<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ZAGADKI.
OBRAZY WSPÓŁCZESNE
PRZEZ
B. BOLESŁAWITĘ.



POZNAŃ
NAKŁADEM I CZCIONKAMI LUDWIKA MERZBACHA.
1870.



Poznań, czcionkami Ludwika Merzbacha.




„Zkąd się zachciało słowiańskim tysiącom,
Leźć w te ostatnie swoich dzierżaw kątki,
Wydarte świeżo morzu i Czuchońcom?
Tu grunt nie daje owoców ni chleba,
Wiatry przynoszą tylko śnieg i słoty;
Tu zbyt gorące lub zbyt zimne nieba,

Srogie i zmienne jak humor despoty.“

Któż sobie nie przypomni tego opisu nadnewskiéj stolicy, który wyśpiewał Adam, gdy się za żelazną granicę mongolskiego państwa wydostał...? Taką ona pozostała do dziś dnia jeszcze... przybranym w szaty cywilizacyi kradzionéj tatarskim obozem, w którym na kupie leżą arcydzieła sztuki i gnoje barbarzyństwa... Wszystko tu pożyczane, zrabowane, naśladowane, opłacone czyjąś łzą, obmyte krwią czyjąś a uśmiechające się ironią szatańską... kładnącą rękawiczki paryskie do policzkowania azyatyckiego...
Petersburg jeszcze dziś tak wygląda... wielką kadzią, w któréj fermentuje jakaś straszna, nie odgadnięta przyszłość. Gdy w reszcie Europy życie się odsłania, zastyga w formy pewne, wyznacza sobie drogi, wyjawia tajemnice swe całe i dąży do świadomego opanowania, tu wszystko zagadką, nielogicznością, kontrastem niezrozumiałym; znakiem zapytania, hieroglifem... mętem i ciemnością. Dzień wczorajszy nie ręczy za jutro, wczorajszy człowiek nie wie, czém mu dziś być każą, ludzie się mienią, słowa przybierają znaczenia dziwaczne... i jedno tylko odbywa się stale... niszczenie...
Niszczyć jest przeznaczeniem tego tłumu zbitego ze wszystkich pierwiastków wywrotu, żelaznym obuchem tłuc na miazgę co napadnie i w nieforemne prasy ściskać najsprzeczniejsze pierwiastki. Co z tego podścieliska się stworzy... oni sami nie wiedzą? Może ze zgniłych cielsk wylęgną się potwory, co ich pożrą... lub rzucą się na drugich? oni nie wiedzą. Oni mają zadanie bicza Bożego Atylli: niszczyć, zabijać, wywracać, łamać a im chrzęst ruiny głośniejszy, tém rozkoszniéj klaszczą w dłonie. Słyszycie, tam się coś wali?... Patrzcież, pada głowa ostatnia na stós głów... cudny widok. Hurra!! a ku spełnieniu posłannictwa tego dobre im wszystko — groza i uśmiech, podstęp i gwałt, filozofia i poezya nawet... wychowują na to pokolenia i uczą od pieluszek, jak się żywą istotę na pół rozdziera, aby jéj zajrzeć w drgające wnętrzności.
Częstokroć ten, co to czyni, nie winien jest... urodził się takim obuchem z matki co go kołysała piosenką — zabijaj, z ojca, który upiwszy się krwią, wesołego wieczora poślubił ją osmagawszy... W naturze tego minotaura tkwi nakaz — niszczenia. Wszystko téż tu ku temu wykierowane; ich miłość zabija jak nienawiść, ich uścisk dusi jak uderzenie, ich uśmiech truje... i wycieńcza tego, na którego śle dech jadowity...Ale jak zabawy Dahomeyskiego królika, uczty wielkiego narodu choć krwawe, wesołemi, szalonemi być muszą... Zabijanym śmiać się każą... i krzyczeć — Hurra!!
Nic téż wysmukaniéj wytworniejszego nad wnętrze stolicy téj Dantejskiéj mocarstwa przeznaczonego, aby świat stary zdruzgotało. Każdy wynalazek przychodzi się tu pokłonić i każdy jest tu zużytkowany ku właściwemu celowi. Z pokarmu robią tu najumiejętniéj truciznę, z zabawek dziecinnych nasionka złego, ze sztuki nierządnicę zachęcającą do rozpusty, z nabożeństwa obałwanienie, z filozofii uprawnienie siły a z westchnień czystych wyziewy pobudzające namiętności brudne... Kto zliczy, co tu robią i czego tu nie robią... i jak się to nazywa na odwrót naturze... bohaterstwo zbrodnią, pobożność fanatyzmem, cnota szałem, wiara zuchwalstwem, miłość chorobą...
Każdą rzecz obwinięto w papierek złocony, obwiązano wstążeczką różową, i gdy ci podają żmiję, możesz sądzić, że to tylko brylantowa bransoleta...
Ludzie nawet co wczoraj byli katami, jutro mówią o cywilizacyi i cnocie ze słodyczą anielską. Nie rozpoznasz tu oprawcy od dobroczyńcy... duchownego od policyanta, ministra od złodzieja... i nie możesz być pewnym, czy ta, co się zowie żoną, nie jest nieprzyjaciółką...
Trupy w mundurach chodzą w biały dzień po ulicach, a żywych kładną do trumien, gdy się im uprzykrzą... rewolucya knuje się po pałacach, a konserwatyzm chroni po chatach... djabeł podaje święconą wodę, a ksiądz przy spowiedzi romansuje z penitentką... Taki to świat!
Charakterem téj stolicy jest nie mieć żadnego, przybierać wszystkie możliwe i nie módz sobie nadać właściwego. Jest to, jak powiedział Adam, zlepek małpowanych gmachów i życia zmięszanego z ostateczności, z jego przepychów i brudów, zbytków i nędzy... Nad tą kupą śmieci złocistych rozwieszona purpura olbrzymiego państwa pokrywa wszystko.
Nie będąc niczém wydatniéj, ani miastem handlowém, ani stolicą sztuki, ani ogniskiem literatury, ani kierownikiem spółecznego życia, jest Petersburg przecie czémś — wielkiemi koszarami wojskowemi. Chodzi dzień i noc w mundurze, stoi na szyldwachu i odbywa musztry tak dobrze w salonach, jak na placu rewii... Nabożeństwo jest exercerunkiem popów i manewrami pobożnych, pokłony biją się pod komenderówką, raz, dwa, trzy, a kto chybi, idzie na obwach za karę. Pobożni stają w rząd, archiréj główno-komenderujący, pan Bóg chwilowo zastępuje cara, a na ornatach dobrze zasłużonych przyszywają ordery i wstęgi...
Cerkwiom dają się wygowory, duchowni idą czasem w proste sołdaty...
Miłość także odbywa się na komenderówkę, a biada pięknościom co są nieposłuszne. Rózgi mogą zastąpić uścisk, a Sybir budoarową kanapkę.
Najpiękniejszy téż porządek panuje w państwie, w którém cnota uparta i buntownicza, knutem dostaje za przeciwienie się harmonii powszechnéj.
Czegóż chcieć więcéj, gdy każdy ma kogoś do policzkowania i gniecenia?
Petersburg był jeszcze cały na daczach.
Dacze są to naśladowane wille, okrążające stolicę, w których co za przyzwoite chce uchodzić, mieszkać latem musi. Dwór i rodzina carska, jeźli nie jedzie za granicę, ma swe imperatorskie dacze, pod klimatem zimnym i ostrym naśladujące Włochy i południową Francyą, z sztucznemi kwiatkami, sztuczną wegetacyą, chowanemi na zimę posągi i fontannami, na rozkaz tryskającemi czasem dla popisu. Nie ma upokorzenia i nieszczęścia dla wysokiego urzędnika nad pozbawienie daczy, nad niemożność jéj najęcia. Kto nie może jéj mieć całéj, ma czwartą część, ma kątek, ma coś ją naśladującego, lub udaje, że jest na daczy, chowając się od znajomych... Jak gdzieindziéj wszyscy obywatele są równi w obliczu prawa, tak tu w obliczu zbytku; ubogim być i przyznawać się do tego, wstyd najbiedniejszemu. Lepiéj jest kraść skarb i oszukiwać klientów niż okazać się ubogim... złodziejstwo będące w obyczaju narodowym przebacza się, nędza, która śmierdzi cnotą jest politycznie nawet podejrzaną.
Każdy ubogi wydaje się niebezpiecznym — każdy zepsuty pożądanym, bo się posługuje wygodnie, gdy cnota twarda zawadza, przekorzy się i zawstydza. Nic téż tu nad cnotę rzadszego i czegoby się mocniéj obawiano.
Skwar letni był okrutny... bo w tych klimatach skrajnych zarówno mróz jak upały dochodzą do miary niezwyczajnéj. Noc już się była rozpoczęła mrokiem, ale jeszcze trwała krótko. Tego dnia wyjątkowo niebo było pogodne, — gorąco nie do zniesienia. Wieczór nadchodzący jeszcze był nie zmniejszył spieki. Na wspaniałym dworcu kolei żelaznéj oczekiwano pociągu z Warszawy. Kilka osób przybyłych z miasta spodziewając się znać krewnych, znajomych, przyjaciół, przechadzało się zaglądając w dal, rychłoli pociąg, którego wyglądali, nadejdzie.
Jak zawsze stał i mały oddział żołnierzy, który także na wagony więźniów oczekiwał; — towar w Moskwie najpospolitszy, bez którego się, zwłaszcza warszawskie cugi nigdy nie obchodzą. Telegrafem dano znać na stacyą, że maszynista był pijany i pociąg z powodu zmiany jego opóźni się nieco.
Po twarzach oczekujących widać było niecierpliwość, ale takie wypadki są nadto zwyczajne tutaj, aby się im zbytecznie dziwiono... Niektórzy panowie poszli się chłodzić do bufetu a sołdaci stali nieruchomi w wyznaczoném im miejscu..
Noc zapadała powoli... latarnie się zapałały po jednéj.. czerwone, zielone, żółte, białe... niecierpliwość rosła.. naostatek od ostatniéj stacyi telegraf zadzwonił, wszyscy rzucili się na peron.. w dali po krótkiém oczekiwaniu dwoje oczu smoka zabłysły.. pociąg leciał..
Słychać było zasapaną parę, turkot ogromnego wozów taboru, przerażające świsty lokomotywy.. wstęga dymu czarnego długa zbladła i rozwiała się w niepostrzeżony prążek szary... pociąg zwolnił biegu... sunął się, stanął...
Do jednych wagonów podeszli oczekujący z uśmiechem, drugie otoczyli żołnierze milcząco i groźno... Środkiem wyciągnął się szereg sołdacki, aby oko ciekawe nie dojrzało więźniów..
Kilka wykrzyków stłumionych tu i owdzie, kilka wesołych uśmiechów, a po za kordonem jęki zagłuszone szczękiem broni... Po nad tém wszystkiém komenderówka wojskowa, na któréj odgłos truchlał każdy.. kilku policyantów szperało podejrzane postacie.. kilku szpiegów udając, że na kogoś czekali, szukali pastwy, bo ludźmi zwykli się byli karmić, a głód dokuczał..
Pragnęli w téj chwili bardzo jakiéj pieczeni z niewinnego choćby baranka, byle tłustéj. Gdyśmy mówili głód, eufemizmem zastąpiliśmy coś dobitniejszego, nie głód im dokuczał, ale rozpusta; chcieli mieć lepsze cygara i ładniejsze ulubienice.. i inną wstążeczkę w pętlicy i na kopercie wysokie urodzenie lub prewoschodytelstwo..
W świetle gazowém, pomiędzy dwoma grupami witających się, ukazała się w téj chwili czarno zupełnie ubrana kobieta, średniego wieku, która wysiadłszy z wagonu drugiéj klasy oglądała się nieśmiało, trwożnie, jak gdyby nie wiedziała co z sobą począć.
Oko jéj zdawało się kogoś szukać na próżno; zawahała się chwilę, potém szła powoli, niosąc w ręku torebkę podróżną i bilet na odebranie pakunku.
Odsłonięty woalik czarny dawał widzieć twarz bladą, piękną niegdyś, smutną, rysów szlachetnych, z głęboko dziś wpadłemi oczyma czarnemi.. Na ustach zaciśniętych malowała się rezygnacya jakaś bolesna, tęskna, przejmująca.. Włos miała gładko przyczesany, bez pretensyi, strój niewykwintny, ale mimo wieku pozostało jéj coś kobiecego, wdzięcznego, młodego, świadczącego, że na duchu była jeszcze młodą i niezłamaną.
O kilka kroków od niéj z cygarem w ustach stał, wpatrując się w wysiadających, bardzo na oko przyzwoicie wyglądający mężczyzna.. Ubranie jego letnie zdradzało najlepszego krawca w stolicy, rękawiczki musiały być od Jouvina... w pętliczce plątały się wstążeczki Anny i Włodzimierza.. Ale był to elegant, w którym tylko skóra pożyczana miała pozór przyzwoity.. przypatrzywszy mu się łatwo było dostrzedz przebranie. Mimo rękawiczek naciągniętych z wielką sztuką, łapy te były stworzone do siekiery i łopaty, mimo lakierowanych butów, ogromne nogi płaskie przypominały pewne rasy murzyńskie, mimo sztuki fryzyerskiéj głowa wyglądała na Tatarzyna oskrobanego nieco ze swemi oczkami małemi, wystającemi policzkami i ogromnemi uszyma białemi.. Ale barki i budowa mogły się starym jenerałowom bardzo podobać. Wyrosły był olbrzymio, silny i choć niezbyt foremny, przecież nie byłby wstydu zrobił za karetą i w przedpokoju. Na nieszczęście, tu on strojem i miną miał widocznie wyższe daleko zadanie, chciał uchodzić za człowieka należącego do wyższego spółeczeństwa.. ale ruchy miał wcale nie pańskie i z pod ubrania eleganta wyglądał prostak niepewien siebie. Oczy jego zwracały się ze szczególną bacznością na wysiadających, jak gdyby pastwy szukały, a nie znalazłszy jéj, zatrzymały się na czarno ubranéj niewieście... Ta postępowała zwolna rozpatrując się... Mężczyzna pomyślał, zdawał się naradzać z sobą i z ukosa, powoli, niby przypadkiem, zmierzać ku podróżnéj zaczął.
Przy wyjściu z peronu ściśnięci znaleźli się obok siebie ełegant i obca niewiasta. Pierwszy ów jegomość przemówił złą francuszczyzną, uskarżając się na ścisk niezmierny, od którego grzecznie starał się nieznajomą osłonić. Ale ani odpowiedzi ani podziękowania nie otrzymał z razu.
Nie zniechęciło go to wszakże od posługi dla podróżnéj, tém dziwniejszéj, iż ani młodą, ani już piękną nazwać się nie mogła, a na bardzo majętną nie wyglądała. Była to więc z jego strony wprost rycerska tylko galanterya.. czy niezrozumiała jakaś rachuba. Szedł bowiem wciąż, osłaniając sobą czarną panią, torując jéj drogę, opiekując się nie proszony i — nie dziękowany.
A przyszła chwila, w któréj nieznajoma w istocie zapotrzebowała pomocy, nie umiejąc się zoryentować, zakłopotana pakunkiem, powozem i widocznie przestraszona tym otaczającym ją tłumem obcym, który przeczuciowo za nieprzyjazny sobie uważać była usposobioną. Znać to było z jéj bojaźliwych wejrzeń, niepewnego kroku i niemal wystraszonéj twarzy. Elegant zwracał baczne oko na każdy ruch i wyraz rysów.. pochwycił bardzo zręcznie chwilę sposobną i wprost zaatakował wstrzymującą się kobietę.
— Przepraszam, rzekł po francusku, iż się pani tak narzucam, ale postrzegłszy, że jesteś pani tu obcą i samą.. mam sobie za obowiązek ofiarować moje posługi. Czy nie mogę być jéj niczém użytecznym?
— Bardzo dziękuję, stłumionym głosem odpowiedziała podróżna.. prosiłabym tylko o informacyą dokąd? jak mam iść?
— Czy pani chce zajechać do hotelu? spytał natarczywy jegomość.
— O! nie! nie! ja tu mam familią...
— I nikogo nie było na peronie?
— Nie wiedziano, że przybędę...
— Pani nie zna stolicy?
— Jestem w niéj pierwszy raz..
— Niechże pani pozwoli, jam miejscowy — spiesznie począł usłużny przewodnik. Widzę i zgaduję, że pani jesteś z Polski.
Nieznajoma przestraszonym wzrokiem zmierzyła mówiącego, on się uśmiechnął.
— O! przecież, szepnął ciszéj, my nie wszyscy jesteśmy polakożercy.. ja, choć Rosyanin.. A potém dodał żywo. Pani ma tu familią?
— Ale jak i którędy mam iść? spytała dama unikając odpowiedzi.
— Tędy, proszę, mnie tu na dworcu znają.. ja pani ułatwię.
— Prawdziwie, nie śmiem nadużywać jego grzeczności.
— Ale mnie najmiléj..
To mówiąc poszedł przodem, widząc, że mu ręki nie podają i torując znów drogę, poprowadził nieznajomą do odebrania bagażów.
Widać było po niéj zakłopotanie, trwogę, ale razem niemożność obronienia się natarczywości tak uprzejméj. Twarz pozostała chłodną i przestraszoną, wzięła w rękę swoją torebkę i posuwała się jakby namyślając czy nie lepiéj uciec było. Z pojęć, jakie miała o Petersburgu, wiedziała że tu nic się darmo nie czyni, że oszustów i zręcznych jest mnóstwo, człowiek ten ze swą francuzczyzną nieosobliwą, z grzecznością tak natrętną, obudzał podejrzenie, gorzéj może — była bowiem pewną, że ma jakieś podejrzane zamiary.
Bagażów nie łatwo się było doczekać, tymczasem rozmowa zdawała się elegantowi obowiązkową, a czarnéj damie była ona jakby badaniem przykrém, co twarz jéj jasno tłómaczyła.
— Pani zapewne teraz nawet i familii w stolicy nie zastanie, rzekł...
A po chwili dodał.
— Wszyscy są na daczach... w Petersburgu żyć nie można, nie ma jeszcze żywéj duszy... Jedni u wód zagranicznych, inni na wsi, a przykuci jak my obowiązkami.. po daczach...
Podróżna zdawała się nie rozumieć i nawet tego wyrazu i milczała.
Jedyne słowo, które parę razy powtórzyła, było — A! jakże gorąco! jak gorąco!..
— My tu mamy i upały afrykańskie i mrozy syberyjskie — rzekł nieznajomy... zahartowani jesteśmy na wszystko...
Znowu się na tém przerwała rozmowa... Naostatek przyszła kolej na bagaże pani przybyłéj, na które okiem ciekawém rzucił towarzysz jéj. Był to kufer ładny, skórą okryty, ale tylko jeden z cyfrą A. Z., na którego boku kartka przylepiona świadczyła, że wyszedł z Warszawy...
Usłużny jegomość wyprzedził właścicielkę kufra i niosącego posługacza posłał po doróżkę... Czy mu szło o to, ażeby się dowiedział dokąd pojedzie?
Takby sądzić było można, gdyż starannie numer obejrzał, pomógł wsiąść i czekał na adres...
Nieznajoma zdawała się z nim ociągać, ale nie było sposobu... podyktowała więc ulicę na Wasiljewskim Ostrowie, dom i numer, drzącym, cichym, zbiedzonym głosem... Elegant powtórzył to zamykając drzwiczki woźnicy i uchylając kapelusza, rzekł z uśmiechem.
— Bardzo mi było przyjemnie służyć krewnéj, jak się domyślam, Stanisława Karłowicza...
Kobieta zbladła, mężczyzna się uśmiechnął. O! my jesteśmy dobrzy znajomi, po służbie nawet trochę koledzy..
— Ale zkądże pan się domyśla?
— Rysy pani przypominają dziwnie szanownego Stanisława Karłowicza... odgadłbym po tém podobieństwie... a po tém... ten adres.
Pani odetchnęła swobodniéj... uśmiechnęła się, podała nawet rękę swemu opiekunowi, który chociaż miał dobrą zręczność zarekomendowania się, nie uczynił tego zapewne przez zapomnienie i jakby już misyą swą spełnił, usunął się od drzwiczek, skłonił i pożegnał, zalecając woźnicy pilność, z tém, że będzie numer jego pamiętał.
Konie ruszyły, kobieta znużona, ocierając pot z czoła, rzuciła się w głąb powozu i zadumała głęboko. Westchnienie wyrwało się z jéj piersi... wyraz bólu i zwątpienia odmalował w całém obliczu...
Powóz szybko biegł przez oświetlone ulice, dziwny widok przedstawiające dla pierwszy raz przybywającego do północnego Babilonu błót czuchońskich. Migały jéj w oczach olbrzymie facyaty, kolumny jak wojsko poustawiane, nagie place, szerokie nad miarę drogi ostawione gmachami, cerkwie ponuro uśpione w mroku.. gdzieniegdzie szyldwach i żołnierz, budka strażnika, posąg jakiś niby widmo nocne... Obraz nie był bez pewnego uroku, ale na nieznajoméj zdawał się dziwne jakieś czynić wrażenie trwogi i wstrętu. Parę razy wysunęła głowę ciekawie i cofnęła przerażona... bo zawsze oczy jéj spotkały karabiny i straże.. Pałace w ogóle były ciemne, gdzieniegdzie tylko świeciły wnijściami hotele, błyszczały restauracye i sklepy...
Po szalonym pędzie, jakim doróżka przelatywała ulice, nagle woźnica stanął... W ulicy téj było cicho, samotnie, a dom cały, przed którym się powóz zatrzymał, wyglądał czarno i pusto... Powożący domyślił się zeskoczyć z kozła i zadzwonić..
Dzwonek wśród ciszy rozległ się donośnie raz i drugi... ale zdawało się, że nikogo w domu nie ma.. Pani ciekawie wyglądając ujrzała przy świetle latarni na dole pozamykane okiennice, na górze pospuszczane story, nigdzie ani światełka, ani życia znaku..
Woźnica po moskiewsku dzwonek mordował na próżno, jakby chciał go na miazgę zbić i zniszczyć. Po dobréj jeszcze chwili wyczekiwania niespokojnego, w czasie gdy woźnica zabawiając się klął nader wyraziście stróża, odsądzając go od czci i wiary.. drzwi powoli odryglowywać się zaczęły, z za roztwartych wrzeciądzów wysunęła się głowa widoczna w mroku.. ale zupełnie nie moskiewskiego typu..
Był to stary mężczyzna w europejskiéj białéj szlafmycy, z pomarszczoną twarzą, z wąsami siwemi do góry podniesionemi, z maleńkiemi bokobrodami w półksiężyce.. z ustami szeroko otwartemi, z których naprzód dobyło się wyraziste.
— Sto i diabłów zjadł...
Na tém jednak przerwało się, wzrok wytężył na powóz; a gdy jednocześnie wyjrzała z niego osłoniona kobieta, wąsaty odźwierny z gorączkowym pośpiechem, jakby oczom nie wierząc podbiegł — stanął u drzwiczek, ręce załamał i nagle krzyknął po polsku.
— O! Jezusie, Maryo, toż to Jasna Pani.
— To ja! Mateuszu! to ja. —
— Jak Pana Boga kocham! to pani! I otworzył drzwiczki a raczéj wyłamał je stary, rzucając się niemal do nóg przybyłéj.
Wielkie wzruszenie nic mówić mu nie dawało oprócz.. — Jasna Pani!
Woźnica patrzał na to wszystko, uśmiechając się szydersko i pospiesznie kręcąc papierosa. Był to stołeczny postępowy zwoszczyk, który nawet czasami i cygara palił..
A tu zabierało się na formalny dramat, stary wąsacz całował po nogach przybyłą jasną panią... jasna pani płakać się zdawała. Wyrazy przerywane, niezrozumiałe, dobywały się z jéj ust..
Poczęła wysiadać z pomocą starego, który nie wiedział co robić, bo wszystkoby był chciał razem dopełnić, prowadzić panią, zabierać tłomoki, oświecić dom.. i gadać..
— Otóż się panicz, chcę mówić JW. jenerał zadziwi... Ale my, jak mi Bóg miły nic nie wiedzieli. Żeby jasna pani była choć literkę napisała, albo.. zatelegrafowała do nas..
Począł zdjąwszy szlafmycę, targać się za włosy.. wielce zafrasowany..
— Ale jak Boga kocham, i pani tak samiuteńka jedna, nawet bez sługi.. do tego Petersburga..
Załamał ręce..
Ale wkrótce opamiętawszy się, że sytuacya wymagała czynu nie gawędy, powiedziawszy coś woźnicy, sam począł przybyłą prowadzić do wnętrza...
Na głos jego w sieni, z głębin gdzieś wyrwały się cienie dwóch istót, które natychmiast podzieliły pracę między siebie. Jedna z nich pobiegła po światło, druga chwyciła za kufer... Woźnica został w mgnieniu oka zapłacony i odprawiony, a stary odźwierny, chwyciwszy przyniesioną świecę, stał u wnijścia na wschody, znowu zakłopotany tym przyjazdem niespodziewanym.
— Ale gdzież Staś? spytała pani.
— JW. jenerał, to jest panicz, czyli pan Stanisław, rzekł odchrząkując i namyślając się widocznie stary.. znajduje się, o ile mnie może być wiadomo, na daczy..
— Daleko ztąd? gorączkowo spytała pani.
— To jest, proszę jaśnie pani.. nie blizko.. nie zbyt odlegle, ale nie tuż.. to jest..
Plątał się nieborak, ocierał pot z czoła, zdawało się, że i wprowadzenie na górę pani mocno go z jakichś nieograniczonych powodów.. kłopotało.
— Moja najłaskawsza pani — rzekł ciągle stojąc u wschodów i nieśmiejąc jéj prowadzić na nie. Ja, jak mi Bóg miły, to jest nie wiem ani, gdzie postawić teraz jaśnie panią.. ani co tu robić — dom pusty.. nawet samowary pozabierali.. A! to nieszczęście!
— Ale cóż za nieszczęście, uśmiechając się zawołała kobieta, pierwszy lepszy kątek, gdziekolwiek.. wszakże pewnie masz klucze.
— To jest ja nie wiem, czy mam wszystkie klucze — odparł Mateusz z udaną dobrodusznością, bo po cóż mnie klucze? Dwornik pojechał z jaśnie panem na tę daczę.. a ja tum został.. bo tu przynajmniéj w niedzielę do Dominikanów na mszę św. pójść mogę.
— Ale czyżby ci kluczów nie zostawili?
— Niektóre są.. niektórych nie mam, przerwał bardzo żywo stary — bo ja tu, proszę jasnéj pani, teraz jakby się to nazywało, na łaskawym chlebie..
— Jestem zmęczona, prowadź mnie gdzie chcesz..
— Więc na górę.. no, tak na górę, do paradnych pokojów.. ale tak.. I począł stary iść na wschody..
— A na dole, przecież pokój Stasia tu być musi..
— To jest pokój.. pana jenerała, a no tak, ale ten, dodał stary, zamknięty względem tego, iż są papiery!
I ucieszony papierami uśmiechnął się.
— Na górze téż część papierów.. rzekł żywo — a u nas gdzie tylko papier tam pozamykano..
— No, to prowadź gdzie chcesz, mój dobry stary, odezwała się, wspierając na jego ręku pani przybyła — jestem drogą zmęczona, rozgorączkowana, głodna, niespokojna, ledwie tu się przywlokłam... Rób co chcesz, ale mi daj jaką izdebkę — jaką ci się podoba, gdzie można.. bylem spoczęła. Padam ze znużenia..
Stary westchnął, potargał włosy, udawał jeszcze wesołego, ale frasunek jakiś występował mu na twarz pofałdowaną, widocznie coś kłamał, coś usiłował zakryć i zataić i lękał się, aby oko przybyłéj tego się nie domyśliło.. Szli po wysłanych dywanem wschodach na górę..
— A! bo to proszę jaśnie pani, mówił Mateusz, ten Petersburg.. to życie.. Już to trzeba takiego człowieka jak nasz pan Stanisław, ażeby wytrzymać tu, bo nie po ludzku się nie robi.. Ja, żeby nie obowiązki względem jaśnie panicza.. przez to, że pod ojcem służyłem, w jego pułku.. czy jabym tu wyżył. Sodoma i Gomora.. Babilon... Kobieta westchnęła..
Na pierwszém piętrze piękne drzwi mahoniowe z bronzami prowadziły do salonu.. Otworzyły się one i weszli.. Przy świetle jednego ogarka wydał się dziwnie bardzo wytworny ów przybytek elegancyi europejskiéj, pookrywany kapkami, trochę zdezorganizowany, odpoczywający po zimowych trudach.. Zwierciadła były poobszywane muślinem, pająk zawinięty w jakieś prześcieradło, fotele w szlafroczkach białych.. stoły okrywało płótno. Ale z po za tych osłon znać było i dostatek i zbytek i smak pewien w ubraniu salonu.. Pani sama, niewiedząc dokąd iść, nim jéj wskazał drogę Mateusz, posunęła się na prawo, ale stary poskoczył i przestraszony niemal zwrócił ją, powtarzając gorączkowo..
— Papiery! tam papiery.. pozamykano.. wszystko pozamykano...
Kobieta milcząc, zwróciła się w lewo, odetchnął lżéj, otwarły się drzwi..
Po wielkim salonie następował salonik mniejszy, męzki.. bardzo ładnie przybrany.. pełen fraszek i przyborów do cygarów i tytuniu. Oko Mateusza pobiegło na ściany.. i spotkało na nich pozasłaniane tylko obrazki, co zdawało się go uspokajać..
Trzeci za tym był pokoik do odpoczynku z kanapką wygodną.. z pustém łóżkiem.. zwierciadłem... i nie pełnemi przyborami do męzkiéj toalety..
Na stole wszakże, w koszyku od niechcenia jakby rzucona.. leżała tu robota kanwowa rozpoczęta, pomięta, spylona.. z kilku kłębuszkami włóczek. Mateusz postrzegł ją pierwéj niż wchodząca pani, pobladł, usiłował zakryć sobą, potém światłem kierował umiejętnie, aby tego przybyła nie zobaczyła.
— Miałam tu zostać, nie prawda? zawołała zrzucając kapelusz pani.
— E! proszę pani.. ja sam nie wiem, czuję tu.. stęchliznę, bo to było zamknięte.. już ja sam nie wiem.. W tym Petersburgu wszędzie śmierdzi. Może na dole byłoby lepiéj.. bo tam się okiennice otwierały..
Mówił to, a głos mu się trząsł dziwnie.
— A! nie męcz mnie, nie wybieraj.. tu, gdziekolwiek, odpowiedziała przybyła.. bylebym przenocowała, jutro rano musisz mi do dnia dostać koni na tę.. daczę..
Mateusz nader skutecznym manewrem stanąwszy tyłem do stołu, ręką sięgnął po koszyk z robotą kanwową i pochwycił go. Ale przy najlepszéj chęci ukrycia tego, znać niepotrzebnego sprzętu, zdradził go obrachunek, kosz się wysunął z rąk, potoczył na ziemię i padł u nóg pani, która wlepiła weń oczy zdumione..
Już nie było innego sposobu jak śmiać się z przygody, co téż podnosząc kosz uczynił Mateusz..
— Co to jest? spytała zbladła kobieta..
— To.. to jest.. ten.. tego, te.. to nie, proszę jaśnie pani, tak sobie.. Jakiż zakład na dworze cesarskim.. czyli téż fant albo zabawa.. inaczéj tłómacząc zakład.. Tyle mi wiadomo, iż panu jenerałowi przysłali to ze dworu.. i było strasznie wiele śmiechu.. bo on tu, proszę jaśnie pani w okrutnych łaskach u wszystkich!..
— Nawet teraz?
— Ale zawsze!
Nogą Mateusz zapychał koszyk pod stół. Twarz mu się na przemiany rumieniła i bladła.. wargi drzały...
Kobieta zdumiona tą grą fizynomii, surowa, jakby przelękła, nie mówiąc słowa, przypatrywała mu się.
— No, to jeźli jaśnie pani się tu podoba.. to ja świecę zapalę.. pościel przysposobię.. samowar pożyczywszy nastawię.. ale co jeść.. to dalibóg..
— Mam tam coś z drogi w woreczku — odezwała się cicho, rzucając na kanapę kobieta — nie kłopocz się tém.. Napiję się herbaty.. a choćby i nie...
Widząc ją posmutniałą, Mateusz począł po nogach całować... świecę jaką miał ustawił.. koszyk gdzieś zapchnął, a sam zszedł przygotowywać przyjęcie.
Ze spuszczoną głową, z oczyma wlepionemi w ziemię, jakby się ich podnieść lękała, przybyła pani siedziała na kanapie czy zmęczona podróżą, czy zdrętwiała.. czy senna... niekiedy z piersi jéj wyrwało się ciche westchnienie, ocierała chusteczką czy łzę z oczów czy pył z twarzy...? nie wiemy.
W domu tym czasem na głos starego Mateusza zdawali się budzić zaklęci we śnie mieszkańce... Znalazła się stara baba otyła, koczkodan straszny, któremu on wstępu na górę zabronił, dwóch chłopców i lokaj nieco napiły. Ostatniemu nakazano przywdziać liberyą, czego mrucząc dopełnił z bierném posłuszeństwem. Stary tymczasem krzątał się... ale, dziwna rzecz, zamiast odmykać, wiele drzwi zaryglowywał, służącemu na ucho dał instrukcyą, popierając ją plastycznym znakiem złożonéj pięści, co dla Moskala było doskonale zrozumiałém...
W pół godziny i on sam ubrany, schowawszy szlafmycę, i lokaj i chłopiec wnieśli samowar, sucharki, konfitury... przekąski jakieś niewiadomo gdzie zdobyte... w saloniku małym nakryto... a Mateusz, niedając Akilinie Januwnie słać łóżka, poniósł pościel sam i pokój sypialny urządzać zaczął.
Nie był już tak rozmowny, ani téż przybyła zmęczona drogą kobieta wyzywała go na rozmowę. Przybita, smutna poszła do herbaty...
Gdy się służba oddaliła a łóżko zostało posłane, Mateusz z założonemi w tył rękami stanął w progu na straży, wpatrywał się biedny w przybyłą i zdawał liczyć wczesne marszczki na téj pięknéj, zafrasowanéj twarzy, badać smutek co ją oblewał.
— Wszak Staś zdrów? spytała spoglądając nań.
— A! proszę jaśnie pani, nieprzymierzając jak ryba... Ja niewiem, dodał, ten z pozwoleniem szelmowski klimat... jemu nic... woda paskudna, mało kto od niéj nie choruje, jemu nic... po mrozach jeździ w jednym mundurze... dzięki najwyższemu nic nie szkodzi...
— Chwała Bogu choć za to... szepnęła — kobieta.
— Ale chwalić Boga za wszystko — rzekł Mateusz... bo choć to teraz nam Polakom coraz cieśniéj, ale pan jenerał w wielkich łaskach...
Spojrzenie kobiety dziwnie urwało mu dalszą mowę, zamilkł nagle...
— Dasz mi jutro konie na daczę... rzekła po przestanku.
Mateusz zaciął usta i pokręcił wąsa.
— A jakże, proszę jaśnie pani, a jakże, toć się znajdą... Tylko nie bardzo rano... bo to tu rano o konie trudno w tym kwartale, ale kole południa to już na pewno będą... I niech sobie jasna pani spocznie téż...
— A! co mi tam spoczynek, odpowiedziała czoło składając na białéj ręce... Tak dawno nie widziałam syna, tak pragnę go zobaczyć co prędzéj, pojechałabym w téj chwili gdyby można... Czyż ty, ty stary Mateuszu, coś go ukochał jak ojca kochałeś, nie rozumiesz tego...
Mateusz do kolan się skłonił...
— Ino, proszę jaśnie pani, toby było darmo, bo jenerał do południa pewnie zajęty... To do Carskiego Sioła na paradę, to do pułku... to do téj kancelaryi, to do ministrów go nieustannie wzywają. Już jeźli kiedy był rozerwany to teraz... jakby się bez niego obejść nie można.
Kobieta powtórzyła: — Teraz, i ręce jéj szarpnęły chustkę, którą trzymała tak gwałtownie, jakoby rozerwać ją chciały.
Nie prowadziła już daléj rozmowy, wstała od stolika... Dobranoc ci, mój Mateuszu, odezwała się cicho — idź spać i ja spocznę, czuję się bardzo zmęczoną... A jutro, koni, koni! na miłość Bożą koni, bo potrzebuję co najrychléj zobaczyć Stasia... potrzebuję dla serca i — i — dodała gorąco — mam interes, mam niezmiernie pilny do niego interes...
— Ale przed południem... bąknął Mateusz.
— Jak tylko można najraniéj. Jeżli to nie zbyt daleko... jabym o brzasku poszła piechotą... ty byś mnie zaprowadził.
Stary, usłyszawszy te słowa, przerażony ręce załamał.
— Jak Boga kocham... o tém ani myśleć! Piechotą! na daczę! za Petersburg! ale tu nikt w świecie nie chodzi piechotą... My koni dostaniemy... Konie będą rano... jak można najraniéj, niech tylko pani usypia spokojnie i wypocznie...
— Ufam ci... proszę... dodała jeszcze raz wychodząc kobieta, któréj rękę pokornie ucałował Mateusz...
Zaledwie się drzwi za nią zamknęły, stary załamał dłonie, sparł się na stoliku i tak przybity, jakby nieprzytomny pozostał. Po półgodzinném myśleniu zerwał się, rzucając ręką i zbiegł ostróżnie na dół po wschodach.


Poczciwy stary sługa, wzór przywiązania i wierności dla rodziny, z któréj losami długiemi latami się zespolił, miał wiele nieocenionych przymiotów — ale nie celował w kaligrafii i z piórem rzadko mając w życiu do czynienia, pisanie uważał za największe utrapienie, jakie go spotkać mogło. Unikał téż o ile możności papieru i kałamarza, a miał mnóstwo wymówek usprawiedliwiających — osłabienie wzroku, drzenie ręki i brak powołania literackiego. Często miesiącami całemi nie miał do czynienia z aparatem pisarskim, chociaż na książce nabożnéj z pomocą okularów i pamięci nie źle decyfrował nawet modlitwy przygodne, nie będące w codzienném użyciu.
Tego wieczora znać gwałtowna potrzeba musiała nagnać pana Mateusza do pióra, gdyż zbiegłszy na dół i pozamykawszy niektóre drzwi, pochowawszy rzeczy jakieś, — wziął się do zadysponowania jednemu z posługaczów natychmiastowéj podróży na daczę, a sam siadł do pisania listu. Brakło mu najkonieczniejszych nawet po temu narzędzi, pióra, kałamarza, papieru; wszystko musiał zdobywać na pozostałościach kancelaryjnych jenerała; atrament wyschły ledwie do życia przywrócił ciepłą wodą z samowaru — włożył okulary i siadł.
Redakcya listu nie tyle może go kłopotała, co same mechaniczne wykonanie na papierze. Papier był śliski, pióro twarde, atrament mało okazywał energii, a co najgorzéj, głoski mimo największego starania, nie mogły się w porządny wiersz ustawić, szeregi ich ukośnie jakoś sunęły się po papierze, spuszczając się ku dołowi. Sądził jednak, że jenerał mało na to uważać będzie i dobrą wolę za czyn mu porachuje.. westchnął tylko i pokiwawszy głową, zrezygnował się na pozostawienie listu tak, jak go pod nieprzyjaznych okoliczności wpływem utworzył. Wyglądało to dziwnie, gdyż walka piszącego o utrzymanie równowagi w wierszach łamała je dziwacznie a koniec końcem, żaden z nich nie był na swém miejscu. Jedne się bałamuciły rwąc zbytnio do góry, drugie, — a tych była liczba przemagająca, upadały jakby pod ciężarem myśli, którą na sobie dźwigały. Kompensata linii na dół i do góry przeważających nie powiodła się.. Przy podpisie autor znalazł się w samym kącie papieru przyparty do przepaści. Musiał nazwisko skrócić i z niecierpliwości posadził jeszcze żyda. Ale czasu nie było na kaligrafią i pospiechem się w oczach własnych uniewinnił stary.
A przytém noc, świeca, atrament i niespokojność i pospiech..
Lekki więc na sumieniu powstał od tego kłopotliwego zajęcia, ale twarz mimo spełnionego obowiązku okazywała pogrążenie i smutek. Posłaniec czekał, znalazła się nawet koperta, ale na niéj adres wypadł fatalnie, w przekątnią... Dzień już był także. Mateusz westchnął, zalepił kopertę i polecił jechać a zbudzić jenerała..
Potém, gdy już wysłany wyszedł, poczciwy stary, ze łzami w oczach, ręce złożywszy i podniósłszy je do góry, modlić się poszedł przed obraz N. Panny. Kilka razy policzki ocierał, wzdychał i bił się w piersi.. a modlił się tak gorąco nie dla siebie...
Z dziwnych wyrazów, które mu się z ust wyrywały, ledwie było można zrozumieć o co się lękał, co go tak bardzo trwożyło.
— O mój Boże! jak się jasna pani dowie! co to będzie! Ona! tak pobożna, święta, która i pomyśleć nie mogła!.. Już ta nieszczęśliwa robota na kanwie.. djabeł jéj kazał ją tam porzucić! alem tęgo skłamał.. i może mi uwierzyła. Gdzieżby ona co złego nawet pomyśleć mogła..
I ktoby się był mógł spodziewać, że ona tu nagle tak z Warszawy spadnie... Nie pisała nic! jéj jechać do Petersburga! no! to już musiała mieć ważne powody!
Kto wie? może jéj co donieśli? może domyśla się..
I jak tu począć? gdzie po téj babie uprzątnąć rupiecie.. tego po całym domu pełno.. Jeszcze szczęście, że do tamtych pokojów na prawo nie poszła, boby się było wszystko wydało..
Mówiąc to Mateusz nagle pobladł.. tknęło go coś..
— O Jezu! Maryo! powiedziałem ci jéj wprawdzie, że tamte pokoje zamknięte, kancelarya.. ale nuż!! a ja na klucz ich nie spuściłem.. może jutro popróbować klamką.. tośmy przepadli..
Choć zgiń.. ratować jenerała nie można... I Bóg z nim.. cóż mu się stanie, że matka go rozumu nauczy.. ale ona! ona gotowa przechorować; ona się zgryzie..
Porwał się za głowę.
— Nie — trzeba w takich razach mieć determinacyą.. Wszystkie jéj bebechy zrzucę na dół.. będzie się gniewać. Kaci ją niech biorą.. niech się złości.. a gdyby sobie ztąd poszła.. dopierobym skakał. Myślę, że i jenerałby się nie gniewał, bo i jemu dokuczyła.. A juści z schizmatyczką się nie ożeni..
Zamyślił się ponuro.. Przypuszczenie o otwarciu pokojów na prawo nie dało mu spocząć, po cichuteńku wyszukał kluczów, wziął świecę i drzwi uchyliwszy tak, by w domu nikogo nie zbudzić, na palcach starowina powlókł się znowu na górę. Z największą ostrożnością uchylił drzwi salonu... i — w progu stanął wzdrygnąwszy się, jak osłupiały, głowa opadła mu na piersi, nogi zadrzały, sparł się zwolna o uszak, żeby nie upaść.
To czego się tak bardzo obawiał, co przeczuwał, było dokonane.. Przybyła pani, nie mogąc zasnąć, czy niepokojona jakiemiś podejrzeniami, wzięła światło i chciała widać synowskie obejrzeć mieszkanie. Pokoje w prawo nie były zamknięte.. weszła.. Mateusz zobaczył drzwi otwarte do nich i światło wewnątrz..
Cofać się, uciec czy iść.. sam niewiedział co począć..
— Teraz dziéj się wola Boża! zawołał, co się stać miało, stało się.. będzie wiedziała wszystko...
Ale któż wie.. dodał w duchu.. może jéj oszczędzę bólu.. kłamiąc.. może potrafię coś skomponować!!
Co skomponować! rzekł po chwili w duchu — co?! jak! kobieta! matka żeby się nie domyśliła..
I znowu oparłszy się o uszak stare żołnierzysko płakało.
Po chwili nabrawszy męztwa powlókł się ku otwartym pokojom z rezygnacyą, przybierając jakąś obojętną postawę.
Po za małym drugim salonikiem, który nic tak bardzo zdrożnego nie zawierał, ale miał w sobie cechy urządzenia ręką niewieścią... był gabinet wytworny, widocznie świeżo zamieszkiwany przez kobietę.
Nie było sposobu się omylić, sprzęt, przybory toaletowe, mnóstwo porzuconych fraszek, łóżko, meble, dwa ogromne zwierciadła do ubrania, zdradzały nietylko pobyt elegantki, ale się kazały domyślać niezmiernie troskliwéj o wdzięki swe — piękności. Wśród téj sypialni z załamanemi rękami jak posąg bólu, szlochając i łkając stała przybyła matka... Mateusz zobaczył ją, ona go wchodzącego nie słyszała, bo w téj chwili nic na świecie słyszeć nie mogła, tak straszny żal ją ogarniał. Zrozpaczona, blada, chwytając się za serce, za głowę... łamiąc dłonie stała niemal obłąkana.
Stary żołnierz szedł jak pijany... Nie było sposobu w obec tego, co tu oskarżało jenerała, oczyścić go z zarzutu... Kłamstwo żadne nie byłoby pomogło. Mateusz ani próbował nawet je ukleić...
Ciche stąpanie zbudziło nareszcie niewiastę biedną. Spojrzała i krzyknęła, żywo podbiegając ku niemu i wskazując ręką na pokój.
— Mów! co to jest! co to znaczy! kto tu mieszka! Ja nie rozumiem... ja umieram! Staś! on! mój syn! A piekło zepsucia... On!
Stary płakał jak ona, ale milczał.
— Moja pani, dobrodziejko moja... niech się jasna pani uspokoi... tu... nie ma nic... ja nie wiem... pani także o tém wiedzieć nie powinna! wiedzieć nie powinna!
Ostatnie słowa dziwnie odbrzmiały w uchu i sercu kobiety — uderzyło ją ich znaczenie... porwała się nagle jakby z prochu stopy otrząsnąć chciała i poczęła biedz ku salonowi gwałtownie, wskazując staremu, aby szedł za nią.
— Tak, masz słuszność — chodź — to prawda... oko matki nie powinno było tego oglądać... serce matki wiedzieć o tém... chodź ztąd... idźmy...
I rzuciła się ku drzwiom. Mateusz pozabierał światło i jak winowajca za idącą spiesznie ku swojemu pokojowi powlókł się drżący.
— Ale ty... ty powiesz mi wszystko! Ja wiedzieć muszę! kto jest ta kobieta, która bezwstydnie wkradła się do domu mojego syna i śmiała go zbezcześcić... Kto ona? Jak mógł on, syn mój, Polak na sromotę taką się ważyć w obec całego świata?..
Mów mi..
— Moja pani droga, rzucając się jéj do nóg i ściskając a całując po kolanach — odezwał się stary żołnierz głosem łez pełnym — uspokój się pani naprzód, chciéj przyjąć ten cios z ręki Bożéj... po chrześciańsku... to nic! to się przerobi! to się naprawi... on poczciwy.. on się pomiarkuje... i tego szatana z domu wypędzi...
Nie rychło oschły łzy i utuliła się gwałtowna boleść matki... Mateusz tymczasem zdawał się zbierać myśli i rozważać co i jak mógł i miał jéj powiedzieć.
Z sumieniem swém, wszedł od razu w porozumienie, wytłómaczywszy mu, że kłamstwo w takim razie będzie miłosiernym uczynkiem.
— Mów? mów, co wiesz, na miłość Bożą! odezwała się z za łez matka.
— Cóż ja mojéj dobrodziejce powiedzieć potrafię? odezwał się — ja nie wiele wiem. Jenerał się nie spowiadał przedemną... Już będzie temu rok, jak uważałem, że począł późno powracać do domu... i jakiś strasznie niespokojny... Jeszcze naówczas staliśmy w innym domu u Czerniszewskiego mostu... Często w nocy przyjechawszy, nie kładł się spać, tylko wzdychając chodził po pokoju jak nieprzytomny... Poznać było można po nim, że go coś męczyło... ja myślałem — czy chowaj Boże — nie co politycznego... Ale u nas nikt taki nie bywał... na nic się nie zanosiło... Zaczęły tylko latać raz wraz bileciki, nosili je lokaje w liberyi, służące... licho wie... ja zaraz domyśliłem się, że od kobiety... Choć nikogo nie pytałem, sam sługa mi powiedział, że od jenerałowéj Maryi Pawłównéj Zybow...
— Moskiewka! dzikim głosem zakrzyczała matka... Moskiewka... Zamężna.
— Ale nie, proszę jaśnie pani, wdowa — rzekł uspokajając Mateusz... tylko że to jeszcze gorzéj.
— To nie może być! zrywając się przerwała przybyła... jakby do saméj siebie — on tego nie uczyni... a! toby było haniebném.
— No i cóż tu więcéj mówić! dodał wzdychając Mateusz — jak się raz poczęło, tak ona go już ze szpon swoich nie puściła...
— Młoda... piękna?
— Piękna to musiała kiedyś być, bo jeszcze to pod malowaniem widać, ale gdzie ona tam młoda!... Starsza od jenerała.
— Ma dzieci? drzącym głosem pytała matka,
— Tego ja nie wiem... Ona ma swój osobny pałac na Prospekcie... bo to wielkie państwo! Ludzie gadają, że była faworytą cesarza Mikołaja... i z jakiegoś wielkiego domu i strasznie bogata... a całym światem tu trzęsie. Ona tu niby nawet nie mieszka... liczy się zawsze w swoim pałacu, ale przyjedzie czasem to bawi dni trzy... a tam każe gadać, że nie przyjmuje, że chora...
Matka słuchała zdziwiona tego opowiadania, ale szczegóły te może ją do pewnego stopnia uspokoiły, zgorszenie przynajmniéj nie było tak jawne... nie wszyscy wiedzieli o tych nieszczęsnych stósunkach... mogły być ukryte przed oczyma ludzi. Jenerał nie był może jeszcze nieodwołalnie związanym? Tak myślała matka, a Mateusz mówił daléj przerywanym głosem:
— Jenerał... nasz panicz... a, miły Boże, w gruncie to pewnie syn najpoczciwszy naszego pułkownika... i nic się w nim nie zmieniło na duszy, ale kogo oni tu w błoto nie wciągną... Chodzili koło niego, tańcowali, aż go usidlili. I co? i kto? z pozwoleniem jaśnie pani, stara baba... A jak tam do tego przyszło, czy ona mu czary zadała, czy napój jaki... czy już takie było zrządzenie Boże, ja, jak panicza kocham, klnę się mojéj dobrodziejce, że nie rozumiem nic... a nic. Przecież pani go znała jaki był całe życie skromny a z kobietami, że przystąpić i zagadać się obawiał... to chyba urok jakiś.
Matka płakała.
— I wszyscy o tém w całém mieście wiedzą! przecież się taki skandal utaić nie mógł! gadają! plotą... i on! on spadł tak nizko.
— A! proszę jaśnie pani, mruknął z cicha Mateusz, o to nie ma się co troszczyć, u nich to chleb powszedni... a prędzéjby mu za złe mieli, żeby był czysty i nieposzlakowany... Tu każdy ma coś na sumieniu, ino tak się układają sobie jakby nikt nic nie widział, nie wiedział i nie rozumiał...
Znać było po biednéj matce, że choć ją niepokój i ciekawość dręczyła, nie śmiała szczerze, otwarcie wypowiedzieć wszystkiego przed Matenszem. Wierzyła jego sercu, nie zupełnie głowie...
— Jakaż to jest kobieta? zapytała po chwili.
— A co ja mogę wiedzieć, rzekł po namyśle Mateusz... na oko niby młoda i świeża, ale malowana, wygląda dobrze... i strasznie pańsko... Jak spojrzy na człowieka, strach porywa... Z tém wszystkiém zgrzeszyłbym, gdybym powiedział, że złą jest, hojna aż do zbytku, pieniędzmi sypie aż strach... dla panicza gdyby zażądał ja tam nie wiem czego, gotowa wszystko oddać a musi dostać.
— I on przyjmuje! łamiąc ręce, krzyknęła matka — on — syn tego ojca...
Zakryła twarz dłoniami, poczynając płakać znowu.
— A! najdroższa pani — przerwał błagająco stary — ja źle może powiedziałem. Jenerał nigdy nic od niéj wziąść nie chciał.. To się tak mówiło o niéj! dali pan! bo ona do niego przywiązana, zazdrosna... opętana! Czasem jak dwa dni jéj co przeszkodzi.
— Dość! nie mów — zawołała pułkownikowa — dość! wiem co chciałam wiedzieć i wiem co mam począć sobie... Mateusz stał...
— Moja najłaskawsza pani, odezwał się nieśmiało — co to do mnie biednego należy... ja, co bądź się ze mną stanie, wolą Bożą przyjmę... ale — dodał ręce składając — jeżli wolno staremu słudze radzić, prosić... niech pani udaje, że nic a nic nie wie. — Tak będzie lepiéj... Mojéj świętéj dobrodziejce nie godzi się ocierać myślą nawet o te szkarady tutejsze... pani nie wie nic — nic!
Jenerał jutro przyjedzie rano — ja teraz muszę się przyznać, że po niego posłałem. Ta nieszczęsna Marya Pawłówna jest u niego na daczy... jakże ja mógłem dozwolić, abyś pani tam jechała! Dałem mu znać, niech sobie z nią robi co chce... ale pani się z nią spotkać nie godzi...
— Dziękuję ci, stary, poczciwy mój przyjacielu — tak — rzekła — ja muszę połknąć łzy, kłamać twarzą, nie pokazywać po sobie nic... a z tą kobietą... będzie co Bóg da.
Nie — zawołała po chwili. Staś mógł na chwilę zbłędzić, mógł się dać uwieść urokowi jakiemuś — ale upaść do ostatka... Zaprzeć się Boga, rodziny, wiary, kraju nie może... nie... nie zabije mnie! a toby mnie zabiło!! Jest w tém i wina losu i wina moja. Dla czegom go tak zostawiła tu samego, wystawionego na wszelkie pokusy... bez rady macierzyńskiéj — bez słowa... otuchy, sierotę.
Mateusz stał milczący.
— Moja najdroższa pani, zaklinam panią, proszę, niech się pani uspokoi... niech się pomodli i uśnie. — Jenerał będzie jutro rano... Pani z nami zabawi, przez te dni, ta Moskiewka musi stać na uboczu... może się to rozerwie. Jakoś to będzie — Bóg najłaskawszy da.
Wdowa westchnęła, stary już miał odejść, wstrzymała go jeszcze.
— Mówże mi, mów, proszę cię — jaka ona jest?
— A no, ja już zdaje się powiedziałem wszystko... wybąknął Mateusz — nic to tam osobliwego, ale zna ludzi, przywykła rozkazywać i trzęsie całym światem.
Już tego nie mogę powiedzieć, że choć prawda, wstydu nie ma, śmiała tak, że się człek stary czasem za nią rumieni, ale w salonie, proszę jaśnie pani, wygląda gdyby cesarzowa... I gra to i śpiewa i maluje i pisze i czyta i gada wszystkiemi w świecie językami, a mówią, że tak mądra, jak rzadko druga, z pozwoleniem, kobieta... Ludzie do niéj dosyć przywiązani, mówią prawda, że szparka i ostra, ale szczodra i hojna i ludzka gdy pod dobry humor...
— Jakżeś uważał, czy Staś... zapytała pułkownikowa, ulega jéj?
— Ale gdzie tam, proszę jaśnie pani, ofuknął Mateusz, jeszczeby téż czego!? to ona przed nim na palcach chodzi i pyły zdmuchuje... Nieraz jak się zachmurzy, jak poczną coś z sobą szwargotać po francusku, czego ja nie rozumiem, to tylko z głosu rozpoznać mogę, że on ją łaje, ona płacze, pada przed nim, ręce łamie... Ale że kobieta zręczna i urokliwa i wie jak sobie począć, to co? proszę pani — on będzie łajał, ona płakać będzie a naostatku na swojém postawi i zrobi co zechce...
— Więc ona zerwała ze światem? z rodziną? dla niego? pytała daléj matka.
— A! nie, proszę pani! rzekł sługa, albo to tak jak u nas... U niéj, choć wszyscy wiedzą, co się święci, dla tego i dwór bywa i szanują i przyjmują i nikomu w głowie jéj unikać. — A co to komu do tego? Tu inny świat... napatrzył się człowiek czego przez całe długie życie nie widział. Wolno sobie każdemu poczynać wedle sumienia, nikt się w to nie mięsza... Tu z pozwoleniem, sam pan się nie tai ze swemi szkaradami, — to i na drugich nie patrzą jak kto żyje, byle pokłony bił i — Słuszajus!
Wdowa milczała osmucona... podparta na ręku dumała.
— Idź, rzekła po chwili do Mateusza... idź — jeźli cię spyta przyjechawszy... powiedz mu, że nie widziałam nic, że nic nie wiem, żem przybyła zmęczona... rozumiesz.
— Rozumiem, rozumiem, tylko niech się moja dobrodziejka nie gryzie, cicho dodał sługa — już jakoś to będzie! pan Bóg da... Ja się spać nie będę kładł... Chłopak przed pół godziną pojechał na daczę... już tam może i stanął, bo konia wziął dobrego... Za godzinę, jeźli tylko w domu jenerała zastaną, on tu będzie... Ale nim się uprzątniemy z rupieciami téj czarownicy... to i ranek nadejdzie.
Mateusz wyśliznął się okiem jeszcze mierząc zapłakaną i błagając ją o spokojność...
Wdowa została sama... niepokój ją dręczył, łzy dusiły... zrzuciła z siebie suknie, chcąc się położyć, bo czuła gorączkę znużenia... ale znowu myśl jakaś pochwyciła ją w szpony i nie dała spoczynku... znowu pułkownikowa ujęła świecę i przez pusty ów salon pobiegła do pokojów kobiety, jakby z nich wyczytać chciała tajemnicę uroku, jakim ona syna więziła.
Tu najmniejszy szczegół nie uszedł jéj uwagi, nie ominęła żadnego nawet zmiętego papierka rzuconego na podłodze... Ale to badanie macierzyńskiego serca odgadywać tylko musiało, żaden ślad pisany, żaden rys wyraźny nie zdradzał charakteru Maryi Pawłownéj.
Pułkownikowa płacząc powróciła ku swojemu pokojowi. W gabinecie syna sił jéj zabrakło, padła na fotel na pół omdlała... Wzrok błądząc tu po ścianach spotkał owalne ramy gęstą pokryte osłoną. Wzięła je była zrazu za zwierciadło, ale teraz... bijące serce powiedziało jéj, że to był portret, że to być musiał wizerunek téj przeklętéj uwodzicielki. Gorączkowo poskoczyła ku niemu i zerwała z niego zasłonę... przyniosła świecę, wlepiła oczy... W istocie był to przepyszny portret Winterhaltera, na kilka lat wprzód malowany w Paryżu.
Przedstawiał on kobietę może nie taką jaką teraz była, ale jaką być niegdyś musiała, cudownie piękną blondynkę, z czołem wypogodzoném, z usty uśmiechniętemi, marmurowo chłodną, rozkazującą... Typ imperatorski... któremu świat musiał bić pokłony... Na szyi miała sznur pereł, na sobie suknią ciemno fijoletową z koronkami przepysznemi. Patrzała nie widząc gdzieś po za światy, jakby pytając o życia zagadkę.. Uśmiech niedostrzeżony błądził po ustach, w których malowała się wola silna i charakter niezłomny. Wszystko mówiło w niéj, że się nie ugnie, póki nie zechce sama... ale że dla tego marmuru... świat téż bryłą marmurową, nad którym nie będzie mieć litości... Czytała łzawemi oczyma matka przeznaczenie syna w téj strasznéj piękności... ciągnącéj ku sobie, aby pochłonąć... uśmiechającéj się, by zabić... podściełającéj sobie pod nogi choćby trupy... byle nóżka na czém spocząć miała.
Na pierwsze wejrzenie była to klasyczna piękność nie mówiąca nie, rozpatrując się w niéj przebiegały dreszcze... Znać było, że to oko nie płakało nigdy, chyba nad upokorzeniem i niedolą własną, że te usta nie mówiły o sercu... bo pod białém popiersiem czarownicy... ono bić dawno przestało.
W miarę jak pułkownikowa wpatrywała się w ten portret, stęgła ze strachu i rozpłakała się przelękła... Czuła, że z tą istotą nieczułą, nie szanującą nic... walczyć nie potrafi... zwątpiła o sobie. Na obliczu tém zepsucie, rozpasanie, przeszłość swawolna nie zostawiły śladu, nie starły z niego pyłku młodzieńczego, spłynęły po niém jak po marmurze nie schnąwszy. Wielki ból w ustach tkwił, ale ten szedł nie od świata tylko z wewnętrznéj tęsknicy... i szydzić się zdawał ze wszystkiego.
Ta kobieta i ten wizerunek był dla zacnéj pułkownikowéj zagadką? Jak jéj syn, jéj poczciwy serdeczny, czuły Staś mógł pokochać tego Sfinxa bezdusznego? jakim węzłem mogły się łączyć serce żywe i młode z sercem tego trupa, z którego krew wyssano dawno... pocałunkami upiorów? Widok portretu przybił pułkownikową więcéj może niż opowiadanie Mateusza... W pierwszéj chwili odkrycia sądziła jeszcze, że ma do czynienia z pospolitą kobietą... z chciwą lub zepsutą intrygantką... z portretu wyczytała... straszną prawdę.. widząc w nim istotę, która życie całe zawiodła... co się czepiała młodości i uczucia, aby przy nich ogrzać się ostygła... czuła, że od niéj nie łatwo się będzie uwolnić...
Niema i zimna rozpacz tego czoła kamiennego, tych ust zaciśniętych... przerażała pobożną kobietę... Z portretu czasem można wyczytać oczyma macierzyńskiemi więcéj niż z przelotnego wejrzenia na twarz żywą, co się maskuje zwłaszcza, jeźli jak tu, malarz odgadł i pochwycił ideę samę istoty, którą odwzorowywał, moment stanowczy charakteru...
Pułkownikowa spuściła na obraz zasłonę, dłużéj patrzeć nań nie mogła, była przerażoną, drząca wyszła z pokoju... i zamknęła drzwi za sobą, jak gdyby lękała się, aby ją to widmo nie goniło.
I długo jeszcze słychać było ciche szlochanie, przerywające modlitwę... a na niebie dnieć zaczynało gdy złamana wrażeniami dnia tego biedna matka padła na poduszki i z usty spalonemi gorączką usnęła.


