Zadora/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zadora |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ośm lat, to kawałek czasu, rzadkie serce ludzkie z uczuć nie wywietrzeje, gdy je tak długo nosić w sobie musi, nie widząc osób, co je wzbudziły. Dziwili się też wszyscy pannie Barbarze, że uparcie za mąż iść nie chciała, choć tak zwanych Jezusowych latek się doczekała. Ojciec burczał na nią i gniewał się tem mocniej, że sam starzał. Syna hulakę był stracił, pomocy w zięciu potrzebował, a córki skłonić do małżeństwa nie było sposobu. Po śmierci syna, gdy już nie jaki taki posag miała panna Barbara, ale jedyną została u ojca, a Łowczy majątek w oczach robił, choć nie była bardzo młodą, cisnęli się konkurenci tacy, co i po parę wsi mieli i kolligacje piękne. Wszystkich ona z kwitkiem odprawiała.
Łowczy się czasem unosił.
— Na co ty czekasz! — wołał — co się tobie śni? ten niecnota jakiś nie powróci! Jasna rzecz, że człowiek był ladajakiej procedencji, może i chłop — trzeba się jej było tak w niego wlepić!
Łowczanka nigdy na to nie odpowiadała ani słowa.
Posądzano ją w domu, że musiała miewać jakieś listy od narzeczonego, i że sama do niego pisywała, ale jak i którędy to chodziło, nawet matka nie mogła dośledzić.
Tymczasem właśnie w ciągu tych długich lat ośmiu, zaszły w kraju wielkie zmiany. Nie przebrzmiały bez odgłosu słowa Staszica, który upominał się o polepszenie stanu włościan, o zniesienie niewoli i poddaństwa. W ślad za nim podniosły się głosy inne, a co herezją straszną i ujmą praw szlacheckich wydawało się, gdy Zamojski swój podeptany zbiór praw Sejmowi składał — w lat kilka krążyło już jako nieunikniona konieczność.
Nadszedł Sejm czteroletni, który wszystkie ideje kiełkujące tu i owdzie do życia zapragnął, choć nie wszystkie mógł doprowadzić.
Gorzały umysły do reform zbawiennych, mogących społeczeństwo, skarlałe wśród starych instytucji strupieszałych, odrodzić. Jak za długo na te reformy czekano, tak po tem za gwałtownie chciano je urzeczywistnić na raz wszystkie, co bez gwałtownego wstrząśnienia stać się nie mogło — a biada starym gmachom, gdy się pod niemi ziemia zatrzęsie.
Piękna to była chwila, a ci co pamiętali stan umysłów przed kilkunastą laty, wydziwić się nie mogli postępowi, jaki uczyniono.
Było to już w pośrodku tego Sejmu czteroletniego.
W kamienicy na Krakowskiem od tyłu, w wielkiej izbie dosyć skromnie przybranej, o wieczornej godzinie, gdy szary mrok padać zaczynał, a światła jeszcze nie przyniesiono, siedziało dwóch mężczyzn, jakby odpoczywając po pracy. W środku pokoju stół suknem zielonem, poplamionem i startem, okryty, cały był zarzucony papierami i książkami. Na ziemi walały się bibulaste kawałki druków poszarpanych, z pomiędzy książek i broszur, dwa czy trzy ogromne piórami nasrożone, wyglądały kałamarze.
Wszystko tu oznaczało, że nie próżnowano, że z gorączkowym pospiechem jakaś pilna u tego stołu dokonywać się musiała robota. Papiery stosami były nie poukładane, ale ponarzucane, w książkach sterczały zakładki, na białych arkuszach papieru widać było pozaczynane bruljony, pokreślone jakieś notaty. Kilka listów rozdartych bardziej niż rozpieczętowanych, czekały na wierzchu stołów ciśnięte, odpowiedzi...
Wielka sofa w głębi, której barwę trudno było rozpoznać, wysiedziana, wyleżana, z podartem okryciem, musiała służyć nieraz i za posłanie nocnym robotnikom tego stołu. Krzesła proste, poplamione atramentem, bez ładu stały porozsuwane. Jedna szafeczka przy ścianie stała otworem, a zawierała książki, ponachylane, napakowane, w jednych miejscach ściśnięte, w drugich z rzadka rozstawione i bez ładu.
Przy niej stoliczek mieścił na sobie próżną karafkę od wody, kilka ciemnych butelek, zapewne od piwa i parę szklanek ze szkła prostego.
Dwaj znajdujący się tu mężczyźni, spoczywali, jeden szeroko się rozsiadłszy na sofie, z rękami rozłożonemi, a głową na piersi spuszczoną, drugi przed nim na stołku, z głową na dłoni podpartą. Na sofie siedzący miał na sobie suknię duchownego, czarną, wytartą, chociaż twarz jego i postawa więcej żołniersko niż księżo wyglądała. Można było ze śniadej, nie pięknej, ale pełnej wyrazu i życia twarzy jego wyczytać, że przeszedł w życiu przez wiele różnych stopni, nim oblókł się w ciemną żałobną, zamykającą wszystko sukienkę.
Ruchy miał żołnierskie, wyraz oczów śmiały i ironiczny, usta zaciśnięte i szyderskie... Pomimo swej sutanny włożonej jakoś niedbale i zdającej się zawadzać jego ruchom, widać było w tym człowieku żołnierza, jeśli już nie kawalerji narodowej, to jakiegoś zastępu, co się dobijał piórem i słowem trudnych zdobyczy.
Naprzeciw siedzący mężczyzna, znacznie młodszy, twarz miał nie piękną, smutną, czoło zorane zawczasu zmarszczkami, oblicze niczem się na pozór nie odznaczające, a sympatyczne.
Na obu tak wydychających po trudzie dnia, czuć było znużenie i jakby zniechęcenie. Nie mówili nawet do siebie... Czekali jakby na światło tylko, aby się wziąć do roboty znowu, którą mrok przerwał.
Siedzący na krześle westchnął. Ksiądz podniósł głowę, popatrzył nań długo i rzekł głosem jakby nawykłym do sarkazmu.
— Cóż ty Jacku wzdychasz a wzdychasz? Czas by było rozum mieć! A no, prawda, że u nas, jeśli o co, to o niego trudno. Dowcip się znajdzie, odwaga zwłaszcza na krótko, cnota kiedy na gorąco ją trzeba dać — a zdrowego rozumu w życiu!! ze świecą szukać.
Chciał zaprzeczyć p. Jacek.
— Daj pokój nie oponuj! — rzekł duchowny — przeciw oczywistości nic nie pomoże. Gorączki nam z dawnych wieków zostało tyle, że rozum na pniu spaliła...
Rozśmiał się.
