Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom I/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W większéj części miast europejskich, słynących z pięknych okolic, nie drogiego życia i spokoju, a dodatkowo mogących pseudo-miłośników sztuki bałamucić w oczach ich samych jakąś artystyczną fantazyą, pełno jest tych zwichniętych ludzi, którym nie dobrze w domu, co po świecie szukają tego, czego im świat dać nie może...
Do tych szczęśliwych miast żyjących wędrownikami, służących za przytułek kalekom ciała i ducha... bankrutom, zrujnowanym bogaczom, wyżytym starcom, romansowym starym pannom i mamom, które pod pozorem wychowywania dzieci same się rozrywać potrzebują, należy Genova la Superba, miasto pałaców... niegdyś rywalka Wenecyi, tak dziś prawie zrujnowana jak ona.
Życie, które zbudowało to miasto nad piękną zatoką, wśród pasu najpiękniejszych w świecie wybrzeżów, ciągnących się od Tulonu niemal do Specyi, dawno już ztąd uciekło... nowe jeszcze nie wypełnia marmurowéj trumny... Genua wydaje się dziwnie... ludność jéj nie harmonizuje z budowami, czuć, że to, co wznosiło gmachy, umarło, a to, co w nich mieszka, do ich wzrostu nie dorosło. To, co dziś się tu porusza, obce jest i obcém się wydaje u siebie...
Na Balbi, na Strada Nuova stoją pozamykane pałace, pełne pamiątek arystokratycznéj świetności... ale nikt w nich nie mieszka. Odźwierny ukazuje cudzoziemcom za opłatą wspaniałe apartamenta nieboszczyków... W dziedzińcu, marmurowemi otoczonym słupami, mruczy stara fontanna pustce i milczeniu. Wizerunki malowane przez Van Dycków, Cambioso, Guercinów, Piolów, rozmawiają same z sobą.. Zwieszone po marmurowych galeryach latorośle winne schną nie dotknięte ludzką dłonią... Przepyszne portyki Tagliaficów i Alessich pokrywa pył... osłania ciemność.
Tymczasem w porcie mrówi się lud ubogi i nowe, inne nie marmurowe życie wyrabia... któremu ryczenie osłów szyderskim chórem wtóruje...
Pomimo to wszystko ta pusta Genua ma wdzięk nieopisany, nawet nielicząc cudnych okolic i wybrzeży. Wszędzie, gdzie potęga ducha ludzkiego w jakikolwiek sposób się poświadczyła, myślący człowiek lubi czytać jéj dzieje na płótnie, marmurach, w bronzach i kamieniu ryte... Tu mówi wszystko, tu historya maluje się sama... odgadujesz ją z kart tych, z portyku San Lorenzo, z kościołów jak Carignan, z uliczek i pałaców... w każdy z tych hieroglifów myśli iskierkę rzucisz i żyje i przemawia do ciebie...
To fuimus! smutne niejednę pociesza tęsknicę... Możeż boleć człowiek, który upadłszy się pogruchotał, widząc jak największe w świecie rzeczy, fatalnie w ruinę iść muszą... a jeźli cud z nich mumią uczyni... żyją żywotem trumiennym... rodzajem długiéj śmierci, powtarzającym ludziom: Memento mori, et in pulverem revertere.
Wśród murów tych starych, noszących jeszcze miano pałaców, a dziś przemienionych na gospody i garnis, kryje się ludność Genui obca.. która najczęściéj od ludzkich oczów ucieka.
Na tak pustych placach jak ów Galeazzo Alessi... gdzie już ruch miejski ustaje, a żołnierskie manewra tylko nieco ożywiają pustynią... pełno jest pałaców do najęcia... częściami i w całości. Poprzyrządzano je dla Anglików chorujących na spleen w domu, z pozorem confortu... za granicą bardzo dostatecznym. Najczęściéj gospodarz pałacu najętego u jakiegoś pana jest zarazem kucharzem, mieści swych gości, stołuje, ciceronuje, robi sprawunki i... drąc potrosze forestyerów, na starość pałac kupuje...