Na dole w swéj izdebce ubogiéj Mateusz czuwał — zszedł do niéj starszym, nieszczęśliwym, biedniejszym się czując niż był kiedykolwiek... ale z rezygnacyą i pokorą niósł to nowe brzemię. Dopóki żył tu odosobniony wśród obcych, zapomniawszy nieco warunków życia dawnego — oswajając się z położeniem sromotném, nie ciężyło mu ono tak bardzo — zetknięcie się z pułkownikową a przez nią z obyczajem Polski — z przeszłością okazało mu w całéj ohydzie... nieprawość, na którą wczoraj jeszcze patrzał jak na rzecz obojętną. Jenerał teraz wydał mu się stokroć grzeszniejszym... występek jego daleko większym, cała ta intryga okropną... Starzec wzdrygnął się i ręce załamał. Rozpacz i łzy wdowy nauczyły go czém było to lekkomyślne postępowanie. Dziwił się sam sobie, że mógł patrzeć na nie obojętnie a obojętnością swą uświęcać taką sromotę...
Na wązkiém i twardém łóżeczku usiadłszy, począł się modlić, ale modlitwa plątała mu się na ustach z wyrzekaniami... myśli błędne ją przerywały... Nasłuchiwał co chwila, czy nie posłyszy przybywającego jenerała i spoglądał na swój srebrny stary zegarek, licząc minuty. Zdawało mu się, że chłopak powinien już był dojechać na daczę, obudzić jenerała... a na wieść o matce jakżeby dotąd najprzywiązańszy z synów nie pospieszył jednéj chwili?
Tymczasem na sąsiednim dworze koguty piały, w okienku widać było brzask nadchodzącego dnia... a cisza panowała dokoła i chłopak nawet posłany nie powracał...
Zwolna rozedniało zupełnie. Mateusz coraz był niespokojniejszy... posłańca z powrotem czekał napróżno.
W ulicy powolny ruch poranny już się zwiastował... skrzypiały wrota podwórców... niekiedy cichy głos ludzki dolatywał jego ucha... przesuwali się ranni przechodnie... przejeżdżały wozy... a turkotu znanego powozu jenerała nie mógł się stary doczekać.
— No, to go chyba nie zastał — rzekł Mateusz do siebie — ale ona tam jest, czyżby go puściła? A — któż wie — może list mój przejęła? Może intryguje, aby go do matki nie puścić lub sama się tu chce wkręcić? Do niéj to wszystko podobne...
Dzień był biały i słońce pogodne jaskrawo zaczynało ozłacać dachy i wierzchołki budowli, rzucając długie cienie, a Mateusz skulony przysłuchiwał się napróżno — milczeniu. Zegarek jego pokazywał siódmą, gdy w dali niepochwycony dla innego ucha turkot dał się słyszeć; stary się zerwał z siedzenia, obciągnął pomięte odzienie, poprawił włosy, czuł że jedzie oczekiwany.
Turkot coraz był wyraźniejszy, powóz biegł szybko, zwolnił kroku i zcicha, ostrożnie wstrzymał się przed domem... Drzwi już były otwarte. Jenerał znalazł w nich bladą twarz sługi, który namiętnie pocałował go w rękę wprowadzając, jakby mu dziękował, że nareszcie przyjechał i że — sam przyjechał.
Okryty płaszczem wojskowym jenerał wyglądał zdala jak wszyscy jenerałowie wychowani pod żelazną Mikołajowską formą; był pięknie zbudowany, słuszny, trzymał się prosto... miał minę pospolitego żołnierza, którego wyłamała musztra na żywy słup, mający państwo podpierać...
Twarz téż jego, rysami szlachetnemi podobna do matki, nosiła maskę żołnierskiego zdrętwienia i biernego posłuszeństwa. Długiego pewnie czasu potrzeba było, aby z téj fizyognomii, do życia i ruchu przeznaczonéj, zróbić woskową twarz, kryjącą w sobie uczucie powłoką jakąś zastygłą, nieruchomą. Klimat nadnewski nadał jéj żółtą owę bladość, chorobliwą niemal, jaką przywdziewają powoli, ścierając z nich barwy, wszystkie skazane na życie w jego mijazmatach oblicza... Piękny, młody, z okiem ognistém, z wyrazem szlachetnym jenerał po moskiewsku był zdławionym niewolą... Nawet w téj chwili — twarz jego nie zdradzała najmniejszego wzruszenia... spojrzał na starca... i zawołał:
— Gdzie umieściłeś panią...?
— W pokoju pana jenerała na górze... gdzieżem miał prowadzić, głowę straciłem.
— Nie było tam — zawahał się — nie było tam nic...?
— Nic, nic..
— Matka się nie pytała..?
— Tylko o zdrowie pańskie..
— Położyła się?
— O! już... już dawno! rzekł Mateusz.. Jenerał postąpił zwolna kilka kroków i zawrócił się.
— Słuchaj no — odezwał się — ty poczciwy stary zrozumiesz mnie — z góry trzeba na ten czas wszystko uprzątnąć? Rozumiesz! wszystko... Zdejmiesz portret téj pani ze ściany w moim gabinecie a powiesisz... carski z kancelaryi... Z pokojów na prawo potrzeba kobiece rzeczy i sprzęty powynosić na dół — postawić inne... co chcesz... ale to musi być natychmiast gotowe, po cichu... nim się matka przebudzi... Mateusz stał, kiwając tylko głową...
— Nie dostrzegła nic? zapytał jenerał niespokojny.
— Ale nie... a! gdzieżby miała co zobaczyć? jakim sposobem? powiedziałem, że tamte pokoje zamknięte są dla papierów... Pytała o pana tylko...
— Jakże wygląda? zdrowa? wesoła?...
Mateusz się zadumał.
— Zdaje się zdrowa... odparł zwolna, ale żeby była bardzo wesoła tego niepowiem, zmęczona drogą niezmiernie...
— Poznałeś ją?
— O! panie od razu, tylkom głos posłyszał.
Jenerał rękę położył na ramieniu starego żołnierza, spojrzał nań, głos jego zmiękł, choć twarz się nie zmieniła.
— Idź, proszę cię, weź ludzi — spiesz a zrób co mówiłem... prędko...
— Niech jenerał będzie spokojny... ludzie pozdejmują buty... cicho powynosimy wszystko...
Stary o mało nie dodał — i powyrzucamy do diabła.
Na palcach, ze spuszczoną głową jenerał poszedł na górę... oczyma wiódł po ścianach, szukając coby usunąć należało. Sam wśliznął się do gabinetu, ujął portret i wyniósł go oddać Mateuszowi. Słudzy pod przewodnictwem jego zabrali się oczyszczać pokoje na prawo, a że nie ma do prędkiéj tego rodzaju posługi nikogo nad Moskali... zwłaszcza gdy idzie o burzenie jakieś i rodzaj rabunku, o coś przypominającego łupieztwo... w pół godziny nie było śladu jenerałowéj Maryi Pawłownéj w zamieszkiwanym przez nią apartamencie. Wszystek sprzęt zrzucono na dół do salki, tu zaś urządzić kazał na prędce gospodarz salon jadalny i przygotować śniadanie. Chwilę jakąś myślał może postawić tu matkę, ale się wzdrygnął sam, a Mateusz byłby na żaden sposób na to nie pozwolił.
Dopiero gdy ślady wszelkie téj, co wczoraj tu była panią wszechwładnuą, zniknęły — jenerał odetchnął swobodniéj, czoło rozjaśniło mu się nieznacznie, oczy zwilżyły... siadł w krześle, nasłuchując i oczekując przebudzenia pułkownikowéj. W całym domu nakazana cisza... najmniejszym szelestem nie była przerwaną..
Spłakana kobieta, usnąwszy nadedniem snem gorączkowym — długo téż na dzień obudzić się nie mogła. Dopiero po dziewiątéj westchnienie głębokie posłyszał syn, siedzący przy drzwiach na straży.. potém ruch...
— Matko.. ja tu jestem! zawołał głosem przejętym.. Staś twój czeka u progu.. I drzwi otwarły się żywo, a syn rzucił się do nóg pułkownikowéj, która, o wszystkiém zapomniawszy na chwilę, namiętnie, gorączkowo, głowę jego do piersi tuliła. Snem nieprawdopodobnym wydał jéj się dzień wczorajszy, wczorajsze łzy, upokorzenie, przestrach.. patrzała na niego i napatrzyć się dziecka nie mogła. Zdawało się, że chciała wyczytać z twarzy wszystko, co przeżył od tego czasu jak go nie widziała, co myślał, czuł.. odbolał.. że chciała upoić wzrok widokiem dziecięcia.. jedynego, ukochanego..
Jenerał także był wzruszony do głębi, choć sołdackie nawyknienie kazało mu tłumić w sobie wybuch uczucia.. Całował ręce matki i śmiał się a łzy miał w oczach..
Widok tego synowskiego uczucia miłości pocieszył biedną matkę. Pomyślała w duszy, iż ten, co kochać umie swą rodzicielkę, nie może być ostatecznie zepsutym, złym, zobojętniałym dla cnoty człowiekiem. Zapomniała o wszystkiém, wymawiała sobie w duchu, iż go za surowo osądziła może, że go nie zrozumiała.. że, a tak pragnęła zrobić go czystym, godnym pamięci ojca i przywiązania swojego — w téj chwili nie grzesznym i występnym widziała go, tylko nieszczęśliwym i tuliła do piersi... pragnąc wlać otuchę.. i powiedziała sobie znowu — ja nic wiedzieć i widzieć niechcę... to były snu i gorączki potwarze!!
— A! odezwał się nareszcie po stokroć ręce jéj okrywając pocałunkami jenerał, godziłoż się to mamie saméj.. bez sługi.. bez przewodnika.. rzucać się w tę podróż.. ze zdrowiem słabém.. Trzeba było skinąć na mnie.. Czyż ja nie jestem zawsze na jéj rozkazy?
— Musiałam przyjechać Stasiu kochany, odezwała się zesłabłym głosem matka — tak! musiałam.. Opanowała mnie niewysłowiona trwoga o ciebie, miałam na sercu coś jeszcze, co ci zaraz opowiem.. nie mogłam, nie umiałabym była czekać.. Nimby list doszedł i powróciła odpowiedź, rachowałam że sama tu będę. Miałam wiele na sercu.. a potém, musiałam ciebie widzieć, rozmówić się z tobą..
— Czyżby mamę osobiście co dotknęło? zapytał jenerał.
— Mnie — osobiście! o nie! zawołała pułkownikowa — widzisz mnie, jestem tak prawie zdrową jak zawsze.. nic mi się nie stało.. ale.. pomówimy o tém, Stasiu.. Teraz.. zapomnijmy o trosce, o świecie, niech na ciebie patrzę! uśmiechnij mi się uśmieszkiem dziecięcia.. powiedz mi słowo, którém przemówiły pierwszy raz usta twoje.. matuchno... matko! tak jak szczebiotałeś wesół, kiedym cię jeszcze na tych rękach nosiła..
Jenerał westchnął, łza mu się kręciła w oku.
— Mamo, rzekł, nawzajem.. powiedz mi o wszystkiém co u nas.. co w tym starym domu, którego ja tak dawno niewidziałem, a tak dobrze pamiętam. Czy na staréj olszynie klekoczą bociany nasze? czy słowik śpiewał w bzach na wiosnę? czy na błotach wieczorami grają te ptastwa chóry tajemnicze? czy nocą szumią drzewa starego ogrodu, jakby mnichy modlitwę senną?.. Ja pamiętam wszystko..
— O! dziecko moje, odparła matka... ta natura, co nas otacza.. zawsze jest prawie jedną, jéj pieśni i blaski powtarzają się co roku, w naszém tylko sercu mienią się czucia... grają coraz inne melodye i barwy coraz nowe przechodzą..
Zdziwiłbyś się, znajdując kamień omszony pod krzyżem, jakeś go wczoraj zostawił... Kościołek pochylony jak był, wydeptane co roku ścieżki stuletnie, gdy tych, co po nich chodzili, już nie ma... Scena się nie zmienia... aktorowie tylko coraz inni... ale i ja, mój Stasiu, tego spokojnego wsi naszéj obrazku nie kosztowałam od dawna, wiesz, że Narzęczyn w dzierżawie, a stara matka siedzi w mieście... i oddycha pyłem ulicznym...
— Dla czegoż?
— Dla tego, rzekła po cichu — żeby nikomu nie być ciężarem, żeby sobie wystarczyć tém małem, które Bóg mi zachował.. i.. że na starość —
— Ale któż mówi o starości?
— Ci, co ją czują... Jeszcze jéj czasem nie widać na twarzy, kiedy ją w sercu nosim... Starość, mój Stasiu, na ów czas się zaczyna, gdy już tylko z przeszłością żyć możemy, gdy przyszłość dla nas nic nie ma, a teraźniejszość zobojętnienie. Na ów czas choćby na twarzy zaśmiały się resztki młodości, to tylko blask po słońcu co zaszło...
Jenerał posmutniał...
— Nie mówmy o tém, rzekł. —
— O! nie mówmy, po co ci pokazywać zachód, gdy dla ciebie dzień się zaczyna.?
Zatrzymała się na chwilę, spuściła oczy i cicho dodała z wyraźném jakiémś wysileniem.
— Przywożę ci od dawnéj towarzyszki ukłon... Misia przeprowadzała mnie na koléj...
Jenerał się zarumienił.
— A! Misia! czyli dziś już panna Michalina... jakże wygląda? co się z nią dzieje?
— Wygląda jak różyczka!.. a jest jéj dobrze na świecie i dla tego, rozumne dziecię lepszego nie szuka...
— I nie poszła za mąż?
— Nie myśli o tém wcale...
— Ale drudzy za nią myśleć przecie o tém muszą...
— To napróżno... Misia jest troszeczkę uparta... a ja bardzo ją kocham...
Matka wymówiła to bardzo z przyciskiem. Jenerał zamilkł, był widocznie zakłopotany. — Milczeli dosyć długo.
— Wszystko gotowe do śniadania, odezwał się syn, widocznie usiłując odwrócić rozmowę, możebyśmy przeszli do drugiego pokoju? Matka o mało nie wydała się trwogą, którą uczuła, żeby ją syn do mieszkania wczoraj w nocy widzianego nie zaprowadził, zmięszała się nieco, zawahała, ale jenerał nie bardzo zważał i nie wytłómaczył sobie tego wzruszenia, podał jéj rękę... poszli. — Widząc, że zmierzają ku temu mieszkaniu kobiecemu, które wczoraj w nocy oglądała, pułkownikowa, nie wiedząc, że z niego rano usunięto ślady pobytu Maryi Pawłownéj, przelękła się znowu; zwolniła kroku... nie wiedziała co począć... Lękała się, by syn nie postawił ją w przykrém położeniu i nie zmusił do zapytania... ale rzut oka ku roztwartym drzwiom uspokoił biedną, postrzegła, że się tam wszystko inaczéj uporządkowało. Nie uszło jéj oka, iż portret wczorajszy zniknął, to także dodało otuchy.
Pokoje w prawo staraniem służby i Mateusza wyglądały teraz najniewinniéj w świecie; stary, otrzymawszy pozwolenie, wymiótł z tych do najmniejszego szczątka po Maryi Pawłownie... pootwierał okna, ażeby kosmetyki i zapachy wywietrzały... część ta domu była do niepoznania a pułkownikowéj zdawać się w istocie mogło, że śniła to, co opłakała wczoraj.
Herbata i śniadanie stały gotowe, słudzy czekali na rozkazy.. weszli i zasiedli milczący. Biednéj podróżnéj ani jeść, ani pić się nie chciało, wczorajsza jeszcze paliła ją gorączka. Zamyślona, pod ciężarem tego co z sobą przywiozła, co tu zastała, wahała się, jak rozpocząć rozmowę. Jenerał także był pomięszany i mimo wesołości z pierwszego uścisku macierzyńskiego zaczerpniętéj, chmurniał co chwila widoczniéj, oblicze się zasępiało. I on lękał się. Przybycie nagłe matki nie mogło być bez ważnéj bardzo przyczyny, znał wstręt jéj do tego miasta.. Obawiał się, by już coś nie zasłyszała i nie przyjechała spytać go o rachunek.. Ten niepokój zwolna wypiętnowywał się coraz wyraźniéj w jego męskiem licu. Chwilę rozmowy stanowczéj pragnęła wszakże matka odłożyć jak najdaléj, nacieszyć się dzieckiem nim je i siebie zasmuci... zwlekała widocznie. Służba téż, kręcąca się około śniadania, czyniła niepodobieństwem otwartsze wynurzenie się... czemu i syn i matka radzi może byli. Jemu sumienie mówiło, że matka może o rachunek spytać.. ona to, z czém przybyła, rada była odłożyć na sam ostatek..
Mówiono o rzeczach obojętnych.. a ilekroć z nich przechodziła mimowolnie rozmowa na coś ważniejszego, pułkownikowa powiódłszy po służbie oczyma — milczała. Tak niepostrzeżenie ranek zbiegł cały.. ludzie odeszli nareszcie, matka sam na sam została z synem.
Oboje pragnęli téj chwili a jednak nie starali się jéj przyspieszyć, bo się zarazem lękali. Jenerał czuł, że może być pociągniętym do rachunku z życia, matka walczyła między obowiązkami macierzyńskiemi a miłością dla syna. Ale ta straszna rozmowa była nieuniknioną. Pułkownikowa po chwili milczenia, jakby ducha skupiwszy odezwała się.
— Mój Stanisławie — słyszałeś przecie, co od roku przeszło u nas się dzieje w Warszawie, w Polsce całéj...
— Wiem.. odparł jenerał drgnąwszy na to pytanie i przybierając minę surową a poważną — wiem — słyszę.. ale nie rozumiem.
— Nie dziwuję się temu, mówiła powoli matka, tyś od bardzo dawna zmuszony żyć w innym świecie, musiałeś téż utracić poczucie naszego położenia.
Dzieckiem prawie wydarto mi cię z rozkazu Mikołaja, aby z ciebie zrobić Moskala. Nie sądzę, by się to im udało, w sercu twém zostać musiała krew polska, ojcowska, w główce dziecinnéj wspomnienie kraju twego, które z nią rosło po cichu, — nie mógłeś stać się Moskalem, ale możesz nie rozumieć Polski. Tego, kto znał moje i twe losy, za złe ci nie poczyta..
Jenerał spuścił oczy, chciał coś powiedzieć i zamilkł.
— Wiesz mój Stasiu, dodała pułkownikowa po chwili, że niezwyczajne fawory dla ciebie nieboszczyka Mikołaja, twoja świetna karyera, twój awans, krzyże, wszystko, czego ci ludzie zazdrościli, jem nieraz opłakała. Wolałabym była może skromniejsze losy coby mi cię prędzéj wróciły. Nic tak nie krępuje jak szczęście..
— A! matko kochana.. odparł jenerał, zdala to wygląda szczęściem, a z bliska.. mogłoby się nazwać cale inaczéj.
Pułkownikowa spojrzała nań i znowu mówiła, jakby postanowiła wyczerpać ten przedmiot do dna.
— Bądź co bądź mój Stanisławie, niewiem jak się czujesz w twém położeniu, ale jesteś niém związany.. Z każdym dniem musi ono oddziaływać na ciebie; każdy dzień kuje kajdany nowe.. a któż wie, czy cię obowiązek gdzie indziéj teraz nie powoła?
Spojrzeli na siebie, jenerał nic nie odpowiedział i z oczów jego téż wyczytać coś napróżno siliła się matka. Długie wychowanie despotyzmu twarz jego uczyniło hieroglifem niewyczytanym.
— Stasiu, zaczęła po chwili znowu.. ty pamiętasz ojca twego historyą i dzieje rodziny.. Dziad twój był konfederatem barskim i walczył pod Kościuszką, zginął pod Maciejowicami; ojciec bił się za niepodległość ojczyzny w r. 1831.. znosił dla niéj więzienie długie, wygnanie, tułactwo, i zmarł gdzieś biedny, oczyma szukając Polski.. Kazał sobie ziemi ojczystéj nasypać na pierś zastygłą.. a ty?.. Ciebie wyrwano mi dziecięciem, oduczono języka, powyrywano ci myśli o Polsce, zachwiano w tobie przywiązanie dla niéj.. Tyś nic nie winien! o nie! jam winna, żem nie uszła niosąc cię na rękach za ojcem na tułactwo.. Ale on sam tego nie chciał, on mi kazał z tobą pozostać, abyś ty się w kraju wychował i służył krajowi.. Naówczas przyszedł ten straszny ukaz Mikołaja.. w kadety...
A potém to nadzwyczajne szczęście twoje w służbie..
Jenerał, nic nie mówiąc, pocałował matkę w rękę.. twarz jego malowała walkę wewnętrzną, niby chciał mówić a nie mógł i po zawahaniu się długiém — odezwał się:
— Proszę, niech mama będzie spokojna..
— A! tak, ja wiem, że ty wstydu imieniowi naszemu nie zrobisz zdradą, ja jestem pewna, że oni cię nie ujmą w te więzy złote — ale między zdradą piekła a rajem ofiary dla ojczyzny jest czyściec tych, o których Dante powiedział, że.. ani na cnotę siły, ani do zbrodni nie mieli odwagi.. Ja dla ciebie tego się czyśca obawiam, w którym dziś Polakowi zostać nie wolno.
— Dziś? spytał syn — dziś?
— Tak jest, żywo odparła pułkownikowa, są na ziemi znaki poprzedzające chwile wielkie i uroczyste, jak są na niebiesiech znaki. My patrzymy na wstający z martwych patryotyzm.. Polska ożywa, wstrząsa więzami.. i.
— Zawcześnie — rzekł sucho jenerał..
— Ty na nią patrzysz zdala Stasiu a ztąd zawsze ci się wszystko wyda zawczesném.. U nas.. u nas się to pojmuje i czuje inaczéj.
Pułkownikowa zamilkła jakby czekała odpowiedzi, syn z nadzwyczajném umiarkowaniem, nie odezwał się, jakby lękał powiedzieć nadto lub nie po myśli.
— Po ludzku sądząc mój Stasiu — a raczéj wedle obyczaju pospolitych ludzi — trudno wymagać od ciebie, abyś karyerę, stopień, zasługi poświęcił dla.. tego, co ci się zdaje zawczesném.. niewłaściwém, szkodliwém może — ale, mój Stasiu, są kraje, narody w położeniach wyjątkowych, którym rachować i rozum mieć nie wolno, są rodziny, w których syn, by się ojca nie zaparł, by pamięci jego cześć oddał — musi nawet szczęście i przyszłość poświęcić..
Spodziewała się pułkownikowa, że te słowa dobędą z niego uczucia, że się im albo oprze lub niemi rozgoreje.. zdziwiona wszakże postrzegła ledwie drgnienie twarzy, wahanie jakieś — widocznie namyślał się co miał odpowiedzieć.
— Kochana mamo, rzekł unikając jaśniejszego wypowiedzenia myśli.. bądź pewna, że ja ojcu, tobie.. nikomu wstydu nie zrobię.. ale — nie pytaj mnie więcéj — zaufaj mi..
— Ja ci ufam, odparła żywo matka, ale czy my się rozumiemy? Stasiu, ci ludzie, ta służba — ta atmosfera zgniła.
— Mamo! przerwał trwożliwie na drzwi spoglądając jenerał i palce kładnąc na ustach..
— Jak to? obawiałbyś się nawet tu?
— Wszędzie — rzekł zimno gospodarz —
Pułkownikowa oburzyła się.
— Więc obejdź wszystko — ale pozwól mi mówić, nadto pełne mam serce, za długo w nim zbierały się uczucia.. przyjechałam tu, bo ich już stłumić nie mogłam.. Ja mówić muszę.. i słów mierzyć nie potrafię..
— Ale ja pół słowa rozumiem...
— Nie, Stasiu.. nie rozumiesz nawet całego słowa.. jeźli ci na odgłos tego, to się dzieje z nami nie zabiło serce i nie pękł mundur niewolnika na piersi.
Jenerał ręce załamał.. głowę spuścił.. nagle zaiskrzyły mu się oczy, pochwycił za ręce matkę, począł je całować i szeptać.
— Nie idzie tu o mnie! proszę! na miłość Boga przerwijmy tę rozmowę..
— Nie! po stokroć nie — odparła kobieta — ja muszę wiedzieć, co w twém sercu jest na dnie.. Po to przybyłam..
— Mama może to przeczuć i ufać mi — ale wymódz ze mnie...
Umilkł nagle, przeszedł się po pokoju, targając wąsy i wrócił całując matkę po rękach.
— Dosyć, mamo!
— Stasiu — ja jestem kobieta.. mnie dławi nie powiedziane słowo.. ja muszę wiedzieć, kim jest syn mój i syn tego co spoczywa.. tam! z krzyżem złotym i grudką ziemi polskiéj na piersiach..
Na te słowa uderzył się syn po piersi szerokiéj, oko mu błysło, usta się otwarły, ale w téj chwili spojrzał na portret Mikołaja na ścianie i zaciął wargi — ostygł.
Matka załamała ręce.. i padła na krzesło.
— Tak, zawołała — powinnam się tego była spodziewać, że oni mi z syna zrobią posłusznego dla siebie żołnierza nic więcéj. Nadto długo nosiłeś ten mundur, co się w ciało wpija, co krew przerabia, co farbuje myśli i czucia... Ty nas, my ciebie nie pojmiemy... Słuchaj mnie.. jam kobieta, ja nie wiem nic, ja nie sięgam myślą do następstw.. ale wierzę, iż Polska nie jest krajem jak inne.. Wszystko w jéj dziejach nadzwyczajne do chwili ostatniéj, a byt jéj zawisł od miłości dzieci.. Gdy na zegarze wiekowym wybija poświęceń godzina, kto się ich odrzeka, aby pozostać sam.. spokojny, cały i nietknięty — ten już do Polski nie należy..
Jenerał zbliżył się do niéj, pokląkł i zaczął całować w kolana.
— Kochana mamo, rzekł, zlituj się nademną, nie wystawiaj mnie na męczarnie.. ufaj mi i bądź spokojna.
— Jakże chcesz, bym nią była, widząc ciebie w téj chwili tu.. zrezygnowanym, chłodnym.. milczącym..
Syn podniósł się z ziemi, ręce miał złamane, twarz bladą...
— Na miłość Bożą matko, zawołał, nie sądź mnie.. nie domagaj się odemnie, ażebym nawet przed tobą się spowiadał, — nie mogę.. Nie darmo nas hartowano w téj szkole posłuszeństwa i karności, wyszliśmy z niéj stalą... zimną, błyszczącą... nie mamy ust, nie umiemy mówić, lękamy się echa własnych wyrazów.. Choćbyś mnie potępić miała, matko.. błagam cię, zostaw mnie rozporządzenie sobą..
— Ale ja właśnie z tego dotychczasowego rozporządzania, szczerze ci i otwarcie mówię, jestem niezadowolnioną.. Ja przyjechałam żądać od ciebie, ażebyś mundur ten zrzucił, służby się wyrzekł...
Jenerał, nie namyślając się, stanowczo zawołał.
— To nie może być!
— Nie może! gdy ja cię proszę? zapytała pułkownikowa.
— W żaden sposób, powtarzam, to być nie może.
— To postaraj się przynajmniéj o przeniesienie do Królestwa, niech cię to powietrze owionie.. bądź wśród nas.
— Ale i to być nie może.. żywo sprzeciwił się jenerał — moje miejsce tu..
Matka spuściła głowę, przez myśl jéj przeszły czary kobiety, co go tu wiązała, nie śmiała jednak odkryć się z tém, że wiedziała wszystko.
— Cóż cię do niego przykuwa?
Jenerał zawahał się.
— Droga mamo, rzekł po namyśle zniżając głos.. jeźli kochasz syna — nie pytaj — nie mów o tém..
— Nie kochasz mnie więc? szepnęła smutnie pułkownikowa — nie kochasz.. Tak! Stasiu! oddalenie, rozłąka.. osłabiły między nami ten święty węzeł, który nas był łączyć powinien.. Mówimy z sobą, ale żona i wdowa wygnańca nie rozumie jenerała moskiewskiego, wychowaniec Mikołaja.. Polki matki pojąć nie może.
— O! co za męczarnia! wyrwało się z ust jenerałowi.. Krew jego ściągnęła się gwałtownie, ale spojrzawszy na matkę zobaczył po jéj twarzy płynące dwa łez strumienie i zamilkł załamawszy dłonie.. Ona z za łez patrzała nań a tak głęboką boleść wyrytą w męskiém jego obliczu ujrzała, iż się zlękła saméj siebie.. cofnęła... nie śmiała ani mówić, ani więcéj nalegać.
Pierwsza ta próba rozmowy pomiędzy matką a synem skończyła się tak podrażniwszy oboje — łzami tylko...
Biedna pułkownikowa poszła do okna, ażeby ukryć łzy, które ocierała, jenerał szarpał chustkę i pogrążony w myślach, chodził żywo po pokoju.
— Jesteś nielitościwy mój Stasiu, poczęła po chwili łagodniejszym głosem matka, jakkolwiek mnie to boli, nie nalegam już... Tak jest, powodem głównym podróży mojéj było zapukanie do twéj piersi nieubłaganie dla mnie zamkniętéj... ale miałam drugą do téj podróży pobudkę, równie nagłą.. Teraz i o téj mówić ci nie śmiem...
Jenerał zbliżył się żywo...
— Pamiętasz Albina?...
— Mało — odpowiedział jenerał — nie widzieliśmy się od lat dziecinnych...
— Ale to brat twój stryjeczny... a jam ci zawsze donosiła o nim, bo mi on jakoś ciebie przypominał... Rówieśnik twój był dla mnie obrazem tego syna, którego widzieć nie mogłam; zdawało mi się, że Pan Bóg go stworzył na to, abym w nim ciebie czytała... na twój wzrost patrzała... Albin.
— Cóż się stało z Albinem...
— Stasiu, ty chyba go uratujesz! ja cię za nim błagać przybyłam... Albin zesłany do... Nerczyńska.
Jenerał uderzył w dłonie... i pochwycił się za głowę.
— Do Nerczyńska! powtórzył wzruszonym głosem, który usiłował uczynić cichym — a! to nad wyraz wszelki wielkie nieszczęście... on... ale za cóż?
— Za co? czyż pytać trzeba? codziennie co najlepszego u nas wywożą za westchnienie, za słowo, za wejrzenie, za milczenie... za nic. Potrzeba tę Polskę nieszczęśliwą ogołocić z ludzi, wypuścić z niéj krew młodą... Albin jest jednym z tysiąca tych, których wysyłają co dzień... ale ty...
— Ale ja — przerwał żywo jenerał — ja na żaden sposób, nikogo... rodzonego nawet brata ratować nie mogę... to niepodobna!!
Na te słowa, których nie spodziewała się matka, twarz jéj pobladła, usta zadrgały... nie chciała wierzyć uszom... zbliżyła się...
— Powtórz! coś powiedział! krzyknęła gorąco. Jenerał się uląkł.
— Mamo! na rany Chrystusowe, zawołał — zlituj się nademną, nie znasz położenia mojego...
— Jak to nie znam? brwi marszcząc odparła matka i wyrywając mu rękę, którą pochwycił. A któż zna lepiéj nademnie to położenie... Jak to? ja, matka nie mam prawa cię sądzić i powiedzieć ci coś uczynić powinien? Więc ty, obawiając się stracić ich łaski i względów, poświęcić gotów jesteś brata — mnie?
Zakryła oczy i cofnęła się kilka kroków. Syn stał jak posąg, dziwnie jakoś nabiegło mu czoło krwią, oczy się zaczerwieniły, żyły wezbrały, zdawało się, że czémś stanowczém wybuchnie, ale jakby się jeszcze raz zwyciężył — westchnął głęboko i szepnął.
— Tak! i to... znieść potrzeba!
— Stanisławie, mierząc go oczyma już oschłemi z łez odezwała się matka, tyś dla mnie straszną zagadką... nie chcę jéj odgadywać, bo słowo jéj zabiłoby mnie może...
Ironiczny uśmiech przebieg po wargach jenerała.
— Tak, rzekł ponuro — jestem dla ciebie mamo, dla siebie, dla wszystkich jedną z tych zagadek, przed któremi się cofa serce macierzyńskie... uczucie polskie.. sumienie własne... Ale zaklinam cię, mamo droga, wstrzymaj to przekleństwo i potępienie, które ci drży na ustach. Kiedyś może nie starczyłoby ci łez na opłakanie go. Tak — w téj chwili jestem i muszę być bez serca, bez litości, głuchym, niemiłosiernym... Albin zginie i ja mu ręki nie podam... Spytają mnie oń i wyprę się... ja jestem wierny poddany cesarza... jam polskiego nazwiska i czucia się wyrzekł — oto czém jestem... poczwarą! A czém inném w téj chwili być nie mogę — i nie będę.
— Ale to oszaleć od tego można!!... krzyknęła matka... rzucając się na krzesło...
Jenerał stał, bladł, czerwieniał, nie rzekł słowa... zbliżył się znękany, przybity jak winowajca... padł kolanami na posadzkę, głowę ukrył na rękach matki... poczuła na nich gorące łzy... rozpłakała się sama i zamilkła.. Serce jéj ulitowało się boleści pomimo oburzenia, jakiego doznawała. W nieopisanym stanie, biedna kobieta zanosiła się od płaczu...
— Ale mój drogi — uprzytomniając odezwała się — jeźli ty mi odmawiasz dla niego posługi... czego pojąć doprawdy nie umiem... wskaż mi... naucz, poradź co mam zrobić...
— Nie mogę... moja matka nawet do żadnéj z tych spraw wmięszaną być nie powinna...
— Ale ja cię nie poznaję — Stasiu.
— Ja sam nie mogę siebie poznać — odparł gwałtownie syn — na miłosierdzie Boże, nie badajcie mnie...
— To nie do wiary...
— Tak... bo jestem w téj chwili katem... a niczemu innemu tego okrucieństwa przypisać nie możesz jak egoizmowi mojemu... A jednak zabij mnie ty coś mi życie dała — przeklnij mnie — inaczéj być nie może...
— Przekląć cię! powtórzyła znękana niewiasta — nie — Stanisławie — ja, ja nie potrafię przeklnąć ciebie — ale umrę może zabita twoją nieczułością... ale z żalu nad tobą życie mi obrzydnie, śmierć sobie u Boga uproszę... A! serce się kraje... zostaw mnie samą... niewytrzymałabym dłużéj...
Syn zmienił głos... pieszczotliwie począł szeptać.
— Mamo droga... jeżli masz litość nademną, nie zabijaj mnie słowy tak okrutnemi, może ta poczwara, któréj życie dałaś, jest jeszcze na coś potrzebne światu... może dla zbolałéj duszy przyniesie kiedy pociechę... może...
W téj dopiero chwili drżący głos jenerała, jego dziwna mowa, sprzeczność uczucia jakie okazywał dla niéj, z tém, którego się zapierał dla brata, obudziły dziwną jakąś wątpliwość, jakiś może domysł rozpaczliwy w sercu biednéj kobiety, spojrzała na syna, głęboko topiąc w nim źrenice...
Postrzegła na ówczas, że ta przedłużona scena nawet męskie siły jego wyczerpała, jenerał był zmieniony, straszny od bólu... obłąkany niemal, silną tylko nad wyraz wolą utrzymywał się jeszcze panem siebie. Bądź co bądź, biedna kobieta była matką, czuła, że kiedy dotąd nic wybłagać nie mogła, nic już uczynić nie zdoła, zrezygnowana spuściła głowę i milcząc płakać poczęła.
Szczęściem może w téj chwili w salonie dał się słyszeć znany chód starego Mateusza... Pułkownikowa zerwała się z krzesła. Pójdę spocząć, szepnęła... czuję się osłabioną...
Jenerał podał rękę, przeprowadzając do jéj pokoju, gdy w salonie wstrzymał go Mateusz...
— Proszę jenerała, przyjechał ten... ten... a! jakże mu to imie Arsen Prokopowicz...
Na te słowa gospodarz puścił rękę matki...
— Cóżeś mu powiedział?
— Że jenerał na daczy...
— A więc...
— Ale on wie, że pan jenerał tu, bo powiada, że wczoraj na dworcu pomagał pułkownikowéj.
— On! wzdrygając się odparł gospodarz.
— I prosi aby go wpuszczono na chwilę...
Jenerał się zawahał... i rzekł zniecierpliwiony.
— No — to go przyjmę... idź...
Spojrzał jenerał w zwierciadło, które już było odkryte, postrzegł sam zmianę twarzy, przybrał pożyczaną jakąś fizyognomią wesołą i ledwie miał czas się przygotować na przyjęcie natrętnego gościa, gdy do salonu wyświeżony, śmiejący się, z dziwnym pośpiechem wpadł ten jegomość, którego wczoraj pułkownikowa spotkała na dworcu...
Spotkanie tych dwóch ludzi może dla oka profana nie miałoby było nic tak szczególnego. Forma przyzwoita pokrywała znać wszelkie uczucia silniejsze, niż zwykle objawiają się w zetknięciu dwóch istót obojętnych sobie..
Jenerał stał sztywny, grzeczny, zimny jakby sam siebie pilnował, przybyły krył niewiadomo jakie usposobienia pozorem nader podejrzanéj czułości, troskliwości, serdeczności. Niedostrzeżona wszakże ironia tryskała z niéj jawnie niekiedy.
— A! Stanisław Karłowicz, zawołał w progu — darujcie! przebaczcie, ja wiem, że jestem natrętnym gościem. Winienem.. niemógłem się wstrzymać od powinszowania wam przybycia matki.. Co mnie za szczęście spotkało! wyobraźcie sobie.. wczoraj na dworcu przypadek.. dziwny przypadek nastręczył mi zręczność ułatwienia szanownéj pani... zwykłych przy debarkacyi trudnostek.. przybywam z obowiązku, aby o zdrowie podróżnéj się dowiedzieć i uciekam...
Mówiąc to, oczyma ścigał w lewo i prawo i w pokojach Maryi Pawłownéj zdawał się z uśmiechem niepostrzeżonym notować zaszłą zmianę..
Jenerał chwycił go za rękę.
— Dziękuję, serdecznie dziękuję, kochany Arsen Prokopowicz..
— Nie ma za co! miły obowiązek.. rzekł przybyły.. Ale co widzę.. znać spodziewaliście się przybycia kiedy tak u was przemeblowano...
Uśmiechnął się i zbliżył poufnie.
— A cóż się stało z Maryą Pawłowną?.. To szczęście, że matka jéj nie zastała tu.. obieby były w ambarasie.
Począł się śmiać dziwnym głosem. Jenerał się namarszczył.
— Pojmuję w jak przykrém musicie być położeniu, bo naturalnie..
— Proszę was, ani słowa.. matka moja nie wie o niczém, rumieniąc się żywo począł jenerał i ścisnął go za rękę..
— Ale bądźcie spokojni.. jam nie głupi! nie wyrwę się z niczém.. wiem co, gdzie i jak powiedzieć.. Wy jednak zapewne przygotujecie matkę, bo o ile znam Maryą Pawłownę.. ona długo nie wytrzyma.. i gotowa..
— Matka moja nie bawi tu... odjeżdża natychmiast.
— A!! zawołał Arsen Prokopowicz.. czy miała interes jaki? Bo to teraz tam w Polsce kasza wielka, mało która familia nie podpadła surowości tych, co tą nieszczęśliwą Polską rządzą.. może jaki wypadek...
— Żadnego — żywo przerwał znowu jenerał — cóż znowu.. ja niemam familii a zresztą wy wiecie Arsen Prokopowicz.. służę od dzieciństwa monarsze i Rosyi, potępiam to, co się tam dzieje.. współczucia niemam dla agitatorów...
— Ale ja to wiem wszystko — począł powoli wpatrując się pilnie w jenerała Arsen Prokopowicz.. i — prawdę rzec, ja się wam dziwię i mam dla was nadzwyczajne poszanowanie. Jak wy potrafiliście tak doskonale zostać ruskim.. Ot ja — naprzykład — dodał z uśmiechem, ja jestem kurenny ruski, ale że moja babka była tylko polskiéj krwi.. czuję w sobie jakąś sympatyą dla tego narodu.. Oni są nieszczęśliwi.
— Ja tego nie znajduję, rzekł sucho jenerał.
Arsen wlepił w niego oczy i uśmiechał się.
— No tak! wy! ja wiem, to co innego... ale ja wam otwarcie się przyznaję, ja się lituję nad ich losem.. Bo cóż? wszystko to na złe wyjdzie, a nas na katów przed Europą wystrychną. A cóż my winni! Każdy się broni jak może i umie. Ich tam kilkakroćstotysięcy może tych szalonych Polaczków, a nas kilkadziesiąt milionów.. to my ich na miazgę zgnieciemy... A na co nas zmuszają do tego.
Stanisław Karłowicz milczał.
— Wy wiecie, szepnął niechętnie, że ja się polityką nie zajmuję, u mnie służba, ja nad służbę nic nieznam.
— No tak, począł śmiejąc się ciągle przybyły, a jak wam po służbie przyjdzie bić się z temi półgłówkami.. to przykra rzecz.. zawsze to krew swoja..
I patrzał mu w oczy napastliwie. Gospodarz jednak wytrzymał wejrzenie i nieokazawszy najmniejszego pomięszania, rzekł odwracając rozmowę:
— A wy, nie pojedziecie na daczę?
— Owszém! podchwycił Arsen — jeszcze dziś! A jakże! wszak pewnie Marya Pawłowna została tam.. ja właśnie mam odwiedzić wielkiego podkomorzego i kilku znajomych, to się téż pójdę pokłonić i Maryi Pawłownie. — Może każecie co powiedzieć?
Uśmiechnął się szydersko..
— Zawieziecie tylko ukłon odemnie, odezwał się jenerał chłodno, a ja tam téż sam dziś będę.
— Jak to! cóż a matka?
— Matka zmęczona drogą, wcześnie się zapewne spać położy.. ja przyjadę wieczorem..
Wiadomość ta nie musiała zupełnie zadowolnić Arsena Prokopowicza, bo się nieznacznie skrzywił — ale zaraz ten wyraz nieukontentowania poprawił uśmiechem.
— No z was zuch (mołodiec!), wam niema nic trudnego, już kiedy potrafiliście taką kobietę jak Marya Pawłowna... natchnąć taką szaloną miłością.
— Wiecie, odezwał się jenerał kwaśno, że ja o tém mówić nie lubię.
— Milczę, odparł kłaniając się grzeczny przybysz... skromność wasza słuchać o tém nie dozwala..
— Ale — począł po chwili natręt, trzymając jenerała, który go nawet siedzieć nie prosił — na nogach — ale, matka zdrowa?
— Jak może być osoba nie młoda po podróży.
— Dziwna! dziwna zaprawdę rzecz,... mówicie nie młoda... paplał Arsen, a ja wczoraj mając szczęście widzieć ją, nigdybym nawet nie przypuścił tego wieku jaki mieć musi... tak jeszcze dobrze wygląda...
Na tém skończyli, gość pojął naostatek, iż go się pozbyć chciano, a że już był wysypał te wszystko z czém przyszedł, z nadzwyczajną, drażniącą zaprawdę czułością, począł żegnać. Jenerał nie chciał mu znać zostać dłużnym, bo odprowadził go do drzwi, pokilkakroć dziękując najserdeczniéj za grzeczność dla matki... dziękując za odwiedziny, za pamięć, za przyjaźń...
Pożegnali się z nadskakiwaniem ludzi, którzy nienawidząc się, radziby do pewnéj chwili danéj pozostać w dobrych stósunkach i wzajem siebie oszukać. Chociaż w istocie wiedzieli już pewnie oba, że dla nich nie były tajemnicą usposobienia wzajemne.
— A więc — na progu jeszcze szepnął Arsen Prokopowicz, pokłonię się za was Maryi Pawłownie, bo niezawodnie was wyprzedzę i opowiem jéj jak tu na prędce urządziliście w domu... pewnie tego będzie ciekawa...
Wejrzenia ich skrzyżowały się.
— Moglibyście oszczędzić Maryi Pawłownie trochę zniecierpliwienia, rzekł jenerał z pewną dumą, bo chociaż ja jéj to wytłómaczę i miałem carte blanche na wszystko... zawsze może jéj to być... nie miłém...
— O! Stanisławie Karłowicz! czyżbym ja kiedy chciał jéj lub wam najmniejszą uczynić... nieprzyjemność!!
— O to was nieposądzam...
— Żartowałem... ale Marya Pawłowna, dodał — no! wy wiecie co to za istota... ona odgadnie to, czego nie widzi, ona się domyśli, o czém nie wie... ona...
— Bądźcie zdrowi szanowny Arsen Prokopowicz.
— Do zobaczenia, kochany jenerale... Moje uszanowanie matce waszéj... czcigodnéj.
Schodząc ze wschodów, Arsen Prokopowicz miał minę szatana, któremu się udało duszy niewinnéj zadać męczarnią. Jenerał zasępiony, ocierając pot z czoła, wrócił do sali i padł na kanapę.
Są między narodami tak nieszczęśliwe, że się im samoistnie nic nigdy stworzyć nie uda; to poczucie słabości, jakie rodzą nieustanne próby nadaremne, pędzi je do coraz nowych wysiłków, tém większe przybierających rozmiary, im dłużéj walczyły ze swą niemocą. Nie dziwilibyśmy się naśladowanéj pyramidzie egipskiéj w Petersburgu, jak nie zdumiewa nas cerkiew Izaaka, szlifowane porfyry, przesadzane skały całe i ogromem zdumiewające pałace. Wszystko to są dowody nie siły moskiewskiego narodu, ale niemocy stworzenia czegoś własnego, samoistnego. W sobie ta koczująca orda nie ma idei ani uczucia co tworzy, ale za to jaka rozmaitość, jaka potęga, jaka przemyślność gdy niszczyć i łamać, druzgotać i wywracać potrzeba! Dał im Bóg moc orania świata pod zasiewy nowe, ale nie dał ziarna... Dopóki idą jako niszczyciele, historya ich ma w sobie coś dziko-tragicznie wielkiego, gdy zchodzą z téj roli — są śmiesznymi.
To przeznaczenie zniszczenia posuwa się tak daleko, że nie mając nic do wywrócenia i skruszenia na zewnątrz, łamią się sami i tępią, nie mogąc przemódz instynktu i przeznaczenia. Ztąd krwawe panowań dzieje... Piotr zabija syna, Katarzyna skazuje męża, Aleksander cierpi mord Pawła...
Najgenialniejszy z ich twórców Piotr Wielki, w istocie najposłuszniejszy z naśladowców bezmyślnych, usiłując coś urodzić, dochodzi tylko do obalania i wynaradawiania, niszczy, łamie, wyrzyna... walczy z narodem własnym i małpuje zachodnią Europę na karkach swoich mużyków... Tu każda czynność musi nosić na sobie cechę fatalizmu tego... żony panujących zaczynają od zaparcia się swéj wiary i narodowości... matki carów są apostatkami wprzódy nim im wolno nazwać się żonami carów. Aby służyć Moskwie trzeba przejść przez tę próbę, topiąc miecz w macierzyńskiém łonie. Dopiero ten co dał dowód, iż dlań nie ma nie świętego... przyjęty zostaje do stowarzyszenia...
Na każdéj dziejów stronnicy stoi to przeznaczenie narodu wypisane głoskami niestartemi... Gdziekolwiek posuną się, czegokolwiek dotkną, ruina i śmierć... Dopóki przed nimi jest coś, co się im opiera jeszcze, póty spokojnie pozostać nie mogą...
Za to ilekroć najmniejszą rzecz utworzyć trzeba... ukraść ją muszą, zepsuć, aby przyswoić. Cała ta stolica na błocie jest tego dowodem, olbrzymi wysiłek próżen ducha... straszny zarazem i śmieszny... istna tragedya Shakespeara z patetyzmem śmierci i szyderstwem życia...
W ulicach, jak powiedział Adam, znajdziesz Rzym, Wenecyą, Londyn, Paryż skarykaturowane... z po za nich wygląda Pekin po troszę i Ispahan... Nie mogąc zdobyć Włoch i Południa, małpują je choć pod tym klimatem na przekorę i ironią... Stawią posągi nagie i wille bez dachów... sadzą drzewa podzwrotnikowe... Jest to ich przemyślny sposób katowania sztuki, dręczenia natury... gdy nie mogą inaczéj. — Jak Neron, który z wyzwoleńca nożem sobie kazał tworzyć urojoną niewiastę, oni z Północy próbują zrobić Południe — byle na przekór życiu swobodnemu wedle prawa Bożego... Młoda Rosya powiada sobie z wewnętrzną niewysławioną pociechą: Dziś trzeba wszystko obalić... gdy nic nie będzie prócz ruiny... zobaczymy.
Są także garstki maleńkie narodów co wielkiemi jak Grecya być potrafiły, oni milionami potężni, doszli do tego, by tylko swą nikczemność wykazać. Olbrzymie ciało to porusza się i gniecie, posuwa się i zabija tchem; zapożycza geniusze i oddaje ich trupami i zdrajcami... Ironia jest ostatecznym wyrazem tego żywota niezrozumiałego... Ale Bóg miał na zepsute plemiona potopy, na zdegenerowany świat ma potop dziczy... który wylać się może na jego skinienie.
Taką ironią dziwaczną... była przepyszna willa, w miejscowym języku dacza Maryi Pawłownéj, w któréj na lato zamieszkiwał jenerał. Dano jéj nawet imię pożyczane, aby z fizyognomią zapożyczoną harmonizowało. Zwała się Il Bosco. Architekt co ją zbudował, ogrodnik, który ją drzewami otoczył, mieli jakby sen o Włoszech pod niebem podbiegunowém. Główny gmach z płaskim dachem, cały ubrany posągami, które w słomę i deski otulać musiano na większą połowę roku, z balkonami kamiennemi, z pergolami, wschodami i galeryami wyglądał wcale ładnie... ale powinien był stanąć nad Arno. Tutejszy klimat, jak ludzie, umiejący niszczyć tylko, już był tę młodą jeszcze kreacyą ponadkąsywał. Gzymsy powpadały w wielu miejscach, cynk poodlatywał, ściany się połupały, wilgoć jadła wewnątrz mur, zakradając się w rysy niewidoczne... pleśń od północy wielkiemi płatami rozrastała się po ścianach zdając się mówić: Jam tu pani... We wschodach chwiały się poprzegryzane kamienie, ani kamień, ani drzewo, ani żelazo nie mogły zwyciężyć powietrza pustyni mokréj. Gdzieindziéj kamień się w słońcu wyzłaca, tu czernieje... Słup stroną jasną nie błyszczy na zewnątrz, bo wilgoć niedostrzeżonemi zasiewa go grzybami.
A nie wszystko stawić można z porfyru. Gdzie słońca nie ma lub świecąc ono wypala co żyje, gdzie to źródło światła, jak tu staje się narzędziem zniszczenia — tam najmniejszą roślinkę trzeba kraść od zabójczego klimatu. Ale ludzki trud tu za nic się liczy... Niewidzialnych rąk tysiące pracują, aby się Bogu sprzeciwiać i co on uczyni we dnie, przerobić w mocy. Dla drzew budują domy, kwiaty przynoszą w gościnę na dzień, aby je ukryć o mroku... a ten sen o Italii okupuje się drożéj niż warte blade widmo jego.
Zdala Il Bosco wyglądało bardzo pięknie, na kilkadziesiąt dni było zielone, zdawało się żywe, pachniały w niém kwiaty, spinały się rośliny, rozwałowywały klomby na podżywianych sztucznie trawnikach... Z bliska wszędzie widać było... śmierć... Zielone drzewa marły od północy gnijąc i posychając... gdzie dwa dni nie spojrzał człowiek, wkradała się śmierć i pustynie... mur się trzaskał, schły trawy, marmur śniedział... kwiat zasypiał w pączku. Ale od czegoż sztuka i złoto, te rany i plamy pokrywano purpurą, osłaniano błyskotkami, malowane na dwa dni, zalepiano na godzinę i marzenie przeciągało się do jutra.
Taką sztuczną budową była dacza Maryi Pawłownéj, któréj zazdrościli jéj wszyscy, tylko wille carskiéj rodziny iść z nią mogły w porównanie.
Najkosztowniejszych roślin pełne były szklarnie czekające lata, by ogród niepłodny chwilowo zaludnić.. w gajach mruczały wodotryski, w ciemnych liściach klombów bielały umęczone posągi.. Ile tam uczyniła sztuki miłość i pragnienie piękna, a ile próżność ludzka — nikt nie zgadnie...
Na godzinę wszakże, gdy przypadkiem dzień był znośny, a klimat żyć dający.. można się było w oddalonym kątku sądzić po za obrębem rosyjskiego państwa. A, bądź co bądź, największćm szczęściem dla Moskała jest nie być u siebie i zapomnieć domu i katowni swojéj. Dla tego sobie tworzy niedołężnie Francyą, Włochy, Anglią, Hollandyą, Niemcy, żeby o Moskwie zapomniał.
Nazajutrz z rana słońce weszło łaskawie, nie było mgły, powietrze przyniosły skrzydła lekkiego wiatru urobione pod inném niebem i było niém można oddychać swobodniéj. Kwiatki obłamane popodnosiły głowy, drzewa szeptały coś sobie wesoło... W willi Maryi Pawłownéj pootwierano okna.. wpuszczano gościa — promień słoneczny..
Mnoga służba już była wszystko przywiodła do porządku... pod werandą od wschodu-południa stało zastawione śniadanie.. Niewolnicy szeptali coś po cichu, patrząc na panią i nie rozumiejąc zmienionego trybu życia. W nocy nagle przybył konny ze stolicy posłaniec, obudzono stojącego na górze jenerała.. natychmiast kazano zaprzągać konie.. co się stało? nikt nie wiedział.. Jenerał zbiegł ze wschodów.. zapukał do drzwi Maryi Pawłownéj, od któréj wyszedł przed godziną...
Słyszano cichą, potém głośniejszą coraz, nareszcie płaczem i wybuchami przerywaną rozmowę; jenerał pożegnał panią, siadł i wyjechał. Ona przeprowadziła go na ganek do powozu i nie położyła się do snu, przechodziła całą noc po ciemnych pokojach z cygaretą w ustach, i snuła się z tym ogniem.. jak błędna na pół zgasła gwiazda... szukając a niemogąc znaleść spoczynku nigdzie. Ranek zastał ją w salonie zwiniętą w kłąb na sofie, bladą, z rozpuszczonemi włosami, pół martwą, zapłakaną.. Gdy dzień ją rozbudził, zapaliła cygaretę i zaczęła chodzić znowu jak gdyby wyjść chciała z tego żelaznego koła, w którém ją uwięziło życie.
Biła się jak ptak niewolnik po klatce. Potém zawstydziła się swych ludzi — choć dla niéj były to tylko stworzenia, na które ledwie spojrzeć raczyła, ledwie dostrzedz ich mogła.. Kobiecy instynkt kazał jéj pójść przed zwierciadło i blade lice odświeżyć i oczy zczerwienione ugasić.. i skraść przed szpiegami niepokój. Milcząca siadła oddając się w ręce służącéj i chodziła znowu.. Trzy razy kamerdyner oznajmił jéj o śniadaniu.. nareszcie poszła popatrzeć na nie; wypiła herbatę, któréj nie poczuła smaku, zapaliła cygaretę nową i rozpoczęła przechadzkę. Z kolei brała wszystkie książki, których stos nierozcięty od Isakowa przysłany leżał na stole, rozdarła kilka kart, rzuciła okiem na kilka słów i tomy z kolei toczyły się w nieładzie na sofę, na dywan, na ziemię.
Wzięła bukiet ze stołu.. nie miał zapachu, siadła do fortepianu, z pod klawiszów jakieś mdłe odzywały się dźwięki a głos miały nieznośny... wyszła w ganek spojrzeć na zieloność.. drzewa zdawały się powiędłe.. trawniki żółte, róże opadłe.. posągi niecierpliwiące.. wodotrysk mruczał szyderstwem. Z oczów popłynęły łzy, a znużone usta otwarło ziewnięcie — a! utrapione życie.. o! nieprzeżyte godziny.. co zrobić z sobą?
Porwała się nagle i kazała zaprzęgać konie.. w kwadrans zaszła kareta.. popatrzała na nią, trzymała już kapelusz w ręku.. namyśliła się — i konie odeszły do stajni. Ludzie patrząc z za drzwi strwożeni, przelęknięci nie wiedzieli, co się z panią działo; tylko garderobiana Nastazya poglądając zdala śmiała się dziko białemi ząbkami. Cieszyło ją, że wszechmocna i szczęśliwa cierpiała jak drudzy... Ile razy boleść ściągnęła brwi pani, tylekroć usta jéj uśmiech rozpogodził... Dobrze ci tak! poznaj i ty żeś kobietą! mówiła w duchu.. płacz.. o! tak.. połykaj łzy.. Pan Bóg sprawiedliwy.. niejeden płakał dla ciebie, a tyś się śmiała naówczas...
Przyszło i przeszło południe. Zegary na żółwiach wlokły się nieznośnie. Zaturkotało — to on? nie! on być nie może.. wyjrzała... Ścieżką wśród trawników żółtych szedł przeginając się swobodnie niby elegant petersburgski, coś podobnego do przebranego na maskaradę w suknie pańskie lokaja. Kamerdyner zaanonsował Arsena Prokopowicza. Pogardliwie kazano go wpuścić.
Arsen Prokopowicz widocznie chciał być bardzo pięknym i przyzwoitym dnia tego, udało mu się tylko zrobić karykaturę paryzkiego żurnalu.
Pomiędzy nią, wyglądającą jak posąg z tragedyi greckiéj, a nim, co nie mógł wynijść ze skóry poliszynella, była przestrzeń tysiąca lat i cała przepaść. Byli z innych wieków, z innego świata... z innego ducha i krwi. Jak ten człowiek mógł się ośmielić przemówić do tego żywego posągu? Był to Tatar, co od kumysu ust nie otarłszy, wdać się chciał w rozmowę z Medeą...
Medea powitała go chmurno... stał się pokornym jak zdeptany niewolnik...
— Marya Pawłowna pozwoli się w samotności nawiedzić? rzekł z ukłonem ironicznym.
— A zkądże Arsen Prokopowicz wie, żem ja samotna?
— O! pani! ja muszę o wszystkiém wiedzieć co się was tyczy. Wy wiecie z jaką oddawna czcią dla was jestem, jak mnie obchodzi najmniejsza drobnostka, która wam przyjemność lub przykrość przynieść może...
Ruszyła ramionami.
— Niewdzięczne rzemiosło! zawołała, puszczając dym z cygarety — wy wiecie, Arsenie Prokopowiczu, żem ja zepsuta i jestem kamiennym posągiem starym, który nawet kadzidła nie czuje. A są chwile, w których lubię być samą.
— Czy Marya Pawłowna mnie wypędza?
— Nie koniecznie — słucham przecie papugi, gdy się nudzę.
— Bez litości.
— Mów o czém inném.
— O Stanisławie Karłowiczu?
— Zapewne... to byłoby najlepiéj, żebyś go się szanować nauczył...
Arsen Prokopowicz ramionami ruszył.
— Przyjechała matka jenerała... Byłem nawet tak szczęśliwy, żem ją na wysiadaniu przyjął pierwszy...
— Wierzę, iż to wam szczęściem się wydać musiało... Widzieliście ją?
— Miałem ten honor! Kobieta nie stara jeszcze... poważna bardzo, surowa... zamknięta w sobie... widać, że nieszczęście ją skamieniło...
Marya Pawłowna patrzała roztargniona oknem na ogród; milczała.
— Co wam do nich? szepnęła...
— Nie mogąc kochać Stanisława Karłowicza, rzekł ponuro Arsen — muszę się z nim oswajać... zbliżam się umyślnie i służę mu dla was.
— Nie kłam... rzekła kobieta pogardliwie, nie tłum nienawiści — bądź szczerym... Nie będzie ci to do twarzy, bo masz naturę chytrą, ale mniéj mi się wydasz ohydny...
Arsen Prokopowicz zbladł.
Uśmiech przewinął mu się po ustach jak wąż po trawie i znikł.
— Przekonacie się kiedyś, rzekł głosem stłumionym, iż Pan Bóg dał jaszczurkom najpiękniejszą skórę, zatrutym kwiatkom najświetniejsze kolory a ropuchom serca co w kamieniu zakute po tysiąc lat biją...
— Wybyście powinni pisać poezye... odezwała się szydersko Marya Pawłowna, wolałabym was w książce niż żywego. Ale przybyliście z plotkami, wypluńcie je, boby was dusiły.
Arsenowi Prokopowiczowi oczy błysły, ale powiekami je przymknął i mówił chłodno... powoli.
— Szczęśliwym wszystko wolno... nawet nic nie szanować. Wiecie Maryo Pawłowno, trudno było oczom uwierzyć na Wasiljewskim Ostrowie już po was śladu nie zostało... wszystko znikło czarodziejsko... niktby się nie domyślił, że ten dom był świątynią.
— Moja myśl w nim mieszka... odparła bledniejąc Marya — a gdzie stopa moja stanęła raz, nie zatrze się jéj ślad tak prędko... Są ludzie co wracają upiorami, zkąd ich siłą wygnano — ja należę do upiorów.
— A któż o tém nademnie lepiéj wiedzieć może? odezwał się Arsen wzdychając... tysiąc razy wygnałem natrętną, a przecież...
— Arsenie Prokopowicz — jesteś nudny jak lukrecya, bądź zły, z tém ci lepiéj do twarzy. — Cóż więcéj?
— Ten człowiek was nie kocha.
— Ale ja kocham tego człowieka!
— I tego wam dosyć?
— Na dziś, jutro zobaczymy.
— Ten człowiek się was wstydzi!
— Ja sama wstydzę się siebie.. gniewnie odparła Marya Pawłowna — że was tak cierpliwie słuchać mogę. Co wam do nas dwojga, byście się między mnie a jego wsuwali?
— Mnie was żal, Maryo Pawłowno.
— A ja nie mam nad wami żadnéj litości... to darmo... i śmieję się... Co mi przynosicie więcéj za truciznę?
— Nic więcéj — jenerał resztę przyniesie z sobą, obiecuje, że tu dziś będzie.
Na lica jenerałowéj wystąpił rumieniec.
— Za tę dobrą nowinę przebaczam wam wszystko... Mówił wam?
— Tak jest... czuł, że ja tu przeciwko niemu świadczyć będę... chce się bronić.
— Przecież raz winna wam jestem coś miłego?
Przeszła się gospodyni po salonie i stojąc naprzeciw gościa, który wargi zagryzał do krwi — spytała —
— Wy, co wszystko wiecie, musicie wiedzieć po co ona tu przyjechała?
— Tak jest, Maryo Pawłowno, ja muszę wszystko wiedzieć, to moja siła... Tyle mogę tylko, ile wiem... Muszę być strasznym, kiedy nie umiem miłym się zrobić. Ja w istocie wszystko wiem i daleko więcéj, niż się tym zdaje, coby się skryć przedemną chcieli. Ja nawet wiem — po co matka Stanisława Karłowicza tu przybyła, a wiedziałem o tém wprzódy niż on sam.
To mówiąc, uśmiechnął się tryumfująco.
— Ale że wam kłamstwo nic nie kosztuje, a często dobrze płaci — któż zaręczy, że mówicie prawdę?
— Albo ja zmuszam wierzyć mi? odparł śmiejąc się gość i ruszając ramionami — to mi wszystko jedno... Chcecie wiedzieć po co ona tu przybyła?
— Powinnam wiedzieć, rzekła chmurno Marya Pawłowna.
— Ja nietylko wiedziałem z czém ona przybyła, ale że przyjechać musi... rzekł tryumfująco Arsen, spoglądając z podełba na dumnie wyprostowaną i zimną gospodynią domu. Jéj się przytrafiło nieszczęście...
— Nieszczęście?
— Tak jest. Tym Polaczkom się nie wiedzie. Stryjeczny brat Stanisława Karłowicza spiskował, odkryli go... wzięli do cytadeli, posadzili... no i teraz wysłali skazanego w katorgę na dwanaście lat do Nerczyńska.
Jenerałowa wezdrgnęła.
— No, ona go kochała jak własnego syna... przyleciała za nim do Petersburga... ale to nic nie pomoże. Ja znam Stanisława Karłowicza, on nic nie zrobi dla brata, nic nie zrobi dla matki! To wielki człowiek ale — tchórz! śmiejąc się zawołał Arsen.
Pogardliwém wejrzeniem zmierzyła go jenerałowa i uśmiech przymuszony przeleciał po jéj ustach, ale w oczach błysła nienawiść ku mówiącemu i strzeliła mu w piersi.
— Jesteś potwarcą — przerwała śmiejąc się — ale to natura twoja. Stanisław tchórzem nie był, nie jest, nie będzie... to wiedzą ci, co go znają. Ty go nie znasz... podniósłszy oczy, nie jesteś w stanie wzrokiem dosięgnąć jego czoła.
— Jak chcecie, jak się wam podoba, odparł gość, zawsze starając się być grzecznym, choć się w nim widocznie burzyło — ja to tylko wiem, że Stanisław za bratem kroku nie zrobi... Tłómaczcie to, jak chcecie...
Marya Pawłowna zamilkła.
— Brat? spytała — więc się nazywa tak jak on.
— Tak — jak on.
— Czy go wywieziono?
— Już musi być w Moskwie... a w Moskwie ich zatrzymują i rozsyłają po troszę... Ale na co wam to?
Marya Pawłowna zamyślona ruszyła ramionami, nie odpowiedziała nic.
— Czy myślicie, że jenerał doprawdy dziś będzie u mnie?
— Wszak sam mi to powiedział...
— Wam! a tak! prawda! Oznajmiliście mu, że będziecie u mnie, domyślił się, że po was trzeba powietrze oczyścić.
— Maryo Pawłowno — za co wy mnie katujecie?
— Odpłacam tylko to, co wy robicie dla mnie. — Ale powiedzcie wy mnie, za co wy czepiacie się nas dwojga... co jest wspólnego między nami a wami? co wam do mnie i do nas? Wasza gorąca miłość to obelga... Wierzcie mi, gdyby na świecie Stanisława Karłowicza nie było, gdybym umierała z suchót serca i nudów, nie wzięłabym was nawet za lokaja...
Arsen Prokopowicz uśmiechnął się po swojemu.
— Ja to już słyszałem — rzekł — to nie nowe, Maryo Pawłowno, a wy tyle macie imaginacyi, że wam nie godzi się powtarzać.
— Aleście nie słyszeli nigdy jeszcze odemnie tego, co posłyszycie dziś — zawołała gwałtownie, wskazując drzwi, jenerałowa... proszę was, abyście więcéj mojego nie przestąpili progu. Rozumiecie?
Arsen ujął kapelusz w obie ręce, twarz jego blada pożółkła... usta zadygotały, skłonił się nisko...
— Przepraszam, rzekł, gdy zawołacie, o czém nie wątpię, będę na usługi, ale trzeba będzie zapłacić drogo...
Schylił się i wyszedł na palcach...
Marya Pawłowna odwróciła się plecami i poczęła patrzeć w okno, pogróżka najmniejszego na niéj nie uczyniła wrażenia — uśmiechała się. Po chwili słysząc zamykające się za nią drzwi, zamruczała:
— Podły!!
Gdy powóz, który przywiózł gościa, zaturkotał w dziedzińcu, gospodyni zadzwoniła.
— Są konie moje?
— Wasza Wysokość kazaliście...
— Każę, żeby w mgnieniu oka były gotowe...
Zarzuciła na siebie szal, włożyła kapelusz... i nim powóz zaszedł, już stała w ganku, tak pilno jéj jechać było...
— Do Carskiego Sioła! zawołała lokajowi, który drzwiczki zamykał — a duchem...
I konie jak pioruny porwały karetę, niknącą w tumanach pyłu...:
Z bocznéj ulicy patrzał stojący w ogródku Arsen Prokopowicz i ręce zacierał. Wszystko, mruknął, jak chciałem i obrachowywałem... bardzo dobrze! Co to jest mieć rozum a nie mieć serca... człowiek tak wszystko widzi jasno, jakby ludźmi, pociągając tasiemki, kierował... Pojechała do Carskiego Sioła... Jam to wiedział... teraz już reszta sama pójdzie jak po maśle.. Zobaczymy, czy się bezemnie obejdą!!
[1]