— Wiem czego ty wzdychasz — mówił dalej — do pantofla! do kobiety! Tak to wygodnie pod nim siedzieć. Spojrzyj że, pod nim wszyscy. Król że nie ma jednego oficjalnego, siedzi pod kilką, Jenerałowej, pani Krakowskiej, swoich siostrzenic, sióstr i przyjaciółek... W Senacie pod pantoflami wszyscy. Dla tego u nas bez kobiet się nic nie robi — i wszystko się robi po kobiecemu!
Uderzył ręką po poręczy sofy.
— Tak, moje dziecko! tak! i ty tęsknisz za szczęściem pantoflowem.
— Cóż mam robić! przyznam się ks. kanonikowi, że jeśli nie za pantoflem, to za kobietą z którą dawno zaręczony jestem, śmiertelnie tęsknię.
— Dawno? jak dawno? — zapytał kanonik.
— Ośm lat temu!
— Jezu miłosierny — rozśmiał się duchowny — i przez lat ośm zostałeś ty jej, ona tobie wierną! A toć do metryk koronnych zapisać!!
Jacek milczał.
— Ks. kanoniku — odezwał się dawszy pośmiać z siebie. Obiecaliście mi dawno być u ks. podkanclerzego pośrednikiem... Śmieliście się ze mnie, że mi się tak szlachectwa chce... Ja go dla siebie tak bardzobym nie pragnął, ale ośm lat czeka moja narzeczona, a ja się z nią ożenić nie mogę, póki nobilitacyi nie otrzymam...
— Teraz cię rozumiem — odparł kanonik, i — żal mi cię. Ks. podkanclerzy wielce WMości szacuje i jest mu przychylny nie wątpię, że się do prośby przychyli, ale z nobilitacyami, których już tyle Sejm nadał, coraz ciężej, szlachta zazdrośna burczy...
Nic nie mówiąc pochylił się ku kolanom siedzącego Jacek.
— Z duszy, serca bym ci rad to uczynił — odezwał się ksiądz. Za długoletnią w kancelaryach pracę, uczciwość i zdolności należy ci się nagroda, król podpisze chętnie, ale w Sejmie...
— A ks. podkanclerzy?
Właśnie to imię wymawiał Jacek, gdy drzwi z łoskotem się otworzyły od drugiego już oświeconego pokoju i z papierem w ręku, wszedł drugi duchowny...
Jakby na dany przez niego znak innemi drzwiami, wniósł niepozornie ubrany sługa dwie świece w lichtarzach. Kanonik się podniósł, wstał p. Jacek.
Był to ks. Hugo Kołłątaj; twarz nie miła ale rozumna, czoło piękne, oczy wypukłe czarne, wyraz pewien siebie i energyi pełny. Jedwabna suknia na nim cała była zmięta i niedbale włożona, na szyi miał na w pół zasłonięty i krzywo zawieszony order św. Stanisława. Wszedłszy szybkim wzrokiem obiegł pokój do koła i zbliżył się do kanonika.
— Ks. Jezierski! na miłość Boga, oto notatka! Zrób z tego coś na co ja czasu, ani do tego talentu nie mam, coś coby było krótkie, gorące, twoim zaprawione dowcipem, coby na ulicach rozrywano, gdy Gröll wydrukuje.
— Te świstki, te świstki — dodał — które wiatr za kilka dni rozniesie, że po nich nie zostanie śladu, na razie działają jak najsilniejsze lekarstwa. Książki dużej nie ma nikt czasu czytać, wielu poważnej nie zrozumie, a Postyljona z trąbką, a Cygana z kropidłem rwą ludzie, pochłaniają i prędzej im dowcipem trafisz do przekonania niż argumentami.
Mówił żywo, uderzając po papierze, a oczów nie mogąc na jednem miejscu utrzymać. Jezierski brał już arkusz z rąk jego.
— Ty pisz, a Jacek niech stante pede kopiuje na czysto... — dodał — a żywo! Czas płaci, czas traci. Carpe diem! Co dziś może zbawić, jutro się na nic nie zdało!
Ks. Jezierski patrząc na notaty uśmiechał się szydersko...
— Smutna to rzecz pracować nad świstkami, po których pamięci nie będzie — rzekł — ale gdy potrzeba, sakryfikować się musiemy...
— Potomność kiedyś do waszego rachunku to wpisze! — rzekł podkanclerzy.
— Nie dla każdego potomność! — odparł ks. Jezierski — Bóg z nią, byle obowiązku człek dopełnił.
— Jeziersiu! — gorąco! — dodał ściskając go podkanclerzy... Dodaj pieprzu i soli!
Uśmiechnął się spoglądając na milczącego Jacka.
— A! — przerwał już do stołu się zbliżający kanonik — na miłość Boga, niech wasza Excellencya, zlituje się nademną i Jacka tego wynobilituje, bo mi wzdycha wprost w ucho i czyni dystrakcyą. Doszedłem przecie na co mu szlachectwo potrzebne — mówił dalej patrząc z ukosa na czerwieniącego się Jacka — oto lat temu ośm, niech W. Excelencya słucha i admiruje, lat temu ośm jak jest zaręczony ze szlachcianką i oboje czekają na to aby się pobrać.
Ks. podkanclerzy ruszył ramionami w ten sposób iż prędzej było można przypuścić, że się litował niż dziwił stałości uczuć.
— Obiecałem — rzekł sucho — a co obiecuję, staram się dotrzymać. Uszlachcamy dużo, ale szlachta się kwasi.
— Jednym mniej, jednym więcej — wtrącił ks. Jezierski.
— Tak, tak, a moją nagrodą za to będzie — dodał ks. podkanclerzy — że najzdolniejszego, najpilniejszego, najuczciwszego stracę kancelistę.
— Będę W. Excelencyi służył dopóki tylko będę potrzebnym, — odezwał się Jacek...
— Dobrze, dobrze, przygotuj-że papiery wszystkie — łagodniej rzekł ale z pośpiechem podkanclerzy, jakby się co rychlej chciał zbyć tej sprawy — wyszlachcimy cię.
— Papiery gotowe — odezwał się Jacek z wielkim trudem — ale i uwolnienie starego ojca wyrobiłem i zgodę rodziny mojej matki, szlachcianki, która mnie do herbu macierzystego przyjmuje.
— Bądź-że spokojny! wybiorę tylko chwilę, gdy posłom będzie pilno na bal, na asamble, na reduty lub na hecę, aby prawo przeszło bez opozycyi.
Skłonił się Jacek.
— Bodajeśmy tak inne nasze projekta przeprowadzić mogli — westchnął Kołłątaj. A jest ich tyle! Nowy prawie gmach budujemy i to nad głowami w nim znajdujących się ludzi.