Właśnie w jednym z takich gościnnych przytułków, w apartamencie pierwszego piętra, którego balkon wysunięty, oprócz dosyć smutnego widoku na sam plac Galeazzo Alessi dozwalał spojrzeć na zielone wierzchołki drzew Aqua-sola; o mroku wieczornym siedziało osób dwie... wprawdzie naprzeciw siebie i dosyć blisko, bo balkon był nie wielkich rozmiarów, ale tak zadumanych i tak jakoś nieszczęśliwych, że się zdawali nie wiedzieć o sobie.
Jedną z nich była piękna jeszcze, wspaniałéj postaci kobieta, ubrana w białą tyftykową suknią lekką, któréj śliczna dłoń podpierała czoło pofałdowane, ochmurzone, osłaniające oczów dwoje, z których jak z potrzaskanych kameów, tylko przepyszna została oprawa... Krój tych powiek, osada tych dwóch gwiazd zagasłych były jeszcze nieposzlakowanego rysunku... Nos kształtny, z wyciętemi nozdrzami dowodził rasy... którą i ręka znamionowała... ale gdy ta część twarzy pozostała jeszcze młodą i piękną, już na ustach zmęczonych wypisywała się starość... Usta były zapadłe, zaciśnięte... a dokoła nich drganie namiętności czy wybuchy cierpienia porysowały przyszłe fałdy... Usta te nie śmiały się już do życia, zamknęły się, wypiwszy z czary wszystko aż do dna jéj goryczy.
Czoło i oczy jeszcze świeciły jak szczyt gmachu ozłoconego słońcem zachodu... dół już otaczały mroki. W téj chwili zadumana kobieta zdawała się myślą przebiegać życie swe i opłakiwać je... Niekiedy z pod powiek spuszczonych wzrok jéj wybiegał ku naprzeciw siedzącemu mężczyznie, ale prędko powracał jakby przestraszony.
Towarzysz ten znacznie młodszy, blady, pogrążony w myślach, jakby chory i zżółkły, trzymał w ręku genueńskie Movimento, tylko co przyniesione znać i zadumał się głęboko czémś z niego zapewne zaczerpniętém. Ubrany po cywilnemu, miał minę tak wojskową, że nawet gospodarz domu, nie znając go wcale, z kolei mianował go próbując to Signor Colonello to Generale... Do obu tych tytułów dodawano Excellenza, z którą we Włoszech najniewinniejszy z ludzi rozminąć się nie może. Excellenza zresztą tak tu nie drogo kosztuje, że głodni na nią, mogą sobie pozwolić do syta używania téj słodyczy.
Od jak dawna ci państwo siedzieli tak na balkonie, nie wiem czy pamiętali nawet sami... Od Aqua Sola dochodziły dźwięki wojskowéj muzyki, od miasta niekiedy przygłuszony gwar portu i uliczek ciasnych... zdala odzywały się dzwony wieczorne... morze spało wygładzone jak zwierciadło... Gdzieniegdzie biały żagiel rybaka mknął po niém powoli...
W salonie już dwa razy Signor Giovanni chciał lampy zapalić, ale się lękał przez drzwi otwarte balkonu zwabić komary... wieczór przechodził w noc... gwiazdy złociste zapalały się na niebiosach... tylko w dole nad horyzontem... i morzem... jakby opar po dniu skwarnym... coś ciemniało...
Kobieta wstała pierwsza, podeszła po cichu i zbliżywszy się do towarzysza, uderzyła go po ramieniu.
— Co ci jest?... dla czegoś tak zamyślony — i smutny?
Mężczyzna zdawał się ze snu ciężkiego przebudzać — podniósł oczy przestraszone.
— Nic, nic mi nie jest! zadumałem się przypatrując temu szczęśliwemu krajowi... Co za niebo, klimat — i spokój... i swoboda!!
— Ale czy pewnie o tém niebie, klimacie i... swobodzie tylko myślałeś? spytała kobieta powoli biorąc z rąk jego Movimento...
To mówiąc wskazała mu w małéj gazetce jakiś ustęp paluszkiem i uśmiechnęła się z goryczą.