Był to piękny dzień jesieni, słońce za pasmem Alp się kryło i sine góry mrokiem mglistym pokrywały szwajcarskie jeziora, u których brzegów na tle ciemnych drzew widniały spokojne domki... jakby gniazdka człowiecze...
Możeż być co piękniejszego nad ten kraj klasycznego krajobrazu, któremu jedno zarzucić się daje, że jest do zbytku wymuskany, wyszukany, wykomponowany. Patrząc na Helwecki pejzaż, często się zdaje, że go stworzył artysta, nie pan Bóg; tak umiejętnie ustawione są plany, oświecone, poubierane... Nawet najdzikszy kątek jest w pretensyach, skały się wdzięczą, złamane burzą drzewa wyginają się z kokieteryą; potoki uczyły się mruczeć od znakomitych artystów — nieba malował Calame, miasteczka m usiał obmyślać Stroobant.
Ponieważ te wdzięki Szwajcaryi od lat wielu cała Europa i Ameryka przyjeżdża regularnie co lato podziwiać i oglądać z uwielbieniem; ma to do siebie jeszcze każdy kątek, że, czując się tak pięknym, — różuje się, bieli i stroi do gości. Natury więc pod tą politurą nie widać, tak jakby ją mieć pragnęło oko i dusza...
Nie ulega wątpliwości, iż Szwajcarya popsuta, o ile nieśmiertelnie piękna rzecz, dzieło Boże, popsuć się daje; mimo swych hotelów, ścieżek, mułów, przewodników i ucywilizowania jeszcze to jeden z najśliczniejszych kątków na świecie. — Żal, że się niesmacznie wystroił — ale ileż to razy pomimo téj farby człowiek zdziwiony oczom prawie nie wierzy, na każdym skręcie drogi znajdując nowe cudo?
Całą wadą tego kraiku, że wygląda jak komponowany obrazek, jak jedna z tych kolorowanych litografii, które sprzedają w Genewie, jak wieczko od pudełeczka, jak wachlarz XVIII wieku. Ale co za wdzięk w żywiołach, które się na krajobraz składają? w tych łańcuchach gór to złoconych, to śnieżnych, to sinych, to różowych, które się zdają stężałemi chmurami... a często ich od obłoków, które je naśladują, rozeznać nie podobna?... Na tle tych mglistych zębatych szczytów rzućcie całe kobierce lasów i zielone łąk smugi i wiązanki z drzew cudnych i bielejące mury starych grodków a miasteczek... w dolinie puśćcie strumień biały, mętny, spieniony, rozbijający się o ogromne głazy — na przedzie postawcie szalet pół drewniany na pół kamienny ze swym dachem ponaciskanym kamykami, aby go wiatr i burza nie porwała... będziecie mieli Szwajcaryą... a przynajmniéj cząstkę jéj najzwyczajniéj spotykaną przy wielkim gościńcu...
Ale nie cała ta stara Helwecya tak wygląda... trzeba zboczyć z dróg bitych, pójść bez przewodnika tam, gdzie nikt nie bywa... aby wynaleść Szwajcaryą starą, nieznaną, ubogą, cichą i nie zepsutą odwiedzinami wszystkich diletantów natury.
Na tych dróżynach, gdzie chleba dostać trudno, gdzie jeszcze hotelista się nie osiedlił, któremi się reklama nie zaopiekowała... inaczéj wyglądają strumienie, skały, drzewa i góry.
Niejakie wyobrażenie o dzikich zakątkach dać może część drogi wiodąca od Genewy do Chamonix... tylko nie tam, gdzie w dolinie Balma z armaty dla podróżnych strzelają. Za St. Martin... zbliżając się pod Montblanc, gdy już król gór europejskich w majestacie swym i grozie ukazał się na horyzoncie, gdy gospód coraz zaczyna być mniéj, a droga coraz gorszą się staje — chwilami wśród pustego lasu, zasianego złomami poobrywanych kamieni, w śród drogi pooranéj wodami z ostatniéj burzy, na któréj mało znać rękę ludzką... można się sądzić gdzieś w Ameryce... lub na drugim końcu świata...
Uroczysta cisza panuje w téj ustroni, w któréj nawet ptastwa i zwierza, coby ją ożywiał, braknie. Droga pnie się w górę a u nóg rozścieła się coraz szerzéj dolina czarnemi lasy wysłana, przez którą wstęgą białą przerzyna się strumień, potok... coś mętnego i zagniewanego jakby biała krew z wnętrzności gór dobyta...
Do smutnego wrażenia, jaki ten krajobraz dziki, pusty, a straszny wywiera, przyczynia się zupełna chwilami nieobecność nie tylko człowieka ale śladów jego bytu. Jak okiem zajrzeć, nie widać tylko góry... lasy, potoki... przepaście, skały... a roślinności, coby ożywiła ten całun, szukać potrzeba schyliwszy się, bo tu ona maleje, drobnieje i prócz zdobnych jodeł i wymęczonych krzewów nie widać nie... To, co tu rośnie, dobyło się widocznie z ziemi wysiłkiem, walcząc z naturą, która nie chciała być matką. Zdaje się, że te jodły na przekorę skałom rozsadzają je korzeniami swemi, że się kłócą z otaczającym je gruntem, co się z pod nóg ich usuwa. Trawy i kwiaty niepostrzeżonemi się czynią, aby im żyć było wolno...
Powoli życie dolin bujne, hałaśliwe, zwycięskie tu ustaje, ginie, maleje, zastyga... Kwiaty, co tam niżéj śmiały się do słońca, wyrosłe potężnie, tu ze szczelin dobywają się jako niewolnicy z za kraty więziennéj... Jeszcze krok a drzew nie będzie... trawy nie stanie i białe płaty śniegu, topniejącego wiecznie, przybywającego nieustannie, zalegną zamarzłe wierzchołki.
Z odrobiną życia człowiek tu iść nie powinien, bo się w nim ono rychło wyczerpnie i ustanie... tylko młodość bezkarnie może walczyć ze śmiercią, któréj tu senne... milczące otwiera się królestwo... Ani z sercem smutném i rozpaczą nie trzeba szukać leków na wyżynach, bo tu smutek wyrasta do zwątpienia a rozpacz ciągnie w otchłanie.
Nieraz puścił się w góry człowiek i nie wrócił... mówiono — zginął przypadkiem... któż wie! Nad otchłanią stać niebezpiecznie, bo ciągną otchłanie i śmierć czasem ma urok wielkiéj zagadki...
Tego wieczora góry były cudownie piękne... słońce ubierało jedne purpurą i złotem, na drugie pokładło lazurowe i fioletowe osłony... w dolinach na tle mroków mgły bielsze zwijały się jak tanecznice rusałki... lasy dymiły gdzieniegdzie, to czerniały głębiami ubranemi w słupy pni żółtych i siwych... Na czołach niektórych iglic kamiennych obłoki swawoląc zwijały się w wieńce, które wiatr szarpał i zrywał... Słońca już nie było, ale skryte za gór szczyty jak doskonały artysta błyszczało tém jaskrawiéj nieobecnością swoją...
Wszyscy turyści już się byli pochowali do hotelów i studyowali z korzyścią Szwajcaryą w Baedekerach i Murrayach... na drogach nawet ubodzy, którzy z powołania czatują na jałmużnę podróżnych, poschodzili byli do gospód i pokrzepiali się jabłecznikiem i serem...
Pusto było... cicho... smutno a ślicznie... szkoda tylko, że nikt tego nie widział. Ostatni akt dnia odegrywał się przed pustemi ławkami...
Właśnie w jedném z tych miejsc, gdzie gościniec do Chamonix wiodący skręca się ponad szumiącym w dole potokiem i idzie skrajem przepaści... na zielonym kawałku łączki, uczepionéj jakby na przekorę na skale, która wisi nad otchłanią — siedział mimo mroku i chłodu młody człowiek. Nie zdawał się on turystą wcale... padł ze znużenia, błędném jakoś okiem poglądał po naturze; z całéj téj, która go otaczała, widział tylko serce swe może i czarny dół, którego mierzył głębią...
Uśmiechała mu się przepaść widocznie... oglądał się trwożliwie... a że świadków nie było, czynił bez ceremonii przybory do jakiegoś dziwnego kroku... w tak młodym jegomości nie wytłómaczonego.
Dobył naprzód pularesik wytarty i szybko bardzo na jednéj z kartek jego kilka słów napisał.. potém zdawał się rachować, czy pozostać z ubraniem, czy złożyć je na trawie dla kogoś biednego, coby zużytkować je potrafił — potém westchnął, w dłoniach skrył czoło i żegnał się ze światem.
Zasłonił może oczy, aby nie widzieć uroczego obrazu natury, coby go mogła z życiem pogodzić, aby przypomnieć inny świat, krajobraz... inną, może daleką stronę...
Obok niego leżała zapisana kartka, zrzucona odzież, kij podróżny... Wstał po długiém jakby uśpieniu, jakby marzeniu, zajrzał ze skrawka skały, na któréj stał, w dół... patrzał długo, potém gwałtownym ruchem skoczyć już chciał w przepaść... gdy najprozaiczniéj w świecie ktoś z za krzaka wychyliwszy się, porwał go za kołnierz i rzucił na ziemię. Ratujący i wyratowany upadli na śliską murawę... pierwszy z nich żywy i zdrowy, drugi omdlały... Zbyt silne było dla biedaka wrażenie, głód, znużenie, przestrach, duszna boleść... uderzyły go jak piorunem...
Zbawca ujrzał przed sobą bladą twarz czarnemi otoczoną włosami, niby martwą i przeraził się sądząc, że wrażenie zabiło biedaka.
— Raz w życiu miałem popełnić dobry uczynek... przypadkiem, mruknął ruszając ramionami — i to mi się nie udało. To trzeba mojego szczęścia prawdziwie...
Nie była to jednak śmierć, było to omdlenie tylko.
Mimowolny zbawca młodzieńca, który miał skończyć tak tragicznie, wcale nie był winien, iż ocalił życie bliźniemu. Spóźniony dyliżans, z Chamonix idący do Genewy, spuszczał się właśnie z góry; ów podróżny obawiający się i gór i koni i nocy, wyprosił się z powozu, a zapewniwszy, że rozbójników nie ma w téj stronie... wyprzedził powóz, zabezpieczywszy się rewolwerem od własnego strachu... Wtém jakby dla namówienia na opisanie wrażeń podróży... cicho skradającemu się nastręczył się widok nadzwyczajny... komedya czy rzeczywistość? zasadzka czy sen! sam z razu nie wiedział.
Nad skrajem przepaści moriturus salutował otchłanie.
— Czy zwaryował? rzekł w duchu podróżny — jeżeli nie ma co jeść, czy nie wolałby — pójść grać na bursie??
— Co to może być?
Trochę się lękał, ale bardzo był ciekawy, co sprawiło, iż na zimno zupełnie asystował gorączce przedśmiertnéj i mógł się przekonać, że rzecz na seryo była obmyślaną.. Zrazu wahał się turysta.
— Co u licha? czym ja po to przybył do Szwajcaryi, żebym ludzi ratował i obciążał się wspomnieniami heroizmów, w które Marya Pawłowna wierzyć nie zechce? A co mnie do tego, że ktoś sobie ma życie odebrać? — Co mnie do tego? Po co ja mam się mięszać w to, co do mnie nie należy? Przyznać muszę, że mam niepospolite szczęście, bo komu od stu lat w Szwajcaryi trafiło się na gorącym uczynku złapać samobójcę? Samobójcę! samobójcę w szopie z trywijalnym postronkiem na szyi... to nic — ale takiego artystę, który sobie wybrał pejzaż najpiękniejszy, najbardziéj malowniczą przepaść, zachód słońca najjaskrawszy... i..
Napróżno sobie drwił turysta, jakiś fatalizm pchnął go i w chwili, gdy miał być świadkiem dramatu — najniepotrzebniéj wmięszał się do niego. Że nie mógł się spodziewać podziękowania, dowiodło mu otwarcie powiek ofiary... i pierwszy wyraz, który się wyrwał z ust jego.
— Przeklęty!
Nieznajomy wybawiciel był w usposobieniu ironiczném i w niém jak widać pozostał, scena ta nie oddziałała nań, począł więc, przytrzymując rozbudzonego z omdlenia młodzieńca:
— Najmocniéj pana przepraszam, że mu przerwałem jego gimnastyczne ćwiczenia, ale nerwy mam słabe i patrzeć na to nie mogę. Znajduję téż, że ze wszystkich sposobów odbierania sobie życia, ten, który pan wybrałeś na prędce — jest najmniéj pewny i najnieprzyjemniejszy. Któż widział, mając strychninę, nikotynę i różne niewinne sposoby ukończenia dramatu, narażać się na niepewne szansy rozbijania się o skały? Instynkt konserwacyjny mógłby rękę zmusić chwycić za krzak, mogłoby nastąpić zawieszenie, szamotanie się, agonia i ostatecznie niedokładne zabicie się, które jest stokroć jeszcze gorsze od życia zwyczajnego w najgorszych warunkach.
Oczy ocalonego młodego człowieka zwróciły się na twarz mówiącego, dźwięk jego mowy z akcentem jakimś obcym uderzył go i odwrócił jego uwagę od samego wypadku.. mimowolnie zawołał, słuchając.
— Ah! Moskal!
— Tak jest, rzekł uśmiechając się nieznajomy, waćpan, jak widzę z tego, musisz być Polakiem, jeźli mnie zowiesz Moskalem. Wiadomo powszechnie, iż różnie nas determinują. My się mamy za Rosyan, nas mają za Tatarów, Mongołów, Finów i Moskali..
Jakby nierozumiał lekkomyślnego szczebiotania, Polak patrzał ciągle osłupiałemi oczyma na swojego wybawcę.
— O ironio losu! zawołał...
— Za pozwoleniem, o tém wszystkiém możemy swobodnie pomówić późniéj, odparł Moskal — słyszę klaskanie z bicza, dyliżans nadchodzi... mam na parę godzin przynajmniéj prawo rozporządzania panem, jako moją nabytą legalnie u śmierci własnością... Ubieraj się pan, złóż pularesik z notatką niepotrzebną na dziś, siadamy razem — ja płacę na ten raz — jedziemy do stolicy Kalwina...
Wybawiony nie zdawał się słyszeć, zbawca podniósł go i rzekł poważniéj nieco.
— No — na nogi! co u licha! jestem ciekawy, nie mogę dla mojéj biografii puścić tak waćpana, nie dowiedziawszy się, kto jesteś... Musisz jechać ze mną...
— Po co? rzekł zimno młody człowiek...
— Ale nie lękaj się waćpan... w hotelu des Bergues, przynajmniéj póki mi będziesz opowiadał swe losy i dzieje, znajdziesz pościel, wieczerzę i dystrakcyą... jedziemy...
Po chwili namysłu dźwignięty ręką silną towarzysza samobójca wstał, milcząc nadział zrzucone odzienie... i miał sięgnąć po pugilares, na którym pożegnanie świata zapisał przed chwilą, gdy Moskal grzecznie pochwycił książeczkę.
— Za pozwoleniem, rzekł — ponieważ to była spowiedź przedśmiertna, któréj o fałsz posądzać niepodobna... a w opowiadaniu przedemną mógłbyś się pan dać unieść poetycznéj fantazyi i podać mi się za jakiego deposedowanego udzielnego księcia lub wygnanego z ojcowizny królika... wolę nazwisko przeczytać z karty...
Schylił się to mówiąc zbawca i o mroku wysylabizowawszy nazwisko... nagle porwał się za głowę, krzyknął, przyskoczył do ocalonego, chwytając go za ręce drżące.
— Nie może być! a! nie może być! pan byś był...
— Czy panu znane moje nazwisko?...
— Osoba nie — nazwisko... doskonale... największym z trafów w świecie, jakie się tylko w dramatach bulwarowych paryzkich zdarzają... wiem nawet po części historyą jego...
To mówiąc podniósł do oczów pugilares, drugi raz odczytał nazwisko, powtórzył znowu... i spytał.
— Na miłość Bożą — Albin... Albin Zbyski? ale to nie może być? zkąd pan się tu wziąłeś?...
Polak nie odpowiedział... był zdumiony i przerażony.
— Przecież pan nie ocaliłeś mnie — rzekł po chwili — aby oddać w ręce policyi.
— Ale dajże mi pokój z policyą! odfuknął nieprzyjemnie podrażniony zbawca — jutro przecie pod opieką praw wolnéj Helwecyi, któréj siła nie sięga o trzy kroki za granicę, ale w granicach... broni... od interwencyi mocarstw... Nie bójże się pan, proszę...
— Ja się nie boję nawet śmierci, dałem tego dowód — rzekł Albin smutnie — ale dość przeżyłem i przecierpiałem, bym napróżno już dłużéj nie miał prawa katowań przemyślnych unikać.
Zbawca uderzył go po ramieniu.
— Mówiłem panu, że znam jego historyą, nie zdziwisz się więc, gdy ci powiem, że na bohatera, jakim groziłeś, żeś miał zostać, nadto prędkoś się wyczerpał...
— Zwątpiłem, rzekł ocalony.
— O tém po tém, słowo honoru, że dojedziesz ze mną do Genewy, nie nastając na swe życie?
Targnął go za rękę.
— Dalipan, jak na zbawcę nie jestem zbyt wymagający!
— Ale ja panu za wybawienie mnie żadnéj nie winien jestem wdzięczności, i owszem.
— Czekaj, o tém po tém... Słowo?
— Słowo...
W téj chwili dyliżans się zbliżył i zatrzymał, nieznajomy Moskal, trzymając za rękę pana Albina, podszedł do konduktora... Było jeszcze jedno miejsce wolne przy nim na przednim koziołku, wskazano je zbiednionemu podróżnemu, który potrzebował pomocy zbawcy i konduktora, aby się na nie wdrapać, tak był bezsilny. Moskal zajął swoje miejsce w środku dyliżansu i ciężki powóz ruszył, nagradzając zwłokę kłusem wyciągniętym.
Noc była piękna i spokojna, przeprzęgi krótkie i prędzéj niż się obaj podróżni spodziewali, — dyliżans zbliżył się do Genewy, która już, jako poczciwe miasto republikańskie jubilerów i fabrykantów zegarków, zasypiało snem strudzonego robotnika.
Gdzieniegdzie w ulicach paliły się przyćmione rewerbery... kiedy niekiedy odzywała się w dali wracającego z Carouge napiłego rzemieślnika ochrypła piosenka, a Rodan szumiał niestrudzony...
Dyliżans wysadził oto podróżnych pod wielkim, wspaniałym Hôtel des Bergues. Z pewnościąby tam odartego o kija Polaka nie przyjęto, gdyż hôtel jest bardzo przyzwoity i wszystkie w nim stawać zwykły znakomitości a wystrzega się włóczęgów i ludzi podejrzanych — o ubóstwo; ale Moskal był znajomy odźwiernemu... zaprowadzono go na drugie piętro... Wprawdzie służba widząc, że prowadzi z sobą nader nieprzyzwoicie odartego włóczęgę, niezmiernie była zgorszoną, ale Moskal kazał dać drugi pokój obok siebie i niezważając na noc, zadysponował herbatę, przekąskę, parę butelek szampana, pasztet zimny... Jakkolwiek pora była spóźniona, okoliczności dziwne — ci, co handlują strawą i dachem, nigdy klientom dobrym nic do odmówienia nie mają. Zaprzątnięto się około nasycenia zgłodniałych.
P. Albin padł, wszedłszy do pokoju, na aksamitem wybitą kanapkę tak bez ceremonii jak wprzódy na trawę, i milczący, wryty pozostał w miejscu. Moskal mógł się teraz swemu — ułaskawionemu — przypatrzeć.
Wyglądał straszno... żółty był, blady, oczy miał wpadłe, twarz wyschłą, usta białe, pierś wklęsłą, ręce, które rzucił na kolana, zdawały się kośćmi tylko powleczonemi skórą. Obudziłby był litość w najzatwardzialszym egoiście; tak wyrazisto na nim malowała się jakaś straszliwa przeszłość, która młodość zgnębiła i życie w gorączkowym wysiłku pożarła. A twarz to jednak była jeszcze tak młodą, była piękną... była szlachetną, zdawała się tylko stworzoną nie do walki dorywczéj, ale do powolnego pasowania się z losami. Resztki spokoju błogiego mieszkały jeszcze na czole przedwcześnie wypełzłém, wyniosłém i jasném...
Moskal, który nie był wcale piękny, jął po cichu w głębi duszy zazdrościć temu dziecku boleści jego marmurowéj twarzy... patrzał nań długo, nie przerywając milczenia.
Służba przyniosła na dwóch tacach samowary, flaszki, lód, ukrop, masło w plasterkach, miód na miseczkach, szynki postrojone zielonością i zimne pieczyste, zalotnie poukładane na srebrnych półmiseczkach.
— No, kochany mój przyjacielu, ozwał się Moskal, jakby plan całéj kampanii obmyślawszy, — mówię przyjacielu, gdyż byłbyś najniewdzięczniejszym w świecie, gdybyś mi zabronił używać tego imienia — no jedz, pij nim umrzesz, posil się i gadajmy...
Spojrzał nań i zdziwił się.
Biednemu Albinowi na widok tego bankietu Baltazara rysy się zmieniły, oczy zabłysły, instynkt zwierzęcy w nim zagrał — był widocznie głodny... Od trzech dni oprócz wody, jagód i kawałka spleśniałego chleba nic nie miał w ustach...
— Czekaj! zapytał Moskal — dawno jadłeś?
— Ja... jadłem... tak! nie pamiętam... odezwał się po cichu... ostatni raz... tak to było w Carouge pod Genewą... nie znalazłem roboty i poszedłem daléj, obiecano mi dać kamienie do tłuczenia na gościńcu... ale wszystkie miejsca i kamienie i młoty były zajęte... Żebrać nie umiem...
— O tém po tém, jeźli tak strasznie jesteś głodny — jedz powoli i ostróżnie — mało... inaczéj to cię zabije.
Albin się uśmiechnął.
— Nieszlachetna śmierć! rzekł.
— Ale ba — i dla mnie niewygodna, zawołał Moskal, w ostateczności gdy zechcesz sobie potém kiedy umrzeć gdzie na gościńcu, wola wasza, ale w moim pokoju! I jabym przed Jury jakimś miał się tłómaczyć, a głupi szewc mógłby mnie skazać jeszcze... ale pfe...
Dam ci naprzód filiżankę herbaty ze śmietanką, bułki i chleba nie tykać, pieczystego zimnego odrobinkę...
Starannie wydzieliwszy porcyą dla p. Albina, Moskal sam począł jeść z tém większą żarłocznością, że zwykle wzruszenie dodawało mu apetytu. Należał nawet do tych szczęśliwych co najlepiéj jedzą, gdy się najmocniéj wyzłoszczą.
A propos, rzekł pierwszy przerywając gastronomiczny trud — co się tyczy waszéj przeszłości, panie Albinie, uwalniam was od opowiadania części przynajmniéj historyi... którą znam albo się domyślam. Imię wasze jest Albin Zbyski, macie brata stryjecznego jenerałem w wojsku naszém, a! bardzo zacnego człowieka ale diable twardego serca... Wy zamięszaliście się do zabawki waszéj politycznéj, którą opłacacie krwią od stu lat i skazano was na lat dwanaście do katorgi do Nerczyńska. Wywieźli was byli z Warszawy do Moskwy, ale, jak u trzykroć sto tysięcy diabłów, potrafiliście się dostać za granicę? hę?
Wiem i to — dodał jedząc i wpatrując się w młodego człowieka, że w Moskwie, skutkiem pewnych wpływów z góry... zostawiono was w lazarecie, że mieliście zamiast do Nerczyńska pojechać tylko na mieszkanie do Kazania... No — ale cóż tu robicie?
Albin, wysłuchawszy tego zdziwiony, rzekł.
— Ale na rany Boże, zkąd wy to wiecie?
— Ja i to wiem, że brat wasz za wami kroku jednego zrobić nie chciał a nawet domyślam się, dla czego...
— Podły jest! zawołał Albin — własnéj matce odmówił.
— I to wiem, odparł Moskal — ale czy jest podłym w tém rozumieniu, jak wy sądzicie — o tém ja jeszcze wątpię... podły ale.. inaczéj — mniejsza o to — mówmy o sobie,
— Nie mam co mówić wam obszernie — z Moskwy uciekłem...
— Ale cóż was skłoniło, będąc na swobodzie, życie sobie odbierać?
Albin milczał i namyślał się.
— Jesteś może szpiegiem, rzekł, należysz pewnie do tajnéj policyj — co mi tam! ocaliłeś mi życie, a sprawy naszéj nie zgubisz już, bo na dziś jest ona zgubioną... Na co mam ci taić? Posłuchaj... Nie powiem ci kto, jak ułatwił mi ucieczkę. Był to jakiś aniół opiekuńczy, niewidomy, który nawet opatrzył mnie w daleko znaczniejszą sumę pieniędzy, niżbym jéj mógł potrzebować.
Moskal począł się śmiać.
— Ja znam nawet tajemniczego anioła, zawołał...
— Ja go nie widziałem i nie mam wyobrażenia...
— Mów pan daléj...
— Miałem paszport... wszystko...
— No! i pieniądze, nastając dodał Moskal.
— Schwytano mnie nieopodal od granicy... okupując swobodę i wolność, musiałem oddać, co miałem...
— Co chcecie? to był jeszcze uczciwy człowiek, że wziąwszy pieniądze puścił, bo mógł — no — mówcie daléj.
— Wyrwałem się z tego więzienia i dostawszy na ziemię obcą, kląkłem podziękować Bogu. Zdawało mi się, żem zbawiony... i —
Uśmiechnął się Moskal znowu...
— Poszedłem... ale złudzenie moje nie długo trwało. Miałem to pojęcie o ludach Europy, że po dawnemu sprawę naszę mają na sercu, że dla nich każdy Polak, tułacz, wygnaniec, męczennik jest bratem... zdawało mi się, że bylem nogą stąpił na ziemię wolną, znajdę roztwarte ramiona, gościnę, przytułek, braci nie znanych... że świat myśli tylko o nas i drży, by przyjść nam z odsieczą...
Z tą wiarą dziecinną, mówił daléj wzdychając Albin... prześniłem pierwszych dni kilka...
To, com znalazł na świecie, tak było dla mnie niespodzianém, niepojętném, niezrozumiałém, żem w początku sądził, iż jakieś przeznaczenie wiedzie mnie na same wyjątki. — Niestety! to co miałem za nie, było stanem ogólnym...
Nie wątpiąc o niczém, o resztkach grosza puściłem się przez Niemcy do Paryża... Wśród Galicyi, gdzie mnie jak zapowietrzonego wysyłano od dworu do dworu, zostałem aresztowany, porwany i wyrzucony za granicę. — Udałem się do Francyi...
Ale nie — przerwał Albin — na co mam wam opisywać nieszczęścia moje, które może są przypadkiem... przywiązanym do... mojéj doli... Zrozpaczyłem o sobie, o Polsce... o europejskiém spółeczeństwie, nie mógłem znaleść pracy nigdzie... marłem głodem... postanowiłem życie sobie odebrać.
Dziś — dodał Albin — ja lepiéj widzę — to nie wina ludzi, nie wina spółeczeństwa, ale moja — moja własna. Jam winien, jam nie umiał nic, byłem niedołężnym, niezręcznym, to nie może być, aby świat był tak zepsutym — ja byłem niesczczęśliwy...
Moskalowi oko błysło.
— Teraz dopiero masz najzupełniejszą słuszność, rzekł z niedostrzeżoną ironią, któréj Albin nie poczuł — wcale inaczéj się ma niż sądziłeś — nie trzeba rozpaczać o Polsce, ani mieć tak złego pojęcia o Rosyi i Moskalach... Rosya się obejdzie bez Polski... młoda Rosya myśli o niéj... potrzeba sobie podać ręce i działać — ot co...
Polak spojrzał i lice mu się rozjaśniło.
— Możeż to być?
— Nietylko może, ale jest i będzie. — Kiedyście wy spiskowali... jeszcze rzeczy inaczéj stały u nas... Teraz komitety nasze porozumiały się z polskiemi... teraz my na jednę rękę działamy. Nam potrzeba także swobody, wstydzim się despotyzmu, co na nas ciąży od wieków... Polskę rozkujemy z kajdan, ale i my się uwolniemy. — Po co nieprzyjaciołmi być, albo mało dla nas miejsca na świecie? albo nas wieczne nie może łączyć przymierze?
Albin słuchał i uszom nie wierzył. Twarz Moskala przybrała tak wyuczony wyraz szczerości, że nawet wprawniejsze oko nie byłoby spostrzegło szyderstwa pogardliwego, które chwilami po niéj błyskawicą przelatywało.
— Nie żartujecie? zapytał.
— Żartować? z tak świętéj rzeczy... jakież macie wyobrażenie... o mnie?
Wprawdzie w chwili naszego tragicznego piątego aktu byłem nieco szyderski, ale miałem sobie za obowiązek was nieco rozweselić i siebie. Wasze salto mortale dało mi gorączkę, broniłem się jéj drwiąc.
Teraz wcale co innego. Zresztą przekonacie się, że wam prawdę mówię, z czynów. Wiecie, że czyn dopiero jest prawdy probierzem! Tak mówią filozofowie — nieprawdaż?
Otóż — uważajcie — dam wam środki działania dla Polski, w jéj sprawie... Albin drgnął i zerwał się z siedzenia, dłoń gorącą wyciągając do Moskala, który śmiejąc się ją przyjął.
— Siadaj pan, nie szaléj, rozmówmy się powoli... Festina lente, Eile mit Weile... Na tém stoją dzisiejsze roboty od czasu, jak was porwano i skazano i wywieziono, ażeby Polska nie porywała się sama — idziemy razem...
— Wy należycie?
— Do wszystkiego poczciwego... śmiejąc się nieznacznie, odrzekł Moskal, który ostrożnie cygaretkę sobie kręcił... Wy możecie być nam w Polsce bardzo potrzebni... wam trzeba wrócić... działać, przysposabiać umysły... agitować i naród rozgrzewać... Bez młodych serc, gorących, bez ludzi poświęcenia nic się nie zrobi.
— A! mój dobroczyńco! chwytając ręce jego obie, zawołał głośno Albin, ocaliłeś mi nędzne życie, to nic — aleś mi dał drugie, lepsze — nadzieję dla Polski. — Umrzeć dla niéj... a! co za szczęście!
Na zapał ten patrząc Moskal, miał chwilę dziwną, bał się parsknąć, ale śmiech zdusił i niby od cygaretki zakaszlał głośno.
Albin nalał sobie wina kieliszek, podniósł go do góry.
— Za wasze zdrowie, szczęście, chwałę — o mój dobroczyńco!
— To bardzo dobrze, odezwał się zimno gospodarz, ale będzie czas na toasty, na ruinach despotyzmu. Dopóki on żyje, cicho... trzeba pracować jak pracują krety, pod ziemią i nie dając się słyszeć. Dziś dosyć na was... Umarliście... wstaliście z martwych, byliście głodni, zjedliście trochę, idźcie spać, odpocznijcie... zobaczymy się jutro.. pomówimy obszerniéj... obok mnie macie przygotowany nocleg...
To mówiąc, wziął Moskal świecę i upojonego chłopaka przeprowadził do mieszkania... sam, ścisnąwszy mu rękę, powrócił uśmiechając się... Miało się już na dzień... wypił kieliszek wódki i poszedł do biurka... Znać nie miał czasu na odpoczynek, gdyż, nie tracąc chwili, począł pisać list, który mu przez ramię łatwo przeczytamy...
Otóż list:
„Antonowi Federowiczowi pozdrowienie zasyłam... ale zarazem mam honor mu oznajmić, że dane mi przez niego skazówki na nic się nie przydały...
Stanisława Karłowicza wprawdzie siłą uroku wywiozła Marya Pawłowna za granicę... ale nie mogę tych czułych dwojga istot odkryć nigdzie śladu... Wszystko to jest mi wielce podejrzaném, a trochę, jak wam wiadomo, mam dużo i osobistych moich powodów poszukiwania tych dwojga zbiegów.
Nie jest bez przyczyny, że Marya Pawłowna, mogąc go tam mieć w Petersburgu na oku, namówiła go, zmusiła do podróży.. Na co? po co? Chyba go podejrzywała, że mu Petersburg niebezpieczny...
Dla czego on tak łatwo dał się namówić na tę podróż?? Hę? chyba myśli, że z niéj do swych projektów skorzysta..:
Mnie nic z głowy nie wybije, że on sztucznie komedyą gra, ale i my téż potrafimy.
Pojechałem za Maryą Pawłowną do Szwajcaryi, wertuję wszystkie księgi po hotelach, wysyłam moich ludzi szukać i śledzić — jak w wodę wpadli...
Szczęściem, żem sobie trud wynagrodził po części wyszukaniem człowieka, który się przyda do moich planów, a ocaliłem mu życie i dałem mu jeść.
Ocalić życie to nic, ale porządnie nakarmić takiego, który o suchym żył chlebie od pewnego czasu i o sercu ludzkiém zwątpił, patrząc nań przez dziurawą kieszeń — to coś. —
Anton Federowicz na miłość Boga, po listach, które jenerałowa pisać musi do swéj przyjaciółki w Carskiém Siole, proszę, błagam, dójdź gdzie oni u diabła się kryją... kopertę ukradnij i telegrafuj mi natychmiast do Genewy, Hotel des Bergues, pod nazwiskiem jakie wiesz, nic tylko jedno słowo — miejsce gdzie oni się znajdują. Byłbyś niegodnym zajmować tak wysoką posadę w trzecim oddziele, gdybyś tak małéj rzeczy, mając pocztowe biura w ręku — nie doszedł. — Na miłość Bożą — skazówki, ja ich z oczu straciłem!
Zresztą wszystko dobrze. — W Europie duch taki, że my się od staréj kumoszki niczego obawiać nie powinniśmy. Od dołu źre ją rewolucya socyalna, a od góry jedzą spekulanci, wzięta w te podwójne kleszcze ani drgnie... Nadto jest kwestyi wewnętrznych wszędzie a komu brzuch boli, ten na wojnę nie idzie...
Oto Europa będzie jeszcze długo miała kurcze, a my tymczasem zjemy Polskę, że się tylko kosteczki z niéj zostaną. Ex ossibus ultor odnosi się do innéj epoki... teraz z kości robi się tylko nawóz pod ulepszone gospodarstwa...
Vale et me ama. Mniejsza zresztą o kochanie, bylebyś zrobił, czego żądam i wymagam.“ —
Podpisawszy cyfrą jakąś nieczytelną, szanowny Arsen Prokopowicz, którego czytelnicy dawno się zapewne domyślić musieli, zapieczętował list, zapisał, a że nie chciał czasu tracić, wziął go i zszedł ze świecą na dół wrzucić go do skrzynki pocztowéj. Wrócił potém w pantoflach po cichu, posłuchał podedrzwiami sąsiada ostrożnie co robi, przekonał się, że ocalony, nie mogąc usnąć, pędza mary wyobraźni po pokoju... a nie mając nic przeciw tym egzercycyom, po których wiedział, że długa prostracya i sen nastąpić musi — sam wrócił do swojego numeru... i z cygarem hawańskiém w ustach spać się położył.
Miał jeszcze wiele do myślenia i dzień był bieluteńki, gdy nareszcie rzuciwszy niedopalone trabucos — snem niesprawiedliwych, który jest teraz najspokojniejszym — usnął.
Uczciwym ludziom tylko troski sen kradziony przerywają... Takim jak Arsen Prokopowicz... szatan ich opiekun daje i strawność nieposzlakowaną i spoczynek jak najpożądańszy.