— To też się skarżą — wtrącił ks. Jezierski — że im cegły na głowę spadają.
Rozśmiał się podkanclerzy.
— E! gdyby nie jeden pusty czerep rozbiły — zakończył — nie wielka by szkoda była.
To mówiąc wyszedł, w tejże chwili niestrudzony, Jezierski już do stołu zasiadłszy i notatkę w rękę ująwszy, zabierał się do zredagowania pisemka, które jutrzejszego wieczora już po mieście krążyć miało i odbić się może echem w obradach sejmowych.
Jacek tymczasem sposobił papier, pióra i miejsce, aby natychmiast wychodzące z pod ręki Jezierskiego arkusze na czysto przepisywać...
Zdziwi się może czytelnik, iż w tej nowej postaci znajduje kancelistę księżnej wojewodzicowej. Nie miał on w pierwszej chwili co czynić tylko uciekać musiał jak najdalej od rodzinnego kąta. Zabiegłszy ukradkiem do ojcowskiej chaty, aby ostrzedz rodziców, ledwie godzinę w nocy z niemi przebywszy, puścił się Jacek do stolicy, gdzie się zawsze najłatwiej skryć i zatrudnienie znaleść można było. Tu jednak błądził z razu póki mu się udało spotkać z jednym ze swych dawnych bialskich nauczycieli. Ksiądz staruszek, który bardzo ucznia swojego lubił, wyrobił mu naprzód bardzo lichą posadę skryptora w pańskiej kancelaryi...
Przechodząc z jednej do drugiej, powoli Jacek miał ciągle na widoku dostać się do kogoś mającego wpływ znaczny, aby z jego pomocą nobilitacyę pozyskać. Szczęściem Mazanowski zmarł, na polowaniu z ks. panem kochanku zaziębiwszy się po niepomiernem rozgrzaniu trunkiem. Groszem skrzętnie uciułanym, za wpływem i protekcyą różnych osób, uzyskał Jacek libertacyą rodziców i przeniósł ich oboje do Białej.
W ciągu tych długich lat pracy cichej, skromnej i niewdzięcznej, ocierając się i o sprawy różne i o ludzi naówczas najoświeceńszych a najczynniejszych, Zadorski się wykształcił wielce. Gdy ks. Kołłątaj urósł z czasem, a on się dostał do niego, przy jego boku wytrwał, przewidując może, iż wpływ jego w danej godzinie będzie wielki. Ta godzina właśnie z sejmem czteroletnim nadeszła, w czasie jego stał Kołłątaj na najwyższym zenicie swej działalności, na swem miejscu, gdy później już powtórna rola w 1794 r., mnóstwem omyłek popełnionych, upadek znamionowała.
W przeciągu lat tych, wierny pannie Łowczance, pisywał do niej Zadorski, a nie mógł się domyślać tego nikt, że stary Koniuszy mu za pośrednika służył.
Szczęśliwie mu się też kilka razy powiodło, potajemnie odwiedzając rodziców, dojechać tak do Wólki i widzieć się z panną Barbarą, iż nikt w domu ani się tego mógł domyślać.
Obierał sobie naówczas Jacek kwaterę w małej, lichej karczemce leśnej, zkąd wieczorami i rankami się wykradał, aby z Basią spotkać u krzyża za groblą, za sadem albo w oddalonym kątku ogrodu. Wiedziała Łowczanka o wszystkich jego obrotach, staraniach, nadziejach, dawała rady i cierpliwie znosiła to oczekiwanie, bo pośpiech był niemożliwym.
Zaraz po wyjściu z kancelaryi od Kołłątaja, co dopiero nad ranem, skończywszy przepisywanie, mógł Jacek zrobić, pobiegł do swej izdebki, i nie kładnąc się na spoczynek, list do Łowczanki przygotował, przez jutrzejszą pocztę.
Padł potem znużony z nadzieją dni lepszych...
Przeszło jednak dosyć czasu, nim Ks. Podkanclerzy mógł słowa dotrzymać, i w rejestrze mieszczan nobilitowanych dopisać swego protegowanego. Na biedę do jednego z tych co na liście do szlachectwa stali, miał ktoś ząb w izbie i czychał na wniosek. Odezwano się przeciw szlachceniu w ogóle i o mało cała gromadka nie odeszła z niczem. Tylko przytomności kilku posłów, którym ks. podkanclerzy sprawę tę polecił, udało się przepchnąć tę niemal ostatnią hurtowną nobilitacyę.
Jacek był na galeryi w izbie gdy się sprawa jego ważyła, między życiem a śmiercią niemal, gdy głosy się burzliwe i szyderskie podniosły. Wybiegł zrozpaczony nie doczekawszy się końca i błądził po mieście ręce łamiąc, gdy przez okno go zobaczył ks. Jezierski, który już w tej chwili o przejściu szlachectwa się dowiedział.
Na skinienie jego wpadł Zadorski do izby, a posłyszawszy szczęśliwą nowinę, zachwiał się na nogach i upadł jak długi. Zemdlał z radości wielkiej.
Ks. Jezierski, który nigdy takiego skutku wielkiego szczęścia nie widział, nazwał go potem babą i wyłajał za ten zbytek sentymentu.
Posłowie się rozjeżdżali, bo sejm był limitowany, i to dozwoliło p. Jackowi już w swój dyplom opatrzonym, ruszyć naprzód do rodziców.
Staruszkowie mieszkali w mało co lepszej chałupie na przedmieściu nad tą, którą niegdyś mieli w lesie. Stara Maryś, która tam tyle biedy doznała, tyle łez wylała, teraz gdy się do miasta wynieśli, tęskniła za leśną chatą. Zdawało jej się, że tam wszystko było lepiej, warzywa rodziły się smaczniejsze, powietrze było zdrowsze, woda czyściejsza...
— Ej nie to to, co w lesie!
A choć las i tu za stawem był bardzo blisko, choć jej do niego nikt iść nie bronił, powiadała siedząc u pieca:
— Nie ten to las co tam! Co za porównanie!
Antoszek stary, tu mając spoczynek i swobodę mało z nich korzystał. Nawykły do krzątania się ciągłego, sam usługiwał sobie, rzadko usiedział na miejscu i milczący dłubał coś ciągle, choć nie potrzeba było. W najgorszym razie do artystycznej doskonałości doprowadzał łuczywo, którego trzaseczki na pół przezroczyste zdawały się raczej do zabawy, niż na podpałkę przeznaczone.
Oboje wreście zostawując chałupę pod dozorem dziewczyny, która im posługiwała, często do blizkiego kościoła kk. reformatów chodzili się modlić. Sama niby z mieszczańska, niby ze szlachecka ubrana wciskała się choć do ostatniej ławki, on, w kurpiach i kożuszku z kijem w ręku, z czapką pod pachą stawał pokornie tuż u kruchty, i łatwo go wziąć było można za kościelnego dziadka.