Mężczyzna się zarumienił, czego o mroku dostrzedz zresztą nie było można tak dobrze, ruszył ramionami i odparł... z pewnóm zająknieniem.
— Nie czytałem nawet!
— O! nie staraj się, uspokajając mnie, kłamać! kłamać przedemną! zawołała — ale ja czytam w tobie jak w księdze otwartéj, ja cię tak znam, iż naprzód myśl twą, nim się urodzi, odgadnąć mogę... Mnie nic nie oszuka.. Cóżby to była za miłość, coby nie mogła sięgnąć aż do dna duszy ukochanego i na jego uczuciu się omylić?
Signor Generale — miłość, jak ja ją pojmuję, to zlanie się dusz dwojga, to nieustanne przebywanie jednéj z nich w drugiéj, to wspólność myśli, uczuć, pragnień, nadziei i wiary... Mnie się zdaje, że moja jest taką, ale twoja — twoja nią nie jest...
Ty wiele kryjesz przedemną, nie przez nieufność może, ale z obawy pewnéj, z jakiegoś niewysłowionego wstydu a raczéj z trwogi, bym ja nie wszystko zrozumiała, a to, co ci jest świętém, nie wyśmiała może —!
O! jak mnie nie znasz!
— Ale ja! żadnych nie mam tajemnic — odparł mężczyzna żywo...
— Masz je... zawołała śmiejąc się kobieta — w twojém przekonaniu, a tego tylko nie wiesz, że najskrytsze tajemnice twe ja siłą jasnowidzenia kochanki czytam jakby ognistemi napisane były głoskami!
— Zlituj się, nauczże mnie co to jest?
— Chcesz? spytała, ale zawahała się zaraz. — O! nie — nie! trzeba cię zostawić złudzeniom, są rany, których niczyja ręka dotykać nie ma prawa, jeźli ich uleczyć nie może.
— Rany! rany!! przerwał uśmiechając się ale przymuszonym, niespokojnym śmiechem mężczyzna. Co za imaginacya! jam zdrów! ja ran żadnych nie mam na ciele ani na duszy.
— Więc milczę! westchnęła kobieta smutno. Są dziwne przeznaczenia w świecie, dodała po chwili. Spotyka się ludzi dwoje, wszystko ich łączy i pociąga ku sobie, czują się stworzonemi dla siebie... W pierwszych chwilach nic ich nie rozdziela... ale rodzili się każde w innéj kolebce, mówili innym językiem za młodu, przed innym klękali ołtarzem, los ich rodziny, rody, świat napiętnował nieprzejednaną nienawiścią... Ta nienawiść wciska się nawet w ich miłość... kochać się będą jak pies z wilkiem w chwili szału... a jutro, zagryść gotowi!!
Załamała ręce białe.
— Nie tak że jest?
Mężczyzna rzucił na nią okiem niespokojném, ale chciał w żart obrócić wymówkę i odezwał się śmiejąc:
— Pozwól Maryo Pawłowno, że to się chyba do nas dwojga stósować nie może. Jakiekolwiek pochodzenie moje, wychowałem się od dziecka w tym kraju co i wy, przyswoiłem sobie jego obyczaj, mowę... wiernie służyłem waszéj ojczyznie...
— Tyś rzekł! zawołała kobieta... Waszéj ojczyznie — ona twoją nie jest!
— Ja nie mam ojczyzny! rzekł z głębokim, mimowolnie z ust wyrywającym się smutkiem, mężczyzna. Ojcowie moi mieli ją i stracili, wczoraj jeszcze była świetną i wielką, dziś jest niewolnicą i...
Niedokończył.
— Mów, mów, przerwała milczenie kobieta teraz, ten jeden raz wyrwała ci się z ust prawda, która cię dręczy, któréj nie śmiesz wyjawić — ty kochasz Polskę... i dla tego mnie kochać nie możesz. Trup jéj leży między nami. Ile razy chcę się zbliżyć do twojego serca, czuję jego dotknięcie...
I teraz, mówiła dłonią trąc czoło palące — w téj chwili, siedząc tu obok mnie, na tym papierku wyczytałeś imię Polski, drgnąłeś cały... dusza i serce się tam przeniosły. Ciebie tu nie było... Stanisławie Karłowiczu, przed chwilą byłeś — w Warszawie.