Nazajutrz Arsen Prokopowicz, którego w hotelu znano pod bardzo skromném nazwiskiem radzcy Nikityna, wstał dosyć późno, ale gdy zadzwonił na służącego i spytał o sąsiada, zaręczono mu, że tamten jeszcze zasypiał i nie dał znaku życia.
— Jużciż mi tego figla nie zrobi, żeby się miał powiesić — odezwał się sam do siebie — naszpikowałem go nadziejami... a jest mi diable potrzebny...
— Mój kochany panie, odezwał się słodko do kellnera — jak tylko tamten jegomość z pod numeru 132 się ruszy, daj mi znać... chcę z nim jeść śniadanie... Tymczasem, słuchaj i weź odemnie naprzód na pamiątkę tę napoleońską pięciofrankówkę...
Kellner się skłonił, ale że w Grand Hōtel des Bergues pięciofrankowe grzeczności są nader zwyczajne, nie okazał nadzwyczajnéj radości — i czekał dalszych rozkazów.
— Wszak w mieście macie krawców tanich, co robią na oko przyzwoicie a nie drogo, których suknie mogą z biedy uchodzić kilka tygodni za eleganckie? he?
Kellner głową kiwnął.
— Takiego artystę proś do mnie, niech przyniesie całe ubranie męzkie z sobą na średniego wzrostu człowieka, począwszy od szkarpetki do rękawiczek i kapelusza całą małą garderobę, któraby w niewielki tłómoczek zmieścić się mogła... rozumiesz!
Mój przyjaciel z pod No. 132 miał straszny przypadek — chcę mu się przysłużyć... gdy się obudzi, zaniesiecie mu to wszystko i położycie, nic nie mówiąc..
Stało się wedle programu Arsena Prokopowicza, krawiec, garderoba, szkarpetki i rękawiczki znalazło się wszystko w mgnieniu oka, kupiec zarobił kilkadziesiąt franków na pospiechu, Szwajcar na rekomendacyi, kellner na pośrednictwie. Razem z tłómokiem wszedł Moskal do zdumionego, zmęczonego i osłabłego Albina...
— Mam obowiązki względem was, rzekł — ani słowa nie mówcie, policzymy się późniéj, gdy zostaniecie ministrem wojny lub choćby jenerałem wojsk Rzeczypospolitéj. Nie robię wam prezentów, pożyczam... boć drugi raz sobie odbierać życia nie będziecie... jest co lepszego do roboty.
Albin spojrzał z wdzięcznością. — Był biały dzień, światło padało na twarz zbawcy. Dziwna rzecz, ten dobrodziéj, dla którego czuł najżywszą wdzięczność, człowiek, który nader umiejętnie twarz swą ułożył ad hoc, uprzedzonemu najlepiéj w świecie wydał się — okropnym. Albin przypisywał to niegodziwości swéj, wyrzucał to sobie, ale faktem było, że ta uśmiechająca się twarz kałmucka, pociągnięta europejską politurą, wyglądała mu ohydnie. Złożył to na stary swój nałóg nienawiści dla Moskali.
Tymczasem Arsen Prokopowicz był jak cukierek słodki... siadł na krawędzi łóżka i odegrywał umiejętnie praeludia do przyszłéj rozmowy.
— Cóż się wam śniło? zapytał... byle nie ten skok fatalny... któremu ja miałem szczęście zapobiedz...
— Niestety! zawołał Albin... wspomnienie téj chwili budziło mnie nieustannie. Zdaje mi się, że się z krzykiem zrywałem kilka razy...
— Nie słyszałem — odparł Moskal... spałem po dobrym uczynku jak się śpi po dobréj wieczerzy. Ale pozwólcie sobie dziś, gdy już niebezpieczeństwo minęło, raz jeszcze powiedzieć, że mieliście fałszywą teoryą samobójstwa. Chwyciliście się staréj metody safońskiéj, dziś wszystko udoskonalone... Któż widział kark kręcić w taki sposób pierwotny? Mówiłem wam wczoraj o różnych medykamentach.. ale są inne środki... rewolwer porządny nawet lepszy od przepaści, która zawodzi... I śliczna rzecz z połamanemi żebrami dostać się do szpitalu.. Śmierć ma w sobie coś heroicznego, szpital jest najfatalniejszą prozą... bez stylu i ortografii.
Ale nie mówmy o tém. Ubierajcie się prędko, kawę czy herbatę pijemy u mnie a potém idziemy na przechadzkę... gdyż najbezpieczniéj o rzeczach niebezpiecznych rozmawiać na wolném powietrzu...
Musicie powrócić do Polski! szepnął po cichu.
— Ale jaki
— To moja rzecz...
Albin mimo osłabienia ogrzany myślą wielką, broniąc się wrażeniu, jakie na nim czynił Arsen Prokopowicz wstał prędko... śniadanie było gotowe... Wyszli zaraz nad brzeg jeziora...
Dzień był jeszcze wyjątkowo bardzo piękny... Liście już wprawdzie pożółkły na drzewach, w powietrzu czuć było jesień i te tysiące zapachów jéj tylko właściwych, któremi się zapowiada... zwiędłych liści, dojrzałych owoców... dogorywających kwiatów... Wody cudnego jeziora niebieskie, czyste... wygładzone... opalowemi migały blaskami... Dzika latorośl winna oblała się purpurą a kląby nadbrzeżne malowały w najsprzeczniejsze kolory... złote... białe i zielone.
— A! jak świat jest śliczny! zawołał Albin —
— Widzicie — rzekł śmiejąc się Arsen... nie potrzeba się z nim kłócić i rozstawać, lepiéj jest pracować nad tém, aby go przerobić w tém, co dla nas niedogodne... Przypomnijcie sobie słowa Talleyranda... jeżli to on je powiedział, że świat należy do roztropnych flegmatyków... Strzedz się gorączki i uniesień a — swoje robić uparcie. Ani Polska, ani demokratyczna idea, ani Rosya nie jest zgubioną... wszystkie interesa sprzeczne pogodzić się dadzą, ale trzeba umieć działać.
— Więc jak? zapytał Albin?
— Moja i młodéj Rosyi teorya jest bardzo prosta... wszystko to, co istnieje, obalić... potém my sobie sami znajdziemy formułę przyszłości. Ale jak Polska bez Rosyi, tak Rosya bez Polski tego dokazać nie może... działać razem...
— Bardzo dobrze... Przebaczycie mi, gdy wam rzucę uwagę, że my próbowaliśmy nieraz iść z wami, ale zawszę zostawaliście na pół drogi.
— Dla czego? odparł Arsen, boście wy, panowie szlachta, szukali sobie sprzymierzeńców w niedołężném naszém dworaństwie. Nasza szlachta to trupy... to dworacy nie szlachcice... oni nic nigdy nie zrobią, bo to rasa upadła, i nie — z wysoka... wy musicie iść z nami...
— A wy kto jesteście?
— Myśmy ludem — rzekł szybko Arsen Prokopowicz... choć między nami są i tajni radzcy i prokurory i senatory nawet i djabli wiedzą nie co... co żyje i rusza się w Moskwie, wyszło z ludu. Masy śpią lub piją... ale już z tego czarnego motłochu jak iskry tryskają geniusze... Z czego wyszedł Szewczeńko? z czego... inni?
U nas tylko powieści piszą Turgenjewy, Sołłohuby i consortes, pieją pieśni Meszczerscy, Puszkinowie, Roztopczynowe itp., ale do roboty, do siekiery, do obucha pójdzie lud...
— Mówcie, słucham, rzekł Albin, gdy towarzysz jego na chwilę się zatrzymał. — Co daléj?
— Nic — to wszystko — na tém tle potrzeba działać! Rozumiecie mnie? Polskę agitować, komitety poformować, iść zgodnie, a gdy my wam damy znak, że wszystko gotowe... lont do miny przyłożyć...
Była chwila milczenia,
— Kiedyście wy tu życie sobie odbierać chcieli, mówił daléj Moskal, nie wiedzieliście pewnie o tém, co się dzieje w Polsce... tam się te wielkie rzeczy, o których ja mówię, już gotują... Jest komitet tajny, będący z naszym w związku... są młodzi ludzie czynni... Wam potrzeba iść do nich — koniecznie.
— O! pójdę, pójdę, niech tylko zaświta najmniejsza nadzieja... zawołał Albin — pójdę i to życie położę najchętniéj za świętą sprawę...
— Zdaje się, że téj ofiary ona od was wymagać nie będzie, pójdzie wszystko jak z płatka. Powtarzam wam, straciliście z oczu Polskę i Rosyą, włócząc się od Moskwy począwszy między Kremlinem a Chamonix z biedą na plecach i dla tegoście zwątpili, że nie macie pojęcia co się u was dzieje... Polska cała jak na wulkanie... Idźcie, znajdziecie przez swe dawne stósunki łatwo drogi do wtajemniczenia się w ruch. Od r. 1861 nieustają agitacye, Lamberty i Suchozanety nic nie pomogły... naród cały w gorączce trzeba, ją utrzymać, ale należy z nami być w porozumieniu. My pójdziemy razem... Główna rzecz, żebyście nie ostygli, żeby wszystko było w pogotowiu, żeby nie dać się temu rozpłynąć w wiernopoddaństwo i zdrętwieć...
Albin słuchał.
— Jedźcie do Polski i działajcie, wiem, że byliście dawniéj wielce energiczni, że liczono was do najodważniejszych agitatorów... odzyskajcie dawną ufność, nadzieję... odwagę.
— O! na téj mi nie zbywa! zawołał Albin — tylko nadziei nie mam, wiary mi brak! Widziałem z bliska ludzi i serce mi w piersiach zastygło... Narzędzia, któremi się robią rewolucye — niestety! nie wszystkie są stalowe! Obok ludzi największego hartu duszy są niedołężni, lekkomyślni, rozprzężeni...
— Cała sztuka przewódzców na tém, aby się umieć takiemi, jakie są, posłużyć — odparł Moskal. Rewolucye zawsze i wszędzie robią się materyałem palnym, ale lont rozumna ręka trzymać powinna. Zresztą lepiéj jest u was, niż u nas w tym względzie, wy macie materyał w pozawracanych głowach niedouczonych ludzi... w jakiéj takiéj klasie średniéj, łaknącéj panowania, my mamy tylko de la chair à canon, któréj wódką wlewać trzeba energią...
Kończę w dwóch słowach — idźcie i działajcie.
— Że mam odwagę powrócić, choć mnie tam może stryczek czeka, gdy mnie kto pozna i wyda — dodawać nie potrzebuję, rzekł zimno Albin. Mniejsza o życie byle ofiara jego na coś się przydała.
Ale jakimże sposobem dostać się potrafię do Polski?
— To moja rzecz! tajemniczo odparł Arsen Prokopowicz — dostaniecie się do Polski za legalnym paszportem naszym, wizowanym w poselstwie, pod jakiémś imieniem nie obudzająém najmniejszego podejrzenia... Rzecz najłatwiejsza w świecie, rząd w téj chwili wcale na granicę i przejezdnych nie patrzy — a czyżbyście w Warszawie, kryjącéj tyle zbiegów, emisaryuszów, spiskowych, kąta sobie znaleść nie potrafili?
— Bylebym granicę przebył, potrafię, rzekł Albin zamyślony.
— No, więc wszystko skończone, rozśmiał się Moskal zacierając ręce — paszport będzie jutro, chwili nie należy tracić... Warszawa walczy z Wielopolskim i jego systemem, który do niczego nie doprowadzi. Dali wam w. księcia, który marzył może o królestwie kieszonkowém dla siebie! Z tego wszystkiego nic nie będzie. Agitacya rośnie, a spodziewam się, że wy jéj nowéj siły dodacie.
— Bądźcie pewni, że gdy jest tylko najmniejsza nadzieja szczęśliwego skutku, nikt z nas nie pożałuje siebie i pracy...
— Paszport będzie jutro?... Czy możecie grać rolę Rosyanina? Umiecie dosyć język?
— Rosyanina? spytał Albin, byłem wprawdzie w uniwersytecie w Moskwie ale...
— Nie ma więc ale... dostaniecie paszport rosyjski... reszta do was należy...
A nie dajcie im usypiać...
Daję wam słowo... że my za wami i z wami idziemy razem.
Albinowi jakieś dziwne przez głowę myśli przechodzić zaczęły... dumał...
Doskonały fizyonomista i psycholog Arsen Prokopowicz instynktem poczuł zawahanie się w swéj ofierze, szło mu o to, aby w niéj nieograniczoną ufność obudzić...
— Ale słuchajcie — dodał z obojętnością pozorną — jeźli macie najmniejszą wątpliwość, jeźli wam zbywa na ochocie do sprawy, na poświęceniu... boć to trudno w sobie wzbudzić... mówcie! Ja nie chciałbym korzystać z mojego stósunku do was i namawiać do dzieła, w którémby serce i dusza wasza nie miały udziału. Jeszcze czas się cofnąć.
— Nie — nie! cofnąć się! gdy można być czynnym... nigdy! zawołał Albin...
— Dla tego mówię wam o tém, że z ostatecznéj rozpaczy, która was wczoraj do tego salto mortale pobudziła, do nadziei i wiary przejście trudne...
— Mniéj niżeli się wam zdaje... odparł Albin, ukazaliście mi występek mój... inny świat, fałszywość mojego pojęcia stanu rzeczy. Przyznam się wam, że, jakeśmy to zwykli, ja wszystko budowałem dla Polski na sympatyi Europy. Tymczasem nie znalazłem jéj nigdzie a w miejscu jéj największą w świecie obojętność. To mnie zabiło.
— I na téj oznace myliliście się może, traicznie rzekł Arsen Prokopowicz, Europa drzemie; wielka wrzawa rewolucyjna każdéj chwili rozbudzić ją może i roznamiętnić — a w dodatku wy nie na Europie staruszce ale na młodzieńczych siłach naszych oprzeć się powinniście — Rosya winna wam expijacyą i pomoc braterską...
Wszystko, co mówił Moskal, było tak piękne, że nawet mniéj namiętny człowiek byłby od tego mógł rozgorzeć — Albin roił już... oddychał cały myślą tego, ce rzucając się w odmęt rewolucyi uczynić może, oczy mu się iskrzyły... wrzał, niecierpliwił się...
Tak ciągle podbudzany przez towarzysza wśród długiéj nad jeziorem przechadzki w końcu znalazł się w stanie ducha takim, jak w nim kusiciel widzieć pragnął. Wszystko w jak najróżowszych barwach mu jaśniało...
Potrzebaż mówić o przymiotach téj duszy młodzieńczéj na ideałach wykarmionéj, wrażliwéj, szlachetnéj a nie umiejącéj się rachować z rzeczywistością? Któż nie zna téj choroby heroizmu, na którą Albin od dzieciństwa bolał?
Nigdzie ona pospolitszą nie jest jak w Polsce, któréj losy usposobiły młodzież do pojęcia życia z jego strony idealnéj, niestety — w twardym wieku naszym — niemożliwéj!
Albin był jednym z tych marzycieli, co ludzkość chcieliby widzieć jednym skokiem u szczytu... nie rachując ciernistéj drogi, którą najmniejszy postęp się zdobywa.
Wszystkim do niego podobnym zdaje się, iż błyskawiczne dojrzenie celu... czyni możliwém osiągnięcie go.
Ludzkość niestety... cel swój widzi, często widzi go jasno, ale ku niemu musi się posuwać krok za krokiem a często brnąć przez morze krwi, przez kałużę błota... i ciemności, które drogę mylą. Gdy sądzi się w postępie, znajduje często zacofaną... Wracać potrzeba stokroć, nim się prawy gościniec odszuka.
Ale w młodości wszystko wydaje się tak łatwém!!
Moskal, który młodości snu nie miał, a ostatek gorączek jéj zostawił dawno za sobą, z chłodem i rozmysłem odegrywał swą rolę... Z przeszłości zostało mu tylko tyle energii, by nią do pewnéj harmonii z młodzieńczym duchem mógł się dostroić...
Wtórował Albinowi w jego marzeniach jak doskonały artysta — poddawał mu temata a sam tylko ograniczał się skromnym akompaniamentem.
Przechadzka trwała niemal do obiadu.. a obiad był doskonały. Albin fizycznie i moralnie odżywał, bo młodość ma tę siłę czarowną rozkwitania w promieniu słonecznym.
Wieczorem byli najlepszymi w świecie przyjaciołmi, paszport z rysopisem Albin miał w kieszeni... nazajutrz powracał — do Polski...


W większéj części miast europejskich, słynących z pięknych okolic, nie drogiego życia i spokoju, a dodatkowo mogących pseudo-miłośników sztuki bałamucić w oczach ich samych jakąś artystyczną fantazyą, pełno jest tych zwichniętych ludzi, którym nie dobrze w domu, co po świecie szukają tego, czego im świat dać nie może...

Do tych szczęśliwych miast żyjących wędrownikami, służących za przytułek kalekom ciała i ducha... bankrutom, zrujnowanym bogaczom, wyżytym starcom, romansowym starym pannom i mamom, które pod pozorem wychowywania dzieci same się rozrywać potrzebują, należy Genova la Superba, miasto pałaców... niegdyś rywalka Wenecyi, tak dziś prawie zrujnowana jak ona.
Życie, które zbudowało to miasto nad piękną zatoką, wśród pasu najpiękniejszych w świecie wybrzeżów, ciągnących się od Tulonu niemal do Specyi, dawno już ztąd uciekło... nowe jeszcze nie wypełnia marmurowéj trumny... Genua wydaje się dziwnie... ludność jéj nie harmonizuje z budowami, czuć, że to, co wznosiło gmachy, umarło, a to, co w nich mieszka, do ich wzrostu nie dorosło. To, co dziś się tu porusza, obce jest i obcém się wydaje u siebie...
Na Balbi, na Strada Nuova stoją pozamykane pałace, pełne pamiątek arystokratycznéj świetności... ale nikt w nich nie mieszka. Odźwierny ukazuje cudzoziemcom za opłatą wspaniałe apartamenta nieboszczyków... W dziedzińcu, marmurowemi otoczonym słupami, mruczy stara fontanna pustce i milczeniu. Wizerunki malowane przez Van Dycków, Cambioso, Guercinów, Piolów, rozmawiają same z sobą.. Zwieszone po marmurowych galeryach latorośle winne schną nie dotknięte ludzką dłonią... Przepyszne portyki Tagliaficów i Alessich pokrywa pył... osłania ciemność.
Tymczasem w porcie mrówi się lud ubogi i nowe, inne nie marmurowe życie wyrabia... któremu ryczenie osłów szyderskim chórem wtóruje...
Pomimo to wszystko ta pusta Genua ma wdzięk nieopisany, nawet nielicząc cudnych okolic i wybrzeży. Wszędzie, gdzie potęga ducha ludzkiego w jakikolwiek sposób się poświadczyła, myślący człowiek lubi czytać jéj dzieje na płótnie, marmurach, w bronzach i kamieniu ryte... Tu mówi wszystko, tu historya maluje się sama... odgadujesz ją z kart tych, z portyku San Lorenzo, z kościołów jak Carignan, z uliczek i pałaców... w każdy z tych hieroglifów myśli iskierkę rzucisz i żyje i przemawia do ciebie...
To fuimus! smutne niejednę pociesza tęsknicę... Możeż boleć człowiek, który upadłszy się pogruchotał, widząc jak największe w świecie rzeczy, fatalnie w ruinę iść muszą... a jeźli cud z nich mumią uczyni... żyją żywotem trumiennym... rodzajem długiéj śmierci, powtarzającym ludziom: Memento mori, et in pulverem revertere.
Wśród murów tych starych, noszących jeszcze miano pałaców, a dziś przemienionych na gospody i garnis, kryje się ludność Genui obca.. która najczęściéj od ludzkich oczów ucieka.
Na tak pustych placach jak ów Galeazzo Alessi... gdzie już ruch miejski ustaje, a żołnierskie manewra tylko nieco ożywiają pustynią... pełno jest pałaców do najęcia... częściami i w całości. Poprzyrządzano je dla Anglików chorujących na spleen w domu, z pozorem confortu... za granicą bardzo dostatecznym. Najczęściéj gospodarz pałacu najętego u jakiegoś pana jest zarazem kucharzem, mieści swych gości, stołuje, ciceronuje, robi sprawunki i... drąc potrosze forestyerów, na starość pałac kupuje...
Właśnie w jednym z takich gościnnych przytułków, w apartamencie pierwszego piętra, którego balkon wysunięty, oprócz dosyć smutnego widoku na sam plac Galeazzo Alessi dozwalał spojrzeć na zielone wierzchołki drzew Aqua-sola; o mroku wieczornym siedziało osób dwie... wprawdzie naprzeciw siebie i dosyć blisko, bo balkon był nie wielkich rozmiarów, ale tak zadumanych i tak jakoś nieszczęśliwych, że się zdawali nie wiedzieć o sobie.
Jedną z nich była piękna jeszcze, wspaniałéj postaci kobieta, ubrana w białą tyftykową suknią lekką, któréj śliczna dłoń podpierała czoło pofałdowane, ochmurzone, osłaniające oczów dwoje, z których jak z potrzaskanych kameów, tylko przepyszna została oprawa... Krój tych powiek, osada tych dwóch gwiazd zagasłych były jeszcze nieposzlakowanego rysunku... Nos kształtny, z wyciętemi nozdrzami dowodził rasy... którą i ręka znamionowała... ale gdy ta część twarzy pozostała jeszcze młodą i piękną, już na ustach zmęczonych wypisywała się starość... Usta były zapadłe, zaciśnięte... a dokoła nich drganie namiętności czy wybuchy cierpienia porysowały przyszłe fałdy... Usta te nie śmiały się już do życia, zamknęły się, wypiwszy z czary wszystko aż do dna jéj goryczy.
Czoło i oczy jeszcze świeciły jak szczyt gmachu ozłoconego słońcem zachodu... dół już otaczały mroki. W téj chwili zadumana kobieta zdawała się myślą przebiegać życie swe i opłakiwać je... Niekiedy z pod powiek spuszczonych wzrok jéj wybiegał ku naprzeciw siedzącemu mężczyznie, ale prędko powracał jakby przestraszony.
Towarzysz ten znacznie młodszy, blady, pogrążony w myślach, jakby chory i zżółkły, trzymał w ręku genueńskie Movimento, tylko co przyniesione znać i zadumał się głęboko czémś z niego zapewne zaczerpniętém. Ubrany po cywilnemu, miał minę tak wojskową, że nawet gospodarz domu, nie znając go wcale, z kolei mianował go próbując to Signor Colonello to Generale... Do obu tych tytułów dodawano Excellenza, z którą we Włoszech najniewinniejszy z ludzi rozminąć się nie może. Excellenza zresztą tak tu nie drogo kosztuje, że głodni na nią, mogą sobie pozwolić do syta używania téj słodyczy.
Od jak dawna ci państwo siedzieli tak na balkonie, nie wiem czy pamiętali nawet sami... Od Aqua Sola dochodziły dźwięki wojskowéj muzyki, od miasta niekiedy przygłuszony gwar portu i uliczek ciasnych... zdala odzywały się dzwony wieczorne... morze spało wygładzone jak zwierciadło... Gdzieniegdzie biały żagiel rybaka mknął po niém powoli...
W salonie już dwa razy Signor Giovanni chciał lampy zapalić, ale się lękał przez drzwi otwarte balkonu zwabić komary... wieczór przechodził w noc... gwiazdy złociste zapalały się na niebiosach... tylko w dole nad horyzontem... i morzem... jakby opar po dniu skwarnym... coś ciemniało...
Kobieta wstała pierwsza, podeszła po cichu i zbliżywszy się do towarzysza, uderzyła go po ramieniu.
— Co ci jest?... dla czegoś tak zamyślony — i smutny?
Mężczyzna zdawał się ze snu ciężkiego przebudzać — podniósł oczy przestraszone.
— Nic, nic mi nie jest! zadumałem się przypatrując temu szczęśliwemu krajowi... Co za niebo, klimat — i spokój... i swoboda!!
— Ale czy pewnie o tém niebie, klimacie i... swobodzie tylko myślałeś? spytała kobieta powoli biorąc z rąk jego Movimento...
To mówiąc wskazała mu w małéj gazetce jakiś ustęp paluszkiem i uśmiechnęła się z goryczą.
Mężczyzna się zarumienił, czego o mroku dostrzedz zresztą nie było można tak dobrze, ruszył ramionami i odparł... z pewnóm zająknieniem.
— Nie czytałem nawet!
— O! nie staraj się, uspokajając mnie, kłamać! kłamać przedemną! zawołała — ale ja czytam w tobie jak w księdze otwartéj, ja cię tak znam, iż naprzód myśl twą, nim się urodzi, odgadnąć mogę... Mnie nic nie oszuka.. Cóżby to była za miłość, coby nie mogła sięgnąć aż do dna duszy ukochanego i na jego uczuciu się omylić?
Signor Generale — miłość, jak ja ją pojmuję, to zlanie się dusz dwojga, to nieustanne przebywanie jednéj z nich w drugiéj, to wspólność myśli, uczuć, pragnień, nadziei i wiary... Mnie się zdaje, że moja jest taką, ale twoja — twoja nią nie jest...
Ty wiele kryjesz przedemną, nie przez nieufność może, ale z obawy pewnéj, z jakiegoś niewysłowionego wstydu a raczéj z trwogi, bym ja nie wszystko zrozumiała, a to, co ci jest świętém, nie wyśmiała może —!
O! jak mnie nie znasz!
— Ale ja! żadnych nie mam tajemnic — odparł mężczyzna żywo...
— Masz je... zawołała śmiejąc się kobieta — w twojém przekonaniu, a tego tylko nie wiesz, że najskrytsze tajemnice twe ja siłą jasnowidzenia kochanki czytam jakby ognistemi napisane były głoskami!
— Zlituj się, nauczże mnie co to jest?
— Chcesz? spytała, ale zawahała się zaraz. — O! nie — nie! trzeba cię zostawić złudzeniom, są rany, których niczyja ręka dotykać nie ma prawa, jeźli ich uleczyć nie może.
— Rany! rany!! przerwał uśmiechając się ale przymuszonym, niespokojnym śmiechem mężczyzna. Co za imaginacya! jam zdrów! ja ran żadnych nie mam na ciele ani na duszy.
— Więc milczę! westchnęła kobieta smutno. Są dziwne przeznaczenia w świecie, dodała po chwili. Spotyka się ludzi dwoje, wszystko ich łączy i pociąga ku sobie, czują się stworzonemi dla siebie... W pierwszych chwilach nic ich nie rozdziela... ale rodzili się każde w innéj kolebce, mówili innym językiem za młodu, przed innym klękali ołtarzem, los ich rodziny, rody, świat napiętnował nieprzejednaną nienawiścią... Ta nienawiść wciska się nawet w ich miłość... kochać się będą jak pies z wilkiem w chwili szału... a jutro, zagryść gotowi!!
Załamała ręce białe.
— Nie tak że jest?
Mężczyzna rzucił na nią okiem niespokojném, ale chciał w żart obrócić wymówkę i odezwał się śmiejąc:
— Pozwól Maryo Pawłowno, że to się chyba do nas dwojga stósować nie może. Jakiekolwiek pochodzenie moje, wychowałem się od dziecka w tym kraju co i wy, przyswoiłem sobie jego obyczaj, mowę... wiernie służyłem waszéj ojczyznie...
— Tyś rzekł! zawołała kobieta... Waszéj ojczyznie — ona twoją nie jest!
— Ja nie mam ojczyzny! rzekł z głębokim, mimowolnie z ust wyrywającym się smutkiem, mężczyzna. Ojcowie moi mieli ją i stracili, wczoraj jeszcze była świetną i wielką, dziś jest niewolnicą i...
Niedokończył.
— Mów, mów, przerwała milczenie kobieta teraz, ten jeden raz wyrwała ci się z ust prawda, która cię dręczy, któréj nie śmiesz wyjawić — ty kochasz Polskę... i dla tego mnie kochać nie możesz. Trup jéj leży między nami. Ile razy chcę się zbliżyć do twojego serca, czuję jego dotknięcie...
I teraz, mówiła dłonią trąc czoło palące — w téj chwili, siedząc tu obok mnie, na tym papierku wyczytałeś imię Polski, drgnąłeś cały... dusza i serce się tam przeniosły. Ciebie tu nie było... Stanisławie Karłowiczu, przed chwilą byłeś — w Warszawie.
Stanisław się boleśnie uśmiechnął.
— Być może, odparł — jestże to grzechem drgnąć, gdy mnie dochodzi jęk? Ale nie liczcie mnie do tych marzycieli niedołężnych, co się karmią złudzeniami, co na romansowych symypatyach Europy odbudowują Polskę... jam sługa cara, mundur mi przyrósł do ramion od młodu... jam syn umarłéj... nie żywéj Polski,
— Ale marzysz, że ona z grobu powstanie...
— Byłożby to grzechem wierzyć w Boga? spytał po chwili z pewnym wybuchem niecierpliwości Stanisław... Według mnie nicby to wielkości Rosyi nie ujęło... Ale Maryo Pawłowno, poruszyliście przedmiot dla mnie przykry, nie wiedząc może jak on zrani...
— Dajmy pokój temu! dobrze! przyznaj tylko, że umiem czytać w myśli twojéj.
— Niezupełnie dokładnie — odparł mężczyzna — bolałem nad tém, co się dzieje w Polsce. Ofiary! znowu ofiary! i zawsze bezskuteczne...
— A pocóż walczycie z Rosyą?
— Ja? spytał Stanisław.
Kobieta mu pogroziła palcem — on ruszył ramionami.
— Nie miałżebym prawa nawet użalić się nad ich losem...
— Ale ja nie odejmuję ci żadnego prawa, Stanisławie Karłowiczu, oprócz jednego, prawa poświęcenia siebie... Bo czyniąc to, poświęciłbyś mnie razem...
Jenerał wstał, ruszając ramionami i śmiejąc się.
— Mam ochotę pójść włożyć mundur — rzekł, bo po cywilnemu zapominasz się, że przecie mam szczęście liczyć się do głównego sztabu JCMości.
— O! zaśmiała się kobieta.
Rozmowa byłaby może tak przeciągnęła się mimowoli jenerała, gdyby w téj chwili Marya Pawłowna nie rzuciła się przestraszona z balkonu, posłuchawszy chwilę i nie pobiegła szukać gospodarza, z widoczną trwogą, nie zrozumiałą dla pozostałego na balkonie mężczyzny...
Na dole słychać było rozmowę...
Il Signor Generale? — Excellenza i jakiś głos obcy, łamana włoszczyzna, zdawały się oznajmywać gościa. Właśnie te pytania, które Marya Pawłowna posłyszała pierwsza, przeraziły ją i pognały do przedpokoju dla przestrzeżenia, aby nikogo nie przyjmowano. Ale już było za późno... Właśnie gdy wchodziła na próg, na drugim ukazała się wyświeżona, uśmiechnięta, nienawistna twarz Arsena Prokopowicza.
Jenerałowa cofnęła się, nie mogąc ukryć nieukontentowania i przestrachu... Przybyły śmiał się jak student, który dobrego figla wypłatał. Postąpił ku niéj, z przesadzoną grzecznością ją witając.
— A! Maryo Pawłowno! rzekł rękę kładąc na serce — od dobrych przyjaciół nigdzie się ukryć nie można. Nie prawdaż? Już czyście mi radzi czy nie pozwólcie, bym was tu powitał... Wiedziałem dobrze iż mnie przyjmiecie jak najnieznośniejszego z natrętów — ale.... —
— Dajcież pokój ironii — przerwała jenerałowa... znaleźliście nas, ścigali, macie przyjemność narzucenia się nam, zwyciężyliście, cieszcie się — i bywajcie zdrowi. Le tour est fait!
— A! za pozwoleniem! jużciż rękę waszego towarzysza podróży, o którym nie wątpię, że się tu musi znajdować — uścisnę... Nie wypędzicie mnie tak nielitościwie...
— Doprawdy — załamując ręce, wołała wracająca do salonu, w którym już znalazł się Stanisław Karłowicz — jenerałowa. — Arsen Prokopowicz jest najwprawniejszym z urzędników trzeciego oddziału... Odkryłby na dnie morza ziarno piasku... gdyby mu kazano... Nie wiem, czy byliście kiedy z okrętem zmuszeni przystanąć w Civita-vecchia. Moglibyście tam zobaczyć chłopców, którzy coś nakształt waszego robią rzemiosła. Czołno podpływa pod statek... podróżni rzucają karliny i centezimy... chłopcy dają nurka i łapią je, nim do dna doleciały.
— Z tą różnicą, dodał chłodno Arsen Prokopowicz, że sługa wasz łapie perły i brylanty...
Ale na ten raz, rzekł po chwilce, to istny przypadek... Zachciało mi się zwiedzić Korniszę... po drodze spoczywałem w Genui... Wtém słyszę głos, głos, jakiego drugiego na świecie nie ma, znany mi... głos, którybym rozeznał wśród tysiąca... I oto — jestem...
Jenerał sztywno i kwaśno go witał.
— Traf w istocie najosobliwszy, bo tu nas znaleść, nawet w Genui będąc nie łatwo... Któż z podróżnych zagląda na plac Galeazza?
— Nie wiecie chyba, że jestem archeologiem... pod bokiem zaraz stoi ów starożytny kościołek... daléj na Sarzana idąc, przecie musiałem Carignanę zobaczyć, a że tu kąpiele morskie biorą się w wannie, bo morze służy do czego innego... należało... pójść na Piazza Sarzana; chcąc tam być, nie podobna minąć waszego balkonu...
— Bałamucisz, Arsenie Prokopowicz, musisz stać u Federa lub w przeciwległym hotelu... a ztamtąd droga nie tędy.
— Dla ciekawego turysty?
— A odkądże nim zostałeś? spytał jenerał.
— Dostawszy dymisyą
— Wy, dymisyą — zaśmiała się jenerałowa — wy, a cóżbyście robili bez służby? mogliżbyście wyżyć bez raportów, bez przedpokojów, bez pensyi i bez... pokłonów...
— Stanowczo, Maryo Pawłowno — widzę, że chcecie mnie zniecierpliwić... zawołał przybyły, ale powiadam wam, że jestem zbrojny w tak żelazną cierpliwość, iż znoszę wszystko i łykam jak struś — nic mi nie szkodzi...
Po mojéj śmierci, jeźli doktor raczy wyegzaminować wnętrze, znajdzie tam ciekawe zabytki.
— Nie, bo wy strawicie wszystko — nawet... pogardę.
— Czym zasłużył na nią? spytał gość.
— U mnie... żywo odezwała się jenerałowa, dziś szczególniéj... Jak można się było ośmielić mnie, nas aż tu ścigać?
— Ale na Boga! jam o tém nie myślał... ścigam trochę powietrza i odpoczynku... nikogo więcéj...
— Jeżeli nie wy — odrzekła kwaśno Marya Pawłowna, postrzegłszy znaki, które jéj dawał jenerał — to los jest dla mnie nielitościwy.
— Ale ja zupełnie pojmuję, tłómaczę, uniewiniam zniecierpliwienie wasze na widok petersburgskiéj twarzy, Maryo Pawłowno — mówił Arsen — i wierzcie mi — usunę ją wam z przed oczów — co najrychléj. Przecież nie po to się jedzie do Genui, ażeby tam trafić na Arsena Prokopowicza...
Znajdziemy się w Petersburgu — to nas nie minie —
Tylko wy mnie za surowo sądzicie — mówił daléj — ja jestem wcale nie zły człowiek... Wcale nie dawno temu uratowałem życie takiemu bliźniemu, który od urodzenia klął Moskalów.
— Wy?? rozśmiała się jenerałowa.
— Jak was szanuję i czczę... mówił Arsen... Wy sądzicie, że los tylko jenerałami i ekscelencyami się zajmuje i im tylko zsyła szczególne przygody... Tymczasem prosty radzca kolegialny może być od kapryśnego trafu wybranym na bohatera i zbawcą ludzkim...
Nigdybym nawet nie sądził, żeby mnie los przeznaczał do takich funkcyi.
— Prawda, bo was stworzył na inne cele — szepnęła Marya...
— Ale nikt przeznaczenia nie uniknie. Włóczyłem się po Szwajcaryi... wracam po nocy z Chamonix i napadam na co? na młodego jegomości, który zrobiwszy testament, zrzuciwszy surdut... skacze głową w przepaść. Ja go za kark... i ocaliłem mu życie.
— Aby się dłużéj męczył? spytała kobieta.
— Być może, ale temu ja nie będę winien, odparł Arsen.
Wiecie jenerale — dodał zwracając się ku niemu... był to ziomek wasz... a kto wie? może nawet i krewny... Na pugilaresiku... stało nazwisko Albina Zbyskiego.
Mówiąc to Arsen, spojrzał tryumfująco po przytomnych, jenerałowa zbladła, jenerał zarumienił się i odparł zimno.
— Nie wiem...
— Jak mówicie? drzącym głosem zmienionym spytała kobieta... Albin?...
— Tak jest, piękna pani... mówił nielitościwy przybysz, napawając się wrażeniem, jakie wywarł... Był to niejaki Albin Zbyski. Przewrócona głowa jak to u nich wszystkich Polaków... Spojrzał na jenerała, który nie drgnął.
— Najosobliwszych ten człowiek doznał awantur — ciągnął daléj — był za spisek skazanym do Nerczyńska... w Moskwie z lazaretu z pomocą jakiéjś pięknéj nieznajoméj uciekł..
Spojrzał na Maryę Pawłownę, któréj twarz zbladła strasznie.
— Miał nawet dosyć pieniędzy na drogę... ale go złapano i odarto... Wydobył się za granicę... i tu już, bliskim będąc głodnéj śmierci... chciał sobie życie ukrócić, gdy pochwyciłem go za kark.
— I cóż się z nim stało? usiłując okazać zupełną obojętność, mówiła Marya Pawłowna.
— A! czyn heroiczny obowiązuje przecie — wyrzekł Arsen, musiałem stanąć na wysokości moich przeznaczeń. Los tak wiele zrobił dla mnie, że i ja coś uczynić musiałem przecie, aby okazać się godnym jego faworów.. Opatrzyłem go w fałszywy paszport, pieniądze i nadmuchawszy dobrze, wyprawiłem go — do Polski.
Słuchający milczeli, po marmurowych ich twarzach mógł czytać szyderca, że się zemścił. Jenerałowéj łzy się kręciły w oczach, mężczyzna stał jak słup, ale błysnął raz wzrokiem tak strasznym ku gościowi, że w nim zdawała się być groźba śmierci... Arsen Prokopowicz mimo odwagi, jaką miał, doznał na chwilkę strachu jakiegoś niewytłómaczonego.
Milczenie złowrogie panowało dosyć długo. Jenerał pierwszy je przerwał.
— Jeźli myślicie, rzekł powoli, trzymając głos na wodzy, iż opowiadaniem o losie mego imiennika zrobicie mi wielką boleść, mylicie się, Arsenie Prokopowiczu. Powinniście byli wiedzieć, żem zerwał stósunki z rodziną, i że to, co się tam dzieje w Polsce, wcale mnie nie obchodzi.
— Tak dalece o tém wiem, odparł przybyły, iż i to mi jest wiadomém, że własnéj matce odmówiliście ratować stryjecznego brata..
Jenerał milczał.
— Przyznam się, że już daléj heroizmu i zaparcia się posunąć trudno, kończył mówiący — ale ów brat... stryjeczny? nieprawdaż?
— Dajcież już pokój — gniewnie i nakazująco zawołała jenerałowa — dosyć tego wszystkiego... Zostawcie nas w pokoju...
— Ale wieczorem tylko można żyć w Genui — chcieliżbyście mnie tak rychło wypędzić, nie spytawszy o nowiny z Petersburga, z Polski? Ja mam najświeższe.
— Możemy się ich domyślić, jeżli z niemi do nas spieszycie — odezwała się Marya.
— Nie są złe wcale... mówił, na nią nie zważając Arsen. Rosya... tą razą wyjdzie z tryamfem, ręczę wam... Cesarz będzie zmuszony powołać siły nowe... Dość już tego panowania Polaków i Niemców, naród się ocyka do życia... lud chce ważyć na szali swych losów.. Mamy swobodę druku lepszą niż we Francyi, nią dorobimy się innych... Polskę buntowniczą zmusimy do wybuchu i krwią zalejemy ten pożar. Od razu odkrywam cały plan, nie obawiając się głosić go — jest on już dziś jawny... Polski nic już nie powstrzyma na pochyłości, z któréj leci. Jeźli będzie potrzeba, my ją popchniemy jeszcze...
Śmiał się dziko, spoglądał na jenerała, na pogardliwie i dumnie stojącą naprzeciw kobietę, zacierał ręce...
— Przepraszam was jenerale, moglibyście się obrazić tém, com powiedział, że dosyć panowania Polaków, ale to się was nie tyczy, ja do nich was nie liczę. Wy, jak Sołłohuby, jak Larscy, jak Sokolniccy, jak tylu innych jesteście już prawym Rosyaninem... nie prawdaż? Lada dzień zobaczymy się w cerkwi! a Zbyskoj brzmi nawet lepiéj niż Zbyski!
Jenerał nic nie odpowiedział, z gry tylko jego fizygonomii znać było, że się hamował całą siłą.
— Niewiem, co pocznę, rzekł zwolna, ale jestem pewny, że może lepiéj służyłem Rosyi niż wielu, co się jéj synami urodzili...
Chciał mówić daléj, wstrzymał się, spuścił głowę, zamilkł. Arsen Prokopowicz radby był dłużéj jeszcze nasycać się zemstą przygotowaną choć niezupełną, ale wreszcie postawa jenerałowéj, milczenie obojga zmuszało do odwrotu, wstał i zaczął się kłaniać.
— Nie miejcie mi państwo za złe, że im miłą przerwałem samotność, mówił zwolna, cofając się ku drzwiom. Przecież czasem i we dwojga nudzić się można a rozrywka nie zawadzi... Przyznaję się, że długo wprzódy, nim się ośmieliłem tu wnijść, patrzyłem, jakeście państwo siedzieli naprzeciw siebie milczący. Byłbym przysiągł, że się wyczerpało przedmiotów do rozmowy i że będę pożądanym gościem...
Marya Pawłowna, postanowiwszy sobie nie przeciągać rozmowy, odprowadzała go wzrokiem pogardliwym. Jenerał bawił się dewizką od zegarka.
— Ja jutro wracam do kraju — rzekł uparty gość w progu — może mi dacie polecenia jakie? Dość mam już tych podróży... Dobranoc...
Wysunął się tak, nie otrzymawszy odpowiedzi, wkrótce potém słychać było zamykające się drzwi. — Marya Pawłowna padła na krzesło, zakrywając twarz ręką.
— Tak nikczemnéj istoty nie tylko w życiu nie spotkałam, rzekła cicho, alem nie marzyła, żeby istnieć mogła!!
Stanisławie — dodała — po téj rozmowie czuję, że dłużéj za granicą w takiéj chwili pozostać nie podobna! On wraca! on pospieszy szkodzić tobie, a dziś, gdy mnie tam nie ma, gdy samo imię polskie budzi podejrzenia... któż wie, co zrobić może. — Chcesz? jedziemy!
Oczy jenerała zaświeciły, pochwycił ją za rękę.
— Chciałem cię na to namawiać, choć może nie z obawy, aby mi mógł zaszkodzić, znają go nadto.
— Więc jedźmy...
— Choćby jutro...
— Jedźmy... Włochy mi się sprzykrzyły, człowiek wszędzie przynosi siebie... a troski zgubić nie może...
Stanisław swobodniéj odetchnął, lice mu się rozjaśniło, uśmiech jego nie uszedł baczności kobiety — westchnęła widząc go uradowanym... choć dziwnie tłómaczyła sobie powody wesela...
— Ten człowiek nigdy nas ścigać nie przestanie — mruknął jenerał...
— Czekaj — wróćmy tylko — odpowiedziała Marya Pawłowna, marszcząc brwi, wyczerpała się moja cierpliwość — i ja może się zemścić potrafię... Zobaczymy!!