Tu to jednego dnia gdy oboje modlili się w czasie nieszporów, przed niedzielą, o mroku już Antoszek zobaczył wchodzącego syna, który tylko co przybywszy do miasteczka, a kościół znajdując otwarty, wstąpił panu Bogu dziękować, że go ze złej dźwignął toni.
Stary, choć Jacka zaraz poznał i serce mu uderzyło, do niego nie śmiał się zbliżyć aby mu wstydu nie zrobić, a że mrok był a on szedł prosto ku wielkiemu ołtarzowi, z początku rodziców nie dojrzał. Matce serce zabiło, ale pewności nie miała czy to był on czy nie. Spojrzeli tylko na siebie z mężem i w milczeniu zaczęli pokazywać na Jacka. Antoszek zaręczał, że to on był, Maryś stara wątpiła.
W istocie spojrzawszy na tych dwoje pokornych staruszków trudno się w nich było domyśleć rodziców pokaźnego, pięknej postawy mężczyzny, ubranego bardzo dostatnio i przy szabli, którą miał zawieszoną na haczykach, aby się nie wlokła, idącego ku ołtarzowi.
Widzieli jak tu kląkł, ręce szeroko rozłożył, głowę podniósł ku niebu, westchnął, modlić się zaczął pół głosem i bić w piersi. Chwilę długą pozostał tak zamodlony i zadumany, potem pochylił się, ziemię pocałował, w piersi uderzył znowu, wstał zwolna, do skarbonki na prawo poszedł wrzucić kilka groszy i zawrócił ku wyjściu.
Rodzice ścigali go oczami, Maryś go teraz na pewno poznała, ale nie śmiała przystąpić, siedziała jak wryta. Odziana była tak ubogo, a on wyglądał tak pańsko.
Jacek wyszedł tym czasem z zadumy swej, oczami potoczył do koła i zobaczywszy matkę stanął, a potem wnet przyspieszonym krokiem postąpił ku niej i przypadł do kolan jej, a Maryś, w płacz! Antoszek podbiegł i jeszcze kożuszyny wstydził, czy mu wypadało przystąpić czy nie do tego jasnego syna?
Ale Jacek kolana matki uścisnąwszy, zawrócił się tak samo do ojca, który o mało też nie ukląkł przed nim; a rozpłakał się głośno.
Nikogo już w kościele świadkiem tej rozczulającej sceny nie było, oprócz jednego dziadka, który świece pogasiwszy z kijem w ręku stał, patrzał i wytłumaczyć sobie tego nie umiał.
Wyszli tak wszystko troje razem z kościoła, i powolnym krokiem poczęli wracać ku chacie.
O szczęściu dziecka nie wiedzieli jeszcze starzy. Dopiero teraz im Jacek oznajmił, dobywając w chustkę zawinięte pudełko, które pargamin zawierało, że oto narzeczonej swej szlachectwo wiózł...
Poczciwi staruszkowie nie mogli swej ciekawości pohamować, żeby też zobaczyć jak ono wyglądało, ale z tem czekać musieli do chaty... Tym czasem sypały się pytania, jak, przez kogo udało się to zdobyć, i co dalej?
Jacek mówił im, że prosto ztąd do Łowczego do Wólki jedzie, aby raz skończyć i narzeczoną poślubić.
— Jak o dzień weselny umówimy się — rzekł matkę całując w rękę — no, to róbcie sobie co chcecie, a na weselu mojem musicie być!
Antoszek aż oczy zakrył.
— O! Jezu! Marya!
Matka się namarszczyła.
— Co tobie w głowie? — rzekła — aby tam sobie z nas biedniaków kpili i urągali? Co z tego to nic nie będzie!
— Matuś kochana, mało wiele, a ja was tam pokazać muszę — odparł Jacek — dosyć się ja nacierpiałem kłamać i taić się będąc zmuszony. Nauczyłem się tego teraz, że nie godzi się swojego stanu, jakibykolwiek był, wstydać, ani się godzi rodziców zapierać. Szlachcicem jestem z łaski Stanów Rzptej i królewskiej, ale z czegom wyszedł tego ja taić nie myślę, nie chcę.
— O! Jezu! Marya! — powtórzył przestraszony Antoszek...
— Nam się to na nic nie zdało — przerwała matka — a pchać się między butną szlachtę, żeby na nas tam kuso patrzali, człek by się tylko wstydu napił. Porzuć ty to. Dosyć będzie, gdy żonę nam kiedy przywieziesz i pokażesz, abyśmy jej za dobre serce dla ciebie podziękowali.
Jacek nic nie odpowiedział, ale nie widać było ażeby od swej myśli odstępował, pokręcił wąsa i westchnął.
A że stary Antoszek dopominał się aby szlachectwo zobaczyć, rozwinięto chustę, otworzył Jacek pudełko safianowe i ukazał w niem pargaminową kartę, z pięknie malowanym herbem Zadorą... Na sznurze grubym jedwabnym, wisiała przy niej w osobnem puzderku blaszanem pieczęć wielka, którą Antoszek pobożnie ucałował.
Po czem znowu najstaranniej ułożono i zapakowano owo szlachectwo, Jacek je w chustkę zwinął i schował.
Śmiał się stary leśnik, głowę siwą gładząc i syna ściskając, matka dumnie chodziła po chacie w boki się wziąwszy, myśląc może w duchu, że to ona wszystkiego tego dokazała, pierwszą myśl poddawszy wyszlachcenia syna.
Następny dzień cały poświęcił rodzicom Zadorski, a że gorąco było, siedzieli na przyźbie przed chatą i słuchali go opowiadającego swoje dzieje.
— A teraz — zakończył Jacek — jutro trzeba w drogę, naprzód do Kodnia staremu Koniuszemu się pokłonić, potem do Wólki, aby raz oczekiwanie się długoletnie skończyło.
I z błogosławieństwem rodziców odjechał.
W Kodniu wszystko było po staremu, ale teraz księżna tu rzadziej dojeżdżała, siadywała krócej, dwór jej się trochę rozpierzchnął, a co do niego przylgnęło, postarzało, podupadło.
Drobisz przez te lat ośm, choć się zawsze trzymał, choć też same obowiązki, których coraz mniej było, spełniał — posunął się znacznie. Chód nie był tak pewny, ociężały i plecy się przygarbiły, polowanie go tak nie nęciło, rad czasem w ciepłym kącie się zasiadywał i na nogi kawęczał. O starych czasach opowiadając powtarzał się, a nowe jakoś mu się daleko gorszemi od tamtych wydawały. Według niego ludzie, klimat, wszystko podupadało i psuło się. W dodatku jak nie na Infułazyi z księżmi, lub na zamku z oficyalistami, nie miał z kim gadać.