Stanisław się boleśnie uśmiechnął.
— Być może, odparł — jestże to grzechem drgnąć, gdy mnie dochodzi jęk? Ale nie liczcie mnie do tych marzycieli niedołężnych, co się karmią złudzeniami, co na romansowych symypatyach Europy odbudowują Polskę... jam sługa cara, mundur mi przyrósł do ramion od młodu... jam syn umarłéj... nie żywéj Polski,
— Ale marzysz, że ona z grobu powstanie...
— Byłożby to grzechem wierzyć w Boga? spytał po chwili z pewnym wybuchem niecierpliwości Stanisław... Według mnie nicby to wielkości Rosyi nie ujęło... Ale Maryo Pawłowno, poruszyliście przedmiot dla mnie przykry, nie wiedząc może jak on zrani...
— Dajmy pokój temu! dobrze! przyznaj tylko, że umiem czytać w myśli twojéj.
— Niezupełnie dokładnie — odparł mężczyzna — bolałem nad tém, co się dzieje w Polsce. Ofiary! znowu ofiary! i zawsze bezskuteczne...
— A pocóż walczycie z Rosyą?
— Ja? spytał Stanisław.
Kobieta mu pogroziła palcem — on ruszył ramionami.
— Nie miałżebym prawa nawet użalić się nad ich losem...
— Ale ja nie odejmuję ci żadnego prawa, Stanisławie Karłowiczu, oprócz jednego, prawa poświęcenia siebie... Bo czyniąc to, poświęciłbyś mnie razem...
Jenerał wstał, ruszając ramionami i śmiejąc się.
— Mam ochotę pójść włożyć mundur — rzekł, bo po cywilnemu zapominasz się, że przecie mam szczęście liczyć się do głównego sztabu JCMości.
— O! zaśmiała się kobieta.
Rozmowa byłaby może tak przeciągnęła się mimowoli jenerała, gdyby w téj chwili Marya Pawłowna nie rzuciła się przestraszona z balkonu, posłuchawszy chwilę i nie pobiegła szukać gospodarza, z widoczną trwogą, nie zrozumiałą dla pozostałego na balkonie mężczyzny...
Na dole słychać było rozmowę...
Il Signor Generale? — Excellenza i jakiś głos obcy, łamana włoszczyzna, zdawały się oznajmywać gościa. Właśnie te pytania, które Marya Pawłowna posłyszała pierwsza, przeraziły ją i pognały do przedpokoju dla przestrzeżenia, aby nikogo nie przyjmowano. Ale już było za późno... Właśnie gdy wchodziła na próg, na drugim ukazała się wyświeżona, uśmiechnięta, nienawistna twarz Arsena Prokopowicza.
Jenerałowa cofnęła się, nie mogąc ukryć nieukontentowania i przestrachu... Przybyły śmiał się jak student, który dobrego figla wypłatał. Postąpił ku niéj, z przesadzoną grzecznością ją witając.
— A! Maryo Pawłowno! rzekł rękę kładąc na serce — od dobrych przyjaciół nigdzie się ukryć nie można. Nie prawdaż? Już czyście mi radzi czy nie pozwólcie, bym was tu powitał... Wiedziałem dobrze iż mnie przyjmiecie jak najnieznośniejszego z natrętów — ale.... —
— Dajcież pokój ironii — przerwała jenerałowa... znaleźliście nas, ścigali, macie przyjemność narzucenia się nam, zwyciężyliście, cieszcie się — i bywajcie zdrowi. Le tour est fait!
— A! za pozwoleniem! jużciż rękę waszego towarzysza podróży, o którym nie wątpię, że się tu musi znajdować — uścisnę... Nie wypędzicie mnie tak nielitościwie...
