno, bo chybić łatwo; musisz powrócić do znajomych ludzi i do tego do czegoś nawykł.
Antoszek słuchał i głową potwierdzał, bo w rozum żony wierzył jak w ewangelią.
Jacek tedy trzeciego czy czwartego dnia, choć opieszale, zaczął się wybierać — i wyjechał.
Czekano go tam w kancelaryi nie z wielką pewnością, czy powróci. Ks. Podkanclerzy był prawie pewien, że ożeniwszy się, zagrzebie się na wsi; ks. Jezierski za nic nie ręczył. Bolano tylko, że go nie łatwo zastąpić przyjdzie, bo miał tę wielką zaletę, rzadko spotykaną u ludzi zdolnością obdarzonych, iż na swoją rękę i po swej myśli nie upierał się robić nic. Można się nań było spuścić, że wykona co mu polecono, nic nie dodając i nie ujmując.
Gdy się ukazał w owej izbie kancelaryjnej, gdzie się go już widzieć nie spodziewano, powitano go radosnym okrzykiem.
— Zmartwychwstał! — zawołał ks. Jezierski, szeroko ręce do powitania rozkładając. — Jakże? incredibile dictu, opuściłeś świeżo zaślubioną dla stawienia się do bibuły? E??
— Nie żenię się! — odparł smutnie Jacek.
— Jakto? cóż się stało?
— Nie przyjęto mnie — rzekł z pewną niechęcią do tłumaczenia się Jacek — nie ma o czem mówić.
Popatrzył na stół.
— Jest jaka robota?
— O! i pilna i nader pilna, jakbyś nam z nieba spadł. Siadaj i smaruj, a o losach swych rozpowiesz mi później.
Zadorski zaprzągł się tedy do ciężkiej pracy znowu, a im ona była bardziej go pochłaniająca, tem pożądańsza dla niego, bo się stawała lekarstwem, często wprawdzie wśród pisania, pióro się zatrzymywało, myśl gdzieś biegła, i ks. Jezierski spojrzawszy nań, odgadywał, że biedak w przeszłości się zatapiać musiał. Nie przerywał mu tych rozmyślań, a gdy wielce pilno było, czasem tylko chrząknął lub poruszył się, aby go rozbudzić z marzeń.
Skończył się Sejm czteroletni, i Ks. Podkanclerzy z Warszawy musiał uchodzić, wprzódy jednak miał czas zalecić Jacka do kancelaryi królewskiej, gdzie miejsce stałe otrzymał.
Lata płynęły przynosząc z sobą zmiany coraz głębiej wstrząsające starą Rzecząpospolitą, która nakoniec runęła. Jacek, zmieniając zajęcia, czasem żadnych nie mając, z niewielkim uzbieranym groszem, trzymał się ciągle w Warszawie, do której bruku przyrosnął. Ojciec mu był zmarł w 1794 r., matkę wziął do siebie, sprzedawszy chałupę. Stara Maryś chodziła po kościołach, modliła się i po trosze pilnowała synowskiego gospodarstwa. Żyło się skromnie i cicho.
Jacek posiwiał był przed czasem, ale zresztą trzymał się młodo i silnie. Praca kancelaryjna u stolika, która najbardziej człowieka niszczy i łamie, nie zmogła jego silnej natury. Nie mając teraz za pruskich rządów nic do czynienia, przypatrywał się im z ciekawością widza, co lepsze czasy pamiętał. Kiedy książki jakiej brakło, szedł na miasto i napawał się gorzkim widokiem zmian, jakim uległa wprzódy tak ożywiona stolica. Kilku starych znajomych ze dworu króla, jak on dziś bez zajęcia, składało kółko, w którem sobie po cichu legendy z niedawnych, a już w poetyczne barwy przystrojonych czasów opowiadano.
Wieczorem matka powracała z nieszporów, on z przechadzki, rozmawiano trochę jeszcze i Jacek szedł do swojej izdebki na spoczynek.
Nie było to już życie, ale wegetowanie cierpliwe i nudne — dopóki — jak mówiła stara — nie zawołają, tam!
Jednego dnia powróciła matka wielce ożywiona z nieszporów.
— Wystaw-że sobie, co mnie spotkało — rzekła do syna — zrobiłam znajomość z jakąś bardzo miłą i grzeczną osobą, kobietą średnich lat, i to wychodząc z kościoła.