W rezydencyi przez większą część roku pusto było.
Jacek Zadorski o którego pobycie w Warszawie i staraniach wiedział, mocno go zawsze zajmował — tem bardziej, że z karteczek od niego odbieranych przy listach do Łowczanki, nic się dowiedzieć nie było można.
Nadzwyczaj go zaciekawiało, czy też on na swojem postawi, i — szlachcicem się wypromowuje. —
Łowczanka cierpliwie bardzo czekała na to, a była takiego żelaznego temperamentu kobieta, że choć wiele do przeniesienia miała, chodziła prawie wesoła i nie schudła ani postarzała. Koniuszy z podziwieniem uważał, iż utyła, zaokrągliła się i niby drugą młodością kwitła.
Jeszcze dotychczas puszczali się do niej konkurenci, wabieni posagiem, próbowali przypodobać się jeden wesołością, drugi elegancyą, inni pańskiem występowaniem, nie czyniło to na niej wrażenia.
Czekała.
Wiedział i to pan Koniuszy, że rodzice nalegali coraz mocniej aby szła koniecznie za mąż, i o los swój ich uspokoiła. Od roku do roku odkładała, wypraszała się, aż na ostatek Łowczy jej powiedział.
— Już tego dosyć — nie chcesz ty mnie widzieć na marach, musisz w tym roku ślubować — komu chcesz, ale niechże raz temu koniec będzie. A właśnie rok ten upływał — nie wiele go zostawało, i dla tego musiał Jacek przyspieszyć swoją nobilitacyę.
Łowczy miał już napiętego męża dla córki, pana Podsędka Pokrzywnickiego, wdowca bezdzietnego, lat czterdziestu kilku, ale pięknego mężczyznę, rumianego, zdrowego i prezencyi rzadkiej.
Podsędek mówił gładko, nie wyczerpanym był w anegdotkach i pogadankach, galant, człek i z wielkim światem nie bez stosunków — słowem przyjemny tak, że nieprzyjaciół nie miał. Kochali go wszyscy, gdzie się zjawił radowano mu się, tylko, prawdę rzekłszy, próżniak był kubek w kubek jak Łowczy. W maryasza zagrać, w warcaby, do kieliszka stanąć, mówkę powiedzieć zwaśnionych godzić, swatać, — wszędzie gdzie gębą było potrzeba posłużyć — jego rzecz była — a fałdów przysiedzieć i popracować nad czemś w cichości nie tylko że nie umiał, ale się to dla niego ze śmiercią równało.
Łowczanka, gdyby tylko konkurentem nie był, dosyć go lubiła. Za konkurenta znać go nie chcąc, gdy przyszedł się pośmiać, zabawić, wierszyki wydeklamować, słuchała go chętnie, ożywiała się w rozmowie i daleko dlań była łaskawszą niż dla drugich.
To dawało panu Łowczemu otuchę, że na ostatek, gdy termin ostateczny nadejdzie, panna go z ręki jego przyjmie i będzie szczęśliwą.
Na rachunek tej nadziei Podsędek co raz to piękniejsze sobie żupaniki sprawiał, buty paradne, pasy świetne, i z pomocą zimnej wody twarz utrzymywał w młodzieńczym rumieńcu, a wąs do góry po kawalersku!
Gdy po cichu przy warcabach z sobą mówili o tem Podsędek z Łowczym, staruszek brał go za rękę i kończył:
— E! jakoś to będzie.
A Podsędek w ramię go całował, śmiejąc się (bo zawsze się śmiał, nawet gdy nie było z czego) i powtarzał:
— Królu mój — (to było jego przysłowie) — jakoś to będzie, byleś nam zdrów był...
I grali w warcaby i opowiadali sobie trybunalskie historye stare.
Łowczanka czekała ciągle.
Jednego tedy wieczora, jak miała zwyczaj, wyszła na groblę za dwór do Krzyża, nie spodziewając się nic wcale, gdy nadjeżdżającą bryczkę zobaczyła.
Koniki były wcale pokaźne, uprząż skromna ale smakowna, nowy kilimek pokrywał siedzenie, na kilimku średnich lat mężczyzna przystojny, wyprostowany ku dworowi poglądał.
Z dala już zobaczywszy pannę Barbarę, kazał koniom stanąć, skoczył, czapkę podniósł do góry i podbiegł ku niej z radością wielką. Panna też zarumieniwszy się stanęła, oczom swym prawie wierzyć niechcąc.
Był to Jacek Zadorski.
— Łowczanko dobrodziejko — zawołał z uniesieniem, oto nareszcie przybywam u nóg twoich składając dowód, że chłopem nie jestem — i że do twej ręki posunąć mi się godzi.
To mówiąc z za kontusza dobywał pudełko.
Łowczanka odetchnęła, zwycięzko zabłysnęły jej oczy.
— Niech będą Bogu dzięki — odezwała się — chodźmy do rodziców...
Podała mu rękę do pocałowania, Jacek drżał cały.
— A! czem ja wam za to się wywdzięczę — wołał — ośm lat tłukłem się jak Marek po piekle, harując, pracując, prosząc i modląc o ten klejnot szlachecki, którego zdobyć nie było można, aż teraz. Wy, moja dobra, święta panno Barbaro, mieliście litość i cierpliwość czekać na mnie. — O! czem wam wywdzięczę...
— Już to tam o tem potem — odparła wesoło Łowczanka, a powiem wam szczerze, że ten ostatni rok najcięższym był dla mnie. Rodzice nalegali straszliwie i słuszność mieli. Gdyby jeszcze się przeciągnęło — nie poszłabym za mąż dla siebie, musiałabym dla nich!
Jacek popatrzał na nią.
— Rodzicom się też od nas wiele należy — przydała Łowczanka.
Wyrazy te głęboko utkwiły w nim, jak gdyby przez usta jej Pan Bóg mu jego obowiązek przypominał.
Więc pytania następowały jedne po drugich, a potem narady jak sobie miał postąpić Jacek z rodzicami, jak mówić z nimi. Posłuszny we wszystkiem godząc się na to co Łowczanka chciała, Jacek o jedno tylko prosił, aby już teraz wesela nie zwlekać.
Dnia tego, jak zwykle, Podsędek był w Wólce i Łowczego zabawiał, umówiono się tedy aby panna wróciła naprzód do dworu sama, a później Zadorski nadjechał i przypomniał się państwu Łowczym.