— Doprawdy — załamując ręce, wołała wracająca do salonu, w którym już znalazł się Stanisław Karłowicz — jenerałowa. — Arsen Prokopowicz jest najwprawniejszym z urzędników trzeciego oddziału... Odkryłby na dnie morza ziarno piasku... gdyby mu kazano... Nie wiem, czy byliście kiedy z okrętem zmuszeni przystanąć w Civita-vecchia. Moglibyście tam zobaczyć chłopców, którzy coś nakształt waszego robią rzemiosła. Czołno podpływa pod statek... podróżni rzucają karliny i centezimy... chłopcy dają nurka i łapią je, nim do dna doleciały.
— Z tą różnicą, dodał chłodno Arsen Prokopowicz, że sługa wasz łapie perły i brylanty...
Ale na ten raz, rzekł po chwilce, to istny przypadek... Zachciało mi się zwiedzić Korniszę... po drodze spoczywałem w Genui... Wtém słyszę głos, głos, jakiego drugiego na świecie nie ma, znany mi... głos, którybym rozeznał wśród tysiąca... I oto — jestem...
Jenerał sztywno i kwaśno go witał.
— Traf w istocie najosobliwszy, bo tu nas znaleść, nawet w Genui będąc nie łatwo... Któż z podróżnych zagląda na plac Galeazza?
— Nie wiecie chyba, że jestem archeologiem... pod bokiem zaraz stoi ów starożytny kościołek... daléj na Sarzana idąc, przecie musiałem Carignanę zobaczyć, a że tu kąpiele morskie biorą się w wannie, bo morze służy do czego innego... należało... pójść na Piazza Sarzana; chcąc tam być, nie podobna minąć waszego balkonu...
— Bałamucisz, Arsenie Prokopowicz, musisz stać u Federa lub w przeciwległym hotelu... a ztamtąd droga nie tędy.
— Dla ciekawego turysty?
— A odkądże nim zostałeś? spytał jenerał.
— Dostawszy dymisyą
— Wy, dymisyą — zaśmiała się jenerałowa — wy, a cóżbyście robili bez służby? mogliżbyście wyżyć bez raportów, bez przedpokojów, bez pensyi i bez... pokłonów...
— Stanowczo, Maryo Pawłowno — widzę, że chcecie mnie zniecierpliwić... zawołał przybyły, ale powiadam wam, że jestem zbrojny w tak żelazną cierpliwość, iż znoszę wszystko i łykam jak struś — nic mi nie szkodzi...
Po mojéj śmierci, jeźli doktor raczy wyegzaminować wnętrze, znajdzie tam ciekawe zabytki.
— Nie, bo wy strawicie wszystko — nawet... pogardę.
— Czym zasłużył na nią? spytał gość.
— U mnie... żywo odezwała się jenerałowa, dziś szczególniéj... Jak można się było ośmielić mnie, nas aż tu ścigać?
— Ale na Boga! jam o tém nie myślał... ścigam trochę powietrza i odpoczynku... nikogo więcéj...
— Jeżeli nie wy — odrzekła kwaśno Marya Pawłowna, postrzegłszy znaki, które jéj dawał jenerał — to los jest dla mnie nielitościwy.
— Ale ja zupełnie pojmuję, tłómaczę, uniewiniam zniecierpliwienie wasze na widok petersburgskiéj twarzy, Maryo Pawłowno — mówił Arsen — i wierzcie mi — usunę ją wam z przed oczów — co najrychléj. Przecież nie po to się jedzie do Genui, ażeby tam trafić na Arsena Prokopowicza...
Znajdziemy się w Petersburgu — to nas nie minie —
Tylko wy mnie za surowo sądzicie — mówił daléj — ja jestem wcale nie zły człowiek... Wcale nie dawno temu uratowałem życie takiemu bliźniemu, który od urodzenia klął Moskalów.
— Wy?? rozśmiała się jenerałowa.
— Jak was szanuję i czczę... mówił Arsen... Wy sądzicie, że los tylko jenerałami i ekscelencyami się zajmuje i im tylko zsyła szczególne przygody... Tymczasem prosty radzca kolegialny może być od kapryśnego trafu wybranym na bohatera i zbawcą ludzkim...
Nigdybym nawet nie sądził, żeby mnie los przeznaczał do takich funkcyi.
— Prawda, bo was stworzył na inne cele — szepnęła Marya...