Komukolwiek się trafiło przeglądać z uwagą długi szereg wizerunków, pochodzących z epok różnych, łatwo mógł zauważać, że każda epoka ma swe typy właściwe. Twarz ludzka odbija czas, na który patrzyła, którego boje ją stworzyły. Strój, włos, sam wyraz rysów napiętnowane są tak żywotem, nasiąkłe nim, iż wpatrzywszy się w nie, prawieby z nich ducha i historyą czasu przeczytać można. W konającym gladiatorze na Kapitolu, gdy się go obok leżącego posągu Agryppiny postawi — wypowiadają się dwojga narodów cywilizacye — tu heroizm barbarzyński, tam zdegenerowane wykształcenie; postawmy XVI wieku portret sławny, znany pod imieniem Borgii, obok peruki niemieckiéj z końca XVII wieku, pastel pani Pompadour przy złomku greckiego starego marmuru...
W bliższych siebie nawet okresach różnice życia, przeznaczeń, doli i myśli nacechowane są wyraziście... Polak końca XVIII wieku nie wygląda tak jak ostatni kontuszowiec z XIX... a emigracya z roku 1881 wcale nie jest do emigracyi z 1864 podobną. W samych twarzach czuć przeżytą epokę, wypiętnowały się na nich idee... oczy patrzą inaczéj, usta się śmieją odmiennie, a troska, po wsze czasy jedna, inaczéj orze ich czoła... Uwagi te mogłyby były przyjść każdemu, znajdującemu się w salonie pewnym w Warszawie, jesienią 1862 r. Zgromadzone w nim osoby stanowiły liczną rodzinę i pokrewnych... w rysach obliczów było coś jednoczącego je, jakaś harmonia świadcząca, że były téż jeszcze myśli i uczucia im wspólne... ale każda z twarzy była innéj epoki świadectwem.
Jedno z pierwszych miejsc u stołu nakrytego do herbaty zajmował mężczyzna siwy, stary, ale krzepki jeszcze i z wzrokiem ognistym. Trzymał się on prosto, sztywno niemal, włos miał ostrzyżony krótko, wąs twardy do góry poddarty, ufarbowany nieco... Suknia na nim szczelno opięta, kroju skromnego, miała przy guziku wstążkę legii, virtuti i medalu św. Heleny... Palił fajkę z długiego cybucha, a ręka, która go podtrzymywała, była silna i żylasta, znać wyrobiona pałaszem i cuglami, które nosiła długo. Począwszy od czoła do środka prawego policzka przez twarz tę ogorzałą i pomarszczoną znać było pałaszowe cięcie, ogromne, zabliźnione, które raczéj zdobiło ją niż oszpecało. Oko jakimś cudem zostało całe...
Naprzeciw na krześle siedział nieco młodszy podobny nieco do pierwszego mężczyzna, mniejszego wzrostu, krępy, przysadzisty z wąsem także, ciemnym jeszcze i bakenbardami starannie podgolonemi w półksiężyce. Jak pierwszy na szyi miał chustkę na wysokim halstuchu zawiązaną, trzymał się wyprostowany i obracał z żołnierska. Palił powoli i uważnie cygaro, z którego kiedy niekiedy dobywał troszkę sinawego dymu.
Nieco daléj stał oparty o stolik młody piękny mężczyzna, ledwie dwudziestokilkoletni, którego czoło promieniało jakimś zapałem, dumą, odwagą, zuchwałém niemal wyzwaniem rzuconém życiu. Patrzał on na dwie siedzące opodal kobiety i jak inni był milczący, ale wyraz twarzy mówił wiele. Nie bez pewnego poszanowania spoglądał na dwóch starszych, ale w uśmiechu przylgłym do jego ust przebijała się niby litość jakaś. Zdawał się mówić — przeżyliście się starzy poczciwce... teraźniejszość do nas należy.
Na kanapie siedziała z pończoszką w ręku smutna, znajoma nam już z Petersburga pułkownikowa Zbyska... Cała zdawała się zajęta robotą, chociaż machinalny ruch rąk odbywał się bez pomocy myśli. Niekiedy kończące drut i wysuwając go westchnęła, zatrzymała się... a po chwili, jakby szukając roztargnienia, powracała do pończochy.
Przy niéj na chwilkę tylko była przysiadła oczekując podania samowaru panienka... typ polski... którego, niestety, żaden artysta jeszcze pochwycić nie umiał — nawet Grottger.. tknąć go unikał.
Kobieta polska w całym rozkwicie i blasku młodości jest zupełnie inną od spotykanych po szerokim świecie... Taką ona była — choć dziś — dziś niestety, więcéj już mamy dziewic europejskich i lalek z żurnalu niż tych panien, któreśmy znali za młodu.
W Polce wdzięk, naiwność, uczucie łączyło się z rozsądkiem prawie chłodnym, umiała być najpraktyczniejszą z istot i największą bohaterką... Jéj heroizm nie miał w sobie nic komedyanckiego, był swobodnym i naturalnym — nie wątpił o sobie, szedł śmiało z podniesioném czołem, ale był tak potężny, że się powiększać i ubierać na pokaz nie potrzebował. Znać było w téj dziewicy córkę kilku pokoleń chrześciańskich rodzin, żon rycerzy, Rzymianek Północy, co len przędły i grodów broniły.
Do téj piersi i serca nigdy cierpienie nie zastukało na próżno, nigdy szlachetne uczucie nie obiło się o nią bez odbrzmienia.
Ale po cóż zciemniać teraźniejszość, malując czego już nie ma!
Siedząca przy pułkownikowéj panienka podobną była do skreślonego obrazu — była piękną ale zarazem straszną. Płoche serce nie przylgnęłoby do niéj, takim tchnęła majestatem... Czytałeś z jéj głębokiego wejrzenia, że serce, co przez nie mówiło, raz się dać miało — na zawsze.
Dziś w oczy naszych niewiast przeszedł ten niepokój żywota, to szukanie wrażeń, ta życia ciekawość i nienasyt wiekuisty, który pożera kosmopolityczną płeć piękną — z wejrzenia naszéj panienki błyskał promyk wiary, nadziei i rezygnacyi szczęśliwéj. Znać ani zanadto spodziewała się od życia, ani okupić chciała drobinę szczęścia — zboczeniem z drogi wytkniętéj. Na ustach miała ten uśmiech błogi, który u stóp ołtarza, w więzieniu, przy łożu chorego, na kobiercu ślubnym, nigdzieby nie był nadto, nigdzieby się kryć nie potrzebował...
Towarzystwo z tych pięciu osób złożone w téj chwili milczało, po twarzach można było zmiarkować, że umilknienie sprowadziła jakaś zdań różnica. Nie chcieli mówić, by się nie drażnić wzajemnie. Tylko młodzieniec niespokojny czekał na nowo mającéj się rozpocząć rozmowy.
Kobiety spoglądały to na siedzącego na kanapie z cybuchem wojskowego, to na jego towarzysza ukradkiem...
Mężczyzna, siedzący na kanapie, skończył fajkę, postawił cybuch i półgłosem zanucił niewyraźnie.
— Jeszcze Polska nie zginęła...
Młody chłopak się rozśmiał.
— A widzi stryjaszek... a co? zawołał — cóż znaczy mazurek Dąbrowskiego, jeźli nie potwierdzenie mojego przekonania — Polska nie zginęła i zginąć nie może.
— Alboż asindziéj to myślisz, że ja o Polsce wątpię? Toś mnie nie dobrze zrozumiał i wątpię o was i o waszym zdrowym rozsądku a nie o zbawieniu Polski. — Polska — mój panie Władysławie to idea — a idee nie umierają... Tylko że ja nie mam was za zdolnych do poddźwignięcia jéj ciężaru..
— Tak! tak! stryjaszkowi potrzeba koalicyi Europy, albo olbrzyma Napoleona I, któremu synowiec nie dorósł do kolan. Ten jest może rozumniejszy, tamten miał czego rozum nie daje — geniusz! Stryjcio nie rozumie wojny bez regularnego wojska, artyleryi, sztabu, kasy, magazynów... a my...
— A wy jesteście des blancs-becs, Mości Dobrodzieju... przerwał stryj. — Co z wami gadać, kiedy jesteście zarozumiali nad wszelkie pojęcie, a zarozumiałość staje wam za wszystko czego wam braknie.
— A wie stryjcio co nam ją daje?
— Co? spytał stary, kiepskie szkoły i pieszczone wychowanie.
— Nie, stryjciu — potężna miłość ojczyzny... Ona cuda czyni dla nas możliwemi.
— Cuda! cuda, ale sac à papier, cudów nie ma na świecie, zawołał wojskowy... wszystko idzie porządkiem pewnym, tylko stare baby... (aj, do djabła! pułkownikowo!) tylko stare kucharki, chciałem powiedzieć, na loteryą stawiają...
— Dajżebo pokój, mój Władziu, przerwał drugi mężczyzna, brygadyer ma słuszność. Myśmy w roku 1881 mieli wojsko i jakie wojsko!! bah! armaty, stolicę... cały naród — a
— Jak to cały naród — przerwał ogniście Władysław — ludu, państwo nie mieliście nigdy.. W roku 18381 nie brał on najmniejszego udziału w powstaniu i wojnie... Rozgrzewały go wojska... dworskie czeladzie szły przez naśladownictwo panów, ale serca w tém nie było — bo niewolnik nie bije się o pozostanie w kajdanach.
— No! no! i posłuchaj go co plecie! oburzył się brygadyer — no! jakże się z nimi zrozumieć! To są demagogi! Lud! naród, tere fere. Sacré nom de Dieu... ten do Sasa ów do lasa. Jak tylko z téj beczki poczynacie, nie ma co i gadać.
— Za Kościuszkowskiéj rewolucyi, mówił śmiejąc się Władysław — był choć Bartosz Głowacki, a w roku 1831...
— Dosyć już tych rozpraw doprawdy, przerwała wstając panna. Władzio... inaczéj widzi, papa inaczéj, stryj inaczéj.
— A wy? spytał brygadyer.
— My! rozśmiała się panienka... to do nas nie należy.
— Tak! tak! powinnoby to do was nie należeć, powinnybyście szarpie dłubać i modlić się, zawołał stary — ale wy z nimi razem spiskujecie, a wasze oczy niebezpieczni rewolucyoniści! Jeżeli się głupstwo jakie zrobi... wy przynajmniéj tyle będziecie winne, co oni...
— Tatku najukochańszy, najdroższy, my nie mięszamy się do niczego... ale...
— Tak! tak... ale jesteście wszędzie! ot nalewałabyś herbatę. Pani pułkownikowa... czeka.
— Ale mój brygadyerze — ocknęła się pułkownikowa... ja o herbacie nie myślę.
Panna Michalina pobiegła do samowaru spiesznie, po drodze pocałowała ojca w rękę, szepnęła coś panu Władysławowi... i znowu posępne w salonie zapanowało milczenie.
Brygadyer westchnął głęboko i zbliżył się de pułkownikowéj.
— Moja Mościa Dobrodziejko... rzekł spokojniéj, człowiek do pewnego czasuby żyć tylko powinien... gdy się wszystko do koła niego zmieni, gdy przestaje rozumieć, czuć, co się dzieje, godzić się z otaczającém, Pan Bógby mu winien zesłać śmierć. Nic smutniejszego nad przeżycie swoich czasów. Stracić ludzi, przyjaciół, rodzinę — a! to nic jeszcze, ale potracić myśli wątek, stać obcym wśród tego, co się dzieje, zgorżkniałym, w opozycyi z dziećmi, z wnukami, z wiekiem... to życie zatruwa!
Przyznaję się, że oto właśnie tak prawie jest ze mną, ja tego nowego pokolenia z krwi naszéj nie rozumiem. Oni myślą wedle innych prawideł, argumentują inaczéj i postępują téż wcale różnie...
Cóż już na tym świecie robić!
Westchnął.
— Mnie się zdaje, kochany brygadyerze, odezwała się pułkownikowa, że trochę za gorąco rzeczy bierzecie, trochę ich sądzicie za surowo, trochę za mało macie wiary w ich siły.
— Ja! żadnéj nie mam! przerwał brygadyer. Wszystko to samopaśnie wyrosło, bez subordynacyi, napoiło się tą polewką niby naukową, którą przyrządzają Moskale, nauczyło się, nienawidząc ich, nieszanować żadnéj władzy, nawet swéj własnéj... w mózgach się im poprzewracało!
I co z tego dobrego być może!
— Ale kochamy brygadyerze, usiłowała łagodząc go — pośredniczyć pułkownikowa... doprawdy tak źle nie jest...
Możecie się dziwić wy, co pamiętacie wszystkie poświęcenia i prace dla ojczyzny, Bar, Kościuszkowską, Legiony, Napoleońskie wojny, rok 1831, że młodzież rwie się także poświadczyć, że jest polską, że i ona chce walczyć?
— Z czém? z kijami? zawołał brygadyer, bez znajomości wojskowego rzemiosła? Ale do stu tysięcy kaduków, żyjemy, moja Dobrodziejko, w wieku, w którym najgorętsza miłość ojczyzny dobrego sztućca i gwintowanego działa nie zastąpi...
Lud powołają! co oni z ludem zrobią? lud ciemny i pójdzie za nimi dziś a jutro z Moskalami...
— Ależ jeszcze nie ma dotąd rewolucyi... i... rzekła pułkownikowa, może nie być wcale...
— Nie może się bez niéj obejść! zawołał śmiejąc się gorżko brygadyer — nadto ona Moskaliskom na rękę... Zrobią ją sami, jeżeli my nie potrafimy. Im w to graj! Myślicie, żeśmy ślepi i nie widziemy, do czego to idzie! Oni zakrywają oczy, udają, że nie widzą, komedye grają, że słabi... czasem chcą nas przekonać, że stchórzyli... ale widocznie pchają do awantury... i śmieją się po cichu.
— Stryjby tego nie mówił, przerwał gorąco Władysław — gdyby wiedział to, co my wiemy.
— Naprzykład? spytał brygadyer...
— Nie wszystko da się mówić głośno, ale mogę zaręczyć stryjowi, że Moskale swoję także pieczeń myślą upiec u tego ognia i że idziemy — w porozumieniu z nimi.
Brygadyer parsknął od śmiechu.
— O mój chłopcze kochany, zawołał — jak wy krótką pamięć macie, czy was historyi uczono! Przypomnijcie sobie, ile to razy oni byli z nami i jakeśmy na tém wychodzili! Byli ze Szczęsnym... byli ze wszystkimi, którzy się na lep ich przyjaźni wziąść dali. Są z panem margrabią... są z wami... są zawsze, gdzie zdradzić i oszukać się spodziewają. Nie zmienił się ich charakter narodowy, nie wyszlachetnieli wcale, ci sami są, co poprzysięgali, że nie myślą o rozbiorze i zaręczali całość Polski w wigilią pochłonięcia. Podstawą ich charakteru jest chytrość i zdradliwość... fałsz... Nigdy dobréj wiary... Cnotę praktykują dla oka, występek pełnią przez posłuszeństwo, pięćset lat uczyli się łgać i kłamać... i z tego nie wyjdą.
— Rozróżnijmy rząd od ludu.
— A gdzież tam lud? spytał brygadyer — i któż ten lud wychowuje i moralizuje, uczy, kształci jeżli nie rząd, co weń przelał całego ducha swego?
Władek uśmiechnął się z politowaniem nad zaślepieniem stryja.
— Niechże mi wolno będzie raz w życiu stanąć w obronie Moskali, odezwał się — przecież to ludzie, przecie między nimi są liberalni, postępowi...
Croyez-y et buver de l’eau! rozśmiał się brygadyer.
— Herbata nalana i dosyć polityki, stukając w stół łyżeczką poczęła nawoływać panna Michalina — a ponieważ ja jestem gospodynią, proszę o inną rozmowę. Tatko mi się wieczorem nagniewa, nadraźni, potém w nocy źle śpi i będzie jutro chory... Dosyć tego.
Pułkownikowa zbliżywszy się, pocałowała ją w czoło.
— Moja ty gosposiu, rzekł weseléj, zasiadając do stołu wojskowy — będziesz prawdziwie mądrą, jeżli potrafisz teraz politykę wypędzić z salonu, choćby na pięć minut...
Ale proszęż cię... ty z rana politykujesz w kościele, śpiewając — Boże coś Polskę, nosisz żałobę... twoja garderobiana także... Ignacy lokaj podobnie... nie ma dnia bez manifestacyi i demonstracyi i chcecie, żebyśmy o polityce zapomnieli.
— Tatku, szepnęła całując go w rękę panna Michalina, czyż patrząc na to i z twoich oczu łza nie pociekła, i z twéj piersi nie dobył się śpiew...
— A! tak! dziecko moje — rzewnie ozwał się stary a jakżeż serce polskie téj pokusie oprzeć się potrafi... Mój Boże, Misiu, gdy na Krakowskiém strzelano do ludu, widziałaś, że wybiegłem. Uczuciu, jakie w nas jest, żaden rozsądek oprzeć się nie potrafi. Ale do czego to wszystko prowadzi?
— Do zmartwychpowstania Polski, zawołał rękę podnosząc Władysław... my ją krwią naszą okupim...
Misia i pułkownikowa dały znak młodemu chłopcu, aby stryja nie draźnił. Ojciec milczący potwierdził rozkaz ten niemy, Władek zamilkł...
Brygadyera czoło odziało się smutkiem, rzekłby kto, że przyszłość oglądał... nie mówił już nic...
Panna Michalina umyślnie zwróciła rozmowę na rzeczy obojętne.
Zdawało się, że wszystko skończone, gdy milczącemu i zapijającemu herbatę ojcu Władzia, który się do rozmowy nie mięszał, starszy brat, pan brygadyer położył rękę na ramieniu.
— A ty stary... wojaku z 1831, gdy ja się z twoim synem ścieram, umyślnie milczysz, czy co? mógłbyś mnie ojcowską powagą podeprzeć?
— Niechcę z własném dzieckiem wojować, rzekł milczący.
— A może ty także marzysz jak on? spytał brygadyer.
— No, nie — odezwał się żołnierz z r. 1831, ale ja jestem więcéj pobłażający, bom pamiętny naszych uniesień, wzięcia arsenału i nocy listopadowéj... a — prawdą i Bogiem sądzę, że cała ta wrzawa rozejdzie się niczém. Wielopolski ma energią... niedopuści. Nahałasują, nademonstrują i pójdą spać.
Władzio się uśmiechnął — ale przeciwko ojcu nic nie odpowiedział.
— Stryjaszku — zawołała Michalina — powinniście dać fant, znowu ta polityka.
— Twój ojciec zaczął a nie ja! rozśmiał się zagadniony — a ja milczę.
W téj chwili pan Władysław, pospiesznie skończywszy swoję herbatę, podziękował pannie Michalinie za ofiarowaną drugą filiżankę, wstał i zabierał się do wyjścia.
— A to dokąd? zapytał ojciec.
— Mam pilny interes... szepnął.
— Zmiłuj się, godzina dziesiąta... idziesz? dokąd?
— Nie wychodzę... muszę tylko być u siebie, bo ktoś ze znajomych przyjdzie do mnie... muszę.
Ojciec ruszył ramionami.
— Ale co ty chcesz — wmięszał się stryj, to są puszczyki żyjące w nocy... spiskują... no... no... pojedziesz jeszcze na Sybir jak Albin...
Na to imię Władysław bystro spojrzał na stryja, pułkownikowa westchnęła.
— Dobrze, że stryj o nim wspomniał, byłbym może nie powiedział państwu, że — że — mam właśnie o nim wiadomość.
Pułkownikowa zerwała się, potrącając filiżankę, odsuwając krzesło.
— A! nielitościwy! niegodziwy! i nie mi nie mówisz — czy to się godzi. Ty wiesz jak ja go kocham. Chyba co złego cię doszło.
— Owszém, owszém, dziwnie jakoś uśmiechając się rzekł żywo Władysław, mogę pani pułkownikowéj zaręczyć, że Albin naprzód w Moskwie zatrzymany tajemniczym sposobem uszedł... Miał wprawdzie wiele trudności... bo go byli pochwycili... ale dostał się za granicę... i...jest wolny!
Pułkownikowa ręce załamała z radości.
— O zwiastunie dobréj nowiny! zawołała — ale czyż to pewno? czy pewno? tyle bajek plotą.
— O! że to co mówię jest najlepszą prawdą, mógłbym potwierdzić nawet przysięgą.
Tu mówiąc zawahał się, wstrzymał, chciał może powiedzieć więcéj, patrząc na rozjaśnione szczęściem lice pułkownikowéj, ale umiał zapał powstrzymać. Zbliżył się, ucałował jéj ręce... i zabierał żegnać.
Biedna kobieta szła wszakże za nim do drugiego pokoju.
— Mój panie Władysławie — mówiła — chwytając go za ręce — przecież mnie powiedzieć możesz zkąd o tém wiesz? przecież ja nie zdradzę! Jeżli chciałeś przysiądz, musisz mieć pewność.
— Najzupełniejszą — odpowiedział młody człowiek — za to ręczę.
— Ale powiedzże mi...
Władysław obejrzał się, postąpił krok... chciał znowu mówić coś więcéj i znowu coś go wstrzymało.
— Ty bo mi nie chcesz wszystkiego powiedzieć! nagliła pułkownikowa.
— Bo nie mogę! szepnął Władzio...
— Mnie!!! dodała z takim wyrazem wyrzutu, błagania i uczucia głębokiego kobieta, że chłopak się prawie zawstydził. Zmięszany począł ją całować po rękach.
— Daruj mi pani!
— O nie! nie! nie mogę ci nieufności przebaczyć... Albin... gdzie jest Albin...
Władzio potarł czoło ręką, myśłał.
— Nie mógłem przecie powiedzieć tego przy wszystkich... niepotrzebnie straszyć i niepokoić... ale daj mi pani słowo, że niepowiesz nikomu.
— Ja ci przysięgam... nawet Misi —
— Albin — jest tutaj! szepnął Władysław. Pułkownikowa zatuliła mu usta ręką... a po chwili padła bezsilna na krzesło.
— Ale to szaleństwo — poczęła głosem stłumionym... On! tu! gdzie go znają wszyscy? gdzie może go lada policyant poznać, wydać... to szaleństwo...
— Widzi pani! z wymówką odparł Władek... pani nie masz odwagi... ten zacny, święty młodzieniec był nam potrzebnym. On jest ukryty, nie ukazuje się tylko najbliżéj z nim związanym... w nocy. Obawiać się nie ma o co... Zresztą dla uspokojenia pani powiedzieć muszę, że wkrótce go ztąd znowu wyprawimy...
Chciał odchodzić, pułkownikowa go wstrzymała gwałtownie.
— Na miłość bozką cię zaklinam, ja widzieć go muszę.
— A! to niepodobna! wyszedłbym na zdrajcę... Pani! nie wymagaj tego...
— Mam prawo — odparła kobieta — bądź co bądź muszę się z nim widzieć, chwilę, minutę... Nie puszczę cię... padnę ci do nóg! Albin to drugie dziecko moje...
Władek był złamany, zobaczył łzy, uczuł ręce wyciągnięte ku sobie — zesłabł.
— Wyjdź pani tak, aby się nie domyślano... ja przeprowadzę... Albin dziś tu będzie u mnie — ale — na miłość Boga — niech nikt nie wie.
— Bądź spokojny, wrócę do salonu, powiem im, że się czuję wzruszoną i chcę pójść do domu, a ciebie prosiłam żebyś mnie przeprowadził... Zatrzymaj się chwilkę...
Nierad swojéj wielomówności, Władysław został sam i nakładając rękawiczki, chodził czyniąc sobie srogie wyrzuty. Zapóźno jednak... cofnąć się było niepodobna. Wkrótce Michalina ukazała się, przeprowadzająca pułkownikową... wyszli...
Władysław stał w tym samym domu na drugiém piętrze wraz z ojcem... Ściana tylko dzieliła jego mieszkanie od rodzicielskiego; dom cały należał do brygadyera. Władek więc pożegnawszy stryjeczną siostrę, podał rękę pułkownikowéj i znalazłszy się na wschodach, szybko powiódł ją na górę...
Zakłopotany był nieco temi odwiedzinami w swojém kawałerskiém mieszkaniu dosyć młodzieńczo urządzoném, spodziewał się wszakże, iż Albin prędko nadejdzie i wyzwoli go z tego położenia. Przysunął fotel najlepszy dla pułkownikowéj, zapalił świecę, spojrzał na zegarek... czekali w milczeniu.
Po chwili chód dał się słyszeć na wschodach powolny, zapukano do drzwi trzy razy, Władek wybiegł.
W progu stał w istocie Albin, którego należało choć parą słowami uprzedzić. Pułkownikowa kochała to przybrane dziecko całém sieroctwem swojego serca, ale téż Albin miłował ją jak matkę. Rzucił się do pokoiku, dowiedziawszy o niéj i padł na kolana.
Popłakali się oboje, tłumiąc łzy i wyrywające się wyrazy. Kobieta lękała się zdradzić nieszczęśliwego. Dopiero po niemym tym uścisku macierzyńskim spojrzała na Albina.
Chłopak był straszliwie zmieniony, a choć umyślnie przetworzył sobie twarz, przefarbował włosy, widać było, jak głęboko cierpiał, jak żył gorączkowo, jak ten krótki przeciąg czasu wiele go kosztował.
Był heroicznie piękny... ale na twarzy zbolałéj, zniszczonéj obietnicy życia nie było... coś prorokującego śmierć blaskiem dziwnym lśniło w jego oczach.
— O mój Albinie! zawołała pułkownikowa — ja po to przyszłam tu tylko, ażeby ci pobłogosławić i prosić a błagać — uciekaj! gdzieindziéj równie pożytecznym być możesz krajowi, tu dnia jednego bezpiecznym nie jesteś.
Albin uśmiechnął się tryumfująco...
— Nie długo tu zabawię, rzekł — a jestem zupełnie spokojnym o siebie i mama niech się nie boi.
Spojrzeli na siebie z Władkiem.
Pułkownikowa poszeptała swemu ulubieńcowi coś na ucho, spłakała się, uściskała go i poprosiwszy gospodarza, ażeby ją na dół sprowadził, po półgodzinnéj rozmowie przerywanéj odeszła. Albin towarzyszył jéj także aż do drzwi domu... Nie zrobił najmniejszéj wymówki Władkowi za to, że go wydał, był szczęśliwym, że ją zobaczył. — Wrócili trzymając się pod ręce na górę...
— Wszystko idzie jak najlepiéj — odezwał się po cichu, gdy drzwi się za nimi zamknęły, Albin — stósunki, któreśmy zawiązali w Petersburgu, najświetniejsze dozwalają mieć nadzieje... Idziemy z partyą moskiewską liberalną, postępową ręka w rękę. Utworzył się wojskowy komitet będący z naszym w związku... działamy wspólnie. Nigdy jeszcze sprawa polska na tak pewnych nie była oparta podstawach...
Władek zatarł ręce i uściskał go.
— Jutro, zawołał Albin, przejeżdżający tędy pewien rewolucyonista moskiewski, ten sam, który mi życie ocalił, będzie u mnie dla porozumienia się z naszymi... Chcesz, to przyjdź, poznasz bardzo oryginalnego i znakomitego człowieka... Jest on w drodze do Petersburga... być może, ale to jeszcze niepewne, że ja z nim pojadę albo go wyprzedzę. Bądź co bądź... stósunek ten pielęgnować potrzeba...
Długo jeszcze dwaj pełni nadziei młodzi konspiratorowie mówili z sobą, śmiali się, planowali, nareszcie Albin, ułożywszy się o jutrzejsze spotkanie, wyszedł... Gdy był na wschodach już, stojącego ze świecą w górze towarzysza uderzył suchy, dziwny kaszel, który się wyrwał z jego piersi... Ale różowe nadzieje zważać na ten symptom nie dozwalały...
Albin zszedł ręką instynktowo uciskając piersi, w któréj już mieszkała śmierć...


Nazajutrz w Kuryerku między innemi wiadomościami o przybyłych i odjeżdżających z Warszawy pomieszczono nazwisko wracającego z Włoch jenerała Stanisława Karłowicza Zbyskiego...
Jenerał na dzień tylko dla widzenia się z matką zatrzymał się w Warszawie... i stanął w hotelu Europejskim. Towarzyszka jego podróży Marya Pawłowna zajęła obok apartament osobny zupełnie.
Jakież było zdziwienie pułkownikowéj, gdy z rana zadzwoniono do jéj mieszkania i niespodziewany gość, ukazał się syn na progu. Miała ona srogi żal do niego za Albina, ale kochała tego jedynaka do tego stopnia, że nawet w tym dla niéj niewytłómaczonym razie przypisywała obojętność jakimś powodom przeważnym, niezwyciężonym, które go uniewiniały. Zresztą z opowiadania wczorajszego Albina chciała się domyślać, że jenerał, choć się z tém taił, uwolnieniu jego nie był obcym.
Wielka była radość macierzyńska ale krótka, jenerał bowiem prawie przy powitaniu samém zapowiedział, że musi nazajutrz rano powracać do Petersburga, iż go tam powołują interesa służbowe.
Matka westchnęła.
— Zawsze ta służba!
Pomimo przyjemności niespodziewanego spotkania, które twarz Stanisława rozjaśniło na chwilę, uważała, że w ogóle fizyognomia jego była posępna, czoło zmarszczone, a w mowie i ruchach malowało się jakieś zniecierpliwienie i podrażnienie. Usiłowała go wybadać — napróżno — Stanisław był zamyślony i zamknięty.
— Bawisz u nas tak krótko — zawołała wreszcie po kilku próbach dostania się do jego serca — że przynajmniéj przez ten cały dzień musisz zostać z nami i darować go matce. Chcę, żebyś był u Wyborskich, musisz zobaczyć Michalinę moją... Rodzina ta i pokrewną jest i poprzyjaźnioną z nami od dawna, dla mnie dom ten najmilszy... nie tylko wypada ci tam być, ale musisz to uczynić.
Jenerał widocznie był zakłopotany, zmilczał. — Dobrze, rzekł w końcu, będę, jednakże i tu mnie nawet obowiązki służbowe gnają, muszę się prezentować w zamku, potém jestem na rozkazy.
— Czekam więc na ciebie, jak tylko będzie można najprędzéj a Wyborskim dam wiedzieć, że u nich będziemy...
Jenerał odjechał, jak przybył, pomięszany i milczący; położenie jego wśród rodziny i przyjaciół było teraz nader kłopotliwe; służba, długie życie w stolicy, oderwanie się od tego świata uczyniły mu go obcym. Jak wielu jemu podobnych związanych służbą rządową znajdował się stykając ze swymi w przykréj konieczności pilnowania każdego słowa, czując, że również otaczający z nim zupełnie szczerymi być nie mogli. W Warszawie wszystko mu swobodne lata dziecięce przypominało... ale zarazem zdawało się dziwném jakiémś i straszném. Bytność jenerałowéj niepokoiła go także.
Matka natychmiast napisała do Michaliny, oznajmując jéj o bytności syna i pragnieniu zaprezentowania go znowu w ich domu. Nie widziano go tam tak bardzo a bardzo dawno, iż miano w nim prawie powitać nowego człowieka... Dziećmi bawili się niegdyś razem z Misią... z tego czasu żywione przez matkę zostały wspomnienia w sercu dziewczęcia... I ona wszakże i ojciec jéj brygadier i brat jego i Władek gorączka na wieść o przybyciu jenerała pomięszali się. Była to chwila w Warszawie, w któréj rzadziéj niż kiedy mundur moskiewski pokazywał się w polskim domu. Z wyjątkiem nie wielkiéj liczby zmuszonéj żyć z wojskowymi i urzędnikami, wszystko od nich stroniło. Polskie pochodzenie noszącego mundur niewoli nie tylko nie uniewiniało ale wstrętliwszym go czyniło jeszcze. Wymagano wśród ogólnego rozdrażnienia przeciwko Moskalom, aby się wszyscy będący w służbie podawali do dymisyi. Dla tego i matka jenerała chciała w obec gotujących się wypadków wymódz to na nim także.
Zjawienie się munduru w domu tak patryotycznym i znanym z uczuć polskich, jak cały dom rodziny Wyborskich — wielkim było wypadkiem. Brygadier, nienawykły do ukrywania swych myśli a wielki wróg Moskali, kłopotał się zawczasu, czy sobie usta zamknąć potrafi. Władek zapowiedział, że nie przyjdzie lepiéj na tę chwilę do domu, aby uniknąć spotkania. P. Michalina jedna może pragnęła widzieć tego, z którym prawie dzieckiem grała w kochanie... wyobrażała go sobie różnie, domyślała... marzyła nieco.
Tymczasem gdy jenerał w paradnym mundurze udał się do zamku dla zaprezentowania, gotowało się dlań przyjęcie wcale niespodziewane w ulicy. Arsen Prokopowicz bawił w Warszawie, przez Albina porobił był już pewne stósunki i znajomości z najgorętszymi; miło mu było wyrządzić cichaczem dotkliwą przykrość nieprzyjacielowi. Śledząc każdy krok Maryi Pawłownéj, wiedział zawczasu, kiedy przyjadą... gotował się na to...
Nie użył Albina i dla pokrewieństwa i przez dobrze obrachowaną zręczność, ale w wigilią szepnął jednemu z najzapaleńszych koryfeuszów demonstracyi ulicznych:
— Ja jestem Moskal — nikt temu nie winien, że się urodzi tak lub owak... ale kto nie umie poszanować swéj narodowości, apostazyą się chwali i afiszuje ją... temuby się nauczka należała... Warto coś zrobić jenerałowi Zbyskiemu...
Uśmiechnął się szatańsko.
— Maleńka delikatna nauczka nie zawadziłaby, powtórzył... trochę błota na mundur i ordery... — hę? jak myślicie...?
W to było grać naówczas, rozgorączkowanym nie mogło nic być przyjemniejszém nad zręczność wydemonstrowania pogardy dla — zdrajcy. Właśnie jedna policya narodowa była najlepiéj urządzoną, a w ulicy robiono co się podobało, mimo straży, czujności i niedołężnych represyi. Dowiedziano się więc, kiedy jenerał przyjedzie, gdzie stanie, wyszpiegowano wędrówkę jego do zamku i czekano nań z powrotem. Kilkunastu chłopaków rozsianych po rogach ulic upatrywało powozu. W mgnieniu oka, gdy Stanisław zdążał nazad do Europejskiego hotelu... dorożkę odkrytą otoczyli ulicznicy, wołając: — Zdrajca! zdrajca! i biegnąc za nią czwałem... Jenerał nie zrozumiał z razu... ale z kilku stron ciśnięto nań kamieniami i błotem... o uszy jego obił się ten krzyk, pobladł... zarumienił się i nim opanował się sam, w pierwszéj chwili oburzenia chciał zerwać z siedzenia, biedz... Szczęściem dorożkarz zaciął konie przestraszony, wojskowa straż nadciągała i demonstracya się rozproszyła natychmiast, tak że nawet nikogo z winnych pochwycić nie zdołano.
Blady, wzruszony, z zaciętemi ustami Stanisław wbiegł do hotelu... do którego już wieść o napadzie jakby iskrą elektryczną była doszła. Poznał to po twarzach służby źle ukrywających szyderskie uśmiechy. Pod wrażeniem wypadku wbiegł do Maryi Pawłownéj, która, spojrzawszy nań, poznała, że się coś strasznego z nim stać musiało.
— Co to jest? Stanisławie Karłowicz? co z tobą się dzieje? co tobie?
— Nic! nic! nic! zawołał jenerał, rzucając się na kanapę — i w téj chwili dopiero postrzegł, że na przedzie munduru obryzgany był błotem a w kilku miejscach suknia nosiła ślady piasku i kamieni... Tych plam nieszczęsnych dostrzegła kobieta, domyśliła się wszystkiego i załamała dłonie.
— O mój Boże! krzyknęła — o niegodziwi! jedźmy! uciekajmy! ty tu chwili nie możesz pozostać...
Ale jenerał już był odzyskał przytomność i drżący uśmiechał się tylko gorżko.
— Maryo Pawłowno! nic nie ma, nie było i nie będzie... roicie sobie niebezpieczeństwo... to nic...
— Jakto nic? pospólstwo cię napaść musiało... patrz... mundur twój ślady nosi.
— Na miłość Bożą! cicho! ani słowa o tém — nie trzeba z dzieciństwa robić rzeczy wielkich.
— Ale coś przecież się stało?
— Nic... wiadomo, jakie jest rozdrażnienie przeciwko mundurom — zobaczyli chłopcy mundur... i nie znając i nie wiedząc, kto i co...
— A! uciekajmyż ztąd! błagająco powtórzyła jenerałowa.
— Ja nie mogę, przynajmniéj do jutra... mam matkę, któréj nie widziałem dawno i przyrzekłem być z nią dzień cały... muszę i powinienem.
Marya Pawłowna podparła głowę na ręku i nagle zamilkła; potém chustkę batystową, którą trzymała w ręku, rozdarła na wpół, potém wstała i przechadzać się zaczęła...
W tém zapukano do drzwi, twarz Arsena Prokopowicza pokazała się w nich uśmiechnięta. Stanisław ujrzawszy go prędko pył począł otrzepywać z sukni. Petersburgski elegant stał, jakby pragnąc nasycić się wrażeniem, które zjawienie się jego uczynić miało; wiedział już o wypadku jenerała i przybiegł zobaczyć, czy nauka poskutkowała.
Jenerałowa z kobiecą i pańską niecierpliwością przyjęła go w progu znaczącém ruszeniem ramion, które mówiło: A! nieznośny natręt bez wstydu...
— Tym razem jestem pewny, że państwo się nawet nie zadziwicie mojemi odwiedzinami... wpadam tylko na chwilę pozdrowić was i spytać Maryi Pawłownéj, czy w litościwém jéj sercu nie zmieniły się choć cokolwiek usposobienia dla mnie?
— Nie macie ani litości ani wstydu... szepnęła kobieta.
— Owszem i jedno i drugie posiadam w wysokim stopniu, ale z obojgiem się nie popisuję...
— Jedziecie do Petersburga? spytał jenerał, nie wiedząc, co powiedzieć.
— Dopiero późniéj może, odparł Arsen, wy mnie zapewne wyprzedzicie, ja muszę się przypatrzyć nieco ciekawéj Warszawie, która sobie hula... Trzeba przyznać im, że ci Polacy są mężni. Moglibyśmy ich znieść i zniszczyć każdéj godziny, oni nam w oczy plują. Wystawcie sobie Maryo Pawłowno — mówił daléj — nie dawniéj temu jak godzina może, wśród miasta naprzeciwko poczty, pod bokiem naszym bagnety Suworowa im przypominającym... w biały dzień chłopcy od szewców obrzucali błotem i kamieniami któregoś z naszych jenerałów...
Nie wiem jeszcze którego... dodał, ale rzecz pewna, całe miasto hałaśliwie się śmieje i raduje tą doskonałą farsą.
— Nie wiecie, kogo obrzucali — odrzekł spokojnie jenerał — ja wam powiem, — to mnie.
— A! a! nie może być! was! nie może być! rzekł Arsen śmiejąc się — i cóż wy na to?
— Ja się śmieję — odpowiedział spokojnie Stanisław Karłowicz — bo rzecz jest tylko śmiechu warta.
Arsen potrząsł głową.
— Jeżeli to was spotkało — dodał, przyznajcie, że to mieć może znaczenie wcale różne — inne... niżeli ja wnosiłem z początku.
— Mylicie się, ja tu nie jestem znajomy...
— Mylicie się — przerwał Arsen — mylicie się wy, policya spiskowych doskonała, lepsza pono niż nasza, chociaż naszą się posługuje. Wiedziano, co czyniono, ja wam ręczę. Miałem czas przez kilka dni poczynić małe studya nad osobliwszym stanem kraju... jak na wolno-praktykujący rząd, ten komitet narodowy, czy jak się on tam nazywa, wcale nie jest niezręczny...
Jenerałowa chodziła po pokoju, nie mówiąc słowa, burzyła się a wstrzymywała od wybuchu, znajdując, że wreszcie ta istota gniewu nawet nie była warta.
Napróżno szanowny Arsen Prokopowicz starał się ją rozdrażnić, postanowiła nie widzieć go i nie wiedzieć, że jest na świecie. Po kilku takich chwilach pasowania się z sobą, nie obejrzawszy się na niego, wyszła do drugiego pokoju i drzwi zatrzasnęła.
Moskal zobaczył to, uczuł, ale pozostawszy sam z jenerałem, który go siedzieć nie prosił, postanowił z chwili korzystać. Zbliżył się doń.
— Was to jednak więcéj niż mnie obchodzi, Stanisławie Karłowiczu — rzekł topiąc w nim oczy — co się wam zdaje — jak się to wszystko skończy z tą biedną Polską. Oni się postawili w takiém położeniu, że nie obejdzie się bez krwawego starcia... a nawet bardzo krwawego; ale nie mogąc ich do nogi wybić, co my z nimi potém poczniemy? Ani żyć, ani się pogodzić — ani rozstać.
— Arsenie Prokopowiczu — odparł jenerał zimno, jestem wojskowy, polityką się nigdy nie zajmowałem... ja się na tém nie rozumiem...
— Ale i jako wojskowy, panie jenerale, przerwał Arsen, możecie być w położeniu nader przykrém... Jest rzeczą niezawodną, że oni nas wyzwą na rękę, wy służycie w wojsku... mogą wam kazać wystąpić przeciwko zbuntowanym... w ich szeregach — bardzo się to stać może — znajdzie się brat wasz jaki... krewny... blizki — co w takim razie poczniecie?
— Spełnię obowiązek! odparł zimno jenerał.
— Jaki?
— Czy przysłani jesteście urzędownie, aby mnie zawczasu wybadać? spytał jenerał, czy nie wiecie, jaki jest obowiązek dowodzącego wojskiem?
— Ja, przyznam się wam, myślałem o obowiązkach innych, o tych, które się zaciągają w kolebce i poprzedzają służbę... o obowiązkach Polaka.
Na to śmiałe, podstępne pytanie jenerał, który dobrze wiedział, z kim miał do czynieniu — rzekł z uśmiechem:
— Moglibyście być sędzią inkwizytorem, tak doskonale umiecie badać, Arsenie Prokopowiczu — ale ja tymczasem, zostawiam wam samym odpowiedź na to pytanie...
— To znaczy niechcieć ani czarno ani biało się spowiadać, jenerale... A ja, gdybym był Polakiem, dodał, i gdybyście mi to pytanie zadali, zaprawdę... nie wiedziałbym, jak rozwiązać je.
Za Mikołaja, wiecie, jaki on był — nie zapomniany ów!! w czasie wojny z Polską wielu Polaków nie poszło na swoich braci... Za to ich przecie nie skazano na szubienicę, Mikołajek zesłał ich na Kaukaz i tam ich kabardyńskie kule pozmiatały...
— Więc ześlecie téż mnie, jeżeli służby odmówię, przeciw Bucharcom gdzie, a tam szaszka lub kula uwolni was, Arsenie Prokopowiczu, od człowieka, który nie miał szczęścia się wam podobać.
To mówiąc spojrzał na zegarek jenerał.
— Bardzo przepraszam was, że nie mogę dłużéj korzystać z miłego towarzystwa, ale muszę jechać!
— Jak to! odważycie się po tym wypadku — zawołał Arsen.
— Wezmę karetę — rzekł zimno jenerał. Do zobaczenia w Petersburgu.
Arsen im więcéj nienawidził jenerała, tém goręcéj począł go ściskać, żegnać się, oczki mu błyszczały, drgał cały, był prawie szczęśliwy — czuł, że dotkliwie dojadł...
Wysunął się nareszcie. Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, wyszła Marya Pawłowna... z zaczerwienionemi oczyma.
— Bądź zdrowa, jadę — rzekł Stanisław podając jéj rękę.
— Jedziesz! jedziesz sam! a ja z tobą jechać nie mogę...
— Nie lękaj się o mnie... weź książkę, zapomnij o wszystkiém...
— Tylko nie o tobie! O! jak ten dzień straszny, długim mi się wyda... nieznośnym...
Jenerał nic nie odpowiedział, podał jéj rękę... wyśliznął się.
Przyszedłszy do swojego pokoju... zrzucił mundur zbłocony z orderami... ale w chwili gdy się miał ubrać na nowo... spostrzegł, że nawet wybór stroju był trudny. Nie miał prawa w mieście, gdzie były władze wyższe wojskowe, zrzucić munduru... było to przeciw przepisom... Choć niktby go tam pewnie nie wyśpiegował i nie wydał... Jenerał nadto był przywykł do zachowywania przepisów.. by się na taki krok mógł ważyć. Z drugiéj strony przybrać się paradnie do domu, dla którego honorowe moskiewskie oznaki były nienawistnemi... zrobiłoby mu przykrość. Chciał wdziać codzienny surdut wojskowy... lękał się, by to nie uważano za uchybienie. Zrzucenie munduru po rannéj przygodzie mogło było téż uchodzić za tchórzostwo... krew uderzyła mu do głowy. Szybko włożył na powrót paradny strój, od którego odczepił ordery wszystkie, zostawując tylko wysłużony na placu boju świętego Jerzego... otulił się płaszczem... wyszedł.
Nie mógł przewidzieć, że wypadek, który spotkał go rano, już wprawdzie bezimiennie doniesionym był matce... że serce jéj dorzuciło do niego nazwisko i że nieszczęśliwa przed wizerunkiem Chrystusa i Matki Boskiéj spłakana, z załamanemi rękami, czekała jego przybycia...
Wszedłszy na próg jéj pokoju, z twarzą, któréj starał się nadać wyraz spokoju i wesela — na pierwszy rzut oka, postrzegłszy jéj łzy, domyślił się wszystkiego Stanisław... pobiegł milczący całować jéj ręce...
Nie rzekli długo słowa... nareszcie wdowa cicho szepnęła:
— Stasiu! na miłość Bożą! Stasiu.. najdroższy mój, zrzuć z siebie ten mundur — wyzwól się z téj służby nieszczęsnéj... błagam cię...
— Uczyniłbym to dla ciebie, matko... odpowiedział jenerał — gdyby... gdyby to było możliwém... Dziś — nie mogę! nie mówmy... nie mogę... Ojciec, gdyby wstał z grobu z rozkazem na ustach... odpowiedziałbym mu toż samo... i przysięgam ci, matko... onby mnie uniewinił.
Wdowa z podziwieniem spojrzała na niego, otarła oczy... nie odpowiedziała nic.. podała mu rękę po chwili i pojechali do Wyborskich, brygadyer zaprosił ich na obiad.
Przybywszy, zastali wszystkich w salonie, ale po twarzach znać było zakłopotanie, trwogę, pomięszanie... przymus jakiś. Wyuczony dworactwa jenerał przywdział twarz wesołą, chociaż jego oblicze nawet z największą usilnością, nigdy pewnéj powagi z siebie nie zrzucało. Brygadyer był wyświeżony, brat jego chłodny i grzeczny... Władek się nie ukazał. Panna Michalina zdala stojąc, oczekiwała z bijącém sercem widma swojéj młodości, zarumieniła się zobaczywszy wchodzącego... zbliżyła się powitać pułkownikową. Spojrzeli na siebie...
— Powinienbym pani przedstawić się, rzekł wesoło jenerał, i gdybym nie przybywał z matką, byłoby to nieodzownie potrzebném...
— Myślisz pan? ja nie sądzę... odpowiedziała Michalina głos zniżając — jeżlibym pana nie poznała, to chyba dla tego, że trudno mi sobie przedstawić Stanisława Zbyskiego w mundurze jenerała moskiewskiego.
Jenerał westchnął.
— A pan, poznałżebyś mnie?
— Ja! nie wiem, rzekł Stanisław, w mojéj myśli pani pozostałaś ową dzieweczką z rozpuszczonemi włoskami, w różowéj sukience... jaką panią pożegnałem. Nie chcę się wyrzekać tego obrazka nawet dla piękniejszego może innego...
Po kilku słowach ogólnéj rozmowy cała taktyka macierzyńska skierowana została ku temu, aby Michalinę zbliżyć do syna. Rodzina Wyborskich nie przeciwiła się temu, ale i nie pomagała... ojciec spoglądał na syna wdowy z wyrazem dziwnym jakimś... Nie wiedziano co mówić, o pogodzie, miałoby minę żartu... o kraju, wymówki — o przeszłości było drażliwém, o teraźniejszości niepodobném...
Plątały się słowa nie mogąc powiązać i spleść w jakąś całość.
Brygadyer czuł się w obowiązku zabawiania gościa jako gospodarz domu, a co rozpoczął o Napoleonie, to wpadał na kampanią 1812 r... i rżnął Moskali. Gryzł się za język i urywał. Ojciec Władka, równie był zakłopotany, co chwila mu w. ks. Konstanty się nawijał... a potém Belweder... noc listopadowa, Wawr, Grochów i Ostrołęka.
W końcu zdano rozmowę z konieczności na pannę Michalinę jako na najswobodniejszą, jako na kobietę, któréj najwięcéj powiedzieć było wolno.
Dawna towarzyszka zabaw dziecinnych, mimo poufałości ze Stasiem, teraz jakoś także nie zupełnie z nim była swobodną. Badała go oczyma, chciała zajrzeć w głąb duszy i znajdowała jakby jakąś żelazną zaporę między sobą a nim...
Smutek ją nie dziwił, bo ranne zdarzenie i jéj było wiadomém... nie pojmowało tego jakiegoś zimnego zamknięcia w sobie... panowania nad gniewem nawet i uczuciem...
Spodziewała się znaleść go może podrażnionym, oburzonym, a nie tak zapieczętowanym i smutnie spokojnym. — Chciała go zgadnąć z tych wskazówek charakteru, które z dzieciństwa zachowała i — nie mogła.
— Pan mi przecie za złe nie weźmiesz, że ja go panem Stanisławem, tout court nazywać będę? Spytała...
— A jakżeby mogło być inaczéj?
— Nawet mam trochę żalu, żeś pan do nas włożył ten mundur... dodała.
— Niepodobna, ażebyś pani nie słyszała o wypadku, jaki mnie spotkał dziś rano?
Misia spuściła oczy.
— Przyznasz pani, spokojnie kończył jenerał, że zrzucić po nim mundur byłoby tchórzostwem i podłością...
Misia zmilczałe.
— I nie zabolałoż to pana? spytała.
— Jestem żołnierzem, spokojnie rzekł Stanisław... być rannym moje przeznaczenie a znieść ranę mój obowiązek.
Chwilkę chodzili tak po pokoju nic nie mówiąc.
— Jakże się panu wydała Warszawa? spytała.
— Dziwnie! gorączkowa... dramatyczna... niezrozumiała.
— Niezrozumiała? podchwyciła Michalina.
— Pani jam tyle lat przebył tam, gdzie jest lód, mróz a gorączki nie ma nigdy. —
— To prawda...
— I myślisz pan tam zostać?
— Któż może wiedzieć przyszłość?...
— Ale pan masz wolę?...
— Nie wiem, czy w téj chwili mam ją i przyznać to mogę.
— Mężczyzna?
— Mężczyzna, pani, ma obowiązki a one krępują wolę...
— Ale z nich musi sobie zdać sprawę i nie dać ich sobie narzucić. —
— Zapewne, rzekł jenerał zimno.
To mówiąc podniósł głowę, popatrzył na śliczną towarzyszkę swoję i po dawnemu ujął jéj rękę poufale...
— Panno Michalino — wyświadcz mi pani jedną łaskę...
— Ja? panu?
— Wielką łaskę... oto... na ślepo mi uwierz, iż jakkolwiek się jéj wydam dziwnym, może występnym... nieczułym, zepsutym, odłożysz wyrok ostateczny o mnie do.. pewnego czasu.
— Do jakiego czasu?
Jenerał się wstrzymał...
— Do tego, gdy ja z panią szczerzéj i otwarciéj niż dziś będę mógł mówić...
Spojrzeli na siebie po dawnemu, żywo, jakoś serdecznie, Misia wyciągnęła mu rękę.
— I będę pana broniła...
— Jeźli będę potrzebował obrony... broń mnie, przyjaciółko młodości, szczególniéj przed matką...
Drzwi się otworzyły, zbliżała się obiadowa godzina, wszedł jeszcze jeden człowiek — przyjaciel rodzin obu szczególniéj ojca Stanisława, pan senator i wojewoda Chlewiński... którego zaproszono na obiad także, wiedząc, że miło mu będzie zobaczyć syna wdowy, a może i dla ożywienia towarzystwa...
Senator siwy, wysoki, poważny choć nieco za żywo na swe sześćdziesiąt kilka lat wyglądający, miał fizyognomią pełną wyrazu spokoju, dobroci i słodyczy. Wsunął się uśmiechnięty i rozweselił wszystkie twarze swém przybyciem. Ledwie powitawszy gospodarzy z otwartemi rękami poszedł do jenerała...
— Pozwól mi się powitać jak syna, zawołał z uczuciem... przypominasz ojca, któregom kochał z całéj duszy... pozwól mi się sobie przypatrzeć i nacieszyć moim odrodzonym druhem... tak mi go przypominasz!
Niestety — ten mundur!
I zamilkł nagle... a posmutniał.
Senator należał do tych ludzi, którzy jak najmniéj hołdują konwencyom światowym w rzeczach przekonania. Grzeczny aż do zbytku dla kobiet, dla wszystkich, tam gdzie szło o prawdę, którą wyznawał, nie wahał się nigdy wypowiedzieć ją, choćby ona miała przykrość chwilową wyrządzić. Znano go z tego łagodnego ale upartego apostolstwa idei, powszechnie nazywanych utopiami... znano z chrześciańskiego uczucia głębokiego, choć w ścisłém znaczeniu orthodoxem nie był.
Duchowni mieli mu nawet za złe swobodną interpretacyą pisma i — jak oni to zwali — tworzenie sobie własnéj wiary; senator z poszanowaniem przyjmował ich uwagi, ale — nawrócić się nie dawał.
Posadzono go z honorami należnemi wiekowi, przyjaźni jego wiernój dla domu, na kanapie obok pułkownikowéj. Ale zaledwie siadł, ledwie usta otworzył, rozmowa z ostrożnéj i wymijającéj drażliwe rzeczy padła zaraz na wypadki, usposobienie kraju i następstwa możliwe tego stanu...
— Ten stan rzeczy, pochwycił senator, zażywając tabakę — dla mnie, com przeżył wiele i był świadkiem postępu choroby, wcale się nie wydaje dziwnym. Sto lat nań pracowały rządy i podwładni. Nic nie może być nad to pomyślniejszym dla pierwszych, zgubniejszém dla nas.. Wszyscy zamilkli.
— Sto razy o tośmy się z ojcem waszym, mój jenerale, spierali, mówił Chlewiński, ja byłem, jestem i będę tego przekonania, że spiski nas gubią, rewolucye zabijają, a spiskowego ducha i rewolucyą szczepiono nam najusilniéj. Fałszywy rząd uczył fałszu... niemoralne środki demoralizowały. Używano ich przeciwko nam, sądziliśmy, iż wolno użyć przeciw nim takich samych... Słowem powoli przyszliśmy do tego, co dziś widzicie.
Mylę się — dodał po chwili — początek naszego teraźniejszego ruchu był wzniosły, wielki, szalony może ale heroiczny... Iść bezbronnym na kule, wyznawać prawdę głośno, nie ulęknąwszy się niewoli, śmierci, męczarni... cóż może być potężniejszego... straszniejszego dla nieprzyjaciela... Od procesyi krwawéj i złamanego krzyża na Krakowskiém, od wiekopomnego pogrzebu marcowego do horodelskiego zjazdu bezbronnych, śpiewających: Boże coś Polskę przed działami Chruszczewa... co za epopeja!! ale daléj...
Starzec potrząsnął głową... wszyscy milczeli... obejrzał się.
— A! widzę, żem niepotrzebnie ten bolesny przedmiot poruszył, rzekł dobywając tabakierki, ale znacie mnie, jestem niepoprawny grzesznik... co myślę, to mówię...
Spuścił głowę na piersi.
— Cóż wy jenerale? — zapytał strzelając doń jak kulą pytaniem natrętném — co wy na to?
— Nie poważę się sądzić, bom widział krótko, mało, a żyłem w atmosferze, która mogła źle wpłynąć na sądy moje.
— Masz słuszność, odparł senator... takich wypadków lekkomyślnie, z pierwszego wejrzenia... zrozumieć i o nich wyrokować nie podobna. Dla tego jak losy, jak przeszłość Polski tak one szczególniéj za granicą fałszywie będą pojmowane...
Nieszczęściem jest, że gdy początek tego ruchu, téj protestacyi przeciwko gwałtowi i sile był czysto polski i natchniony... dziś już przejęła w swe ręce kierunek dalszy rewolucya naśladowana, europejska... spisek, tajemnicze knowania i terroryzm... podziemny...
Szczęściem dla wybawienia towarzystwa od rozmowy nader przykréj kamerdyner oznajmił, że do stołu podano; otwarły się drzwi sali jadalnéj, senator podał rękę Michalinie, brygadyer pułkownikowéj... ojciec Władka poprowadził jenerała i... sama sług przytomność kazała przerwać... Pułkownikowa manewrowała znowu, ażeby syn znalazł się przy Michalinie... ale z drugiéj strony miał senatora, który mu nie dawał pokoju... Obiad więc zszedł na opowiadaniach z przeszłości i zwykle milczący brat gospodarza wpadłszy raz na wspomnienie z r. 1831, po kilku wina kieliszkach zasiadł w olszynce grochowskiéj i więcéj z niéj już nie wyszedł. Obiad w ogóle rozwiązał języki, a choć mundur moskiewski raził wszystkich, w końcu nikt dla niego nie powstrzymywał się od szczerego wyrazu nienawiści dla Moskali.
Jeden senator tylko wracał ciągle do ulubionéj piosenki, że ich było można zwyciężyć, stawiąc im opór otwarty, szczery, twardy ale nie tający nigdy, dla żadnych względów prawdy.
Nieszczęściem, mówił Chlewiński — naród w chwili wielkiéj katastrofy był zdemoralizowanym, nie stał na wysokości męczeństwa swojego... jedni pieniędzmi, drudzy strachem, inni sobkowstwem występném przekupić się dali... kłamano, kłamstwo poszło w nałóg, w obyczaj, w tradycyą i gubi nas... Nigdyby nieprzyjaciel nie ważył się na atentaty przeciwko wierze, narodowości, prawu, gdybyśmy sami mu nie posiłkowali. Najemne ręce polskie kuły nam kajdany, okryci orderami ludzie nasi... kłaniając się Baalowi... zgubili nas...
Na te słowa... jenerał pobladł straszliwie, matka spojrzała nań z trwogą, ale ujrzała uśmiech wydobywający się na blade usta. Senator pomiarkował, że nie do rzeczy się wyraził, był jednak w dobréj wierze... Chciał się poprawić zaraz...
— W pomoc fałszywym systemom i demoralizacyi przyszedł głupi wallenrodyzm — dodał żywo... Wallenrodyzm nas dobił.
Jenerał spojrzał nań.
— Mickiewicz miał słuszność, gdy pod życia koniec wzdychał, że nie mógł wykupić i spalić zatrutego poematu... Zrodził się on z tradycyi nie naszych, maurytańskich, hiszpańskich, kosmopolitycznych — ale nie polskich. Zdradzać pozornie kraj, zdradzać nieprzyjaciela, dobijać się siły zaufaniem okupioném fałszem...
— Panie senatorze — zimno przerwał jenerał — nie wiem jednakże, coby ideę wallenrodowską zastąpić mogło w danych warunkach?
— Co? idea chrześciańska! zawołał senator... idea Boża... wyznawanie głośne prawdy! Nieprzyjaciela czasem się zdradą pożywa, ale się nią siebie plami... Walczyć z podstępem łatwiéj mu jest niż z uporem męczeństwa się nie lękającym...
— Pan więc potępiasz wallenrodyzm? zapytał jenerał.
— Najzupełniéj, bezwarunkowo... odpowiedział Chlewiński.
Syn wdowy spojrzał na starca i nic nie mówiąc skłonił głowę...
Wstano od stołu.
Jakkolwiek wszyscy na pozór byli weseli, zgodni, a dzień przeszedł im miło na pozór — każdy się nim czuł zmęczonym, gospodarz, goście, matka... syn, nawet p. Michalina.
Przy czarnéj kawie zbliżyła się do jenerała. Czyż to być może, ażebyś pan jechał jutro? zapytała — zaledwie powitawszy mamę? nic już nie mówię o sobie.
— Muszę, pani — uśmiechnął się Stanisław, jestem niewolnikiem. A przyznam się wam przynajmniéj, że położenie moje tutaj — teraz, tak jest drażliwe, tak dla wszystkich przykre, a dla mnie... bolesne, iż... trzeba uciekać.
— Ale powrócić? nieprawdaż? zapytała po cichu.
— Nie wiem — może — szepnął Stanisław niewyraźnie...
Chociaż pułkownikowa starała się przeciągnąć dłużéj rozmowę i pobyt w domu przyjacielskim, jenerał wkrótce ujął za kapelusz, wstrzymać się nie dał... Senator rozpoczął był właśnie rozprawę o pierwszéj rewolucyi, gdy pułkownikowa zmuszona szepnionemi jéj kilku słowy, powstała...
Głębokiém wejrzeniem pożegnał Michalinę Stanisław, w drzeniu jego dłoni podanéj przy rozstaniu więcéj uczuła i pojęła przyjaciółka dawna niż w całéj dnia rozmowie...
Milcząc przebyli drogę do mieszkania matki... Tu trzeba się było pożegnać; ale od chwili do chwili z trwogą poglądając na zegar, biedna pułkownikowa odciągała rozstanie.
— No, powiedz mi szczerze — jak ci się teraz podobała Michalina.
— Komużby się mogła niepodobać! zawołał z wyrazem szczerości jenerał.
— Szczerze — ona ci się podobała? uderzyło serce do niéj? mów...
— Serce zawsze jedną dla niéj biło — przyjaźnią, odrzekł powoli syn — moja mamo, śmiesznémby było dziś tworzyć projekta i snuć nadzieje...
Zostawmy wszystko przyszłości...
Pułkownikowa tak była szczęśliwą, iż syn się nie wyrzekał zupełnie nadziei i jutra... że się mu płacząc rzuciła na szyję.
— Jam tę perłę chowała dla ciebie! zawołała — to klejnot prawdziwy. Kochałam ją za ciebie, dla ciebie, żywiłam w niéj przywiązanie ku tobie... A! jakżeby mi spokojnie było umierać, gdybym połączyła dłonie wasze...
Jenerał zmięszał się mocno, lękał się, by matka wszedłszy na ten przedmiot nie zapytała go... o stósunki, o których — jak się domyślał przynajmniéj — uwiadomioną być musiała z daleka. To przyspieszyło pożegnanie... Wieczór téż był późny a sama litość kazała powracać tam, gdzie z gorączką, obawą, niepokojem czekano powrotu...
W chwili, gdy z uścisków wdowy wyrwać się miał jenerał... nagle jakby myśl jakaś potrąciła sercem jego — wstrzymał się raz jeszcze w progu... i pochylił przed matką.
— Kiedy my się zobaczymy znowu? zawołał, i z jakiém uczuciem! o mój Boże!
— Ale to zależy od ciebie — Stasiu...
— Nie odemnie, szepnął cicho... trudno się wyrwać z tamtąd i równieby mi może było nie łatwo tu przywyknąć...
— A! do nas!
Jenerał zawstydzony westchnął.
— O! nie! rzekł... nie do was — do téj gorączki, którą tu żyją wszyscy, oddychają — poją się.
— A ty?... czyżeś jéj nie uczuł?
— Wstyd mi się przyznać, rzekł z uśmiechem dziwnym — pragnąłem ją w siebie wszczepić i nie mógłem.
To mówiąc ucałował ręce matki...
— Powrócę, rzekł, nie troszczcie się o mnie, bądźcie spokojni...
Matka płakała przeprowadzając go do progu... słów jéj brakło... zarzuciła mu ręce na szyję i pożegnała po staropolsku krzyżem Bożym.
Potém wróciła i uklękła się modlić. Z jakiemi uczuciami rzucił się Stanisław do powozu, nie wiedząc, kiedy i jak dostał się do gospody, opowiedzieć nie potrafimy. Rozbudziły go dopiero wrzawa hotelu, światła na wschodach, życie owo powszednie, które go wśród marzeń jak rozbójnik napadło. Zdawał się wchodzić na świat inny.
Nie udał się wprost do Maryi Pawłownéj, wszedł po cichu do mieszkania swego, potrzebował spoczynku, ukojenia... nie zażądawszy światła, nie oznajmując o sobie... padł na krzesło i pozostał tak straciwszy rozmiar czasu... >
Północ biła na zegarach miejskich, on się nie ruszył jeszcze, zdrętwiały, zadumamy, przybity. Sparty na ręku, skamieniał tak w jedném położeniu pozostawszy od chwili, gdy siadł nie wiedząc, co robi.
Marya Pawłowna przez cały czes niebytności jenerała biegała po mieszkaniu, wychylała się przez okno, nie jadła, nie spoczęła... nie mogła pojąć, dla czego nie powraca, lękała się wszystkiego, wyobraźnia roiła o najdziwaczniejszych przygodach.
W miarę jak się coraz bardziéj spóźniało, niecierpliwość, gniew, strach rosły, ubierała się kilkakroć, chcąc jechać po jenerała i zrzucała suknie... płakała i przeklinała Polskę i Polaków...
Co chwila dzwoniła na sługi, dopytując, czy jenerał nie powrócił... odpowiadano, że go nie ma; nareszcie jeden z posługaczów rozespany, znudzony, przywołanym będąc raz jeszcze, odezwał się, że jenerał był u siebie od godziny przeszło.
Usłyszawszy to jenerałowa, pochwyciła świecę i wybiegła... Światło rozbudziło zadumanego, u którego nóg znalazła się nagle Marya Pawłowna...
— Stasiu! zawołała — co ci jest? co oni tobie zrobili... Jakżeś mógł bez litości nademną wrócić i nie oznajmić mi o sobie? Ja się tam rozbijałam z niepokoju i trwogi!
— Przebacz mi — słabym głosem począł jenerał wstając z krzesła — byłem złamany i znużony tak, żem w ciszy i pokoju musiał przewalczyć siebie, aby duszę ukoić... Nie przyszedłem tam, aby nie przynosić z sobą tego, czém się dzielić nawet z wami nie mogę.
Teraz Maryo Pawłowno — przesilenie przebyte, skończone wszystko, boleść przebolana... odzyskana moc... i jam znowu panem siebie... Jutro do dnia wracamy do Petersburga.
— O! dzięki Bogu!... jutro! czemu nie dziś, nie w téj chwili — jabym tu drugiego dnia nie przeżyła...
W uniesieniu radości jenerałowa nie spojrzała na ukochanego, całowała jego ręce... lecz gdyby była podniosła oczy, przeraziłaby się wyrazem tego spokoju śmiertelnego, który oblewał jego rysy... Tylko w przededniu wielkiego czynu lub zbrodni wielkiéj oblicze ludzkie tak straszny kir przyobleka...