Gdy panna Barbara wracała co prędzej nazad, Jacek tym czasem chłopcu się kazał z pyłu otrzepać, około koni coś poprawić, zmarudził tak czasu kawał umyślnie i dopiero zmiarkowawszy, że panna już dawno zajść musiała, siadł na swą bryczkę, rozkazując zajeżdżać przed ganek.
Że uprząż i konie były nie znane, Podsędek z Łowczym przez okno otwarte z jadalni ciekawie wyjrzeli. Stary go nie poznał; Podsędek nigdy na oczy nie widział.
Choć mu serce biło mocno, przybrawszy postawę — jak się dawniej wyrażano — bezpieczną, wszedł do jadalni Jacek wprost ku Łowczemu, który od blasku oczy sobie przysłoniwszy ciekawie się mu przypatrywał.
— Czołem panu Łowczemu dobrodziejowi, choć nie poznany a stary sługa jego, mam honor submitować się, Jacek Zadora Zadorski.
Łowczy nie mógł powstrzymać wykrzyku.
— Pan Jezus przy dziecięciu! A zkąd żeś się asindziej wziął, i kędyżeś przez te lata siedział, żeśmy już myśleli, iż cię na świecie nie ma!
— Nie tajno to panu Łowczemu — mówił Jacek śmiało — że mnie na ówczas gdym na dworze księżnej Jejmości przebywał, złe języki pomawiały jakobym sobie szlachecki klejnot uzurpował...
Tu westchnął.
Nie mając naówczas dowodów, musiałem w świat iść — mówił dalej Jacek — i szukać ich, a gdybym nie znalazł, szlachectwa się dobijać, aby sromu nie cierpieć. Pan Bóg moim usiłowaniom poszczęścił. Nie chciałem się tu pokazywać, aż bym dokumentnie dowiódł szlachectwa mego. Dopiero więc teraz się stawię.
Podsędek, który stojąc za Łowczym, słuchał tej mowy z ustami otwartemi, zwietrzył co się w niej święciło i nosa spuścił. Czuł, że tu mu się gotowała odprawa.
Łowczy patrzał na przybyłego, głową kręcił, i nie mogąc nic innego znaleźć chwilowo do powiedzenia ad hoc, do jejmości na przeciwek prosił.
Wchodząc zastali tu Łowczynę, która bodaj czy przez córkę zawiadomiona nie była, i pannę Barbarę, zawsze chodzącą w czerni, po raz pierwszy w białej sukni i z kwiatem we włosach.
Miało to też swe znaczenie, a Podsędek po cichu rzekł sobie w duchu:
— Oleum perdidi! nie mam tu co popasać!
Witała Łowczyni bardzo czule przybyłego, a Barbara wesoło, ale nie okazując zbytniego poruszenia i ze skromnością wielką. Łowczy zakłopotany wielce z okazyi Podsędka, jak okradziony szedł, nie śmiejąc i spojrzeć na niego.
Zaczęto wypytywać, gdzie przebywał pan Jacek, na co on ogólnie jakoś odpowiedział, że po kancellaryach pracował, ostatnio zaś u Ks. Podkanclerzego, któremu był wielce obowiązany.
Po wsiach, gdzie do starego porządku ludzie przywiązani byli i, mimo patryotyzmu, nowym reformom nie bardzo byli radzi, Kołłątaj nie był w wielkiej estymie, zmilczano więc posłyszawszy o nim.
Podsędek zrobił minę jakby powiedzieć chciał:
— Oj! to ptasio!
Męzka połowa towarzystwa, Łowczy i Podsędek, oba frasobliwi, gdy Jacek z kobietami rozmawiać zaczął, dali sobie znak i wyszli.
Nie mówiąc słowa doszli tak do połowy izby jadalnej obok siebie w takt równy stukając. Tu podnieśli głowy, popatrzali się sobie w oczy i Podsędek wydał z głębin piersi szerokich westchnienie potężne.
Łowczy na to nie słowem ale ruchem rąk na piersi położonych, potem szeroko rozciągniętych, odpowiedział.
Stali milczący.
Z ruska tedy ozwał się Podsędek, bo miał zwyczaj niekiedy zarywać tym językiem:
— Propau Sawka z dudami!
Na co Łowczy, nie śmiejąc go dłużej uwodzić nadzieją próżną, szepnął:
— Wola Boża!
Chwilkę pomyślał — potem na ramieniu Podsędkowi rękę swą suchą położył, i dodał:
— Ne żurysia! Czekaj! Zobaczymy...
— A ba! co ja tu już dobrego zobaczę.
— Czekaj! powtórzył Łowczy. Skłonił się Podsędek, lecz zasępiony już najmniej nie okazywał nadziei, aby mógł się czego innego spodziewać jak cudzego wesela.
Zaczęto nakrywać do wieczerzy, a dwaj ichmość zagrali przy oknie w warcaby, nic do siebie nie mówiąc. Dopiero gdy Łowczy przegrał, począł szeptać:
— Ośm lat! Zważ ty to sobie, przez lat ośm nie dawał o sobie najmniejszej wiadomości. Myślałem, że go gdzie wilcy zjedli. Żeby pisnął.
— Mój Łowczy dobrodzieju — przerwał Podsędek — jak Bóg żyw, panna o nim wiedzieć musiała, choć milczała. — Ho! ho! bez tego sentyment by nie strzymał!
— Przecie by coś transpirowało! dołożył ruszając ramionami. — No — Bóg ich wie!
Rozumie się, że konie p. Jacka wzięto do stajni i on na noc pozostał, a że dwu gościnnych pokojów nie było, postawiono ich razem z Podsędkiem.
Nie było to dla nich przyjemnem, ale Pokrzywnicki był człowiekiem wielkiej experyencyi i przedziwnego taktu, tak iż do wszelkiego położenia nagiąć się i zastosować umiał. Gdy więc przyszli razem do izby, w której dla nich dwa tarczany stały gotowe, a nie było sposobu uniknięcia rozmowy, Podsędek począł de publicis.
Mając przed sobą pomocnika Podkanclerzego, nie wypadało mu okazywać się czem był, to jest zwolennikiem starego porządku — począł chwalić zacnych patryotów, wątpiąc tylko, czy ich stutysięczne wojsko i inne uchwały na papierze, dadzą się w życie wprowadzić.
Takie preludyum uczyniwszy nie z tego tonu z jakiego grać chciał, zwrócił się do — personaljów, i w zręcznym peryodzie wyraził delikatnie, iż mu nie było obcem to, że w p. Zadorskim szczęśliwego bodaj konkurenta Łowczanki oglądał.
Podziękował za grzeczność pan Jacek i zmilczał.
— Mogę panu winszować — dodał Podsędek — gdyż mając szczęście od niejakiego czasu często tu gościć, cnót i przymiotów panny Łowczanki napatrzeć się też miałem sposobność. Heroina to jest wielkich cnót i doskonałości!