— Bóg ją raczy wiedzieć — odezwała się stara — nawet mi nazwiska nie powiedziała, czy ja go nie dosłyszałam, bo tak byłam zdziwiona i poruszona, żem przytomność straciła. Kiedym z kościoła wychodziła, w kruchcie, patrzę, idzie ta jejmość i patrzy mi się w oczy, patrzy, patrzy, nareszcie w progu powiada „przepraszam panią, czy nie pani Zadorska, matka pana Jacka?“ A tak, mówię jej, ale zkądże mnie pani zna? „Ja pani nie mam przyjemności znać, ale mi powiedziano...“ Zbliża się tedy do mnie... czekam co dalej. Tu, wyczekawszy trochę, odzywa się: „Ja tu niedaleko mieszkam, jeśli łaska, proszę do mnie na kawę, tam się rozmówimy.“ Coż, miałam jej odmówić, kiedy prosiła tak grzecznie; szłam tedy do domu jakiegoś na Krakowskiem, mieszkanie bardzo porządne, sługa jeden, służąca. Zaraz kazała kawy podać, prosiła siedzieć, i gdyśmy, posiadały, a mnie ciekawość niezmiernie piekła, zaczęła mówić, że jej familia koło Kodnia dawniej mieszkała, że ona Jacka widywała, że go bardzo dobrze pamięta, i wciąż pyta, co się z nim dzieje.
Jacek słuchał z natężoną ciekawością.
— Ale któż to może być? — pytał.
— Dalipan, nazwiska nie pamiętam; kobieta z pańska wyglądająca, nie stara i bardzo grzeczna. Ale słuchaj-że co dalej. Wzięłam jej opowiadać całą historyę twoją, rozumie się, co było można i co przez te lata się przygodziło. Słuchała, ciągle się we mnie wpatrując i pytaniom nie było końca. Na ostatek, że już się późno robić zaczęło, pożegnałam ją i poszłam.
Zamyślił się mocno Zadorski.
Nie sposób było odgadnąć, kto to mógł być taki.
Po kilku dniach staruszka znowu powiada:
— Widziałam tę jejmość w kościele, kłaniała mi się. Zdaje się, że nawet znowu miała ochotę mnie prosić do siebie, alem wyszła wcześnie, bo po co ja tam mam chodzić.
Zadorski głowę sobie łamał, kto to mógł być, i naostatek wpadł na myśl, że chyba dawna panna Rejentówna, która teraz z mężem w Warszawie mieszkała w pięknej kamienicy własnej. Nie bardzo był ciekaw ją widzieć.
Czas jakiś przeszedł, zagadywał Zadorski matkę o tę jej znajomość, ale stara głową potrząsała, ramionami ruszała, nie mówiła nic. Tylko wieczorami zdawała się umyślnie naprowadzać rozmowę na dawne czasy i kilka razy wspomniała Łowczankę.
— Tego to ja odżałować nie mogę — mówiła, żeś ty się z nią nie ożenił, boć była przywiązaną do ciebie.
Jacek milczał.
— Masz ty do niej rankor w sercu? pytała.
— Ani rankoru ani miłości nie mam — odparł Jacek — choć mi ta kobieta całe życie zwichnęła...
Nigdy się rodzicom nie przyznawał, o co poszło, że się rozstali, zdziwiło go więc mocno, gdy matka raz poczęła mówić wprost, jakby o wszystkiem wiedziała.
— Nie tak to ona bardzo winna była — rzekła — choć się trochę uniosła, bo jej nie o siebie, ale też o rodziców chodziło, coby oni za wstyd mieli z tego, gdybyśmy byli z nieboszczykiem Antoszkiem na ślubie się pokazali.
— A matka zkądże wie, że my o tośmy się poróżnili? — krzyknął Jacek zdziwiony.
— O! zachciałeś, powoliś mi się sam nieznacznie wygadał i ja się domyślałam.
— Jam się z tem mógł wygadać? — zapytał Jacek — ja!
— Ale ty... dajże pokój! zkądbym wiedziała?
Nie mógł Zadorski na żaden sposób sobie przypomnieć, gdzie, jak i kiedy się wygadał niepotrzebnie. Wstyd mu było za samego siebie.
Matka całą tę rozmowę zatarła jakoś i zagadała o czem innem.
W sam dzień śś. Piotra i Pawła, zażądała staruszka, aby syn z nią razem na nabożeństwie był u Bernardynów. Jacek chciał iść do ś. Jana, ale zawsze powolny dla matki, zgodził się iść, gdzie jej było przyjemniej... Gdy wychodzili z kościoła, stara się niespokojnie wpatrywała w syna.
— Mój Jacuś — rzekła — jakbyś ty dobry był, tobyś mnie odprowadził do tej znajomej jejmości, bom jej przyrzekła po mszy św. u niej być.