— Ale nikt przeznaczenia nie uniknie. Włóczyłem się po Szwajcaryi... wracam po nocy z Chamonix i napadam na co? na młodego jegomości, który zrobiwszy testament, zrzuciwszy surdut... skacze głową w przepaść. Ja go za kark... i ocaliłem mu życie.
— Aby się dłużéj męczył? spytała kobieta.
— Być może, ale temu ja nie będę winien, odparł Arsen.
Wiecie jenerale — dodał zwracając się ku niemu... był to ziomek wasz... a kto wie? może nawet i krewny... Na pugilaresiku... stało nazwisko Albina Zbyskiego.
Mówiąc to Arsen, spojrzał tryumfująco po przytomnych, jenerałowa zbladła, jenerał zarumienił się i odparł zimno.
— Nie wiem...
— Jak mówicie? drzącym głosem zmienionym spytała kobieta... Albin?...
— Tak jest, piękna pani... mówił nielitościwy przybysz, napawając się wrażeniem, jakie wywarł... Był to niejaki Albin Zbyski. Przewrócona głowa jak to u nich wszystkich Polaków... Spojrzał na jenerała, który nie drgnął.
— Najosobliwszych ten człowiek doznał awantur — ciągnął daléj — był za spisek skazanym do Nerczyńska... w Moskwie z lazaretu z pomocą jakiéjś pięknéj nieznajoméj uciekł..
Spojrzał na Maryę Pawłownę, któréj twarz zbladła strasznie.
— Miał nawet dosyć pieniędzy na drogę... ale go złapano i odarto... Wydobył się za granicę... i tu już, bliskim będąc głodnéj śmierci... chciał sobie życie ukrócić, gdy pochwyciłem go za kark.
— I cóż się z nim stało? usiłując okazać zupełną obojętność, mówiła Marya Pawłowna.
— A! czyn heroiczny obowiązuje przecie — wyrzekł Arsen, musiałem stanąć na wysokości moich przeznaczeń. Los tak wiele zrobił dla mnie, że i ja coś uczynić musiałem przecie, aby okazać się godnym jego faworów.. Opatrzyłem go w fałszywy paszport, pieniądze i nadmuchawszy dobrze, wyprawiłem go — do Polski.
Słuchający milczeli, po marmurowych ich twarzach mógł czytać szyderca, że się zemścił. Jenerałowéj łzy się kręciły w oczach, mężczyzna stał jak słup, ale błysnął raz wzrokiem tak strasznym ku gościowi, że w nim zdawała się być groźba śmierci... Arsen Prokopowicz mimo odwagi, jaką miał, doznał na chwilkę strachu jakiegoś niewytłómaczonego.
Milczenie złowrogie panowało dosyć długo. Jenerał pierwszy je przerwał.
— Jeźli myślicie, rzekł powoli, trzymając głos na wodzy, iż opowiadaniem o losie mego imiennika zrobicie mi wielką boleść, mylicie się, Arsenie Prokopowiczu. Powinniście byli wiedzieć, żem zerwał stósunki z rodziną, i że to, co się tam dzieje w Polsce, wcale mnie nie obchodzi.
— Tak dalece o tém wiem, odparł przybyły, iż i to mi jest wiadomém, że własnéj matce odmówiliście ratować stryjecznego brata..
Jenerał milczał.
— Przyznam się, że już daléj heroizmu i zaparcia się posunąć trudno, kończył mówiący — ale ów brat... stryjeczny? nieprawdaż?
— Dajcież już pokój — gniewnie i nakazująco zawołała jenerałowa — dosyć tego wszystkiego... Zostawcie nas w pokoju...
— Ale wieczorem tylko można żyć w Genui — chcieliżbyście mnie tak rychło wypędzić, nie spytawszy o nowiny z Petersburga, z Polski? Ja mam najświeższe.
— Możemy się ich domyślić, jeżli z niemi do nas spieszycie — odezwała się Marya.