Na tem wieczorna rozmowa dokończona została, a wkrótce potem Podsędek ległszy tak straszliwie chrapać zaczął i świstać przez sen, jakby wiedział, iż Jackowi spać się ani brało ani chciało.
Gdy muzyka ta ustała nad ranem, Zadorski dopiero usnął, a Podsędek przededniem obudzony do ogrodu z pacierzami poszedł.
Ranek był bardzo piękny, ale dla biednego Pokrzywnickiego smutny. Odmawiając koronkę chodził i wzdychał, gdy w głębi ogrodu niespodzianie, ową heroinę wczorajszą spotkał z pękiem kwiatów w ręku.
A że człek był grzeczny, choć mu większa część niedokończonej koronki przepadła (bo ją w takim razie rozpoczynano na nowo) — powitał heroinę:
— Jakże panna Łowczanka ranna! — zawołał.
— Wzajem to sobie powiedzieć musimy — odparła panna Barbara.
Rzecz wielce osobliwa — spojrzawszy w oczy pannie, gdy się ją bardzo szczęśliwą widzieć spodziewał, znalazł w twarzy wyraz nadąsania i jakby wielkiej niecierpliwości, prawie gniewu.
— Że ja wstałem rano, to nie dziw, panno Łowczanko dobrodziejko — rzekł — na duszy mi dziś bardzo ciężko. Nie mam co taić! Przybycie tego szczęśliwego pana Jacka, dla mnie jest sygnałem, abym się rejterował! A kto długo żywił jaką taką nadzieję w sercu, temu wyrwanie jej, niezmierną sprawia boleść.
Gdy to mówił panna w kwiatki patrzała dziwnie, oczkami osłupiałemi i zaognionemi razem, usta jej się poruszały, listki obrywała i rzucała na ziemię.
— Zatem mi dziś żegnać przychodzi! — dodał.
— Czegoż się pan tak masz spieszyć! — zawołała Łowczanka. Czego? Nie spiesz się waćpan.
Ostatnie słowa wyrwały się jej jakby mimowolnie i uciekła.
Spojrzał na idącą, szła nie pewnym krokiem, poruszona jakby ją coś dotknęło boleśnie.
— Cóż to może być? Nie spiesz się! — powiedziała mi sama, co to może być?
Stanął Podsędek i dumał.
Uważał, że wczorajszego wieczora panna z kawalerem przy oknie prowadzili bardzo żywą rozmowę. Jacek nachyliwszy się coś jej powiedział, panna się rzuciła, żywo zamienili jeszcze słów kilkanaście, a potem nagle, jakby ich co rozpędziło, rozeszli się i Łowczanka znikła, a oni do snu już się, pożegnawszy, zabrali.
Ośm lat na siebie czekali? Cóż mogło zajść?
Podsędek uderzył się w głowę, pobiegł żywo do Łowczego, u którego już okna były otwarte...
— Co tam asana tak pędzi? — zapytał stary...
— Coś się stało! Łowczy, łaskawco, dobrodzieju! Coś się stało! Niepojęta rzecz. Wracam z ogrodu, spotkałem pannę Barbarę, czegoś poirytowaną mocno. Gdym chciał ją żegnać, bo dziś miałem odjechać, powiada mi, ale to z takim akcentem! Czego się asindziej masz spieszyć!
— Hm! to ma swe znaczenie!
Łowczy potrząsł głową.
— Czy ci się nie przydało?
— Klnę się na co mam najświętszego! Imaginatykiem nie jestem... Wczoraj wieczorem ci państwo... czegoś, ja nie wiem, popstrykali się.
— Nie może to być — zawołał Łowczy.
— Ale jest! przekonasz się! — zaklął się Podsędek.
— Ba! No to siedź — rzekł stary. A kto kiedy baby zrozumi, faemina variabilis.
Gdy się to działo w izbie pana Łowczego, Jacek się też obudził, przyodział co żywiej i z czołem namarszczonem wielce, wyjrzawszy oknem że ranek już późny, skoczył pędem do ogrodu.
Pobiegł od razu w sam koniec, przetrząsł uliczki wszystkie, szukać się zdał kogoś nie znalazł, w końcu na ławę pod lipą siadł i zadumał się. Wielkie szczęście na które lat ośm czekał, robiło teraz na nim wrażenie takie, jakby go kto kamieniem w łeb uderzył. Twarz miał wykrzywioną, zmienioną, przelękłą.
Siedział długo, oglądał się, gdy w końcu dojrzał białej sukni. Łowczanka się zbliżała wolnym krokiem ku niemu. Wstał i poszedł też przeciw niej.
Nie było przywitania. Stanęli nieco opodal od siebie.
Panna w oczach łzy miała, ale i gniew razem.
— Cóżeś się pan namyślił? — zapytała głosem nieco dumnym patrząc mu w oczy.
— Tak jest, panno Łowczanko dobrodziejko, namyśliłem się.
— Cóż mi waćpan powiesz?
— To co i wczoraj — rzekł głosem, w którym boleść brzmiała Jacek. Podłym bym był gdybym się rodziców zapierał, i gdyby im chociaż w kościele na moim ślubie pokazać się nie było wolno...
— Upieracie się waćpan przy tem? — zapytała drżącym głosem panna.
— Stoję przy tem co mi sumienie i miłość przez Boga nakazana, dyktują — rzekł pan Jacek.
— A! tego już nadto! — krzyknęła gniewnie panna. Tego nadto! Jedź waćpan, zkądeś przybył! Adieu!
Kiwnęła mu głową i poszła.
Jackowi łzy stanęły w oczach, wyprostował się, zaciął zęby, i poszedł do dworu. Chłopca spotkał w sieni.
— Tłumok na bryczkę — rzekł i w dziesięć minut żeby mi konie były! Słyszysz! natychmiast!
Chłopak pobiegł jak oparzony. Jacek stał trochę, czapkę w ręku miął i skierował się ku pokojowi Łowczego. Twarz się starał wyjaśnić, co mu się nie udało.
Łowczy właśnie był na onej gawędce jeszcze przedłużającej się z Podsędkiem, gdy wszedł Jacek i zbliżył się ku niemu.
— Pan Łowczy mi daruje, że go tak rano inkomoduję — rzekł — wypadł mi interes nagły, muszę natychmiast jechać, a nie chciałem tego uczynić póki bym waćpana dobrodzieja nie pożegnał.
— Cóż to? cóż to? — przebąknął Łowczy zaciekawiony niezmiernie.
— Gwałtowna potrzeba — przebąknął kłaniając się Jacek i przychylając do ramienia starego. Do nóg pana się ścielę.