Ranek był jesienny, posępny, wichrowaty, dżdżysty i zimny; niebo nasze, które tak piękném być czasem umie, okryło się obłokami szaremi, bez barwy i kształtów, jakby jedną ciężką, ołowianą oponą... Brzask dnia z trudnością przedzierał się przez gęste ćmy, któremi okryte były niebiosa. W ulicach Warszawy znagleni tylko konieczną potrzebą ukazywali się przechodnie, a kiedy niekiedy z osłoniętym i obmokłym woźnicą obłocona dorożka. Pusto było na pragskim moście a nawet w tych miasta ogniskach, które żywią stolicę i nigdy spocząć nie mogą.
Ale o téj godzinie odchodził właśnie pociąg do Petersburga i nieliczni podróżni, zmuszeni spieszyć, jechali aby opóźnienie o stratę dnia nie przyprawiło... Dworzec kolei był téż ożywieńszym niż zwykle... cisnęły się nań najróżnorodniejsze postacie — właściwa téj kolei ludność, znamionująca jéj stósunki z Warszawą i Europą zachodnią. Nikt z dobréj woli nie pojedzie, ku zimie zwłaszcza, do carów stolicy, tylko przymus, obowiązek, chęć zysku, spekulacya, urząd lub jakaś nadzwyczajna okoliczność, pcha ku téj Dité północy.
Na dworcu téż nie ujrzysz tych twarzy, jakie się gdzieindziéj spotykają, swobodnych, wesołych... cieszących się z oglądania nowego świata.
Wszystkie przedwczesna marszczy obawa, troska, smutek, który pędzi tą drogą przeklętą, lub jakaś brudna namiętność.
I tego poranka w pokojach gościnnych towarzystwo było nader zmięszane i najdziwaczniejszego charakteru. Obok dumnego jenerała, przed którym musiało ustępować wszystko, elegancki komisant handlowy z pierścieniem wielkim na palcu, w wykwintnym stroju, mającym go przedać za bardzo salonowego człowieka; zakwefiona artystka francuska, resztki młodości i wdzięku wioząca na handel do stolicy... spłakana staruszka, jadąca prosić za dzieckiem zesłaném; urzędnik z nosem czerwonym, ze szczególnemi poleceniami, bez chustki na szyi, ale z ogromną Anną, wywieszoną na widok publiczny... daléj kupiec rozrosły powracający do matuszki Moskwy, guwerner Szwajcar, wypisany przez biuro stręczeń, nieco przestraszony... A że w Rosyi najbłogosławieńsze wynalazki służą do najopłakańszych celów, więc ten sam pociąg, który wiózł niby swobodnych podróżnych, transportował także, naówczas niemal codziennie, wybierany procent politycznych więźniów... Wagony dla nich przeznaczone, nie lepsze od tych, któremi bydło wożą za granicą, ostawione były gęstą strażą, broniącą do nich przystępu... Pomimo to rodziny skazanych, którym odmówiono nawet pożegnania z ukochanemi, cisnęły się, odpychane kolbami żołnierzy, ażeby raz jeszcze twarz zobaczyć, rzucić pociechy słowo lub przekupiwszy żołnierza, wetknąć i węzełek na drogę... który przy pierwszéj rewizyi oficer miał sobie przywłaszczyć.
Tu właściwie skupiło się całe życie, cały ruch, bo tu odgrywał się dramat tragiczny... tém straszniejszy, że szyderstwo i ironia podnosiły go jeszcze... Obok rozłzawionéj rodziny stał napiły oficer z ulicznicą warszawską, którą uwoził ze sobą... Bezwstydnica śmiała się do żołnierzy... i oczyma wyzywała gawiedź... Policya odpędzała gromadzących się... krzyki, jęk, płacz i śmiech razem odzywały się z kolei, mięszały z sobą i szczękiem broni.
Ale po nad tym tłumem w owych dniach już żałobna jakaś unosiła się tęsknica, coś ponurego patrzyło ze wszystkich twarzy... Na polskich była jakoby groźba wyczekująca, milcząca, zagadkowa, na moskiewskich jakby hamujące się do czasu okrucieństwo..
Dziwną sprzeczność z obojgiem stanowiła kupka wysokich dygnitarzy królestwa owéj epoki, Polaków urodzeniem, nazwiskiem ale nie sercem i duchem. Byli to niefortunni reprezentanci systemu, który mając cywilną odwagę okazywać się lojalnym i antyrewolucyjnym — nie miał śmiałości przyznać się do niczego polskiego... Mówiono tu po francusku i śmiano się z pewną chętką popisania wesołością w obec jęków i płaczu, z pogardą w obec współczucia, jakie powszechnie obudzała niedola.
W téj chwili owe nieliczne gronko ludzi — konserwatystów... miało może jakąkolwiek wymówkę swojego bytu — walczyło z ogarniającą kraj rewolucyą, działało w imieniu dobra ogólnego... ale dziś szeregi tego drobnego zastępu zwiększyły się znacznie, rozrósł się on i przelał uczucia swe, system na potomstwo moralne, które już z rewolucyą mięsza uczucie narodowości i gotowe wyprzeć się Polski z obawy, aby to widmo ojczyzny nie prowadziło do... czerwoności.
W salonie pierwszéj klasy z drwiącym wyrazem kilku z tych panów wysokich urzędników patrzyli oknem na zapłakane matki i ojców, na okutych w kajdany więźniów i śmiali się. Byli to może ci sami, co za kilka miesięcy mieli zarządzić brankę, aby kraj przez nią z żywiołu rewolucyjnego oczyścić i panować w nim w imię najmiłościwszego cara. Ale liczyli jak wszyscy dotąd politycy nasi, opierający się na Moskalach — nie rozumiejąc, że rewolucya, z którą oni lojalnie walczyli, — Moskwie była potrzebną i właściwie przez nią zgotowana wybuchnąć musiała... Panowie ci uśmiechali się, kręcili i na pół zajęci wypadkami bieżącemi, mięszali do niezdartéj swéj polityki wspomnienie baletniczek, wczorajszéj gry... i szampana... Urągano się tu sztyletnikom, ruszając ramionami... a każdy ośmielający się płakać uchodził u nich za rewolucyonistę... Wszystko to w najpiękniejszéj francuszczyźnie się wyrażało... i wyglądało elegancko na podziw...
O kilka kroków od tego okna, którém wielcy urzędnicy królewscy zapatrywali się na pociąg... w kącie stało kilku młodych ludzi otulonych burkami, z pod których wyglądały długie buty... Natulone na oczy czapki, długie włosy, rozognione wejrzenie, wymykające się kiedy niekiedy z pod czoła... zdradzały biednych... towarzyszów, braci-współrobotników tych, których po za karabinami wpychano do wagonów więziennych. Przyszli tu narażając się na aresztowanie... na wygnanie także, gdyby schwytani zostali, aby policzyć jadących, dowiedzieć się czegoś... przynieść coś... wreszcie z téj gorączki poświęcenia, która wówczas trawiła wszystkich...
Urzędnicy wysocy wskazywali sobie tę kupkę obmokłą i jeden drugiemu szeptał — sztyletnicy...
Kupka rzucała z ukosa wejrzeniem pogardliwém na owych lojalistów i jeden drugiemu do ucha mówił:
— Wielopolszczyki...
Nagle służba kolei zaczęła bardzo troskliwie drogę oczyszczać, miejsce robić, coś mruczano w tłumie niezrozumiałego... w czapce nasuniętéj na oczy, w płaszczu wojskowym szedł rękę podając pięknéj, wytwornie ubranéj kobiecie, z twarzą osłonioną, — jenerał rosyjski...
Owa kupka cywilnych bardzo przyzwoitych panów spojrzała oczyma ciekawemi, chciwemi naprzód na jenerała, aby temu reprezentantowi władzy oddać cześć należną, potém na piękną kobietę... Ale ani ów jenerał, ani ta pani, wyglądająca tak poważnie, znajomemi nie byli... co wielką zrobiło przykrość dygnitarzom chcącym się przed tłumem dobremi stósunkami z wielkim światem moskiewskim popisać...
— Któż to może być? pytał jeden drugiego.
— Prawdziwie nie znam...
— Twarz obca, nie widziana w Warszawie.
Mais c’est pourtant un jeneral russe?
Ni vu, ni connu!
Starano się podglądnąć pani twarzyczkę, ale ta była szczelnie osłonięta, postawa tylko pańska zdradzała arystokratyczne pochodzenie.
Zrobiono miejsce nowo przybyłym... którzy mimo uprzedzającéj grzeczności, jakiej odbierali dowody, nie okazali najmniejszéj ochoty zabierania znajomości...
Wkrótce po tém wnijściu na scenę sensacyjném... drugiemi drzwiami czarno ubrana kobieta, osłoniona także, drżąca, spiesząc się weszła w towarzystwie drugiéj młodszéj panienki, rzuciła oczyma niespokojnemi do koła... lekki okrzyk jakby przestrachu i zgrozy wyrwał się z jéj piersi i ciągnąc za sobą towarzyszkę... osłabła niemal przybyła czarno ubrana niewiasta... cofnęła się nagle...
Czytelnicy domyślą się łatwo, iż pierwszemi przybyłemi osobami był jenerał z Maryą Pawłowną... że czarno okryta postać była matką jego, pułkownikową.
Pożegnawszy wczoraj syna nie mogła przypuścić, żeby w podróży mu owa nienawistna towarzyszyć miała kobieta... zaręczyła, że go przeprowadzać nie będzie... ale w duchu powiedziała sobie, iż go raz jeszcze na kolei zobaczy... Michalina zgodziła się pojechać z nią razem...
Obie kobiety wstrzymały się nagle u wnijścia do sali, gdyż pułkownikowa, ciągnąc za sobą Misię, przerażona tém, iż ujrzała syna w towarzystwie kobiety, domyślając się, kto ona była — wyrzec się już wolała widzenia i przemówienia do Stanisława niż narazić na spotkanie z Moskiewką... Położenie jéj tém było przykrzejszém, że wzięła z sobą Michalinę...
Zbladła biedna matka, nie wiedząc, jak przed nią zakryć srom swój i syna, jak go uniewinnić, jak wytłómaczyć to, że o trzy kroki będąc od niego... uciekać musiała...
Misia, która w tém wszystkiém zrozumiała tylko, że pułkownikowéj sił zabrakło nagle, nie widząc i nie domyślając się nic zdrożnego w tém, iż jenerał z jakąś panią rozmawiał — nie znalazła innego środka ratunku jak krzyknąć na jenerała i powołać go w pomoc matce.
W téj saméj chwili pułkownikowa, któréj wzrok obłąkany toczył się po otaczających bezmyślnie, ujrzała o kilka kroków nową postać niemal równie w téj chwili przerażającą swém zjawieniem się jak owo widmo Moskiewki. Był to nieopodal stojący... sparty o mur mężczyzna z twarzą wygorzałą jakimś płomieniem wewnętrznym, którego dwóch towarzyszów żegnać się zdawało... Pułkownikowa poznała w nim Albina... A jak gdyby wszystko się tego dnia spiknęło na tych kilka osób, Michalina w jednym z towarzyszów tajemniczego młodziana z oczyma czarnęmi... domyśliła się łatwo przebranego stryjecznego brata swego Władka...
W chwili, gdy jenerał zerwał się od boku Maryi Pawłownéj, powołany wymówioném głośno usty kobiecemi nazwiskiem swojém, Albin, który przybraną matkę kochał jak własną, nie zważając na grożące niebezpieczeństwo, rzucił się także ku niéj... Władek chcąc go odciągnąć posunął się za nim. Powtórnie wywołany Stanisław biegł, niepostrzegłszy jeszcze matki i ledwie poznawszy Michalinę, instynktowo rzuciła się za nim Marya Pawłowna...
Nie brakło nawet téj scenie ironicznego, szatańskiego śmiechu Arsena Prokopowicza... znajdującego się na kolei niedaleko dla ułatwienia wyjazdu Albinowi.
Szczęściem dla wszystkich, osób było dosyć wiele i szczęściem dla pułkownikowéj, biedna kobieta pod wrażeniem trwogi i znękania tego — omdlała...
Omdlenie przy wywożeniu więźniów nie było żadną nadzwyczajnością...
Jenerał domyślił się matki, nim ją zobaczył, wskazywała mu ją Michalina... biegł zapomniawszy na swoją towarzyszkę... która jak widmo wstała i szła z wyciągnioną do pochwycenia go ręką.
Arsen Prokopowicz nie mógł wytrzymać, ażeby się do tego nie wmięszał; rozbijając szerokiemi ramionami tłum wcisnął się z pochwyconą na stole karafką wody... ratować zemdloną; ale Albin go wyprzedził... wzrok jenerała biegnącego także spotkał się z wejrzeniem jego... oddawna sobie obcy — poznali się, przeczuli raczéj...
W téj chwili dzwonek począł wsiadanie oznajmywiać... ruszyło się wszystko, powstało zamięszanie, gdyż każdy spieszył do pakunków i wagonów.
Marya Pawłowna dźwięk ten zrozumiała tylko, z całéj sceny nic jeszcze nie pojąwszy oprócz strachu... jakim ją instynktowo nabawiła...
— Stanisławie Karłowiczu! Siadamy...
Michalina dopiero w téj chwili spostrzegła tę kobietę i ciekawe utopiła oczy w gęstą muślinową zasłonę, z pod któréj rozkazujący głos w nienawistnym języku się dobywał...
Omdlenie matki... ze zjawieniem się téj kobiety mimowolnie związało się w jéj sercu i myśli, piorunującym wzrokiem zmierzyła jenerałowa.
— Jedź pan — my pułkownikową otrzeźwimy... jedź pan... czekają na niego...
Stanisław pomiędzy matką a Maryą, między dzwonkiem wołającym go a kobietą, która go odpędzała...i drugą, która mu rozkazywała iść za sobą... stał wryty... twarz jego mieniła się... konwulsyjnemi ruchy drgała cała... nie miał siły ruszyć się z miejsca...
Arsen Prokopowicz z prawdziwém uszczęśliwieniem wpatrywał się w nieprzyjaciela tak nielitościwie umęczonego — śmiał się skrzywionemi usty... i dla dokonania tego, co los sam rozpoczął — rzekł głośno do jenerałowéj.
— Maryo Pawłowno.. weźże Stanisława Karłowicza pod swoją opiekę, bo możecie państwo stracić pociąg i zostać jeźli nie na lodzie to na deszczu... w bardzo nieznośném położeniu... bez tłumoków...
Pułkownikowa otwarła oczy, dzwonek się odezwał znowu, rękę jenerała pochwyciła Marya Pawłowna i niemal gwałtem ciągnęła go z sobą do wagonu... Albin siąść musiał do drugiego... było dlań niepodobieństwem pozostać...
Władek tylko, zapomniawszy o przebraniu, pobiegł ku siostrze a usłużny Arsen Prokopowicz śmiejąc się z téj, jak ją zwał, przedziwnéj farsy... pozostał, aby jak najdłużéj nasycać się miłym widokiem cudzego nieszczęścia.
Michalina krzątała się około omdlałéj, któréj pierwszym było wyrazem... Pojechał!...
— Kochana pułkownikowo... musiał... ale przyjdźcież do siebie...
— Co się stało? zawołała wdowa.
— Ale nic... nic, ja nie rozumiem, cóż się stać mogło?
Oczy biednéj kobiety razem syna szukały i Albina.
Oba oni znikli...
Arsen odszedł także odciągnięty przez jakiegoś ciekawego jegomości. Misia i Władek pozostali sami przy chorój, ciężkiemi westchnieniami przychodzącéj do przytomności. Dłoniami drzącemi ocierała czoło blade, jak gdyby z niego natrętną, bolesną jakąś myśl zetrzeć chciała...
— Jedźmy już, droga pani — poczęła mówić Michalina... To ranne wstanie, ta pora szkaradna, wrażenie pożegnania... ja mówiłam, że to pani dobrém być nie może, przy tak słabém zdrowiu... odradzałam...
Pułkownikowa jeszcze oczyma szukała tych wszystkich postaci, które widziała przed chwilą. Lękając się zarazem i wyzywając ich zjawienia... naostatek osłabła jeszcze... Sparta na ręku Michaliny, podniosła się z siedzenia...
— Jedźmy, jedźmy! zawołała... jedźmy ztąd! A Albin? spytała cicho Władka...
— Nie ma go?
— Nic mu się nie stało?...
— Nic... nic... jedźmy...
Widząc odchodzącą pułkownikową, Arsen Prokopowicz z petersburgską grzecznością uznał właściwem jeszcze jak najczuléj ją pożegnać...
Opisana scena na kolei odbyła się daleko prędzéj, niżeśmy ją opowiedzieć mogli; był to w mgnieniu oka odegrany dramat tragiczny, któremu przytomni obcy zrozumieć go a nawet dostrzedz nie byli w stanie. Jeden Arsen Prokopowicz objął położenie to, zrozumiał i ucieszył się niém... Po wyjeździe pułkownikowéj, po wyprawieniu Albina do Petersburga; gdy towarzysze ostatniego rozpierzchli się nagle, zostawszy sam Arsen, zapalił cygaro, poszedł do bufetu po antidotum przeciwko porze wilgotnéj, na kieliszek cognacu i po krótkim namyśle postanowił jeszcze parę dni poświęcić cichym studyom nad Warszawą... Szatański jego wzrok dosyć już w krótkim czasu przeciągu pochwytał symptomatów pocieszających, ale chciał mocniéj się jeszcze przekonać o doniosłości i natężeniu usposobień ogółu, o biegu téj, jak on ją nazywał choroby, polskiéj. Miał teraz tyle pozawiązywanych stósunków najrozmaitszych w różnych sferach społecznych, iż studya jego były przez to o wiele ułatwione.
Sądzimy, że uwłaczalibyśmy czytelnikom naszym, usiłując im przedstawić bliżéj i zapoznać ich z Arsenem Prokopowiczem. Doskonały typ swéj epoki i narodu, w téj chwili był on ze wszystkimi w jak najlepszéj zgodzie, wyczekując chwili, w którójby mógł zużytkować wszystkich i wybrać sobie rolę stanowczą. Ze szlachtą moskiewską, nieco zakwaszoną i milczącą, trzymał stronę tych konserwatystów, nie mających pono nic do konserwowania oprócz nie swoich idei a własnéj kieszeni, z nihilistami był za pan brat i do tych go serce pociągało, jako sługa trzeciego oddziału i lojalny poddany wchodził w widoki rządowe, jako liberalny i wykształcony człowiek trzymał nawet, gdy się sposobność nastręczała z Polakami — słowem miał w pięciu czy sześciu kieszeniach gotowe argumenta na podpieranie każdéj idei i systemu, nie sprzeczał się z nikim, śmiał się potém ze wszystkiego i — prawdę rzekłszy, obojętném mu było ostatecznie wszystko — byle on coś mógł na ostatku zarobić.
Zwycięstwo nihilistów, konserwatystów, rewolucyi, rządu, nawet Polski może, było dlań rzeczą podrzędną, główną — co on na tém zarobi?
W każdym kraju trafiają się ludzie umiejący myśleć o sobie — ale tylko w Rosyi sobkowstwo i prywata podnosi się do wyżyn systemu, teoryi, doktryny. Tu pełno spotkasz ludzi gotowych poświęcić wszystko — dla grosza. Ztąd ta niesłychana przedajność często przechodząca w zdradę kraju, to zuchwałe rzucanie się na własność, na życie... na wszystko święte i czczone... byle skorzystać.
Idei, zasady, systemu, fałszywych czy prawdziwych, próżno tu szukać; ludzie się uczą argumentów wszelakich, posługują niemi, ale sceptycyzm... prawdziwie nihilistowski jest głębią ich charakteru, jedyną zasadą.
Arsen Prokopowicz przedstawiał doskonale pod tym względem młodą Rosyą 1862 roku. Był to człowiek wykształcony, dowcipny, zręczny, oczytany; znał się z Bucklem, ze Stuartem Millem, z Comtem... uczył się ekonomii politycznéj, wiadomości miał najrozmaitsze — ale żadnéj z mich nie poślubił. — Były to dla niego cacka i zabawki, któremi podrzucał gdy było potrzeba... i śmiał się z nich pozostawszy sam z sobą.
Ludzie, którym się trafiało spotkać go w różnych sferach i słuchać dowodzeń jego, wręcz sobie przeciwnych — łamali sobie głowę nad odkryciem prawdziwego jego przekonania i sposobu myślenia — w istocie człowiek ten tém się odznaczał, że przekonań nie miał żadnych...
Z tak szczęśliwym darem natury musiał zajść daleko, panować nad wszystkimi i widzieć jaśniéj nad innych. Namiętność go nie zaślepiała nigdy. Potakiwać lub przeczyć nic go nie kosztowało.
Wypadki teraźniejsze w Rosyi i Polsce były mu bardzo na rękę, czuł się potrzebnym i myślał ofiarować swe posługi — rozważywszy przy kim będzie przewaga.
Dla niego obojętném to było, ale jako prawy Moskal, jeżli chwilami ku czemu się skłaniał, to do nihilistów — idea ta przedstawiała zniszczenie, ruinę, śmierć, a w naturze Moskala jest coś co go ciągnie ku katowstwu. Najprzyjemniejszy to dla nich obowiązek. Spadkobiercy Czyngis-Hana wzięli po nim we krwi tę ideę... to posłannictwo. Są zwierzątka przeznaczone na niszczycieli, są ludy, których misyą jest nic nie stworzyć, a wszystko w proch obracać — takiego właśnie usposobienia jest Moskwa dzisiejsza.
Chwilowo naśladownictwo Europy zdawało się z téj drogi zbijać — ale przy pierwszéj lepszéj zręczności naród instynktowo czuje swe przeznaczenie i powraca do niego.
Wypiwszy wódkę, zjadłszy coś w bufecie, poczciwy Arsen z rozpromienioną twarzą wyszedł szukać doróżki, aby powrócić do miasta...
Namyślał się nad zużytkowaniem dnia jak najkorzystniejszém... głównie szło mu o nowe jakieś zbliżenie się do Polaków i wybadanie co się tu działo. Chociaż miał przez łatwowiernego Albina zawiązane stósunki, nie starczyły mu one, pragnął nowych, chciał przeniknąć w sfery inne... Szło o to do kogo i do czego się przyczepić, ażeby się wsunąć do samego W. księcia i otaczających...
Z téj strony sytuacya przedstawiała mu się nie jasno... W Petersburgu posądzano Konstantego o dalekie jakieś projekta, które oburzały Moskali, obawiano się, aby umiejętne prowadzenie zarządu, mniemana zręczność ministra Polaka, polityka bystra i zapobiegliwa magnatów, nie umożebniła, nie zgotowała jakiegoś oderwania się od Rosyi. — Ks. Konstanty jeszcze uchodził naówczas za najrozumniejszego z synów Mikołaja, za ambicyi pełnego i żądzy panowania — obawiano go się. — Arsen Prokopowicz wiedział, iż pożądaném będzie wyśledzenie jak te istotnie stały rzeczy...
Namyślał się właśnie nad wyborem otworu, którymby się wśliznął w sfery guwernamentalne, gdy los — można go nazwać szatanem jeźli się podoba — usługujący mu przedziwnie dotąd, nastręczył zręczność najlepszą...
Odprowadzający na koléj wysokiego dygnitarza jeszcze wyższy ówczesny dostojnik, który zapomniał o powozie i koniach a spuszczał się na swą potęgę, że mu z pomocą bodaj policyi powrót ułatwi, wychodząc ze dworca nie znalazł żadnéj doróżki. Do ostatniéj wolnéj siadał właśnie Arsen Prokopowicz, ubrany w wicemundur z guziczkiem od szambelańskiego klucza i wstążeczkami swych orderów. Widząc zakłopotanego i gniewnego kolegę, również opatrzonego w guziczek i wstążeczki, Arsen zaofiarował mu miejsce w swoim powozie. Zaprezentowano się sobie wzajemnie.
W sferach rządowych naówczas między polskimi dostojnikami na przekorę ulicy panowało usposobienie jak najczulsze dla Moskwy. Dygnitarz więc przez wdzięczność grzeczny, ujęty dowcipem i wykształceniem Moskala, już na moście go pokochał, a gdy wjechali w miasto, zawdzięczając doróżkę pospieszył zaprosić Arsena Prokopowicza na śniadanie do oficyny Brühlowskiego pałacu.
Historyczny ten gmach, który niegdyś Rzeczpospolita ofiarowała ambasadorom wielkiéj monarchini, teraz więcéj niż Zamek i Łazienki skupiał w sobie życia. Był on ogniskiem, z którego wola rządu się objawiała.
Tu był puls naówczas, i Arsen Prokopowicz nie mógł lepiéj trafić dla swych studyów politycznych. Bystre jego oko dostrzegło natychmiast nieograniczonéj wzgardy dla narodu, dumy obrażającéj, szału tryumfatorskiego, jaki tu panował. Walka z rewolucyą uliczną zawracała wszystkim głowy, każdy z tych, co w niéj udział brali, zagrożony śmiercią, walcząc z tłumem rozdraźnionym i zrozpaczonym, sądził się bohaterem. Rachuby na słabości ludzkie, któremi żyje polityka, zręczności nie było najmniejszéj, każdy niemal krok zwiększał rozbrat między tym systemem a krajem.
Konserwatyści, nienawidzący rewolucyi (bardzo słusznie, bo któżby chorobę miłował?), czepiali się Brühlowskiego pałacu, bądź co bądź... ale i oni widzieli, że ta deska zbawienia była kruchą.
Po półgodzinnéj ogólnéj rozmowie przy debrém śniadaniu, gdyż kuchnia pałacowa była lepszą od polityki, Arsen był w domu, wiedział, że rosyjscy nihiliści nie mają się tu czego obawiać.
Kto się kiedykolwiek dotknął ogółu polskiego, ten wie, że z nim butą, dumą i przekorą nic zrobić nie można. Budzą one starego ducha opozycyi i spotęgowują go do najwyższego stopnia...
Tu duma rozumu, siły, duma przekonań była do Donkiszottowéj posuniętą — nie miała granic. Człowiek baczny, jakim był Arsen, widział jak na dłoni, że z takim przewodnikiem wielki książę tylko opału rewolucyjnemu ogniowi przysposobi. Ucieszył się niezmiernie.
Popisywano się przed nim z tém, co dokazano przeciwko sztyletnikem, skrytobójcom, czerwonym, karmazynowym itd. zapowiadano bój z nimi nieubłagany; namiętności, uczucia, godność narodowa, charakter w najmniejszą nie wchodziły rachubę. Arsen potakiwał i przyklaskiwał z całéj duszy.
W Rosyi sterroryzować władza może zawsze, tam tradycye wiekowe uświęciły despotyzm — w Polsce nigdy siła pięści nie zmoże siły ducha. Ducha tego za to przygłaskać, ująć, obałamucić słowem szlachetném nader jest łatwo... schwycić go na poświęcenie, na heroizm pozorem szczerości i serca może każdy kto chce — ale strwożyć i zdrętwieć obawą — nigdy.
Dowiedział się tu wiele dla siebie ciekawych rzeczy, z których mógł bardzo korzystać... Wśród rozmowy wchodzili i wychodzili urzędnicy, przed widzem obnażały się sprężyny tego osobliwszego rządu, który okpiwał cara wiernopoddaństwem, a Polsce nie śmiało dawał do zrozumienia, iż narodowym być potrafi.
Arsen był jednym z tych ludzi, którzy korzystać umieją z każdéj nadającéj się okoliczności. Błyskawicą mu przez myśl przeszło, że może okrutnego figla wyrządzić nieprzyjacielowi jenerałowi Stanisławowi Karłowiczowi Zbyskiemu, wyrywając go z Petersburga, z objęć Maryi Pawłownéj i rzucając w położenie, z którego wybrnąć nie potrafi.
Mówiono właśnie o wielkiéj trudności znalezienia ludzi wiernopoddańczych, energicznych a razem uczciwych Polaków, którzyby w tak zawikłanych okolicznościach Polsce zarazem i Moskwie służyć chcieli.
— W istocie, rzekł Arsen Prokopowicz, do wszechmogącego, młodego dygnitarza, o ludzi zawsze niezmiernie trudno i w Polsce i w Rosyi, ale rozpatrzywszy się, możeby się i znaleźli... Ja przynajmniéj znam jednego — jaka szkoda, że właśnie dziś odjechał do Petersburga...
— Któż to taki? kto taki? spytano.
— A! to mój dobry przyjaciel, Stanisław Karłowicz Zbylski... Jenerał sztabu JCMości. Od kadeta służy w stolicy, nieposzlakowany człowiek, zdolny, energiczny nad podziw... Ma on tu matkę pułkownikową Zbylską... Ojciec jego podobno służył w 1831 i emigrował. Cesarz Mikołaj wziął syna do kadetów... To jeden z tych ludzi, co są do podobnych sytuacyi stworzeni... Ja prawdziwie nie wiem, jak to się stało, że nikomu na myśl nie przyszło go użyć. Z niego mielibyście państwo pomoc nadzwyczajną... a ma téż zaufanie i zachowanie u NPana nieograniczone. Ten człowiek to skarb!
Przytomni spojrzeli po sobie a jeden z nich zręcznie zanotował imię i nazwisko.
— Ale jakże! odezwał się ktoś z boku, toć przecie pułkownikową znamy! A! to syn jéj! ale on nigdy nie mieszkał w Warszawie.
— Mnie się zdaje, że to tém lepiéj, zawołał Arsen... Zna on dla tego przez swe stósunki kraj — a już co za charakter i zdolności to ręczę. Tuby go dać! tu!
— Czyby chciał podjąć się jakiéjkolwiek misyi!
— Jak to, czyby chciał — przerwał Arsen Prokopowicz, prawdziwy sługa cesarski, wierny jego poddany idzie gdzie mu każą i spełnia co mu polecają.
— Wprawdzie, dodał z uśmiechem, rad, że rozszerzy plotkę uwłaczającą jenerałowi — ma on w Petersburgu przyjazne nader stósunki...
Uśmiech towarzyszący temu frazesowi tak był pełen zagadkowości, tajemnicy, iż wywołał natrętne pytania.
— Cóż to to jest? zawołano... co? przecież —
— Ale to nie tajemnica żadna, dla nikogo, przynajmniéj w stolicy, gdzie o tém wszyscy ulicznicy wiedzą... piękna Marya Pawłowna... często nawet przemieszkuje u niego. Chociaż to trudno rozwiązać, dodał, czy on u niéj zawsze mieszka, czy ona u niego niekiedy...
Ale on dziś właśnie w jéj towarzystwie wracając z Włoch przejeżdżał tędy.
— A! tak! tak! — przerwał dygnitarz — ta wysoka, pięknéj postaci, zakwefiona kobieta... to była...
— Właśnie, Marya Pawłowna.
— Ale cóż na to matka mówi? — rzekł ktoś inny — bo to ma być — o ile wiem — osoba wielce surowa...
— Może wie a nie chce wiedzieć, może toleruje... nie wiem bliżéj, rozśmiał się Arsen. Ale bo dziś nawet na dworcu miała miejsce jakaś scena, niezrozumiałem jéj dobrze, była tam matka... była Marya Pawłowna razem... Zapewne niespodzianie i stara pani zemdlała...
Skandal i plotka nawet w czasach rewolucyjnéj gorączki zbyt są smaczną dla niedobrych ludzi potrawą, by zwąchawszy ją, nie rzucili się na tak pożądaną pastwę.
Otoczono kołem Arsena Prokopowicza, prosząc o opowiadanie.
Petersburczyk udawał zawsze najszczerszego przyjaciela, ale mimo to po bardzo dobrem śniadaniu sądził, że mu ujdzie ogadać drucha i że to się policzy na karb kilku wina kieliszków.
— Nie — rzekł — nie chciałbym tak tego najukochańszego Stanisława Karłowicza ogadywać... Ja go kocham! to człowiek z głową i z sercem! to złoty człowiek!
Namyślił się Arsen i począł udawać odrobinkę podchmielonego.
— No — mówił daléj — wszak to jemu nie ujmuje, po ludziach to chodzi, bo on temu zresztą winien, że starsza nieco od niego Marya Pawłowna w nim się zakochała. Ale jak! tak kochać się umieją tylko kobiety, których piękność już unika, a serce zestarzeć nie chce. Trzeba wiedzieć, że gdybym był kobietą, sambym się w nim zakochał... bo to śliczna, rozumna twarz... i ma w sobie coś wielce szlachetnego... Marya Pawłowna jest jeszcze wielce piękną, a była najpiękniejszą między pięknemi... Cesarz Mikołaj szalał za nią... to wiadomo. Kleinmichel, który mu do tego służył, pracował póki ich nie zbliżył i nie okradł oboje...
Tu Arsen Prokopowicz wychylił niby przez zapomnienie wina kieliszek, a gospodarz ukradkiem mu go znów nalał.
— Dosyć, że ta kobieta oszalała za Stanisławem Karłowiczem. Z początku się jéj bronił, bo to czysta dusza... i żadnych takich stósunków u nas w Petersburgu, gdzie o nie najłatwiéj, nie miał dotąd... ale jak zaczęła mu się rzucać sama... afiszować... złamała... pociągnęła, ujarzmiła i teraz trzyma a nie puści...
Widzicie, więcby jenerał tu do nas przybyć nie mógł — rzekł gospodarz.
— No, nie wiem, jakby mu kazano, pojechałby, a skończyłoby się na tém może tylko, że Marya Pawłowna...
Przyjechałaby za nim! rozśmiał się ktoś.
— Wątpię... ale mogłaby wziąść sobie innego kochanka...
Wszyscy się śmiać zaczęli.
— Wprawdzie żałowałbym wielce Stanisława Karłowicza, dodał Arsen, ale toby go wyprowadziło z pozycyi fałszywéj, boć ożenić się z nią wątpię by chciał i mógł... Jenerałowa nie ma dzieci, jest niezmiernie bogatą, stósunki ma na dworze wielkie... wydałaby się za kogo chciała... a onby zapomniał...
Mówiono jeszcze wiele o jenerale, znalazł się ktoś z towarzystwa, znający dobrze pułkownikową. Projekt sprowadzenia do Warszawy uśmiechał się wielce, odpowiadał on systemowi ówczesnemu rządzenia Polską przez Polaków wiernopoddanych. Zaręczano, że matkaby się pewnie skłoniła także namówić go na przyjazd do Polski, a zresztą samo słowo carskie starczyło, o to zaś słowo zręcznie chodząc łatwo było. Już naówczas przekonanie o nieudolności zupełnéj głowy państwa poczynało co dzień nabierać większéj siły i ludzie co z najpierwéj upatrzonego niedołęztwa korzystać umieli, starali się swą tajemnicę spożytkować. Wiedziano, że upór namiętny towarzyszył i wstrętowi do pracy i brakowi sił umysłowych zupełnemu. Szło tylko o to, aby wola cudza, narzucona umiejętnie, za własny wyrób uchodzić mogła... Nie czyniono z tego tajemnicy naówczas w kółku Camarilli, chociaż odkrycie jawne niedołęztwa przyszło dopiero po 1864 i razem z opanowaniem przez radykalnych steru spraw rządowych.
Arsen Prokopowicz niezmiernie się podobał wszystkim, zaproszono go na obiad, a dygnitarz po wyjściu jego i pożegnaniu z tego powodu wygłosił swe przekonanie otwarcie... przed przyjaciołmi.
— Otóż to mówią, że Moskale barbarzyńscy, ale proszęż u nas znaleść tak miłego, tak wielostronnie wykształconego człowieka... et il me semble tout a fois bon homme... il est même naïf...
Za takiego właśnie chciał poczciwy Arsen Prokopowicz uchodzić. Jeżeli tu z niego byli zadowolnieni, trzeba przyznać, że on ze swych odwiedzin, znajomości i téj myśli rzuconéj, był — szczęśliwy.
Powrócił do hotelu spocząć w takim humorze, tak wesół, tak ożywiony jak nigdy.
Sapristi! rzekł stojąc przed zwierciadłem i gładząc się pod brodę — natura wprawdzie nie dała ci tego wdzięku, którym innych obdarzyła. Mógłbyś być piękniejszym, mieć więcéj dystynkcyi, mniejsze ręce, nogi nie tak łopatowate, ale mądrość narodów przez usta naszych Rusinów wyrzekła — Nie ródź się pięknym... ródź się szczęśliwym (ne rody sia krasnym, ale szczasnym.)... Otóż ja zaczynam posądzać, że mi szczęście to wybranych jest przeznaczoném... Alem je téż trochę winien rozumowi i téj zasadzie przez nieboszczkę mamę wszczepionéj we mnie, aby ludzi używać a do nich się nie przywięzywać...
Jeżeli kiedy mi się udało jenerałowi palnąć sztukę — to dziś: Wezmą go do Warszawy, a tu go djabli zabiorą...
Marya Pawłowna nie pojedzie do Polski i Arsen Prokopowicz... dostąpi kiedyś szczęścia, którego pragnie... zaprowadzenia przed ołtarz — jéj milioników... No co — stara baba będzie... a mnie to szkodzi? albo młodych nie znajdę? Uśmiechnął się poczciwosz do zwierciadła... a że po dobrém śniadaniu obyczajem na rodowym zwykł był odpoczywać, to jest małą odbywać drzemkę dla nabrania sił ku obiadowi, siadł więc wygodnie z cygarem w fotelu i czekając snu, nucił sobie krasny sarafan...
Wkrótce téż piosenka zamarła na ustach, uśmiech błogosławiony rozjaśnił lice spokojne, cygaro wypadło z ręki... Arsen Prokopowicz odpoczywał snem niesprawiedliwych.
Tymczasem na drugim miasta końcu pułkownikowa, którą Michalina nie do jéj mieszkania ale do siebie zawiozła, zdawała się tak przybitą i zasłabłą, iż się ulękli wszyscy, posłano bez jéj wiedzy po lekarza... namawiano, aby się położyła. Przebywszy drogę od dworca do domu Wyborskich w milczeniu, wdowa odmówiła łóżka, siadła w fotelu, płakała... ale słowo się z jéj ust nie wyrwało.
W tym dniu nieszczęsnym najmilsze jéj marzenia niespodziany cios rozbił może na wieki.
Ten obraz syna, który ona starała się przed Michaliną w największym zawsze przedstawić blasku, zaszedł ciemnością i w głowie serce jéj szukało jeszcze jakiegoś tłómaczenia, pobożnego kłamstwa i znaleść go nie mogło. Widziała z oczów Misi, że ta się nie łudziła wcale i pojęła położenie jenerała...
Wrażenie, jakiego doznała Michalina, nie mniejszém było, nie słabszém, na twarzy jéj malowało się oburzenie, pogarda, gniew i smutek kobiety, która nagle marzenia wyrzec się musi. Ona go kochała... ona wyobrażała go sobie inaczéj jak ludzie, w świetle, w jakiém widziała go matka... milczącym jakimś, zagadkowym bohaterem, który się miał ich oczom w danéj chwili z całym swym blaskiem odsłonić, a ujrzała go teraz człowiekiem upadłym i nikczemnym.
Uczucie, jakiego doznała, musiała taić w sobie, aby boleści w domu nie przymnażać. Pułkownikowa znowu wyrzucała sobie i przebaczyć nie mogła, że ona była przyczyną całego tego nieszczęścia. Stósunek z nienawistną jenerałową uważała za chwilowy, starała się go ukryć przed Michaliną, a teraz — teraz wszystko było stracone. Misia widziała tę kobietę a znając ją wdowa, ani się mogła przebaczenia spodziewać.
Dwie kobiety patrzały na siebie oczyma smutnemi a przemówić, a dotknąć bolesnéj rany wspólnéj nie śmiały. Michalina zagadywała tém i owém, pułkownikowa milczała, łykając łzy...
Lekarz nadszedł i wesołym humorem starał się rozerwać a nakazał wypoczynek i spokojność.
Pułkownikowa zażądała odjechać do domu, wstała, by pożegnać Michalinę, ale uścisnąwszy ją, na tę myśl że się z nią żegna na zawsze, że ta, którą nawykła, była uważać za synową, straconą dla niéj została... padła na krzesło we łzach i jękach...
—O! pani moja! matko moja droga! ty, coś mi sierocie służyła za matkę — zawołała, nie mogąc się także od łez powstrzymać Michalina, jakżebym pragnęła uspokoić serce twoje... wlać balsam pociechy... Cóż ja ci dziś powiedzieć mogę, prócz — nie płacz... spodziewajmy się, módlmy...
— Ale ty, ty go już nigdy nie zechcesz! wybuchnęła matka... on się stał ciebie niegodnym...
Misia zarumieniła się.
— Jestem z ducha córką twoją, rzekła, będę nią zawsze, jestem chrześcianką, więc przebaczę, ale już tylko przyjaciółką i siostrą mu być mogę...
Wdowa ją uściskała — pierwsze lody były skruszone.
— Czy pani wiedziałaś o jakich jego stósunkach? co to za kobieta? zapytała żywo Michalina.
— A! moja droga! szepnęła pułkownikowa, coś mi mówiono, nie wierzyłam. Ten Petersburg to Sodoma i i Gomorha... on zepsuł mi dziecko moje... wzięli je z kolan moich, wyrwali gwałtem, aby weń swe zepsucie wszczepili... Ale serce jego czyste... ja je znam. Dał się chwilowo uwieść może, obłąkać... opamięta się przecie... poprawi...
Michalina nie odpowiedziała na to... rozmowa się przerwała... Ciężko téż było dłużéj się nad tém rozciągać a wdowa nie chciała mówić tego, co wiedziała od starego sługi. Umówiono się tylko, aby nikt więcéj w domu o całym wypadku nie wiedział, a Misia chciała zaraz uprzedzić Władka, żeby i on milczał.
Uspokoiwszy pułkownikową, posłała na górę do brata... nie było go jeszcze w domu. Zapewniła więc, iż go uprzedzi i słowa nie powie przed brygadyerem... Wdowa po kilku godzinach ciężkiéj z Misią rozmowy, nieco przyszedłszy do siebie, odjechała.
Teraz na Michalinę przyszła koléj opłakać stratę...
Mężna dziewczyna wylała nieco łez, obmyła oczy i rzuciła się do życia i pracy powszedniéj, aby w niéj troskę utopić...
Około obiadowéj pory powtórnie na wschodach oczekiwała Władka, nie przyszedł. Trafiało się to często w tych czasach i tak bardzo dziwić nie mogło. Wieczorem już i ojciec i stryj zaczynali być niespokojni, posłano w kilka miejsc wiadomych, nie było go. Późno już dosyć nadszedł jeden z jego przyjaciół i towarzyszów. W salonie wprawdzie zapewnił wszystkich, że nic o Władysławie nie wie i że się mu nic złego stać nie mogło, ale wychodząc mrugnął na pannę Michalinę, która się pod jakimś pozorem wysunęła za nim do sieni.
— Cóż się stało z Władkiem — mów pan! zawołała niecierpliwie.
— Nic się dzięki Bogu nie stało, ale mamy pewną wiadomość, że miał być dzisiaj aresztowanym... Niech pani idzie i skryje lub zniszczy papiery... Co się tyczy Władka, nie grozi mu nic, my go w bezpieczném miejscu ukryjem... Nie trzeba się lękać i tracić przytomności...
Michalinie ręka, w któréj trzymała świecę, zadrżała, ale z uśmiechem pożegnała zwiastuna złéj wieści i wprost poszła na górę do stryja, aby papiery wczas schować.
Z zimną krwią przepatrzyła szufladki, zgarnęła świstki, usunęła, co się jéj zdawało niebezpieczném, i powróciła nazad do starego ojca, który fajkę palące rozmyślał.
— Coś mi się ten wasz jenerał nie bardzo podobał, rzekł stary do niéj, pułkownikowaby ciebie za niego wydać chciała...
— Ale ja za niego nie pójdę nigdy... zawołała Misia.
— Pójdźże tu, niech cię w czoło pocałuję, odparł jenerał. Kocham poczciwą pułkownikową, szanuję ją... ale mojego dziecka Moskalowi nie dam. Oni go całkiém przerobili na moskwicina... Nic tam już, ni żyłki polskiéj w nim nie zostało. Mój Boże! mój Boże! westchnął stary, gdyby go dziś nieboszczyk ojciec zobaczył... drugi razby umarł...
Misia nie odpowiedziała nic.
— Stracony on dla nas i dla téj poczciwéj matki — zawołał brygadyer wzdychając — a ona nim tylko żyła...
Na tém skończyła się rozmowa. Misia, która łzy miała na oczach, poszła do okna, aby je ukryć, stary zanurzył się w myślach...
W téj chwili policya weszła, szukając Władysława...


Życie się składa ze sprzeczności. Gdy w domu nawiedzonym przez policyą moskiewską panowała trwoga, — w drugim miasta końcu Arsen Prokopowicz w dobraném towarzystwie zasiadał do gry w karty, którą bardzo lubił, w innym jeszcze, w izdebce cytedeli ciągniono śledztwo krwawym potem oblewające czoło umęczonego... a zdala od tych wszystkich ognisk boleści i szału... w cichéj, ubogiéj ustronnéj celi klasztornéj staruszek siwy jak gołąb siedział nad roztwartą księgą...