— Nie są złe wcale... mówił, na nią nie zważając Arsen. Rosya... tą razą wyjdzie z tryamfem, ręczę wam... Cesarz będzie zmuszony powołać siły nowe... Dość już tego panowania Polaków i Niemców, naród się ocyka do życia... lud chce ważyć na szali swych losów.. Mamy swobodę druku lepszą niż we Francyi, nią dorobimy się innych... Polskę buntowniczą zmusimy do wybuchu i krwią zalejemy ten pożar. Od razu odkrywam cały plan, nie obawiając się głosić go — jest on już dziś jawny... Polski nic już nie powstrzyma na pochyłości, z któréj leci. Jeźli będzie potrzeba, my ją popchniemy jeszcze...
Śmiał się dziko, spoglądał na jenerała, na pogardliwie i dumnie stojącą naprzeciw kobietę, zacierał ręce...
— Przepraszam was jenerale, moglibyście się obrazić tém, com powiedział, że dosyć panowania Polaków, ale to się was nie tyczy, ja do nich was nie liczę. Wy, jak Sołłohuby, jak Larscy, jak Sokolniccy, jak tylu innych jesteście już prawym Rosyaninem... nie prawdaż? Lada dzień zobaczymy się w cerkwi! a Zbyskoj brzmi nawet lepiéj niż Zbyski!
Jenerał nic nie odpowiedział, z gry tylko jego fizygonomii znać było, że się hamował całą siłą.
— Niewiem, co pocznę, rzekł zwolna, ale jestem pewny, że może lepiéj służyłem Rosyi niż wielu, co się jéj synami urodzili...
Chciał mówić daléj, wstrzymał się, spuścił głowę, zamilkł. Arsen Prokopowicz radby był dłużéj jeszcze nasycać się zemstą przygotowaną choć niezupełną, ale wreszcie postawa jenerałowéj, milczenie obojga zmuszało do odwrotu, wstał i zaczął się kłaniać.
— Nie miejcie mi państwo za złe, że im miłą przerwałem samotność, mówił zwolna, cofając się ku drzwiom. Przecież czasem i we dwojga nudzić się można a rozrywka nie zawadzi... Przyznaję się, że długo wprzódy, nim się ośmieliłem tu wnijść, patrzyłem, jakeście państwo siedzieli naprzeciw siebie milczący. Byłbym przysiągł, że się wyczerpało przedmiotów do rozmowy i że będę pożądanym gościem...
Marya Pawłowna, postanowiwszy sobie nie przeciągać rozmowy, odprowadzała go wzrokiem pogardliwym. Jenerał bawił się dewizką od zegarka.
— Ja jutro wracam do kraju — rzekł uparty gość w progu — może mi dacie polecenia jakie? Dość mam już tych podróży... Dobranoc...
Wysunął się tak, nie otrzymawszy odpowiedzi, wkrótce potém słychać było zamykające się drzwi. — Marya Pawłowna padła na krzesło, zakrywając twarz ręką.
— Tak nikczemnéj istoty nie tylko w życiu nie spotkałam, rzekła cicho, alem nie marzyła, żeby istnieć mogła!!
Stanisławie — dodała — po téj rozmowie czuję, że dłużéj za granicą w takiéj chwili pozostać nie podobna! On wraca! on pospieszy szkodzić tobie, a dziś, gdy mnie tam nie ma, gdy samo imię polskie budzi podejrzenia... któż wie, co zrobić może. — Chcesz? jedziemy!
Oczy jenerała zaświeciły, pochwycił ją za rękę.
— Chciałem cię na to namawiać, choć może nie z obawy, aby mi mógł zaszkodzić, znają go nadto.
— Więc jedźmy...
— Choćby jutro...
— Jedźmy... Włochy mi się sprzykrzyły, człowiek wszędzie przynosi siebie... a troski zgubić nie może...
Stanisław swobodniéj odetchnął, lice mu się rozjaśniło, uśmiech jego nie uszedł baczności kobiety — westchnęła widząc go uradowanym... choć dziwnie tłómaczyła sobie powody wesela...
— Ten człowiek nigdy nas ścigać nie przestanie — mruknął jenerał...
— Czekaj — wróćmy tylko — odpowiedziała Marya Pawłowna, marszcząc brwi, wyczerpała się moja cierpliwość — i ja może się zemścić potrafię... Zobaczymy!!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.