Podsędkowi się ukłoniwszy, i wyraźnie dalszej unikając rozmowy Jacek zawrócił się do drzwi i wyszedł.
Bryczki z końmi nie było jeszcze, wprost więc nakazawszy chłopcu jechać za sobą, pieszo groblą żywym krokiem posunął się Jacek i wkrótce go wierzby zakryły.
Panna Barbara w oknie siedziała i patrzała, nuż się zawróci, nuż choć obejrzy, nuż mu serce zmięknie. Nie dał znaku, poszedł... Bryczka pospiesznie za nim pognała, zahuczała, zaturkotała... i skończyło się wszystko... Marzenia życia całego, ośm lat oczekiwania... miłość wielka, wszystko się o dumne słówko rozbiło.
Łowczy w godzinę potem poszedł „penetrować“ na zwiady.
Łowczynę zastał we łzach, ale milczącą, córkę w gniewie niezmiernym, że jej dla śmiechu serdecznego rękę przewiązywano. Co się stało o tem nie było sposobu dowiedzieć się, lecz widocznem było, iż z sobą po latach ośmiu zerwali.
Wrócił stary do Podsędka.
— Widzisz! panna miała racyę gdy ci czekać i nie spieszyć kazała. Coś zaszło, ale to tajemnica, rozeszli się.
— Rozeszli — krzyknął bijąc w dłonie Pokrzywnicki. Wielki Boże! rozeszli się!
Do obiadu panna Barbara nie wyszła wcale. Badana, matka odpowiedziała, iż nie wie nic, tylko jedno słyszała, gdy Basieczka krzyczała ciągle powtarzając. A tego to już nadto!
— Coś jegomość przeskrobał — rzekł Łowczy — czekajmy, wyjaśni się.
Grali potem w warcaby czyniąc najdziksze przypuszczenia, Łowczy kończył za każdą razą.
— Kto te baby zrozumie!
Podsędek już ani myślał odjeżdżać.
Panna Barbara pod wieczór się znacznie uspokoiła. Zdaje się, że miała jakąś nadzieję, iż kawaler rozmyśli się i albo przyjedzie lub przyśle z desprekacyą.
Upłynął i ten dzień i drugi, nie przyszło nic, ani list. Ile razy na grobli zahuczało Łowczanka biegła do okna; a wróciwszy od niego zalewała się łzami.
Matce jednak nie powiedziała o co poszło i co ich poróżniło. Upłynęło tak dni pięć. Gdy ją zobaczył wychodzącą do sali Podsędek nastraszył się tak była zmienioną i prawie nagle zestarzałą. Słowa z niej dobyć było trudno, nie słyszała co do niej mówiono.
Gdy od stołu wstali, chociaż z nieśmiałością wielką, Pokrzywnicki ku pannie kołując zbliżać się zaczął. Nie unikała go.
— Dziś pannie Łowczance lepiej?
— Zupełnie mi dobrze — odparła głosem zmienionym.
— Ból głowy?
— Ustał...
Nie śmiał obcesowo się oświadczać Podsędek, choć Łowczy mu mówił, bij żelazo póki gorące.
Siedli u okna, naprzód ona, potem on wielce wdzięcznie układając grube nogi.
— Panna Łowczanka — odezwał się zebrawszy na wielkie męztwo — nie wiem czy sobie przypomina, iż była łaskawą, kazać mi czekać. Czy mogę śmieć?
Spojrzała nań panna, ale we wzroku był jeszcze taki gniew, że Pokrzywnicki zdrętwiał.
— Mów pan! — rzekła.
— A! czyż mówić mi potrzeba — z zapałem zawołał Podsędek rękę kładnąc na sercu — czyż mam mizernemi słowy malować sentyment jakim na wskróś dla panny Łowczanki przejęty jestem, a który od niej wygląda miłosierdzia.
— Rzeknij słowo — dodał aplikując dosyć niewłaściwie (zapał go nieco tłumaczył) słowa sakramentalne. Rzeknij słowo, a uszczęśliwisz sługę swojego!
— Nikogo ja uszczęśliwić nie mogę — odezwała się Łowczanka — bo sama nigdy szczęśliwą nie będę, ale, jeżeli waćpan chcesz starą pannę kwaśną mieć za żonę, oto masz rękę moją.
Stukot się zrobił w salce taki, że Łowczyna wpadła przestraszona. Podsędek rzucił się był z takim impetem na kolana przed panną, która ręki mu nie wyrywając płakała.
— Chryste panie! co się stało! — zawołała Łowczyna.
— Pani jestem najszczęśliwszym z ludzi! — krzyknął rękę podnosząc Podsędek...
Szczęśliwość jednak tak go przygniotła, że gdyby mu, wchodząc w jego położenie Łowczyna ręki nie podała, z ziemi by się był nie mógł podźwignąć.
Później zaś okazało się, że na obu szczęśliwych kolanach, miał Podsędek sińce nawet po weselu.
I rodzice i panna i przyszły małżonek Łowczanki żądali wszyscy jednozgodnie, aby wesele to było o ile możności przyspieszone.
Na gwałt więc pojechał się ekwipować Podsędek, a w Wólce czyniono przygotowania do wesela jakich mało pamiętała okolica.
— Jedno dziecko mam — mówił Łowczy — nie chcę żałować dla niej. Niech znają ludzie co mnie skąpym nazywają! W bród będzie czego dusza zapragnie! W bród!
Raz dawszy słowo Łowczanka, chociaż przyszłemu mężowi nie okazywała żadnej czułości, nie dąsała się też na niego i nie dziwaczyła.
Z wielkiem męztwem, gdy nadszedł dzień ślubu, dała sobie przypiąć wianuszek, nie uroniwszy łzy padła do nóg rodzicom, prosząc o błogosławieństwo... Przez drogę do Kodnia nie rzekła słowa, patrzała oczyma jasnemi przed się, a co drudzy mówili zdawała się nie słyszeć.
Ślub odbywał się przed cudownym obrazem. W orszaku licznym weszło wesele do kościoła, gdzie już mnóstwo ciekawych z miasteczka było zgromadzonych...
Głosem dobitnym i jasnym wymówiona odbiła się o sklepienie przysięga, zahuczały organy i w tryumfie szli państwo młodzi, mijając gęsto zbity tłum.
Panna Barbara, jakby ją co tknęło, nagle oczy podniosła. O trzy kroki od niej stał, Jacek Zadorski, czarno ubrany, blady ale z wyrazem wielkiego spokoju na męzkiej twarzy.
Oczy się ich spotkały z sobą, pani młoda zachwiała się i pierwsza je spuściła, potem z siłą jakąś, która jej przybyła nagle, poszła żywszym krokiem ku drzwiom kościelnym...