Odmówił był już wszystkie pacierze, sen go nie brał, siedział więc tak zadumany nad Ś. Bonawenturą, którego wielekroć razy wprzódy czytał... i myślał o Bogu i świecie...
Maleńki ogarek świecy bladém światełkiem oblewał celę białą, sklepioną, trochę większą od trumny a jak ona spokojną. Przez zakratowane okienko widać tylko było w pół mroku nocnym suchych drzew gałęzie powyginane dziwnie i jakby wśród konwulsyjnych ruchów stężałe... W saméj celi nie wiele przedmiotów ściągało oko... w jednym kątku wązkie starca łóżeczko a raczéj tapczanik twardy, przy nim klęcznik przyozdobiony jak ołtarzyk domowy. W środku krucyfiks z roztwartemi rękoma miłosierdzia przybitemi do krzyża... niżéj głowa trupia, kilka książek, schowana dyscyplina i święte obrazki różne, które imionami patronów przypominały starcowi imiona rodziców, krewnych, ukochanych... Z całego życia zostało mu tych kilka imion tylko, kilka modlitw i pamięć chwil rozstania.
W środku był prosty stolik i stołek prosty, na którym mnich siedział, a u drzwi dzbanek i misa. We wgłębieniu w murze cała szafeczka pełną była ksiąg z biblioteki pobranych...
Z niéj od wielu lat czerpał ojciec Athanazy pociechę zawsze się odnawiającą. Żył w tych wiekuistych prawdach i westchnieniach, które każde pokolenie na inny sposób wypowiada, ale się one nie zmieniają, choć przebierają. Ten wiekuisty ból ludzkości, który już się odzywa w biblii i Homerze... bez wdzięku rezygnacyi i bez myśli o Bogu wtórzy się dzisiaj jeszcze... Ale gdy tam oddźwięk boleści — pociesza — nasza beznadziejna, rozpaczliwa przeraża. Dla tego w chwilach męczarni człowiek powraca po naukę do tych, co cierpieć umieli.
Uśmiechał się O. Atanazy swéj księdze staréj, gdy chód się dał słyszeć na korytarzu a potém do drzwi zapukano. O téj porze? coś być musiało nadzwyczajnego, staruszek powstał rzesko, bo się domyślał sprawy pilnéj...
Ledwie się odezwał, wszedł inny zakonnik z miną zakłopotaną i twarzą smutną.
— Ojcze Definitorze, odezwał się głosem, w którym malował się niepokój i pospiech, — mamy biedę... trzeba nieszczęśliwemu, ściganemu dać przytułek... a tu...
Stary spojrzał i zapytał.
— W imię Boże — o co idzie, ojcze Serafinie.
— O kryjówkę...
Stary westchnął.
— Dajcież mi go tu... zaprowadzę... a jeśli trzeba, to mu placu dotrzymam, bo mnie sen nie bierze... Trzeba i biedakom służyć... a nuż który klasztorném powietrzem odetchnąwszy i myśl o Bogu z niego zaczerpnie...
— Zdam go więc na ręce wasze... odparł przybyły... ale to panicz...
— Ale człowiek, rzekł dobrotliwie uśmiechając się Definitor...
— Zaprowadzicie go do kryjówki?
— Zapalę stoczek; wezmę książkę i pójdziemy...
— Po klasztorze pewnie szukać będą...
— Już wiem... tylko między umarłymi nie szukają... tam spokój!!
— Więc zaraz...
— Ale jam gotowy, zapalając stoczek, rzekł ks. Definitor... byleście mi go dali... idę.
Wdział kaptur na głowę, zapalił stoczek staruszek i począł odmawiać modlitewkę łacińską spokojnie, aby czasu nie tracić...
Pospieszne kroki dały się słyszeć na korytarzu, aż w progu ujrzał Definitor otulonego burką ładnego młodzieńca z ognistemi oczyma, który żywo czapkę zdjął i pokłonił się. Spojrzał mu naprzód w oczy, bo naówczas tyle o sztyletnikach mówiono... ale łagodny choć energiczny, szlachetny wyraz téj twarzy świadczył o duszy, która się wspomnieniem krwi nie zmazała.
— Moje dziecko, z udaną wesołością odezwał się O. Definitor, aby biednego zbiega rozochocić — nie było kochaneczku broić, nie byłbyś musiał po klasztornych kątach się chować...
A no teraz nie tracąc czasu — chódź za mną... Samemuby ci było smutno, ja ci dotrzymam towarzystwa... bo ja tu znam wszystkie kąty... A zatém w drogę pokoju! Prawdziwa droga pokoju! westchnął stary...
Młodzieniec patrzał na piękną malowniczą głowę starca, płomykiem stoczka oświeconą jakby obraz Ribeiry...
— Za mną, wiarusie! powtórzył stary...
— Idę, mój ojcze...
— Stąpaj ostrożnie, patrz pod nogi! idź cicho...
Wyszli, ksiądz celę przymknął. Przed nimi wyciągał się długi korytarz klasztorny... a był stary, zakopcony i ubrany w pamiątki. Nad każdą celą tkwiła scena tryumfalna jakiegoś męczeństwa... Pomiędzy niemi wisiały to wizerunki ascetycznych postaci na modlitwie, to patronowie z aniołami. Gdzie niegdzie krzyż i lampa... Z drugiéj strony przez okna świeciło zamknięte ciche, grobowo wyglądające podwórze... Korytarz się kręcił, potém wschody sprowadziły ich w dół i inne owiało powietrze... Tu znowu wąskie, długie, z jednéj strony oknami przecięte ciągnęły się galerye, ale puściejsze coraz. Znać było, że nikt już nie mieszkał... że drzwi zamczyste odmykały się rzadko. I tu jeszcze wisiały obrazy ale gdzie niegdzie w szmaty podarte i czarne...
A ztąd młody człowiek zdziwił się mocno widząc, że ksiądz otworzył drzwiczki w murze i przyświecając mu wązkiemi wschódkami jeszcze na dół schodzić kazał... Wilgotne powietrze owiało obu i dziwna woń jakaś się rozeszła... Ku dołowi wschodów ukazały się drzwi, O. Definitor poszukał drugiego klucza, ale przystawał, zwrócił się ku młodzieńcowi i spoglądając nań z uśmiechem, ujął go za rękę.
— No, młody wojaku! rzekł, nie ulęknieszże się ty śmierci obrazu?
— Mój ojcze... mężczyzna jestem...
— Chódźże za mną a wcześnie mów Wieczny odpoczynek, trudno od Moskala się ukryć... chyba w grobie. Nie dziw, że ja cię téż do nich prowadzę.
Młodzieńcowi wprawdzie zrobiło się jakoś przykro a chwilę... ale cóż miał począć?
— Tylko, dodał zwalniając kroku ojciec Athanazy — to są groby nie lada pospolitych ludzi ale uprzywilejowane... I będzie nam tu wygodnie, o ile tylko być może. Nie jednę ja tu noc przepędziłem, dziecko moje...
Wschody się kończyły, szli jeszcze szyją ciemną, staruszek popchnął z lekka drzwi dębowe i wszedł a za nim wcisnął się Władek. On to bowiem zagrożony aresztem szukał tu schronienia...
Podziemie, do którego weszli, było nizkie, czarne, na ciężkich słupach oparte, nie zbyt, jak się zdawało, rozległe, zastawione gęsto trumnami... Czyściuchno było w tym lochu... i znać w nim często doglądano porządku... Trumny szeregami mieściły się jedne obok drugich, większe, mniejsze, przeróżnych kształtów i budowy, od drewnianéj prostéj, z kłody wyciosanéj, do lanéj, z najartystyczniéj wyrabianéj cyny.
W głębi tego arystokratycznego przytułku umarłych mały ołtarzyk stał na podwyższeniu, na nim Chrystus, parę lichtarzy i zczerniały od pyłu obrazek i przegniła wilgocią poduszka...
— Choć to tu ciasno, szepnął O. Athanazy, bo gości mamy wielu, ale uważnie idź, a ja przeprowadzę, gdzie sobie przysiąść i spocząć będziemy mogli.
Władek, nie okazując trwogi ale ciekawość wielką, przesunął się za staruszkiem... W drugim końcu podziemia było nieco wolnego miejsca, a że znać ono nie po raz pierwszy za schronienie służyć musiało, dowodziło parę krzeseł wyplecionych sitowiem, stoliczek biały a nawet czysty na tapczaniku rozesłany siennik i poduszka.
— Tak spokojnych i przyzwoitych jak tu towarzyszów trudno znaleść w żywych świecie, odezwał się stary — wierzcie mi... Nie lękajcie się, nie miejcie odrazy... ludzkie to zwłoki... siadaj, dziecko moje... a...
Tu dobył tabakierkę z rękawa...
— Dla rezonu zażyjmy tabaczki...
O. Athanazy wyciągnął tu[2] Władkowi brzozowe pudełeczko... chłopak zażył przez grzeczność... Wrażenie ucieczki, niepokoju, myśli o przyszłości, naostatek to nagłe przeniesienie do grobowego świata zamykało mu usta... uśmiechał się, rozgadać nie mógł. Staruszek przeciwnie był w swoim żywiole, pogoda nie zeszła mu na chwilę z czoła, zdawał się odmłodzony tém, że coś miał do czynienia, kogoś do zabawienia.
— Nie śmiem się was pytać, coście to Moskałom zrobili, że was ująć chcieli... rzekł Ojciec Athanazy.
Władek ruszył ramionami.
— Nic osobliwego zrobić mi się nie udało, mój ojcze, choć na chęciach nie zbywało... Myśmy teraz wszyscy winowajcy, bo w nas biją polskie serca...
— Polskie serca! powtórzył staruszek powoli — o jakżeś to wiele powiedział! synu mój! polskie serca!! polskie serca... Tak! z krwi dziadów zostało coś w waszych... ale staréj Polski już nie ma. Niknie ona nam w oczach, ginie, roztapia się, mieni...
Mówią na nią, że była zepsutą i grzeszną, że upadła pod ciężarem win swoich... Malowano ją jako rozpustnicę w ostatnich czasach, ale ją taką widzieli tylko, co Polski szukali po miastach i po pańskich dworach... Duch staréj Polski krył się naówczas po wsiach... i uciekł był w lasy... a nie widział go nikt i zmarł na uboczu... nie przelany żywcem w dzieci... Tradycyi narodowych z ksiąg się dziś uczyć przychodzi a w księdze one jak zaschłe kwiaty bez barwy i woni...
Polskie serca! powtórzył zadumany staruszek i ręką wskazał na rzędem stojące trumny.
— Oto tu, rzekł, spoczęły polskie serca ostatnie... wasze poczciwe są... ale już takiemi nie będą...
I spuścił głowę na piersi.
— Mój ojcze kochany, dla czegoż tak źle o nas sądzicie? nieśmiało zapytał Władek.
— Źle? mylisz się, synu mój — odparł stary, wy na to, co was kołysało, jeszcze dobrymi jesteście... ale w was polskiego zostało mało.
Wy tak przypominacie tę Polskę starą naszą, jak wasze niby polskie stroje, które teraz pokazują się na ulicach... przypomną dawne ojców ubiory... Coś w nich jest polskiego ale znać, że tradycya stroju zgubiona jak inne tradycye...
Naród stoi tradycyami i nieprzerwaném pasmem żywych podań z ust do ust płynących... nam ten złoty łańcuch pękł w końcu XVIII wieku, bo w XVII zardzewiał...
I znowu zamilkł stary.
— Mówmy o czém inném, przerwał, powiedzcie mi co o sobie... I ja żyłem na świecie, miałem... a! i mam rodzinę... może mi wasze nazwisko obcém nie będzie.
— Ja się nazywam Władysław Wyborski, rzekł cicho młody chłopak.
— Ale ba! — żywo odparł O. Athanazy — cóż? brygadyera syn? ale ten zdaje mi się syna nie miał.
— Nie, ojcze, brata jego.
Atnanazy się uśmiechnął.
— Myślisz, żem to ja całe życie w kapturze chodził? rzekł — z ojcem waszeci razem służyłem w r. 1881...
— Jak to? byliście w wojsku? odparł Władek.
Ksiądz zbliżył się, założył szeroki rękaw habitu i na lewéj ręce pokazał zdumionemu Władkowi głębokie cięcie pałasza, po którém ogromna, straszna blizna została...
— Ale to wszystko — dodał prędko zawijając habit O. Athanazy — praeterita plus quam perfecta.
Z ojcem waszym byliśmy w kilku tęgich bitwach... Żyje on? jak się ma?
— Żyje, zdrów...
— A brygadyer?...
— Trzyma się doskonale.
Ojciec Definitor uśmiechał się jakby sam do siebie..
— Między naszemi rodzinami, rzekł, mylę się, między rodziną, do któréj ja należałem, a waszą... była stara przyjaźń... Szwagier mój... świeć mu Panie.
— Któż taki? podchwycił ciekawie Władek.
— Był nim pułkownik Zbyski... wdowę po nim, siostrę moją, znać musicie.
— Jak to? jak to? pułkownikowa byłaby waszą siostrą...
— Była — rzekł po cichu ojciec... była... Rodzeństwem jesteśmy po ojcu, nie po matce... ona z innéj jest urodzoną... zawszem ją kochał jak siostrę... ale klasztor, dziecko moje, rwie wszelkie węzły. Zakonnik nabywa nowych braci, wchodzi w rodzinę wielką swego zgromadzenia... to, co za furtą zostało... już mu obce. Na znak tego rozbratu bierzemy imię nowe, wchodząc tutaj i musimy wyrzec się nazwiska.
Pułkownikowéj dawno nie widziałem. Co się z nią dzieje?
— Jam ją dziś spotkał — rzekł sucho Władek.
— Cóż się z jéj synem stało?
Młody chłopak namyślał się.
— Mój ojcze, rzekł — nie chciałbym was martwić...
— Martw, moje dziecko... odpowiedział zakonnik... życie się z czego innego nie składa... Ten syn toć przecież był siostrzeńcem moim...
— Jest dziś jenerałem w służbie moskiewskiéj...
— Jenerałem!! powtórzył stary.
— Ale co gorzéj — matka tak dobra Polka — a on! a on! Moskal zabity.
O. Athanazy wstał z krzesła.
— Moskal? on? Moskal? Kochany mój panie — to nie może być...
Władek dostrzegłszy, iż Ojciec wziął to do serca, zamilkł.
— Mów, co wiesz, a szczerze — odezwał się staruszek głosem nieco drżącym — mów, choćby to gorżkiem było... Moskal więc...
— Tak się zdaje...
— A dla matki? dla matki?
Władek był zakłopotany.
— A! tego ja nie wiem.
— Moskal! ale oni go od dziecka w ten mundur odziali, cóż dziwnego! A jednak — wiesz co, żeby on do kości miał zostać Moskalem — nie wierzę.
Starymi onymi Polakami nie jesteśmy już, ale w nas jeszcze... raz w życiu, łzą, czynem, krwią, słowem, bólem musi się odezwać krew ojców.
Władek był pod wrażeniem gorączki tych dni.
— A! mój ojcze, zawołał — kiedyżby się ona właściwiéj odezwać w nim mogła jak nie dziś... Przecież wie, co się u nas dzieje, zadrgać mu powinno serce do swoich... mógłby już porzucić jeneralstwo moskiewskie a dla kraju takby się stał użytecznym... Tu wszystko wre i kipi.
Zamyślił się starzec, potém milczący podniósł obie ręce i prawą krzyż wielki zakreślił w powietrzu...
— Tak! zawołał — znowu kipi i wre.. I myśmy grzeszni porwali się tak targając pęta, na które nas wola Boża skazała... ale żelaznych tych oków nie potargamy nigdy siłą.
Krew lać się będzie... opustoszeje Polska... będą na nią patrzeć narody z litością, z niecierpliwością, z oburzeniem... ale nikt jéj sprawy nie podniesie — i znowu chwilę szału opłacimy długą męczarnią...
Na tę biedną Polskę naszą przychodzą takie chwile niezwalczonego pragnienia swobody... chce odetchnąć tém powietrzem, co ojców poiło, i zrywa się do boju i pada bezsilna...
Patrz... rzekł biorąc Władka za rękę... te groby to historya nasza... chódź... czytaj napisy na trumnach...
Ten zabity pod Lanckoroną... tamten postrzelony pod Racławicami... ów z ran zmarł po Berezynie... tamta niewiasta trzech synów ofiarowała Polsce pod Grochowem, Wawrem i Ostrołęką... Na każdéj z tych trumien wisi zeschły wieniec ofiarny... a Polska jęczy uciśniona. Czemu? bośmy byli i jesteśmy niecierpliwi... a małego serca.
— Małego serca? załamując ręce podchwycił Władek.
— Tak jest... tak! — dodał raz jeszcze, uderzając o wieko trumny Athanazy — małego serca... egoiści... Ojczyzny chcieliśmy dla siebie... bić się z nas i umierać umiał każdy, żyć żaden.
Z jedném pokoleniem zeszła stara Polska do grobu, zostały niemowlęta, które od nianiek nie od matek uczyły się polskiéj miłości... W sercu gorzała ojczyzna, ale głowa chyliła się przed tym, co ją zabił... i upomnieć się nie śmiano o zwłoki nawet... Na polu boju byliśmy rycerzami, ale doma tchórzono i milczano. Polskę jawnie wyznawać trzeba było... a stać przy niéj, nie rwać się do szabli...
Biliśmy czołem najeźdzcom... i chodziliśmy jak słoń za kornakiem posłuszni, ugłaskani... potém jak ów słoń nagle szaleliśmy, rozrzucali stajnie i kulą w łeb...
— A jakżeby ojczyznę zbawić, jeśli nie rwąc się do szabli? spytał Władek.
— Jabym ci to powiedział, rzekł Athanazy, ja, com szablę nosił i bił i był siekany — ja, com także przechorzał gorączkę tę, ale tego, co ja ci powiem, ty nie zrozumiesz... powiesz, że kaptur ostudził mi głowę a habit serce zamroził... Nie — ale ztąd, gdzie się świat kończy, jaśniéj widać, dziecko moje... Wy w wirze płyniecie, jam u brzegu.
Cnotąbyśmy mogli tylko zbawić ojczyznę, a mieliśmy cnoty różne, tylko téj jednéj wielkiéj nie było, co za inne starczy... a zowie się Virtus.
Cnota to, co na chwilę nie opuszcza człowieka... co kieruje nim od rannéj zorzy do zorzy... Téj brakło... Cnót małych, heroicznych podostatkiem było, walały się po drogach... na szubienicę iść ze śpiewką na ustach któż się wzdrygnął, ale nie dać się wziąć uśmiechowi, łasce, grzeczności, fałszom nie umiał nikt... Słabiśmy i giniemy... Traciliśmy fortuny a czasem drobnostki nie umieliśmy poświęcić...
Starzec zamilkł a potém podniósł głowę.
— I będzie znowu to, co było... rzekł — ale gdy chory zapada po raz nie wiem który na słabość jednę — blizki śmierci... Pójdziecie, zginiecie i w narodzie zamiast odżywić zabijecie miłość ojczyzny...
Własne matki przeklinać was będą, zaprą się bracia i —
— Mój ojcze! z oburzeniem podchwycił Władek, ja w istocie tego nie rozumiem, co mówicie, i proszę was...
O. Athanazy począł go ściskać. — Nie gniewaj się — szepnął, dziecko moje, szlachetne was pędzą uczucia, ale nie rozum wielki... Mogliście pracą zdobyć i opanować Moskwę, wolicie wybuchem kajdany włożyć na kraj — wierzcie mi, wierzcie, Moskale wam przyklasną i szatańskim śmiechem pierwszéj walce zawtórują...
Zamilkł — Władek drzał ze wzruszenia, ale nie chciał na próżne słowa walczyć ze starcem. Zakonnik postrzegł to i przerwał mowę uśmiechem...
— Dziecię moje — rzekł... patrz no, ile to tu pokoleń spoczywa... przeszły jako okamgnienie... co w dziejach znaczą wieki, a cóż życie jedno? kto zbadał myśl Bożą?
Wam się zdaje, że wy tworzycie dzieje i potraficie złamać, co żelazna wola wyrzekła... Idziecie i służycie jéj... czynicie wedle myśli jéj mimo woli...
Wszystko to proch i nicość... Zginęli oni, myśmy znikli ze świata, wy poginiecie a gdy Bóg zechce i znajdzie z czego odbudować Polskę... to ją znów stworzy.
Dziś nie ma jéj z czego skleić.
Stara Rzeczpospolita miała Rycerstwo a nie było ludu... dziś są wodzowie bez wojska, ministrowie bez urzędników... politycy bez podwładnych... stronnictwa złożone z prezesów samych... jest purpura a butów nie ma. Potém dorobimy się boleścią i trudem wielkim tego, co nam braknie...
Ale jabym ci dziś dał Polskę, nie byłoby w niéj komu chleba upiec... i gospodarzyć... królów tysiąc... obywatelaby zabrakło — słuchać nie chce nikt a wszyscy rozkazywać... Dziecko moje — o! wierzcie mi, daleko nam do Polski... bo Polaków braknie...
— Mój ojcze, zawołał Władek, pomilczawszy nieco widocznie zgryziony i zniecierpliwiony... Znać żeście dawno rozgrodzili się od nas furtą klasztorną, tak źle nie jest...
— O! z za farty buchnie téż nam czasem powietrzem od was i odbrzmi coś po cichych korytarzach...
— Przecież to coś znaczy, że rząd narodowy ma taką siłę i władzę, że go kraj cały słucha...
Athanazy ruszył ramiony z lekka...
— Toć cnota i trudna u nas, bo posłuszeństwo najcięższe nam brzemię... ale co powiesz o tych, którzy się tym rządem być i losy kraju w ręce wziąść nie wahali?
— Życie stawiać! zawołał Władek.
— A cóż życie? odparł mnich... gracz je stawi na kartę, rozpustnik na szału chwilę... Cóż życie swoje stawić, gdy się milionów życiem rozporządzać nie wzdraga!
— Prawda, mój ojcze — zawołał Władek, że my się pono zrozumieć nie potrafiemy nigdy.
— Owszem ja was rozumiem doskonale, i są chwile, że mi do was słabe serce uderzy... łza zakręci się w oku. Héj! zobaczyć Orzełka białego w powietrzu! choć raz! Dobyć szabli w Polski imię, z piersi buchnąć pieśnią jéj... a po tém zginąć!! Ale cóż z tego! co z tego! To rozpusta... dzieci moje — to rozpusta...
— Jeszcze lat dziesięć, piętnaście... a duchby zgasł i nieodżywiany patryotyzm zniknął na zawsze... Trzeba go choć we krwi odrodzić... Przyjdą męczennicy nowi jak nasienie i na ich mogiłach...
Stary głową potrząsał.
— Świat inny — nie wierzy on dziś w nic — odparł — i męczenników sadza do szpitala waryatów. Jestli co świętego dzisiaj? Czy rozgorzeje Europa lub Ameryka dla sprawiedliwości, którą uznaje tylko warunkową? dla prawdy, którą zowie stósunkową? dla swobody, która się jéj znudziła? dla sławy, którąby sprzedała za papierek na bursie? Męczennika pokazywanoby za biletami może... ale większa część widzów poszłaby patrzeć na sprośny taniec nierządnic... Dziś śmiech... to wieku słowo ostatnie.
— Czarno wy na świat patrzycie...
Zakonnik nie odpowiedział, podniósł twarz pogodną, jasną i usta uśmiechnięte.
— Patrzę, widzę, sądzę, ale Bóg duszę obdarzył spokojem, którego nic zmącić nie może. To są chmurki i burze, co niebo jasne zasłaniają na chwilę... ale błękit kiedyś zabłyśnie. Kto patrzy na człowieka, płacze, kto widzi ludzkość, uśmiecha się spokojny...
— A Polska? podchwycił Władek.
— Wszak ci to cząstka ludzkości... jeśli potrzebna jéj do życia, nie zginie — jeśli znikczemnieje... to ją jako martwy członek odrzucą.
W téj chwili O. Athanazy, który pomimo wieku słuch miał bardzo ostry... zamilkł nagle, ujął za rękę Władka i szepnął mu. — Cicho! coś nadzwyczajnego w klasztorze... Słyszę szelest na górnych korytarzach... coś jest... tam nikt o téj godzinie nie chodzi! Ale jużciżby w grobach nie szukali... bądź co bądź!!
Zamyślił się. — Któż wie?
Oba poczęli się przysłuchiwać. W istocie sklepienie tętniało od przyspieszonych kroków... niekiedy jakby głośniejszego krzyku dochodziło odbicie głuche.
Staruszek spojrzał na Władka... który zdawał się u boku szukać broni.
— Bądź spokojny — szepnął mu... posłyszymy nadchodzących długo wprzódy, niżeli się tu dostaną... jeśliby mieli odwagę zniść tutaj... Na ten ostatni wypadek... jeszcze jest kryjówka... ale zaczekajmy... tamby ci źle było...
Powolnie zbliżył się do drzwi staruszek, przysłuchując bacznie... Szelest coraz bliższym się zdawał.
— Chodź, zawołał.
Nie mówiąc słowa, począł w framudze, w któréj stał ołtarz, odzianéj futrynami drewnianemi szukać jakiegoś miejsca... wązkie drzwiczki się otwarły, powiało z nich tak, że stoczek o mało nie zgasł... Zakonnik bokiem wśliznął się pierwszy... Władek za nim. Przed sobą mieli kilka wschodów w dół i loszek ciasny...
Był to grób grobów... Przy świetle podniesionego słabego woskowego sznurka, drżącego w ręku zakonnika Władek spojrzał... Kryjówka ta służyła od wieków znać na skład rozpadłych trumien i resztki ciał niedopruchniałych... Pyłu z rozsypanych zwłok było po kostki. W pośród niego, na nim walały się kości, całkowite szkelety w dziwnych położeniach i najdziwniejsze, wiekami zbielałe a jak pargamin stwardniałe szczątki skór ludzkich...
Niektóre z nich zachowywały jakby wycisk człowieka, którego niegdyś okrywały...
Jedne nagie, inne łachmanami zbutwiałych sukni jeszcze były na pół okryte... Trumienka odkryta dziecięcia... obok szkeletu, którego twarz z suchą jak miotła brodą śmiała się pośmiertną ironią. Do ścian tu i owdzie poprzystawiano oberwane trumien wieka i nieboszczyków, co się jeszcze cało trzymali...
Postawy ich zdawały się karykaturami życia, niby myśl jedna jakaś w nich uwięzła... Jednemu czaszka zwisła na pierś obnażoną, dumał; drugi zadarł do góry czerep, w którym białe zęby hyhotały śmiechem. Większéj części brakło rąk, nóg, po kilka żeber... A najwięcéj było bez głów...
Za to w prochu na ziemi walało się czaszek bez miary, więcéj niż szkeletów, w najróżniejszych barwach i stanie... Jedne zeschły i coś jeszcze z życia zachowały, na drugich leżała pleśń lub czarna powłoka...
Starzec zchodząc popatrzał na towarzyszącego mu Władka, którego oczy zalśniły zdumieniem i gorączką jakąś... Oba usiedli na wschodach... U nóg ich to dziwne leżało cmentarzysko... w powietrzu było coś ciężkiego jak śmierć... Patrzali na te łomy ludzkie... a zakonnik się uśmiechał i modlił...
Nastawiał jednak ucha bacznie... a żaden szelest nie uszedł mu... chociaż tu ginęły za grubemi mury wszystkie życia odgłosy... Siedzieli tak niemi długo... Nareszcie sam Władek usłyszał jakby gwałtowne wypieranie drzwi pierwszego lochu i pomięszane głosy.
Krzykliwo i piskliwie odzywał się ktoś z gniewem i przekleństwy, obchodząc groby... Coraz lepiéj słychać było rozmowę...
— A po cóż łóżko i tapczanik? i poduszka? Musiał się ktoś przecie ukrywać.
— Spał zakonnik... który ślub uczynił.
— Co? rozśmiał się pierwszy i dorzucił żart ohydny.
Ten obchód trumien trwał z półgodziny, po stuku miarkować było można, iż niektóre z nich odbijano, szukając ukrytego zbiega... Na ostatek śmiechy i przekleństwa przycichły, kroki oddalać się poczęły, rewizya musiała być skończona... drzwi się zatrzasnęły silnie, jakby niemi chciano dać znać, iż niebezpieczeństwo minęło... Zakonnik wstał, poczekał chwilę, złożył ręce, aby się nad prochami pomodlić i począł wracać do pierwszéj kryjówki...
Lżéj się zrobiło Władkowi, gdy nazad wcisnął się około ołtarza do szerszego lochu. Ale i tu przejście Moskali zostawiło ślady po sobie, nie przebaczono umarłym. Większa część trumien była otwarta, wieka porzucane na ziemię... w głębi widać było szkelety... resztki kości lub cudownie zachowane ciała zczerniałe.
Zapach cygar dziwnie się mięszał z powietrzem przesiąkłém trupami.
— Zdaje mi się, odezwał się staruszek, że teraz, gdy rewizyą odbyto, będziemy mogli do weselszego kątka przejść bezpiecznie — aleby nam tu dać znać powinni... Nuż straż zostawili w klasztorze? r
Siedli znowu na dwóch krzesłach, które wywrócone znaleźli... starzec nie miał siły ni ochoty mówić więcéj. I jego złamał kilkogodzinny niepokój o młodego chłopaka, który był blady i znękany. Wolałby był może pójść bić się w las, niż siedzieć tu z nieboszczykami...
Stoczek trzeba było coraz daléj odkręcać... a mdłe jego światełko słabo rozjaśniało podziemie...
Na ostatek chód się dał słyszeć ku drzwiom, zapukano trzy razy.
— Chodźmy, zawołał Ojciec... będziesz bezpiecznym i u mnie w celi. W wieku twoim nie stworzeniśmy do tego towarzystwa...
Całą piersią pociągnął powietrza Władek... zdało mu się, że się odrodził do życia... Wyszli... W korytarzach było pusto i milcząco... Wyżéj przed krucyfiksem klęczący ze złożonemi rękami modlił się mnich z łysą głową. Minęli go nie przerywając modlitwy, tylko staruszek pokląkł.
W celi O. Athanazy zmusił towarzysza, aby spoczął na jego łóżku, a sam wrócił tak do św. Bonawentury, jak gdyby po przechadzce w ogrodzie...
Gdy Władek gorączkowym snem usypiał... dzwonek klasztorny odezwał się na jutrznią do chóru...
Ale O. Athanazy pozostał na straży i słychać tylko było w korytarzach... szelest kroków... zakonnicy milcząc szli na nocną modlitwę... a potém cisza zaległa głęboka i oba, stary i młody usnęli. Władkowi śniły się trumny... O. Athanazemu jasne niebo i anioły.


— Maryo Pawłowno, rzekł, z grzecznym zbliżając się uśmiechem do pięknéj bardzo pani, całéj niemal okrytéj brylantami, na dworskim balu — mężczyzna o bladéj, nabrzmiałéj twarzy z mocno wypukłemi oczyma i bardzo pańską postawą — Maryo Pawłowno, ja mam do was prośbę!
Musiało w tych wyrazach być coś bardzo niezwyczajnego, gdyż kobieta, która powstała, usłyszawszy je wymówionemi do siebie, zdziwiona podniosła oczy smutne, zmęczone i odezwała się półgłosem.
— Prośbę? do mnie??
— Tak jest, Maryo Pawłowno — powtórzył stając przed nią i dziwném mierząc wejrzeniem dumną, wyniosłą postać kobiety — tak jest... prośbę... i to nie w interesie moim ale kraju...
Zakrawało to coraz bardziéj na zagadkę. Marya Pawłowna patrzała i w milczeniu poszanowania pełném oczekiwała...
— Wy macie — o! wiemy to dobrze — mówił powoli mężczyzna — wielką władzę nad Stanisławem Karłowiczem...
Kobieta się zarumieniła, ale na wspomnienie tego imienia oko jéj zapałało, przeczuła jakieś niebezpieczeństwo i mimo poszanowania, które jéj wrażał ów mężczyzna, bawiący się swym krzyżykiem św. Jerzego, przywieszonym do huzarskiego krótkiego mundurka — zdawała się raczéj do obrony zajadłéj przygotowaną niż do łagodnego posłuszeństwa...
— O miły Boże, w tém przecie nie ma nic złego, że piękna pani zajmie wolnego serca mężczyznę i że go do siebie przywiąże... Mogę wam tylko winszować wyboru, gdyż cenię wielce usługi i zdolności Stanisława Karłowicza...
— Ale cóż ja mam z nim wspólnego? zapytała kobieta.
Mężczyzna się uśmiechnął tylko.
— Nie wchodzimy w to, jam pewny, że wy mi pomożecie. Jakkolwiek jest mi Stanisław Karłowicz tu przydatnym, nieskończenie użyteczniejszym być może w Polsce... Rodem jest z niéj, zna ją, ma stósunki...
Mówiąc to patrzał na Maryą, która zaczęła blednąć, wiadomość widocznie ją przeraziła, znikło udawanie przed chwilą przybrane — podniosła oczy i, zbliżając się o krok ze złożonemi rękami, zawołała drżącym głosem przejęta...
— A! nie — nie! niech on tam nie jedzie! Zniżając głos dodała:
— On zginie i ja zginę...
— Maryo Pawłowno... to go nie do zguby ale właśnie do osiągnięcia wyższego stanowiska poprowadzi. Cóż zresztą broni być z nim i przy nim...
Wyciągnął miękką, pulchną i jakby nabrzękłą rękę ku pięknéj pani.
— Maryo Pawłowno — ja tego żądam i ja was o to proszę. Nie gniewajcie się, tak być — musi.
To mówiąc ostro mimo łagodnych wyrazów spojrzał na nią, ukłonił się i w rozstępującym się przed nim znikł tłumie.
Marya Pawłowna stała chwilę w osłupieniu jakiémś, rękę powiodła po czole... i powoli zsunęła się na krzesło ze spuszczonemi oczyma, nie widząc blasku i wrzawy, które ją otaczały...
Po chwili osoby, co wszystko widzą... znalazły środek zbliżenia się do niéj — chciano zapewne dowiedzieć się, jakie to wyrazy z góry rzucone tak widocznie nią wstrzęsły i twarz jéj martwą bladością powlokły. Ale Marya Pawłowna była zawsze milczącą a najbardziéj, gdy cierpiała... poskarżyła się na ból głowy... oczy jéj przebiegły grupy osób, wstała zwolna, poczęła się niby przechadzać, kilku osobom, które jéj drogę zachodziły, odpowiedziała półuśmiechem i półsłowem... potém manewrując nader zręcznie... niepostrzeżenie wysunęła się z pierwszéj sali, przesunęła przez drugą, coraz żywszym krokiem przebiegła trzecią prawie pustą i w sieniach rzuciła stłumionym głosem imię swojego służącego... który nie rychło zjawił się zmięszany z futrem, bucikami, szalem i baszłykiem tyftykowym. Piękna pani bezmyślnie drżącemi rękoma zarzuciła na siebie odzież ciepłą... i blada, pomięszana kilka słów szepnęła na ucho słudze, wychodząc jak nieprzytomna z tego balu, na który przyszła prawie wesołą...
Natychmiast ekwipaż zaszedł pod portyk pałacowy i Marya Pawłowna rzuciła się na poduszki jakby zduszona trwogą... powtórzywszy służącemu tylko jeden wyraz — prędzéj!
Przez oświecone ulice spienione konie z karetą pobiegły... do znajomego domu, znaną drogą na Wasilewski Ostrów...
Ktoby był zajrzał do karety... w świetle migającém latarni zobaczyłby był brylantowe łzy toczące się z pięknych oczów.. i płynące na brylanty zimne, któremi szyja była przystrojona. Niekiedy wychylała głowę oknem, kładła rękę na drzwiczkach sądząc, że je już otworzą, potém znów znękana rzucała się w głąb... nareszcie mimo mrozu i ostrego wiatru roztwarła okno... potrzebowała powietrza, nie miała czém odetchnąć...
Powóz się zatrzymał... oczy jéj zwróciły się na okna... błyszczało światło w gabinecie Stanisława Karłowicza.
Szybkiemi kroki pobiegła jenerałowa na górę, nie dając o sobie oznajmić, jak stała, ledwie zrzuciwszy futro na ziemię, które sługa pochwycił... otworzyła drzwi gabinetu z łoskotem i cała ubrylantowana, wystrojona... ale łzawa i biedna rzuciła się sądząc, że Stanisława jego obyczejem zastanie sam na sam...
Jakież było jéj zdumienie, gdy ujrzała naprzeciw jenerała, który powstał, widząc otwierające się drzwi, z jakąś niecierpliwością i trwogą, — mężczyznę niepocześnie ubranego, w surducie... nieznajomego zupełnie... którego twarz i tak blada, na widok jéj trupią okryła się białością.
Jenerał i on rzucili na siebie oczyma, jak gdyby porozumiewając się... i Stanisław podszedł żywo ku jenerałowéj, która, widząc, że sam nie jest, cofnęła się...
Położenie dla obu stron było kłopotliwe i dziwne...
Najwięcéj zdawał się cierpieć na niém niepoczesny ów, nie młody mężczyzna... który chwycił za kapelusz... patrzał na jenerała, porwał ze stołu papiery jakieś, schował je żywo do kieszeni na piersi, i wejrzeniem porozumiawszy się z gospodarzem... co najprędzéj wyniósł się z pokoju. Jenerał odprowadził go do progu, krok za próg, szept jeszcze jakiś słychać było... i zostali sami. Marya Pawłowna stała u drzwi jak skamieniała. Wszystko to trwało chwilę niepostrzeżoną... Jenerał widocznie niespokojny powrócił w milczeniu chmurném.
— Kto to był? co za straszna twarz? zawołała Marya.
— To był... kupiec... tak... kupiec potrzebujący mojéj protekcyi... polecony mi — biedny człowiek, w jakiéjś sprawie... figura nie znacząca. Ale co ci jest Maryo Pawłowno? co ci jest? dla czego wróciłaś tak z balu... przed końcem?
Jenerałowa obejrzała się, fotel stał nieopodal, padła nań milcząca.
— Stanisławie Karłowiczu...
— Czyż być może, aby przyczyną tego niespodzianego przyjazdu była znowu najniedorzeczniejsza zazdrość — o Boże!
— A! nie! nie! przyczyną jest zabójcza wiadomość, którą przywożę... prośba, z którą przybywam...
— Ale na miłość Bożą, uspokójże się, uspokój... co ci jest?
— Ja umrę...
— Cóż się stało! na Boga, przerażasz mnie... mów...
— Jenerale... ciebie przeznaczono do Królestwa...
— To nie może być, rzekł marszcząc się jenerał.
— Tak jest... słyszałam to z ust, których słowa są rozkazem... Nie wybije mi tego nikt z głowy, że to jest dziełem twoich lub moich nieprzyjaciół... ale dokonali, czego chcieli! Wmówili mu potrzebę! ty wiesz, jak słabi są uparci, jak ci, co własnéj woli nie mają, narzuconéj im... trzymają się ślepo... wziąwszy ją za swoją...
Zamilkła, płakała.
Jenerał z kolei był przerażony, załamał ręce, rysy jego wyrażały nieopisany niepokój, trwogę — niepewność...
— Ale ty nie pojedziesz tam, ty się podasz do dymisyi i zostaniesz tu, ja cię nie puszczę... ja mam przeczucia okropne, ja nienawidzę kraju tego, miasta... ludzi — nie! to być nie może. Użyję wszelkich sprężyn, ażeby cię uwolniono... niech ślą, kogo chcą... to być nie może... nie prawdaż? — ty mi nic nie mówisz?!
— Bo ja nic dotąd nie rozumiem... rzekł jenerał, kiedyż się to stać mogło? Dziś widziałem ministra... wczoraj miałem posłuchanie w pałacu, o niczém mowy, najmniejszego podobieństwa nie było.
— Ale Arsen Prokopowicz, ten nikczemny prześladowca... ale inni z nim nie śpią... zawołała gwałtownie wybuchając jenerałowa... I poczęła się przechadzać po pokoju.
— Nie — nie — dodała... jutro jadę do starego Adlerberga... zapłacę jego długi, wykupię weksle... lepiéj, dam mu pieniędzy, on musi to przerobić...
Jenerał stał zamyślony... Nagle oko jego padło na biurko, przy którém siedzieli przed chwilą... leżał na niém pozostały jakiś roztwarty szeroko papier z pieczątką, jenerał pobladł zobaczywszy go... Z niezmierną zręcznością począł niby niechcący zbliżać się do biurka, tyłem doń obróciwszy, drżąca jego ręka ujęła ów papier zagadkowy i prawie bez szelestu... gorączkowo wpuściła w kieszeń surduta...
Jenerał swobodniéj odetchnął — czoło mu się rozjaśniło...
— To dla mnie tak ze wszech miar niespodziana wieść, że gdyby z innych ust przyszła, gotówbym jéj nie wierzyć.
Zobaczymy jutro...
W téj chwili zadzwoniono silnie do drzwi domu, Marya Pawłowna zerwała się łamiąc ręce.
— O mój Boże! rzekł śmiejąc się jenerał, czémże się tak przerażasz!
— Czém! zobaczysz... czuje serce moje...
Była chwila oczekiwania milczącego, która wydała się nad miarę długą.
Kroki zbliżyły się ku drzwiom, wszedł powoli stary Maciéj, niosąc na tacy ogromny pakiet zapieczętowany.
Jenerałowa porwała go i naprzód spojrzawszy na pieczęć! — rzuciła na stół...
— Z ministerstwa...
Stanisław Karłowicz... pochwycił i rozerwał pieczęć — okiem tylko rzucił na papier i położył go powoli na biurze, twarz miał zbladłą, usta drżące, czoło zmarszczone.
Maciéj patrzał nań i czytał w rysach.
— Posłany czeka na rozpiskę.
Jenerał w milczeniu wziął pióro i podpisał podany kawałek papieru... Tymczasem Marya Pawłowna oczyma rozgorączkowanemi przebiegała rozkaz i papiery leżące na stole. Widać było, że ją tylko przytomność służącego wstrzymywała od płaczu.
Maciéj zwolna wysunął się z pokoju.
— Rozkaz wyjazdu... jutro... rannym pociągiem.
— Ale to bezczelność! to intryga... ja natychmiast wracam na bal... schwycę starego Adlerberga... nie! nie!
Porwała za dzwonek ręką drżącą i poczęła dzwonić szybko, gorączkowo, słudzy się zbiegli.
— Konie moje! natychmiast konie! I wybiegła z pokoju, nie patrząc za siebie, nie dając się powstrzymać jenerałowi, który wyszedł za nią. Nie mówiła nic, straszna była gniewem i niecierpliwością.
Nie doszedłszy do końca wschodów... wołała znowu o konie... Kareta stała u ganku... Nie pożegnawszy nawet wejrzeniem jenerała, rzuciła się w nią... konie ruszyły...
Jeśli się nie zdziwiono, widząc wysuwającą się z balu jenerałową, podziwienie było większe jeszcze, gdy ją zjawiającą się na powrót ujrzano, z zaiskrzonemi oczyma, z włosami pomiętemi, jakby na pół nie przytomną...
Wsunęła się znowu w grupy pierwszego salonu, prześliznęła z instynktem kobiecego bólu, rzucając oczyma na wszystkie strony...
Wśród rozlicznych grup na progu pierwszéj sali stojących... uderzyła ją jedna złożona z dwóch pięknych, młodych, bladych pań, przed któremi stała najzabawniejsza w świecie maleńka figurka... człowieczek więcéj niż siedemdziesiątletni z piętnem przedwczesnéj zgrzybiałości na twarzy śmiesznéj, krągłéj jakby ze skóry wyprawnéj uszytéj, z czarnemi iskrzącemi się oczkami, z włosem podczesanym do góry, którego barwa nawet wieczorem widocznie była pożyczana...
Staruszek ten miał na nogach ciasne buciki, strój niesłychanie staranny, woniał cały o trzy kroki, w ręku trzymał chusteczkę batystową... Mundur jego bogato szyty, cały był na piersiach okryty gwiazdami... wśród których brylantowe oznaki Andrzeja i dwa również oprawne w dyamenty portrety cesarskie szczególniéj zwracały uwagę. Staruszek widocznie do młodych pań się umizgał i podnosił ku nim oczki tak słodziuchne, że nie wiadomo, jakim cudem dworskiego wychowania mogły się one powstrzymać od śmiechu.
Marya Pawłowna z wielką zręcznością obeszła tę grupę do koła, zbliżyła się, wcisnęła i oczy swe jeszcze załzawione utopiła w starcu, który spotkawszy ten wzrok zmięszał się widocznie; oczy te mówiły mu: — Pilno mi, chcę mówić z tobą... czekam...
— A! Marya Pawłowna! zawołał najdziwaczniéj się przeginając stary jenerał... to wy! Jakże dawno nie miałem szczęścia was oglądać...
Ona dała mu poufały znak głową...
— Jenerale, miałabym z wami kilka słów do pomówienia...
— Jestem, jak zawsze u stóp waszych, piękna pani...
Dwie kobiety spojrzały na jenerałową, popatrzyły na nią z rodzajem poszanowania i litości razem i zwolna uśmiechając się... odeszły.
Marya Pawłowna skinęła wiodąc za sobą starca ku oknu, opodal nieco od tłumu, który tu krążył ciekawy, śledzący ruch każdy, podsłuchujący każde słowo...
— Co każecie, Maryo Pawłowno...
Załamała ręce...
— Jenerale, zawołała — wszystko, co chcesz... ratuj mnie!
— O piękna pani! uśmiechnął się a raczéj skrzywił stary, wy wiecie, żem wam oddany.
— Ratujcie mnie! to intryga niegodziwa!
Stanisława Karłowicza wyprawują do Polski... Odebrał rozkaz wyjechać jutro rano — ja umrę. Jenerale, to mnie zabije...
Stary stał zakłopotany...
— Ale czemuż ja o tém wcześniéj nie wiedziałem.
— To się stało w téj chwili... mnie on sam powiedział o tém na balu! Ja oszaleję! Idź, proś, błagaj, zrób, co chcesz..
Marya Pawłowna szepnęła gorączkowo.
— Dam na wasze ręce dla tego, kto go zastąpi, trzydzieści tysięcy rubli...
Oczy staruszka zaiskrzyły się, ale jako galant odparł...
— Piękna Maryo Pawłowno... każdyby ofiarował tyle, aby go w twém sercu zastąpić...
— A! daj mi pokój z komplementami, mnie się serce rozpada! Idź! idź! idź!
Jenerał zrozumiał nareszcie, potarł frasobliwie czoła i czupryny... zawahał się i utonął w tłumie. Jenerałowa siadła, nie spuszczając go z oczów. — Serce jéj biło, nie widziała nic, nic nie słyszała — czekała. W przyległéj sali brzmiał nieznośny kotylion urzędowy... Przezedrzwi widać było suknie białe i kokoszniki przesuwające się poważnie... to znów huzarskie i gwardyjskie mundury... coś nakształt maryonetek... któremi ręka maszynisty potrząsa...
Oczekiwanie wydawało się śmiertelnie długióm... Ile razy mignął ukonstalowany mundur, jenerałowa porywała się z siedzenia, ale farbowana czupryna staruszka, którą poznać było można z daleka, nie pokazywała się na horyzoncie.
Po godzinie prawie tęsknego siedzenia, które na próżno grzeczni chcieli osłodzić znajomi, nie mogąc się od strapionéj słowa dopytać.. zdala ukazał się stary idący zwolna, z miną kwaśną, poważną, zamyśloną, jakby szukał środków ozłocenia gorżkiéj pigułki, którą przynosił. Było to tak widoczném, iż Marya Pawłowna już prawie słów jego nie potrzebowała — czytała w pochmurném licu...
Z wielką grzecznością zbliżył się ku niéj.
Cherè generale, zaczął po francusku dobywając perfumowanej chustki dla odpoczynku — je suis au desespoir! Niepodobieństwo było mi nic wymódz. Vous savez que Sacha a quelques egards pour moi, mais, franchement, il parait que c’est... impossible.
Marya nie powiedziała słowa... przymrużyła oczy, popatrzyła na niego, rzekła sucho.
Pardon — merçi — i zabierała się odchodzić. Stary wszakże nie mógł jéj puścić nie pocieszonéj...
— Wierzcie mi, Maryo Pawłowno... rzekł: Zamiast żądać rzeczy niemożliwéj — pogódźcie się z rzeczywistością. Weźmiecie paszport... pojedziecie.
— Na to rady waszéj, jenerale, nie potrzebowałam — odparła dumnie, myślałam, że mi pomożecie, że uwolnicie od téj ostateczności, któréj lękałam się jak piekła.
Nie? będę wiedziała co uczynić...
Jenerał był nieco obrażony.
— Ale ja zrobiłem, com mógł...
— I za to, coście dla mnie uczynić raczyli, jestem wam wdzięczną...
Mówiły to usta... oczy co innego wyrażały... zaiskrzone ich wejrzenie prawie przestraszyło starego.
— Djabeł nie kobieta! rzekł w duchu, gdy mu znikła z oczu... bardzo przyjemnie z nią być w zgodzie, ale pokłócić się i ściągnąć gniew...
Ruszył ramionami.
— Trzydzieści tysięcy rubli — na moje ręce... śliczna rzecz... ale niepodobieństwo... Sprawy są nadto ważne, a on widać zbyt potrzebny... Zresztą oni wszyscy potracili głowy... politykują, gdy należałoby strzelać...
W téj chwili zbliżył się jakiś młody człowiek, zginając w pół przed największą camarilli potęgą... jenerał powrócił do rzeczywistości. Rzucił tylko oczyma szukając po sali Maryi Pawłownéj, zdawało mu się, że ją widział chwilę przy młodym mężczyźnie w huzarskim mundurze, potém mu znikła.
Pod oknami pałacowemi powóz się potoczył, a w salach rozpoczęto nowego kotyliona...


Jenerałowa po gwałtowném wzruszeniu, jakiego doznała na balu i w dwukrotnéj przejażdżce, teraz czuła się, opuszczając pałac, znużoną i na siłach opadłą... płakała jak kobieta, bezsilną się widząc w obec wypadków, nad któremi przywykła była dawniéj panować. Nie nakazała tym razem pospiechu woźnicy, który sam już zrozumiał jego potrzebę... Powóz prędko przeniósł się na Wasiljewski Ostrów znowu i stanął przed domem Stanisława...
Wysiadając, spojrzała Marya na okna, światła nie było... Zdało jéj się to dziwném, bo jenerał wybierał się w drogę nazajutrz rano, mógłże się tak rychło spać położyć?... Zaraz w sieniach Maciéj stary ją napotkał z miną wielce frasobliwą — chciała go minąć nie mówiąc, bo słowa z ciężkością z ust się jéj dobywały... ale sługa coś mruczał niezrozumiale.
— Jenerał... jenerał, ja nie wiem...
— Położył się? śpi?
— Ale nie... pilny interes...
— Co się stało?
Po pewnym namyśle odezwał się stary.
— Jenerała nie ma w domu...
— Nie ma w domu? przerażona prawie podchwyciła jenerałowa — jak to nie ma? Wszak jedzie jutro? wszak kazał pewnie, aby wszystko do podróży było gotowe? Gdzież może być?
— No — ja nie wiem, odparł chmurno Maciéj — ja nie wiem.
— Kiedyż wyjechał?
— Jenerał nie wyjechał.
— Więc — cóż się stało? niecierpliwie zawołała kobieta.
— Jenerał wziął płaszcz i wyszedł pieszo...
— Wyszedł pieszo! powtórzyła Marya Pawłowna, idąc na górę i usiłując ukryć wrażenie, jakie ta wiadomość na niéj czyniła...
Maciéj powlókł się za nią, weszła do gabinetu jenerała, w którym przed godziną siedzieli, i rzuciła się na kanapkę... Wniesiono za nią lampę...
— Będę na niego czekała! zawołała.
Co się działo w duszy istoty nawykłéj do tego, by wszystko szło wedle jéj rozkazów, posłuszném fantazyi — wytłómaczyć trudno... Tajemnicze pieszowyjście jenerała z domu w przededniu wyjazdu, kiedy ona potrzebowała z nim widzieć się, naradzić... bez poprzedniego opowiedzenia, bez jawnéj przyczyny dobijało nieszczęśliwą. Zazdrość, która sercem szarpała nieraz, wciskała się doń, zadając męczarnie niewysłowione... Gniew i złość czerwieniły lice, które po chwili bledło i okrywało się łzami. Najsprzeczniejsze uczucia miotały biedną niewiastą... chciała paść mu do nóg i błagać litości, potém nóż utopić mu w piersiach. — Zrywała się, siadała — miotała.
— Tak! — wołała półgłosem — to nie ulega wątpliwości, ten człowiek zdradzał mnie i zdradza... Po cóżby o téj porze, gdy cały świat urzędowy jest albo na balu lub we śnie, wychodzić miał pieszo! pieszo! dokąd? A! to aby się z nią pożegnać... Z nią! Więc jest ta ona, któréj domyślałam się zawsze, którą czułam obok siebie, przy sobie, w jego oczach... na jego ustach... Więc dla mnie to była tylko litość... albo rachuba, albo nie wiem już co... a tam!!
Zmarszczyła brew.
— O! gdybym wiedziała na pewno!... Ale potrzebaż lepszego dowodu nad tę nocną w takiéj chwili wycieczkę? Napróżno chciałby się wyprzeć... to widoczne! to okropne! bezwstydne! I cóż mi powie wróciwszy? ciekawam — bo nie mógł nie czuć, że ja przyjdę i że nań czekać muszę. Tak się tedy wszystko na świecie kończy nie apotheozą, nie męczeństwem, ale brudnym upadkiem i kałużą... On... uwikłany w jakąś intrygę zaparawanową, z jakimś szurgotem z teatru... z jakąś dziewczyną, która ma tylko... młodość i trochę wdzięku... Załamała ręce. — I mnie przychodzi ustąpić przed taką rywalką... Dobrze mi tak... to sprawiedliwie na to zasłużyłam, zanadtom mu poświęciła, ażeby nie być zdradzoną... to koléj zwykła.. Ale téż zwykłą koleją ja pomścić się muszę...
Rozśmiała się, a ktoby był zobaczył ten straszliwy uśmiech z za łez, uśmiech hieny — błyszczący zębami białemi i oczyma rozgorzałemi... byłby się przeraził jego okrucieństwem i żądzą krwi...
Cały namiętny, niepohamowany charakter kobiety, która postawiła życie na ostatnią kartę... malował się w tym śmiechu gorzkim, bolesnym i strasznym.
— O! wiem, on skłamie przedemną... tak... on mi coś powie, by oszukać przez litość, ale czuję, że w tém jest kobieca dłoń. Żadna w świecie inna sprawa wyrwać go o téj godzinie nie mogła, do żadnéjby mu tak nielitościwie nie było pilno... Przecież wiedział, że mnie tu musi zastać z powrotem, że mu bez pożegnania nie dam tak wymknąć się,... a jednak poszedł... chciał wprzódy ją pożegnać, może namówić, żeby jechała z nim... Stanisławie Karłowiczu! zawołała do siebie saméj — strzeż się — moja miłość nie zna granic, ale moja zemsta nie będzie miała litości...
Przechadzając się tak po pokoju, rzucając, przyszła do tego biurka, z którego przed kilku godzinami jenerał papier ściągnął przy niéj. Szukając śladów jego winy, poczęła przerzucać papiery... Były to pisma urzędowéj treści... nic więcéj... Świeżo odebrany list matki, któréj znała charakter...
Nagle wzrok jéj śledczy padł na posadzkę... walała się na niéj koperta rozdarta, świeża... Marya Pawłowna pochwyciła ją z pospiechem, przeczuwając, że w niéj znajdzie dowód winy...
Na wierzchu jéj adres był po francusku w istocie jakby kobiecą nakreślony ręką... Zbliżyła się do lampy, aby potrzaskanéj przypatrzeć się pieczątce... Była to jedna z tych używanych bardzo fantazyjnych pieczątek z godłami, których panie miały całe zbiory na biurku... jako komentarzy do listów.
Stało na niéj... czego się więcéj domyśleć trzeba było nie można wyczytać:

Grand’amor, gran dolor.