— A ja tam po co? — rzekł Jacek — nie znam jej, choćbym i znał, nie ciekawym odnawiać znajomość.
— Kiedy ja cię proszę, chodź tylko do progu — nalegała matka.
— Koniecznie?
— No... proszę.
Szedł tedy Jacek i dziwiąc się i śmiejąc, że stara miała fantazye takie. Weszli razem do bramy, potem w lewo ku drzwiom, które się zaraz otworzyły. Na progu stała pięknego wzrostu kobieta czarno ubrana, której twarzy przeciw światła Jacek dojrzeć nie mógł.
Matka prawie gwałtem go pociągnęła, szepcząc:
— Ale bo... chodź.
Weszli oboje i — pomimo lat upłynionych tylu — poznał Zadorski stojącą przed sobą Łowczankę.
Nie była to owa żywa Basia lat dawnych, którą spotykał na grobli u krzyża, ale niewiasta życiem zmęczona, choć piękna jeszcze i z tą samą na twarzy energią męzką, jak dawniej miała.
W jednej chwili z tą twarzą wróciły na pamięć wszystkie wspomnienia i uczucia lat dawnych. Jackowi krew uderzyła do głowy, stał niemy i pomieszany, aż Podsędkowa się odezwała:
— Cóż to, pan dawnych swych przyjaciół nawet znać nie chcesz? Juści nie masz tak złego serca, abyś w niem dotąd gniew chował...
I rękę mu podała, którą Zadorski pocałował z gorącością wielką; jednak mu mowa jeszcze powrócić nie mogła. Patrzał, patrzał i już mu obraz dawnej Basi z teraźniejszą poczynał się w wyobraźni jednoczyć, jak to się dzieje zwykle, gdy po długich niewidzenia latach, ludzie się spotykają znowu.
Zrozumiał to, dla czego żądając od niego rozgrzeszenia Łowczanka, przez jego własną matkę, przeciw której zawiniła, o nie się domagała; domyślił się, że i całą historyę przeszłości, on taił przed staruszką, ona jej opowiedzieć musiała. Serce mu niezmiernie zmiękło; siadł, patrząc na nią jak w tęczę. Podsędkowa uśmiechała mu się.
— Prawda, gdybyś mnie teraz spotkał w ulicy, nie wiedząc kto jestem, nie poznałbyś dawnej Łowczanki? — poczęła.
— Jako żywo, poznałbym pewnie! — przerwał Jacek — choć może w pierwszej chwili niebardzo bym był pewien, czy podobieństwo nie zwodzi.
— Jam dziś stara baba! — westchnęła Podsędkowa.
O męża, o dom, ani śmiał pytać Jacek, wtrącił tylko coś o Łowczym i o samej pani.
— Ojcu się zmarło bardzo rychło po... moim ślubie — dodała spuszczając oczy — matkę dopiero w przeszłym straciłam roku...
Stara Maryś z uśmiechem niewypowiedzianego szczęścia patrzała to na syna, to na gospodynię, zdawała się niecierpliwą czegoś — posuwała się z krzesłem, kręciła, jakby odejść chciała, a im nie przeszkadzać.
Zadorski nie śmiał ani spytać, ani nawet nazwiska Podsędka wymówić.
— Cóż to panią sprowadziło do Warszawy? — zapytał w końcu.
Basia się zarumieniła.
— Rady sobie nie umiem dać z interesami — rzekła — od czasu jak męża straciłam.
Jacek aż się rzucił na krześle, kamień mu spadł z serca, z Podsędkową musiał być, jako z kobietą zamężną, na stopie ceremonialnej. Teraz wracała Basia, swobodna, a wracała mu przychylna i przeszłości pamiętna.
Jakby do reszty mu się chciała z położenia swego wytłumaczyć, dodała zaraz Podsędkowa:
— Dzieci nie mam, sama jedna jestem na świecie...
Z godzinę tak przesiedzieli, a gdy wreszcie Jacek wstał się żegnać, zatrzymała rękę jego Basia.
— Co będziemy się okłamywali — zawołała — jam nie po co, tylko po was przybyła do Warszawy. Masz jeszcze serce dla mnie, a zapomniałeś mi com zawiniła, no, to bierz mnie i ruszajmy na wieś wszyscy, bo ja tu w mieście dłużej nie wytrzymam!!
Tak się owa historya chama skończyła, wprawdzie pod siwym włosem, ale bardzo szczęśliwie.
Jacek odżył, odmłodniał, poweselał — a gdy po ślubie z kościoła wychodzili, wziąwszy się pod ręce, taka z nich jeszcze piękna była para, jakby im obojgu przecierpiany lat dziesiątek odjęto.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.