Prorocze słowa!!
— A! tak! zawołała jenerałowa ściskając konwulsyjnie kopertę w dłoni — ale wielka miłość zmieni się w wielką nienawiść.
Patrzała na trzymany w ręku papier, nie widząc nic prócz niego.
— Trzebaż lepszego dowodu? ręka kobiety? pieczątka... ten pośpiech, z jakim wybiegł, zostawując mnie na pastwę... z pogardą, z lekceważeniem niewysłowioném... Myliłam się tylko sądząc, że spadł aż do jakiéjś artystki, szukając rumieńca na twarzy... Nie! to list, to ręka kobiety z naszego świata... Tamte pisać tak nie umieją!
Marya przebiegła myślą wszystkie znajome... z kolei przypominała stósunki, które jenerała do nich zbliżyć mogły, wpatrywała się w charakter, ale domyśleć się nie umiała nic... Jedno tylko jawném jéj było — jego przeniewierstwo.
Opłakawszy je... trzeba było myśleć, co począć... Duma kobiety radziła pójść i nie widzieć więcéj, pragnienie zemsty czekać kazało i oskarżającym dowodem z pogardą w oczy mu rzucić... Chwilami myślała nawet udać, że nic nie wie, zmyśleć obojętność, — i mścić się po cichu... nie wypuszczając go ze szpon swych...
Ale z charakterem Maryi Pawłownéj było to niepodobieństwem, nie nawykła była ani kryć uczucia, ani go mierzyć, ani rachować się z tą zemstą po kropli... dla przedłużenia męczarni, któréj doznawała sama.
Było coraz późniéj... w ulicach ustał ruch wszelki, w domu cisza grobowa, w przedpokoju tylko jak żołnierz na straży mierzonym krokiem powolnym przechadzał się stary sługa jenerała, czując, że się tu na burzą zanosi i że pana odstąpić nie powinien... Po północy już złamana cierpieniem jenerałowa wcisnęła się w głąb kanapy i, ściskając w ręku kopertę, drżąca, uczuła się znużoną, chorą, tak że się poruszyć nie mogła... Oczy jéj kleiły się mimowolnie, ale szmer lekki na dole... obudził i cała gwałtowność uczuć powróciła.
Słychać było kroki, Maciéj pospiesznie wyszedł na wschody — po tém chwila milczenia... po tém... To on, Marya poznała jego chód, drzwi otworzyły się, stanął na progu w płaszczu... Jenerałowa trzymała jeszcze w dłoni list ściśnięty... twarz jéj zmieniona, gniewna, zapalona ogniem, który ją wewnątrz trawił, oznajmiła wchodzącemu, że tu coś zaszło groźnego dlań.
Znając Maryą — Stanisław zadrżał; bladość i pomięszanie dowodziło winy...
Nim miał czas postąpić krokiem, nim się drzwi zamknęły za nim — przypadła podnosząc list do oczów jego...
— Gdzieś był? zawołała zdyszana, stłumionym, prędkim głosem, który w piersiach urywała namiętność — gdzieś był? Chodziłeś pożegnać... ją! tę, którą kochasz! patrz! nie będziesz mi kłamał więcéj! List... mam list jéj w ręku!... Jesteś nikczemny, jesteś podły — jesteś zdrajca... Mógłeś mi powiedzieć — kobieto... idź precz... nie chcę cię, nie kocham, nienawidzę. Tak! byłabym to zniosła... byłabym zniosła wszystko, nawet razy, nawet sromotne wypchnięcie na ulicę... aleś ty mi zadał cięższą ranę, boś spodlił siebie — ideał — ostatniego człowieka, dla którego przebaczyłam ludziom, ostatniego mężczyznę, który mi się zdawał uczciwym i czystym! Tyś mi zabił świat... zrobiłeś mnie... zwierzęciem... hijeną... Dowiódłeś mi, żem była tylko litości godną... dałeś mi litość... Ja nie chciałam jéj! jabym była wolała wzgardę dumną niż politowanie, co mnie zniża do głupiego dziecka...
— Maryo — na miłość Bożą! co ci się stało! zawołał jenerał, którego odkryta przyczyna gniewu zdawała się raczéj uspokajać niż zatrważać... W pierwszéj chwili, gdy nie wiedział, o co chodziło, co Marya trzymała w ręku, widocznie drżał, teraz oprzytomniał.
— Maryo! powtórzył — zlituj się! uspokój! jam niewinny!
Na te słowa takim strasznym spazmatycznym, konwulsyjnym, dzikim śmiechem wybuchła jenerałowa, że najobojętniejszy byłby zadrżał słysząc go... Śmiech ten zdawał się pochodzić z ust obłąkanéj.
— Niewinny! zawołała, on! niewinny! o litościwy człowiek!
— Przysięgam ci na honor mój.
— Na twój honor? ty nie masz honoru... Kto zwodzi słabą, ufającą mu kobietę, ten o honorze mówić nie powinien...
Jenerał pobladł, brwi zmarszczył i rzekł zimno:
— Po tych wyrazach, Maryo Pawłowno, wszelka dalsza rozmowa jest próżną... daję ci słowo, żem niewinny... i zostawiam was z przekonaniem, jakie się wam mieć podoba. Tłómaczyć się nie będę — bo nie mogę. Uczyni to pani, co się jéj podoba...
Skłonił się nisko i chciał wynijść.
— Co znaczy ten list! mów! co znaczy ten list? od kogo? kto go pisał? to ręka kobieca... zawołała, chwytając go za rękę jenerałowa.
— Być może, iż go pisała kobieta, rzekł jenerał, ale tajemnica listu tego nie jest moja i nawet dla uniewinienia się jéj nie zdradzę...
— Co za wykręty! jaki spokój przy takiéj nikczemności! wybuchnęła Marya. Ale czyś myślał nad tém kiedy, Stanisławie Karłowiczu, co to jest kochającą obrazić kobietę... czy wiesz, czém jest zemsta niewieścia?
— Słyszałem o tém, odpowiedział zimno jenerał — być może, że tego doświadczę, alem na wszystko gotów...
— Byle kochanki nie zdradzić... którąbym była zgniotła, jak zgniotę ciebie, nikczemny...
Słuchaj — dodała z pasyą najwyższą — znałeś mnie leżącą u nóg twych, uniżoną, spodloną, posłuszną... Nie wahałam ci poświęcić, co kobieta ma najdroższego... Naraziłam się na szyderstwa, na hańbę, na wstyd... ja, w któréj żyłach płynie krew panujących... stałam się nałożnicą człowieka, co wyszedł z niczego, okryłam cię dostojeństwy, obsypałam dostatkami, byłam niewolnicą twoją. Nie wymagałam ożenienia, aby miłość twoja była swobodną i nieskrępowaną niczém... Za to wszystko ty potrąciłeś mnie nogą i plunąłeś mi w twarz z pogardą. Ale sprawiedliwie!! tak być musiało...
— Nie znasz mnie jednak jeszcze... nie wiesz, że to, com z błota dźwignęła...
— Maryo Pawłowno! zawołał groźno jenerał — nie dźwignęłaś mnie...
— Ja! ja cię dźwignęłam! ty nie wiesz o tém, aleś mi winien wszystko... Znałeś mnie psicą u nóg twoich... liżącą stopy, poznasz, że tygrysicą być potrafię. Przywiążę się do stóp twoich, nie dając chwili spokoju. Poświęcę życie, aby cię zgnieść... aby cię powolną zamordować męczarnią...
To mówiąc zaczęła płakać z gniewu... padła na podłogę, z szyi i głowy posypały się brylanty porozrywane i rozbiegły się po podłodze... Nagle podniosła się, spojrzała.. podpełzła ku stojącemu jak posąg jenerałowi.
— Na miłość Boga, jeśli w Boga wierzysz — mów, otwórz usta... uniewinnij się, jeśli możesz, ocal mnie {{Korekta}siebie|i siebie}} — mów... Przysięgam ci, że z moich ust... nie wyjdzie tajemnica twoja nigdy, choćby ją rozpalonemi ciągniono kleszczami.
Mów.
— Nie mogę — rzekł stanowczo Stanisław — daję wam słowo, że nie jestem winien, ale tłómaczyć się nie będę. Jeśli mi nie wierzysz i nie masz poszanowania dla przysięgi mojéj — jam nie powinien zniżyć się do uniewinnienia... Tajemnica nie jest moja... nie powiem nic...
— Bo nie masz nic do powiedzenia! krzyknęła śmiejąc się... boś winien, boś zdrajca! Gdzie mógłeś być w téj chwili, jeśli nie u téj, co to pisała? Co znaczy ten list? ta pieczątka...
— Jaka pieczątka! podchwycił z widocznym przestrachem jenerał i przypadł groźny do kobiety...
Ona list przycisnęła do piersi... z szyderskim wyrazem szepcąc:
Grand’ amor, grand dolor...
— A! jenerał odetchnął widocznie, ciężar znowu spadł z jego piersi...
Marya Pawłowna nadto wiele przeżyła w świecie, by się nie poznać na uczuciach, które twarz ukochanego wyrażała... zrozumiała, że po za tém, co odkryła przypadkiem, było coś straszniejszego, bardziéj obwiniającego, czego nie wiedziała... to dla niéj stanowiło więcéj jednym winy dowodem...
— Ostatni raz — zawołała powstając... modlę się, proszę, zaklinam — mów...
— Nic nie mam do powiedzenia — rzekł stanowczo jenerał, nic, ani słowa więcéj.
— Przyznajesz się więc do winy?
— Nie — ale się z niéj nie tłómaczę...
— To słowo ostatnie?
— Nieodwołalnie — ostatnie.
— Wiesz, co cię czeka?
— Domyślam się...
— Zemsta nieubłagana!!
— Jestem na nią przygotowanym — rzekł smutnie jenerał.
Marya Pawłowna przeszła się parę razy po pokoju, rozerwała suknią, nie mogąc oddychać...
— Gdy wyjdę za próg, zawołała, wszystko między nami zerwaném zostanie.
Stanisław milczał...
— A kobiety téj imię, gdybym je w grobie szukać miała — znajdę... dodała.
Jenerał ruszył ramionami.
Marya przeszła raz i drugi, ściskając list w dłoni, zdawała się przychodzić do przytomności, lice jéj bledło, stygło, stawało się straszniejszém coraz już nie gniewem chwilowym ale zajadłością stłumioną.
Spojrzała na rozsypane po posadzce brylanty... i schyliła się po nie z uśmiechem szatańskim.
— Potrzebne mi będą, aby kupić sobie taką zemstę, jakiéj pragnę... zawołała i rzuciła je w połę sukni... Okiem potoczyła po mieszkaniu, jakby żegnając je raz ostatni, czekała jeszcze odezwania się słowa, ruchu... czegoś, do czegoby mogła jak do gałęzi nad przepaścią się przyczepić, ale Stanisław stał zimny, zastygły, dumny jakiś — jakby wyczekując tylko jéj wyjścia... nie drgnęły mu usta... nie rzekł słowa...
Zmierzyli się oczyma, ona wzrokiem pełnym gróźb i piorunów, on wejrzeniem niewzruszonéj wytrwałości... Nie widać było po nim gniewu, raczéj litość znowu, która jenerałową oburzała... Rzuciła się ku drzwiom i wyszła zatrzaskując je za sobą...
Słychać było, jak zchodziła ze wschodów, jak wołała o konie... Powóz był odszedł, ludzie nie spodziewali się aby ich rychło potrzebowano. Długą chwilę stała na mrozie czekając...
Przez cały ten czas Stanisław jak wryty pozostał w miejscu, w którém go porzuciła — zdawał się czekać — naostatek kareta zaszła i potoczyła się ulicą... odetchnął... W téjże chwili postąpił ku drzwiom i zaryglował je... Pomimo spokoju, który starał się powierzchownie zachować... znać było, iż tę chwilę życia zrozumiał jako stanowczą i nieodwołalną...
Podszedł zamyślony do biurka... otworzył je... szukał długo jakiéjś kryjówki w niém, dobył plik papierów zmiętych, czarnych... najrozmaitszych formatów i pozoru... i z przezornością podszedł z niemi do komina... Zapalił świecę... począł je po jednemu niszczyć z nadzwyczajną troskliwością, aby ani rożek się nie uchował. Co więcéj... niszczył nawet ślad popiołu i zagrzebywał go węglami... Tak z kolei cała dobyta z kryjówki kupka tajemniczych notat czy korespondencyi — poszła na ogień, nie zostało z niéj nic... Jenerał obejrzał kieszenie, wydobył ostatnią kartkę i tę spalił... Przetrząsł biurko z uwagą, przebrał papiery... Wszystko było skończone. Spokojniejszy widocznie zbliżył się do drzwi, odryglował je i na starego zadzwonił.
Maciéj, który znać czekał na to, przyszedł krokiem pospiesznym...
— O świcie jedziemy do Warszawy, rzekł mu jenerał, zapakuj co najpotrzebniejsze... jedziesz ze mną.
Sługa się do kolan pokłonił, lice mu się uśmiechnęło...
— Na długo? wyszepnął nieśmiało.
— Alboż my co kiedy wiemy — rzekł Stanisław, może na zawsze...
To mówiąc odwrócił się ku biurku.
— Nie będę się kładł... zrobisz mi herbatę... pakować! klucze oddasz dwornikowi...
Zamyślił się... Zegar w sali uderzył czwartą godzinę...


O mroku zimowym dworzec kolei był wszakże ożywiony niezmiernie, cisnęli się nań zewsząd ludzie... a tu znowu fizyognomia pociągu odchodzącego do Warszawy miała właściwy charakter. Najdziwniejsze postacie przepełniły dworzec sam, sale i pchały się do wagonów.

Obok wysyłanych adjutantów wiozących rozkazy... cisnęli się jacyś ludzie, których zajęcia, stanu, przeznaczenia nie podobna było z powierzchowności odgadnąć... Niektórzy z nich zdawali się do jakichś zamaskowanych urzędników podobni, inni widocznie starali się stać nieodgadnionymi. Wyglądali na kupców niby... na komisantów handlowych, na kancelistów podejrzanych... Wszystkim zdawało się być pilno razem, straszno, czegoś wesoło i czegoś trwożno... Znać ciągnęło tam coś ponętą a odstręczało niebezpieczeństwem...
Jenerał ze starym Maciejem przybyli aż nadto wczas... Stanisław wrzucił do puszki pocztowéj parę listów na odjeznem... I jego twarz była zafasowaną a smutną...
Usiadł w przyciemnionym kątku sali i czekał... ale zaledwie znalazł ten przytułek od ciekawych oczów, gdy z pośpiechem wcisnął się, szukając kogoś po kątach, mężczyzna w futrze i urzędniczéj czapeczce. Był to nieunikniony Arsen Prokopowicz. Musiał już być uwiadomiony o wyjeździe jenerała, gdyż zobaczywszy go z rozjaśnionemi oczyma przypadł ku niema... Stanisław musiał użyć wszelkiéj, jaką miał nad sobą mocy, aby... nie okazać najmniejszego zniecierpliwienia ni wzruszenia.
— A! Stanisław Karłowicz, zawołał — nareszcie! ja umyślnie przybyłem was pożegnać i znaleść nie mogłem...
Wczoraj dopiero na balu dowiedziałem się o waszym wyjeździe... A że on nic innego nie oznacza, tylko nowy awans i wywyższenie, winszuję wam, winszuję... winszuję.
Przenikliwemi oczyma zmierzył jenerała, ale ten milczący siedział, zamknięty, skłonił głowę, zamruczał coś, nie odpowiedział nic.
— No, i jakże i jakże rozstaliście się z Maryą Pawłowną? hę! zapytał natarczywy prześladowca... To dziwna rzecz, że jéj tu nie ma! Oczom mi się wierzyć nie chce? hę? czyżby już siedziała w wagonie? Nie? Więc zostaje? czy gnać za wami drugim pociągiem? kiedy?
Jenerał wielkiéj ochoty do odpowiadania znać nie miał.
— Wiecie, Arsenie Prokopowiczu, rzekł jakby z musu — że rozkaz rządowy dla żołnierza to rzecz święta... Odebrałem go wczoraj w nocy... dziś rano jadę.. nie było czasu umawiać się z Maryą Pawłowną... Co postanowi, nie wiem.
— Cha! cha! cóż to mi mówicie? zawołał przyjaciel — a to doskonałe! macie mnie za dziecko, za prostaczka, za głupca! dalipan to obelga! myślicie, że już nawet nie wiem co wczoraj na balu robiła! Ale dwór cały mówi o tém... Przecie była uciekła z dworca, wróciła, posyłała starego do najwyższéj instancyi i odjechała zrozpaczona... całe miasto o tém wie.
— A no — pocóż mnie pytacie? zawołał niecierpliwie jenerał.
— Pytam o dalszy ciąg, bo właśnie historya pięknéj jenerałowéj i szlachetnego Polaka, jak feljeton Dumasa, z dobrych błogich czasów... przerwana w miejscu najbardziéj zajmującém... Znikła z balu... domyślże się tu jeśliś mądry? hę?
Arsen umilkł, ale i jenerał także nie myślał odpowiadać.
— Zagadka? zagadka!... no! wola wasza, począł ciekawy indagator — toż to około południa będzie wiadome, a mam nadzieję mimo obudzonéj wysoce ciekawości dożyć do godziny dwunastéj...
Zresztą paplał niezmordowany prześladowca — ja pojmuję, że będąc tak zmuszonym wyjechać, wygnanym niemal ze stolicy... kiedy się w niéj wygodnie i miło żyć nawykło... to smutno... To tłómaczy wasz zły humor i milczenie... Żal mi was...
— Oh! przebąknął jenerał — nie lubię, gdy się nademną litują... dajcie pokój Arsenie Prokopowiczu, zostawcie to na inny czas...
Rozśmiał się przybyły, wlepił oczy w mówiącego, zamilkł...
— Ale bo.. jechać teraz — odezwał się po chwili — w to gniazdo osie, które się Polską nazywa... nie miła rzecz. Djabli wiedzą co tam w kociołku rewolucyjnym gotują czarownice Mackbetha... hę?
— Nic — odparł Stanisław,
— Jabym przysiągł, że to do niczego innego iść nie może tylko do... rewolucyi.
— Toby było szaleństwo — rzekł jenerał.
— I właśnie dla tego się to zrobi... dodał Arsen. U nas w Rosyi ja znam dużo ludzi, co pragną tam wybuchu najusilniéj. Co chcecie! dla biednych naszych braci to gratka! nażyją się! a w dodatku kto to może wiedzieć... jak Polsce odejmą co ma nadto swobód, nam może dadzą trochę...
— Nic nie wiem i nie myślę o tém... obojętnie znowu opędził się jenerał. Arsen spostrzegł, że z niego nic nie dobędzie... przestał badać.
— Możebyście mi dali polecenie jakie do Maryi Pawłownéj. Jeśli ona z wami nie jedzie, to ja ją niechybnie dziś widzieć będę? Proszę się nie żenować... daje honorowe słowo, że powtórzę wiernie co każecie? hę?
— Bardzo wam dziękuję, ja pożegnałem już Maryą Pawłownę i do powiedzenia nic nie mam...
— Tajemnice! dalipan! tajemnice! ruszając ramionami mruczał Prokopowicz, klnę się na Pana Boga nie rozumiem — ale to nic a nic...
I jak to może być, żeby Marya Pawłowna was nie przeprowadzała?... żeby wam dała odjechać?...
Zadzwoniono, Maciéj pochwycił torby... jenerał wstał. Coś uroczystego, poważnego malowało się w jego rysach szlachetnych, dziwacznym kontrastem odbijających od twarzy Moskala wykrzywionéj, ironicznéj, spodlonéj namiętnością.
— Arsenie Prokopowiczu, rzekł powolnie, byliście mi zawsze dosyć niechętni, nie wchodzę w przyczyny... Życie ludzkie niepewne jest... a przy rozstaniu jak przy śmierci przebacza się nieprzyjaciołom — podaję wam rękę i mówię z serca, szczerze — niech wam Bóg nie pamięta, jak ja urazy wszelkiéj zapomnę.
To mówiąc, skłonił się zdaleka.
Arsen Prokopowicz, jakkolwiek bezwstydny i przytomny, zmięszał się na chwilę... nie wiedział co odpowidzieć...
— Ale cóż, bo znowu przecież! zawołał — osądziliście mnie niesłusznie, a przybieracie jakiś ton uroczysty... jak gdyby...
Mówił, jenerała już nie było, wszyscy się cisnęli do wagonów... Arsen Prokopowicz pozostał zamyślony...
— W tém coś jest — to nienaturalne! a nic z niego dobyć nie można. A! no zobaczymy! Ale nie wymkniesz mi się tak ptaszku! dodał — znajdę ja cię i tam...
Nie mógł minąć bufetu prawy Moskal, ażeby wódki się nie napił... Dopełniwszy tego obowiązku, który nawet uroczystą herbatę ranną zwykł poprzedzać... siadł do sanek i pojechał do miasta.
Dzień się robił. — Pomimo licznych zajęć długiemi wydały mu się godziny do południa.


W pałacu Maryi Pawłownéj, jak zwykle wszystko było w oznaczonych godzinach wedle ceremonyału przygotowane... Przedpokój zajmowali lokaje w liberyi paradnéj, kamerdyner w czarnym fraku siedział ziewając w bocznym pokoiku, czekając na zawołanie... Najmniejszego zewnętrznego nie było można dostrzedz znaku, żeby się tu coś nie zwykłego trafiło... lub gotowało. Jenerałowa powróciła późno w noc tylnemi wrotami... z jéj pokojów żadne drgnienie życia służby jeszcze nie doszło. — Była pierwsza z południa, gdy powóz zatoczył się przed ganek i mężczyzna średnich lat, bardzo wytwornie ubrany, wszedł do przedpokoju. Podał swoję kartę lokajowi, lokaj zaniósł ją do kamerdynera; stary jegomość, który te obowiązki spełniał od bardzo dawna i znał dobrze, jakie kogo czekało przyjęcie, popatrzył na bilet, pokiwał głową, wyszedł...
— Jéj Ekscellencya, Marya Pawłowna... rzekł chłodno i prawie protekcyonalnie — wątpię, ażeby dziś przyjmowała... Wczoraj był bal na dworze...
Mężczyzna obejrzał się, podszedł bardzo zręcznie niby od niechcenia ku kamerdynerowi i wcisnął mu pięciorublowy papierek, który się nigdy w Rosyi nie odmawia.
Kamerdyner skłonił głowę i zwolna poszedł do apartamentów.
Długą chwilę czekał gość przybyły na powrót jego, niecierpliwił się trochę, ale miał czas, w nadziei przyjęcia, poprawić włosy szczoteczką, którą dobył z kieszeni futra... i otrzepać ranne ubranie.
Kamerdyner milczący wrócił nareście, otworzył drzwi apartamentu z ukłonem. Arsen Prokopowicz wszedł z miną tryumfującą.
— Jéj Ekscellencya, Marya Pawłowna — jest w chińskim gabinecie... na lewo...
Gość począł iść; apartamenta były obszerne i wytworne, prawdziwie pańskie a rosyjskim obyczajem naśladujące Europę jeśli nie smakiem to przepychem. Tu wszakże ten wymagany, konieczny przepych był niejako przygaszony umyślnie ręką właścicielki pałacu. Czuć było w nim kobietę, co się umiała otoczyć wytwornością jak najmniéj błyskotliwą, dającą przecie wyobrażenie o jéj dostatkach i znaczeniu w świecie. Przepych był w marmurach i obrazach...
Gabinet chiński, w którym siedziała gospodyni, oczekując na przybywającego i zapowiedzianego jéj gościa, którego kartę na stół rzuciła... był płodem jakiéjś chwilowéj fantazyi czy mody przemijającéj. Wszystko w nim od obrazków, przyboru komina, z kosztownych starych bronzów chińskich złożonego, aż do dywanów podłogi, obicia krzeseł, parawanów ze staréj laki, było najczystszéj mody i najautentyczniéj zakupione od najreputowańszych handlarzy w Kiachcie. Nie było to może bardzo piękne, ale niezaprzeczenie oryginalne, a kosztowało — kilkanaście tysięcy rubli.
Arsen Prokopowicz wchodząc pokłonił się na progu... zobaczywszy jenerałową ekranikiem przysłoniętą u komina... Stojąc tak u wnijścia, którego pilnowały dwie olbrzymie figury porcelanowe z ogromnemi żołądkami, z których jedna kiwała, przypadkiem poruszona, głową i językiem... wydawał się dosyć śmiesznie... ale znać gospodyni śmiać się nie miała ochoty... wskazała mu krzesło jakby namyślając się.
Arsen Prokopowicz spojrzał na nią. — Spodziewał się zastać smutną, zrozpaczoną, znalazł zmienioną, nie zrozumiałą, prawie trwożliwą jakąś.
— Marya Pawłowna przebaczy moje natręctwo.
— Ja miałam po was posłać! Arsenie Prokopowiczu!
Zerwał się słysząc to z krzesła przybyły... krzesło cofając się poruszyło jednego dotąd spokojnie siedzącego Chińczyka, który począł język pokazywać, pagoda ze dzwonkami stojąca blisko zadrgała i wydała dźwięk jakby ostrzegający... Ale Arsen Prokopowicz był nieustraszonym... nic go to nie zmięszało...
— Bardzo jestem szczęśliwym, zawołał, że przychodzę w porę. Nie powiem, że to przeczucie serca...
— Byliżbyście tak głupi, Arsenie Prokopowicz, abyście do trzydziestu kilku lat ten niepotrzebny sprzęt chowali? ironicznie ostro poczęła Marya.
— Figura retoryczna — poprawił się gość — nie zważajcie — Maryo Pawłowno...
Gospodyni spojrzała nań długo, bacznie i wzdrygnęła się jakoś — westchnęła.
Zdziwiony niezwykłym wyrazem twarzy, głosem, humorem... gość milczał.
— Dosyć mi dokuczaliście, Arsenie Prokopowicz — odezwała się jenerałowa — czy nie znajdujecie, że czas, by już nam zawrzeć zgodę!
— Zgodę! Maryo Pawłowno — jabym dał pół życia, gdyby ona była możliwą.
— Na co tak wiele? dajcie rok lub dwa, będzie dosyć!
— Jakto? wy? wy żądacie?
— Abyś się zaprzągł w mój rydwan, ale wcale nie tryumfalny... będzie to wóz bojowy jak w Iliadzie...
— A ja? woźnicą? podchwycił Arsen.
— Może...
— Wojna przeciw komu?
— Wojna... odparła — no — domyślcie się...
— Nie — przysięgam Bogu! nie! to coś tak nowego!! Nie! wy żartujecie..
— Nic a nic — mówię seryo... zupełnie seryo.
— Ale z kimże wojna?...
Topił w nią oczy iskrzące się ciekawością... zwolna Marya powstała z kanapki... twarz jéj lepiéj oświeciły szare blaski dnia... przeraził się Arsen zmianą rysów... Wydawała się starą, zmarszczoną... była groźną.
— Arsenie Prokopowicz — rzekła, wiem że umiesz szkodzić, potrafiszże pomagać?
— Zdaje mi się — nie pochlebiając sobie — rozkazujcie.
— Nieprzyjaciel mój jest zdawna waszym...
Przybysz oczy ogromne otworzył...
— Przysięgłam zemstę nikczemnemu Polakowi. Stanisław Karłowicz mnie zdradzał, mam tego dowody... Kochałam go, nienawidzę — chcę go zgubić, wy mi musicie być pomocnym... Jak psa trzeba go zgnieść.
Arsen Prokopowicz słuchając uszom nie wierzył... lice promieniało... uśmiechał się, ale nie rozumiał nic. Śledził on oddawna bacznie wszystkie ruchy, czynności, niemal uczucia jenerała... wiedział więc najlepiéj, że nie było z jego strony zdrady, że najmniejszych stósunków podejrzanych nie miał, że kobiecego towarzystwa unikał... W głowie mu się to nie mogło pomieścić, wszakże pomyślał sobie, że z błędu pewno nie wywiedzie jenerałowéj.
Z chytrym uśmiechem szepnął na wszelki wypadek.
— A! wy dopiero teraz przekonaliście się, że on was zdradzał.
— Wiedzieliście o tém dawniéj? zapytała nagle.
— Domyślałem się — poprawił Arsen... domyślałem. Wy... Maryo Pawłowno, okryliście łaskami, obsypali niegodnego człowieka... To był podły, nikczemny, Polak!!! OC w nich może być dobrego? Oni chytrości uczą się od kolebki... Wam trzeba innego sługi...
— Nie mówmy o tém, kogo mi potrzeba, zawołała gniewnie Marya — do tego jeszcze daleko, bym wybór czyniła nowy. Zemsta naprzód...
— No! naturalnie — musicie się zemścić i zemsta wasza nie może być lada... lada czém... Ona musi być..
— On kochał inną kobietę... przerwała nagle, chodząc gwałtownie po pokoju jenerałowa... Wystawcie sobie tę podłość. Mam dowód w ręku... mam kopertę jéj listu... Wczoraj kiedy ja latałam szalona, by go wyprosić, on poszedł do niéj.
— Ale któż to jest... ta pani?
— Kto to jest! ty, ty mi musisz dojść kto ona! Ja nie wiem, on się zaparł, nie przyznał... Ale oto list... pieczątka... patrz... ręka kobieca...
Arsen chciwie pochwycił podane pismo, pobiegł do okna, wlepił w nie oczy, dobył szkło, przeczytał napis na pieczątce i stanął wryty.
Kobieta patrzała nań, jakby z niego myśli dobyć chciała, ale on nie miał jeszcze żadnéj... Charakter był w istocie niewieści, do tysiąca innych podobny, pieczątka... pieczątka także oprócz pewnego znamienia elegancyi niczém nie zdradzała pochodzenia... Co najwięcéj użycie włoskiego języka mogło służyć za wskazówkę do śledztwa, ale iluż to najcudaczniejszemi językami posługują się w chwili mody dla dobrania nie zwyczajnego godła..
— Nie poznajesz? nie wiesz! nie dorozumiewasz się? podchwyciła Marya.
— Nie — ale — poczekajcie — na wszystko są sposoby... poszukamy...
— Ja wiedzieć muszę, kto ona! mnie nie dosyć zgnieść jego, ja zgniotę ją; ona wiedziała, że mi go odbiera... Komuż była tajną miłość moja dla tego nikczemnika! Pyszniłam się nią, nie wstydziłam, nie kryłam...
Ta niepoczciwa...
Jenerałowa zakryła oczy.
— Na miłość Boga, Maryo Pawłowno — spokojnie! spokojnie! To trzeba po mistrzowsku wykonać, nie zdradzając uczucia, na zimno, sztucznie!... nie śpiesząc się...
Ha! ha! rozśmiał się — złapałem nareście ptaszka! złapałem...
Ale zaklinam was — dajcie mi słowo, że litości mieć nie będziecie.
— Ja! litości!! Oczy jéj błysły — Arsenie Prokopowiczu, wy nie znacie mnie.
Gość skłonił się.
— Mnie ten list będzie potrzebny, rzekł chowając go do kieszeni... przetrzęsiemy cały Petersburg, dojdziemy, gdzie bywał... w którą chodził ulicę... policya... szpiegi.. wszystko będzie na wasze usługi. — Ale dla niego... niech serce wasze nie ma politowania.
— Oddaję go wam... zrobicie, co zechcecie... dajcie mi tę kobietę...
— Powoli, Maryo Pawłowno — będziecie ją mieli lub Arsen Prokopowicz pójdzie się do Newy utopić.
Ale dopóki ja nie potrafię dojść po nici do kłębka — dodał z uśmiechem zbliżając się, Maryo Pawłowno, zamknijcie się u siebie, nie dawajcie poznać, żeście z nim zerwali, że się na kimkolwiek mścić pragniecie... We wszystkiém polityki trzeba i chytrości, człowiek bez tego nie da sobie rady na świecie...
Na tę teoryą życia nic nie odpowiedziała jenerałowa, widać było jednak, że ją wprędce zastósować potrafiła, bo z jéj twarzy widocznym był wstręt do człowieka, któremu zmuszona podawała rękę...
— Wy nie wiecie, Maryo Pawłowno, rzekł — ja dziś rano go widziałem na kolei. — Wiedziałem, że go wysyłają z Petersburga, chciałem mu zajrzeć w oczy, jak téż wygląda...
— I jakżeście go znaleźli?
— Jak! wyszeptał powoli Arsen — ja go cierpieć nie mogę, ja go nienawidzę, ale mu przyznać muszę, że to gracz niepospolity, z nim pójść w zawody — jest co robić. Jego nikt nie pozna po twarzy... murowaną sobie zrobił... i z po za niéj jak z za muru na ogród, na duszę jego nie widać nic. Stał twardy, zimny, obojętny, milczący jak mur, tylko na odjezdnem pożegnał się ze mną śmiesznie jakby szedł na śmierć... o!! udawał bohatera — przebaczył mi moje grzechy.
Arsen ruszył ramionami.
— Ja mu nie przebaczę! zawołał.
— Jak wyglądał zapytała Marya.
— O! jeszczeście ciekawi? z urazą prawie podchwycił Arsen... jeszcze wam w oczach i na sercu ten człowiek, co was, was zdradził tak haniebnie.
— Nie — alebym chciała, żeby cierpiał... Jak ja! zawołała głosem stłumionym.
— Tém się pocieszyć możecie... bo że wyjechał jak na ścięcie to pewna... A teraz — rzekł widząc dziwną zmianę rysów w gospodyni, która zdawała się walczyć między gniewem i litością — i wyrachowując, że lepiéj ją saméj sobie zostawić — teraz, Maryo Pawłowno, ja muszę iść na śledztwo... Biorę list i dołożę starania, aby wspólnicę odkryć... Nie będziecie mieli wierniejszego sługi nademnie... piękna pani — rzekł zniżając głos — miejcież cokolwiek litości nad starym a wiernym sługą...
Ze wstrętem i pogardą prawie jenerałowa spojrzała nań, usłyszawszy te dwuznaczne słowa, ale się powstrzymała od wyraźniejszego ich objawienia,
— Arsenie Prokopowiczu — rzekła po chwili, nie chcę, żebyś się łudził... nie będę żałować ofiar... potrafię wynagrodzić was, tylko o uczuciach nie mówmy nigdy, resztę ich straciłam wczoraj... i wszelką zdolność doznania nawet... przyjaźni.
— Uczucia! piękna pani — szepnął Arsen — uczucia są jak drzewa, które zima warzy, serce zdaje się uschłém, ale zielone gałęzie odżyją na wiosnę...
Jenerałowa szydersko skrzywiła usta, gdyby nie chciała płakać, byłaby się rozśmiała i odparła z niewysłowioną pogardą prostém ludowém ruskiém przysłowiem:
Po deszczyku we czwartek (pośle dożdika w czetwerh...)
Arsen połknął ten gorzki ucinek, pokłonił się nizko i pełen najświetniejszych nadziei wysunął się z chińskiego pokoju... a dwaj mandarynowie w progu pokazali mu języki, co nie najlepszą było wróżbą.


Jedném z miast Europy, w których wiek XIX na palympseście starego grodu, wyskrobanego prawie całkowicie, zapisał najwybitniéj swoję epos pracy i zbytku — jest Bruksella. Ledwie tu znać dawne dzieje i czasy przeżyte, uchowało się z nich parę kościołów, pieścidełko ratusz i troche gruzów odmłodzonych, reszta stworzona parowym pospiechem, dopasowana do naszego życia i użycia... naśladuje Paryż i przedstawia go w maleńkiéj karykaturze... Bruksella jak na stolicę państewka zaimprowizowanego, zlepionego z dwóch narodowości, z których jedna jest prawie zapartą a własną, druga urzędową a zapożyczoną — jak na kraik żyjący węglem i żelazem — w pośrodku dwóch potężnych sąsiadów w obawie nieustannéj zaduszenia (jak dziecko w łóżku między dwoma dorosłemi towarzyszkami)... Bruksella wygląda aż nadto pysznie, bogato i ludno...
Jest to w moralnym względzie echo Francyi z pewną zmianą, wtórzące jéj duchowi na skalę różną, bo ze swobodą zupełną... Francya pod ograniczeniami rządu ostróżnego i pilnie dozorującego chłopca, który się nie bardzo umie prowadzić — potężniejszą jest na duchu... Belgia gotowe idee z większą tylko gwałtownością odbija i wtóruje im... Jak Bruksella jest naśladowaniem Paryża, tak — Belgia cała nie rodzi sama nic, ale niańczy francuskie idee i wynalazki...
Zarówno z Szwajcaryą ma ona przywiléj dawania przytułku prześladowanym politycznie i bankrutującym na bursie i polityce; ale zasada ta gościnności wielce od niejakiego czasu oszczędnie jest praktykowaną... Kto szuka schronienia w Belgii zapisuje się do inwalidów, lub do szczerze swobodnéj Anglii ucieka. Tu wolno mu żyć wprawdzie, ale spiskować nie można. Pomimo to chwilowo udaje się czarną godzinę przebyć ściganym a niepoprawnym spiskowcom europejskim... dopóki ich policya belgijska nie wyprosi za granicę...
Z lat niewoli pozostał nam w spadku ten brzydki potajemnego spiskowania nałóg i wiara zawiedziona tylekroć, że rewolucye prowadzą do czegoś i służą na coś więcéj niż do tłuczenia szyb... uczenia nieładu, wprawiania do okrucieństwa i przygotowywania do dyktatur...
Zakochaliśmy się w chorobie i nie możemy z niéj wyjść skutkiem małoduszności ludzi. Nikt nie ma odwagi głosić prawdy, cierpieć za nią, walczyć i pracować dla niéj — zdaje się nam jeszcze, iż łatwiéj ją podchwycić, wyrwać niż... zapewnić twardym trudem jéj zwycięztwo. Ztąd w Europie od czasu do czasu, wybucha jeszcze jakiś zapomniany granat, tłucze bliżéj stojących i po téj eksplozyi śmiesznéj a smutnéj znowu wszystko wraca do starego nieładu, który się urzędowie porządkiem nazywa.
Nim się nauczymy dobijać postępu i prawdy z odkrytém czołem, gotowi cierpieć, znosić obelgi, pozostać w mniejszości i dorabiać się przewagi — zaprawdę wiele wody upłynie!!
Dotąd jeszcze Europa ani się mogła oduczyć loteryi ani rewolucyi. Co więcéj ma ona wyznawców swych, ma swe teorye i ukochaną jest sama dla siebie, dla swych niepięknych oczów... choć wiedzą wszyscy, że ich wzrok zafascynowaną ofiarę rzuca pod nogi despotyzmu...
W epoce gdy się powieść nasza toczy, Bruksella bywała nie jeden raz miejscem narady tych ludzi, co się opiekują losami swojego kraju, jedni przez miłość dla niego — drudzy przez miłość dla siebie. Było to ku końcowi roku 1862... w jednym z najszczuplejszych pokoików Szwedzkiego Hotelu, tak różnorodnych zawsze mieszczącego gości... rozbierał się z pledu i płaszcza młody człowiek, na którego twarzy znać było niezmierne znużenie... Kaszlał a za każdém przyłożeniem chustki do ust odejmował ją krwi pełną... Droga znać męcząca pogorszyła stan jego... gdyż padł na szczupłą kanapkę zimnego jeszcze pokoiku i zwiesiwszy głowę na piersi, pozostał tak chwilę złamany niemocą silniejszą nad energiczne postanowienie... które zdradzał pośpiech, z jakim z razu wziął się do przebierania.
Zadzwonił ręką drżącą, i opadły, wycieńczony wstrzymywał kaszel, który go dusił...
Weszła poczciwa flamandka, ale długo oczekiwać musiała, nim się zebrał na cichych słów kilka.
— Moja panno, rzekł — bądź tak dobrą dowiedz się, czy ten pan i ten pan... podał jéj dwa nazwiska napisane na kartce — przybyli do hotelu, lub czy ich jeszcze nie ma.
Służąca wczytała się w imiona dla niéj jakoś dziwnie brzmiące i wyszła powoli... Kaszel przybyłego, gorączką podróży podbudzony, nieco zwolniał... ale on jeszcze bez władzy leżał na kanapie...
— A! rzekł sam do siebie z energią jakąś chorobliwą i eksaltacyą dziwną — cóż życie? cóż życie?... Jużem je raz słabości mojéj chciał złożyć na ofiarę, gdyby mnie ręka tego poczciwego Moskala nie uratowała... jest to więc resztka nie do mnie należąca, — Expijacya za zwątpienia chwilę!
Trzeba mi tylko dożyć choćby brzasku odrodzenia ojczyzny, chorągiew jéj białą a krwawą przycisnąć do piersi, orły nasze ujrzeć tryumfujące w powietrzu — o! i umrzeć potém z uśmiechem na ustach.. Oni mi mówią ciągle — szanuj się! po co ja się mam szanować, żyć nie mogę, nie będę... resztkę życia trzeba złożyć na ofiarę i wysłużyć się Polsce... a po tém dziś czy jutro...!!
Przeciwko kaszlowi użył biedny chłopak cygara... na chwilę téż ustał on... służąca weszła, odnosząc kartkę w ręku zmiętą i zapewniając, że nikogo podobnego w hotelu nie znalazł odźwierny, ale że nie wszyscy byli meldowani... i że gdyby podróżny chciał zejść na obiad do table d’hôte, możeby ich tam znalazł.
— A jakżebym ich poznał? rozśmiał się gość, kiedy w życiu nie widziałem...
— Przecież to pańscy znajomi??
— A! nie... to ludzie do których mam interes...
Po chwili namysłu dobył notatki podróżne — wczytał się w nie... i choć chory postanowił zejść w istocie do wspólnego stołu, nie w nadziei odszukania osób, o które mu chodziło, ale dla rozerwania się i sztucznego podbudzenia sił reszty.
Był to piękny młodzian, ten sam, któregośmy widzieli nad brzegiem urwiska pomiędzy Chamonix a Genewą, ale krótki przeciąg czasu wypalił jeszcze tę pierś i wyssał zeń wiele życia. Czarne, głęboko zapadłe oczy błyszczały jakoś złowrogo, policzki miał zapadłe, dwa rumieńce wypieczone na twarzy, oddech urywany, krótki, gorący... Każdyby w nim z łatwością poznał dogorywającego suchotnika... który już wszelką stracił nadzieję i szafował z rozrzutnością młodzieńczą ostatniemi chwilami... Twarz ta, napiętnowana ręką śmierci, zdawała się od niéj dziwnego zapożyczać blasku, była szlachetną, rozmarzoną... poetycznie piękną... idealną. Czarny włos kruczy, w pukle długie zwijający się do koła, jeszcze jéj dodawał wdzięku, stanowiąc tło téj maski cudnéj, jakby z przejrzystego wyżłobionéj alabastru... Wszystko w nim było piękne, postawa, wejrzenie, ruchy, kochanek śmierci wyglądał na oblubieńca z fantastycznego poematu... a nigdy może w przededniu zgonu oblicze ludzkie, świadome śmierci, nie było tak spokojném, tak jasném, tak promienistém...
Komuż się nie trafiło na łożu konania i w trumnie widzieć jednego z tych wybranych, co zgon przyjmują z uśmiechem?? Wie każdy, kto oglądał stężałe i zbladłe ich twarze, jakim pokojem i weselem oblewa zgon święty... Na twarzy Albina to wyidealizowanie, które drugich pod całunem dopiero przetwarza, już przedwcześnie jaśniało... Pięknym był, jak bywają umarli. Ostatnie płomyki lampy życia niekiedy różowém światełkiem drgały na licu młodzieńca... uśmiechał się i śnić zdawał.
Pojęcia téż o świecie, ludziach, życiu, w blaskach zachodnich jego duszy nabierały niezwyczajnych rozmiarów i fantastycznego uroku... Wszystko i wszyscy mu się śnili bohatersko, wszystko zdawało się łatwém i możliwém... a dobro i sprawiedliwość konieczną...
Już był ubrany, gdy kaszel utrapiony z nową gwałtownością go pochwycił, krew rzuciła się z ust, musiał usiąść i spocząć...
— A! to ten Petersburg nieszczęsny i jego klimat szatański tak mi przyspieszył niepotrzebnie rozwiązanie dramatu... I to w chwili! w chwili, gdy właśnie nasz wiekowy dramat narodowy ma się tryumfem i apoteozą rozwiązać!!
Ale co pomoże chcieć koniecznie doczekać końca? Moje oczy zobaczą to ztamtąd... z wyżyn jasnych, do których dusza uleci!!
Podniósł ręce do góry.
— I ztamtąd jéj... jéj pobłogosławię!! téj, którąm kochał, która mnie nie kochała, i która nigdy nawet wiedzieć nie będzie, że skonam z jéj obrazem na oczach... Nie! powiem jéj to choć z mogiły!
Uśmiechnął się gorżko.
— Życie było niesmaczne... po co go żałować, kiedy się jeszcze okupuje nicość jego ofiarą ostatka...
Do roboty! na nogi!
Porwał się... uczuł się nieco lepiéj i chwiejąc miał wyjść, gdy chłopczyk z hotelu przyniósł mu kartkę i podał milczący...
Na kartce stały po polsku tylko te słowa:
„W kawiarni des mille Colonnes... o godzinie dziesiątéj.

Mane. Tekel. Phares.“
— A! więc nie napróżno przybyłem!! zawołał z radością — są i już o mnie wiedzą — to dobrze!!

Spojrzał na zegarek, była szósta,
— Mam czas odpocząć... i zjeść...
Powolnym krokiem zszedł na dół...
W ogromnéj sali hotelu goście zabierali miejsca przy stole, który dla nich nie starczył... Albin wsunął się, rozglądając po twarzach, najkosmopolityczniejsze noszących znamiona pochodzenia. Począwszy od Mulata, do białego Moskala o wybladłych oczach bez barwy, wszystkiego było podostatkiem, Amerykanów zbudowanych od siekiery, barczystych, długotwarzych, ogorzałych, Anglików z przeciągłemi fizyonomiami i kobylemi zębami, Francuzów małych i zwinnych, Niemców niepozornych i pozaokrąglanych nieforemnie jak chore kartofle, Polaków arystokratycznie wyżytego oblicza, Moskali wysłużonych do kości i z nowego pokolenia, w którém tatarszczyzna dzika ledwie miała czas się do człowieka uczynić podobną itd. itd.
Nie mniejsza rozmaitość była w twarzach kobiecych, różowych, czerwonych, białych od ryżowéj mąki, malowanych misternie bistrem, indigo, vermilionem... Rzadko która z nich przyszła jak ją Bóg stworzył, nie spróbowawszy trochę natury poprawić i skłamać... ledwie niedorosłe pensyonarki śmiały się produkować au nature! a i te nie jedna mama niewinnym wytarła pudrem.. pod pozorem, że to twarz ma chłodzić...
Wśród rozkwitłych twarzyczek, kobiety moskiewskie wszędzie rozpoznać można, jeśli w ich żyłach krew innego plemienia się nie zakradła... po wystających policzkach i rysach, jakby jeszcze nie zdecydowanych, czy je przyszła cywilizacya ma uszlachetnić, czy zostawić przy rodzinnym typie. Tylko arystokracya, którą jeszcze Iwan Groźny począł musztrować, trochę wygląda inaczéj, ta ma strupieszałość i wdzięk europejski... ale coś prastaro dzikiego i okrutnego śmieje się w białych jéj ząbkach...
Tego dnia dobór twarzy był prawdziwie zajmujący — fizyognomista mógł porównawcze przedsiębrać studya. — Albin wszakże nie miał do nich najmniejszéj ochoty, był znużony, myślał o czém inném... Wsuwał się tak ukradkiem w róg stołu, gdy oczy jego padły w przyćmiony kątek i stanął zdziwiony, prawie im nie wierząc... Postać, która wywołała to zdumienie, była dobrze nam znanym Arsenem Prokopowiczem, ale bez najmniejszéj wstążeczki u fraka i jakoś zamaskowanym wąsami i brodą... niedawno zapuszczoną. Albin nadto go znał dobrze, ażeby mógł wątpić na chwilę, iż jego zobaczył... ruch zresztą Moskala, który palce położył na ustach, przekonywał, że on był nie kto inny. Arsen Prokopowicz, niby szukając miejsca lepszego, wysunął się, przesunął i szepnął na ucho Albinowi.
— Nie znamy się... nie wiesz o mnie... proszę nie uważać — mnie tu nie ma, rozumiesz. Gdziekolwiekbyś mnie pan zobaczył — pan mnie nie znasz. Taki rozkaz... Mane, Tekel — Phares.
Albin był tak ślepo do posłuszeństwa przywykłym, iż ani słowa nie odrzekł, skinął głową tylko... Ale jakież było jego zdziwienie, gdy, po chwili znalazłszy miejsce u stołu, na prawo zobaczył przy sobie Arsena Prokopowicza, rozkładającego serwetę i zabierającego się do przedziwnéj purée ze zwierzyny. Nie spojrzał już nawet na niego.
Z drugiéj strony Albina siedział jak beczka okrągły, spasły, olbrzymiéj postawy Hollender czy Niemiec, który sapał aż z niecierpliwości do jadła... Sapanie to przypominało konia rżącego u żłobu... Po za Arsenem siedział Anglik, jakby na przekorę tamtemu wyglądający niby człek zdjęty świeże ze sławnego łoża Prokrusta lub orthopedyczną tylko co przebywszy operacyą, długi, długi, długi, spłaszczony, z nogami i rękami ogromnemi i dwoma blond bakembardami, wiszącemi niemal do pasa... Ten zabierał się do jedzenia, przez lornetkę patrząc na zupę.
Był wystrzyżony z Punchu; wszystkie oczy ciekawie się nań zwracały, gdyż świadczył wyraziście o niezmiernym talencie angielskich karykaturzystów, on nie patrzał na nikogo... badał koloryt zupy... w obawie zapewne, ażeby się nie okazała czekoladową...
Zupa przeszła w uroczystém milczeniu, właściwém początkom obiadu u narodów, które przed nim wódki nie piją i przekąsek nie używają. Wszystkie głowy, spuszczone nad talerze, zatopione były w kontemplacyi ich... ale bardzo wprędce dno kwieciste się pokazało i głowy się podniosły. Niektóre lornetki posiadały na nosach...
Do ryby au naturel, która tegoż dnia pospiesznym pociągiem przybyła od morza, dano masło i kartofelki... Te przystawki sami konsumenci wedle obyczaju obowiązani są podawać jedni drugim... Koléj szła od Moskala... który wręczając kartofle z uśmiechem Albinowi, rzekł:
Seriez vous Russe? Monsieur!
Pardon, odparł Albin — je n’ai pas cet honneur, je suis — Slave.
C’est tout comme moi, rzekł Moskal, udające ciągle nieznajomego.
W ten sposób rozpoczęła się rozmowa, ale Moskal ją prowadził tak zręcznie jak w teatrze aktor, który mówi na przemiany do widzów i na stronie.
Umiał w pośrodek frazesów, przeznaczonych na wystawę powszechną, wcisnąć niedosłyszane uwagi i przestrogi...
— Waćpan ztąd po kawie, pójdziesz do kawiarni...
— Tak jest.
— Gdybym tam gdzie był przypadkiem, proszę na mnie nie patrzeć...
Albinowi ta gra w ciuciubabkę nie bardzo się podobała — ale miał rzadką u nas cnotę posłuszeństwa, zamilkł..
Obiad trwał do nieskończoności długo, jest bowiem rachubą tych instytucyj, ażeby zmuszać gości do jak najobfitszego konsumowania butelek, a czas przyczynia się skutecznie ku temu. Między jedném a drugiém arcydziełem kucharskiém, intermezza, zapychane bułkami i zalewane winem, ciągnęły się czasem tak bezkoniecznie, iż Anglik posyłał po Gallignaniego i rozłożył go sobie wzdłuż żołądka, a Hollender drzémał. Arsen Prokopowicz miał więc czas podkomendnemu udzielić szczegółową instrukcyą, przeplatając ją wesołemi ucinkami... Albin był smutny... Niewiedzieć dla czego ten zbawca, któremu winien był życie, o którego czystych zamiarach i liberalnych zasadach był najmocniéj przekonanym, czynił na nim zawsze wrażenie przykre, odstręczające — ale na te mimowolne wstręty żadne nie pomaga rozumowanie, kocha się od pierwszego wejrzenia i od pierwszego spotkania nienawidzi.
Była dziewiąta przeszło, gdy niektórzy z obiadujących zażądali kawy... Albin wstał, zapalił cygaro i postanowił, nie czekając dłużéj, iść do wskazanéj kawiarni... Moskal pozostał dla kawy pozornie, w istocie dla Cognacu może, który jéj miał towarzyszyć.
Otulony lekkim paltotem, wyszedł kaszląc znowu na ulicę młody chłopak... niecierpliwym już był co najrychléj rozpocząć to, po co tu został przysłanym... nie pojmował ludzi, co, będąc już na miejscu, godziny drogie tracili na bezużyteczném wyczekiwaniu.
W kawiarni ludu było mnóstwo, domina stukały, chłopcy z grokiem, piwem i czarną kawą latali, stoliczki wszystkie były zajęte... W drugim końcu długiéj sali tysiąca kolumn kłamanych... bo ich większą część zwierciadła biorą na swój rachunek... postrzegł Albin kapelusze żałobne, po których się poznać mieli.
Przy stoliku stało dwóch ludzi...
Albin zbliżał się ku nim i drugi raz tego dnia — cofnął się już nie zdziwiony ale przerażony widocznie. — Jednym z tych dwóch w kapeluszu z żałobą był mężczyzna starszy, męzkiéj żołnierskiéj postawy, blady, twarzy pięknéj, energicznéj, stoicko-zimnéj, którego rysy... przypominały Albinowi tak bardzo i przybraną matkę pułkownikową i widzianego na kolei stryjecznego brata jenerała Stanisława, iż z razu... nie wiedział co myśleć... Zawahał się nawet, czy ma ku nim przystąpić. Zdawało mu się rzeczą niepodobną, aby to on był... ale im dłużéj się w niego wpatrywał, tém pewniejszym się stawał swego... Jenerał tylko był przebrany po cywilnemu i kapeluszem nieco twarz starał się osłaniać...
Albin miał go dotąd za tak przywiązanego do Moskwy człowieka, tak był przekonanym, iż do niczego należeć nie może... że w téj chwili doznał zarazem upokorzenia, zdumienia, wstydu a nawet niedowiarstwa. Myśl zdrady przebiegła po jego głowie... Potém przypomniał sobie Arsena Prokopowicza, i instynktowo rzekł w duchu: — Jeźli on jest człowiekiem ofiary... niech go tam ten nie widzi...
Zrobił to bez namysłu z natchnienia i żywym krokiem zbliżywszy się do dwóch stojących przy stole... po daniu znaku na prędce, iż był tym, kogo oczekiwali, rzekł żywo:
— Ani chwili do stracenia — o nic proszę się nie pytać... rozejdźcie się panowie... dokąd chcecie, nie tu... natychmiast... Zejdziemy się gdzieindziéj a naradzimy w ulicy..
Nie tracąc czasu, najbliższemi drzwiami wysunęli się wszyscy, Albin odetchnął — serce mu mówiło, iż dobrze zrobił.
— Co panu przyszło do głowy? zapytał drugi mężczyzna, żeby nas tak popłoszyć. — To bezpotrzebne tchórzostwo!
Człowiek, który to mówił, był słusznego wzrostu, silny, rumiany, rysów może nie brzydkich, oczów błyszczących, warg rumianych — ale całość twarzy raziła pospolitością, którą tylko jakiś aktorski ton i wyraz, coś przypominającego artystę dobrego teatru — okraszały. Ubiór, ruchy, podrzucanie głową, wznoszenie czoła, wejrzenia studyowane — namysły długie, jakby szukające natchnienia, sposób mówienia deklamacyjny raziły nienaturalnością, wydawały się jako produkta raczéj wielkiéj sztuki, niż uczucia głębokiego. Ten także nie obudził w Albinie sympatyi choć na jeniusz pozował i tytaniczne miał chętki... Uczciwi ludzie czują przez skórę komedyantów choćby najdoskonalszych... a wszelka przesada rozmyślna jest im wstrętliwą.
— Wcale tchórzem nie jestem, odparł Albin, ale miałem powody ważne prosić panów, byśmy się udali gdzieindziéj. Spotkałem tu dziś człowieka, którego nie posądzam o złą wolę ani o zdradę, ale ponieważ był uwiadomiony o schadzce... zdało mi się słuszném...
— A no, dobrze — zawołał pierwszy, gdyż jenerał milczał dotąd... pójdziemy do trzech Szwajcarów, a dla większego bezpieczeństwa i swobody, weźmiemy pokój osobny. — Czy zgoda?
Mówiący poszedł przodem. Albin i jenerał kroczyli za nim. W tym krótkim czasu przeciągu, poczciwy chłopiec nie mówiąc słowa, wyciągnął rękę jenerałowi i ścisnął ją serdecznie. — Poznali się oba... nie mówiąc.
W téj drugiéj kawiarni demokratyczniejsze jeszcze było zgromadzenie, tłum bardziéj ożywiony, ścisk większy i tu łatwiéj było utonąć pokrytemu obłokami dymu, przewodnik wszakże, obeznany doskonale z miejscowością, przecisnął się wśród stoliczków, szepnął coś garsonowi i udał się, przodem zawsze, do osobnego gabinetu... Tu kazano coś podać i drzwi zamknięto... Szmer tylko głuchy dochodził ich od wielkiéj sali... Artysta rewolucyjny zajął przy stoliku miejsce prezesowskie, które sobie sam wyznaczył.
Ani jenerał ani Albin nie mieli ochoty posiedzenia zagaić, nieznajomy, którego nazwiemy wodzem, gdyż za takiego wszędzie chciał być miany, i przewodzić pragnął nie pracować — skorzystał z tego usposobienia, aby zabrać głos i nieznanych mu współpracowników olśnić wymową swą i rozumem. Widać było z jego niespokojnych ruchów i biegających oczu, jak pilnie szło mu o popis...
— Zgromadziliśmy się tu, rzekł, jak gdyby zgromadzenie było daleko liczniejsze, dla porozumienia w sprawie najwyższéj wagi dla kraju... Chwila stanowcza zbliża się, przygotowana nie bez ofiar i trudu... Idzie, jeśli się nie mylę o to, ażeby kraj raz zrozumiawszy drogę, któréj się ma trzymać, raz dojrzale wybrawszy kierowników czynności, całemi siłami... masami.. ogólném powstaniem... potargał więzy raz na zawsze... Chwila zdaje mi się ze wszech miar obiecującą, sprzyjają okoliczności, Rosya ma w łonie swém osłabiające ją, trawiące, rozkładające pierwiastki... Idzie o to... by skorzystać i na ten raz uchwyciwszy się prawdziwych zasad rewolucyjnych... zwyciężyć...
Mówił w tym sposobie dobre pół godziny, dzierżgając i haftując na tle tém ogólnikami brzmiącemi. Albin nie przerywał, jenerał słuchał ale w końcu lekkie niecierpliwości dostrzedz w nim było można oznaki.
Cierpliwie przetrwawszy pół godziny, zdaje się, iż z zakroju przekonał się wreszcie, że ten wylew ciepłéj wody może nigdy nie ustać... Korzystając więc z chwili odetchnięcia, przerwał...
— Mówmy więc o celu i środkach..
Przybyłem tu z kraju, przedstawiam tych jego pracowników, którzy się poświęcili szczególniéj zbadaniu stósunków moskiewskich, byłem i jestem w służbie, znam Rosyą doskonale, byłem i jestem węzłem, który nasze usiłowania łączył, o ile się one połączyć dały, z ruchem w saméj Moskwie objawiającym się — pozwolicie więc... ażebym naprzód postawił kwestyą zasadniczą. Idzie nam o wyrwanie Polski z niewoli — demokracya, republikańskie siły są dla nas tylko środkami. Zgodzilibyśmy się pewnie wszyscy nawet na najdespotyczniejszy rząd własny. Celem, powtarzam, oswobodzenie...
Wódz się uśmiecjał.
— Tak jest, rzekł, ale to osiągniętém być tylko może, narzędziem wieku, z pomocą ducha wieku.
— To są na dziś jeszcze kwestye podrzędne — odparł jenerał — w téj chwili idzie o to, czy rewolucya jest możliwą, czy powstanie ma przyszłość, czy nie padniemy ofiarą.. ostatni czyniąc wysiłek.
— A pan sądzisz? podchwycił wódz.
— Pozwól mi się pan wytłómaczyć — mówił jenerał, ja sądzę, że chwila nie przyszła i nie przyjdzie tak prędko. Rosya byłaby najszczęśliwszą, gdyby u nas wybuchło powstanie, któreby jéj dozwoliło odciągnąć chorobę wewnętrzną i zlokalizować ją na naszym kraju... Znam, powtarzam to, znam Rosyą doskonale... znam trochę Polskę i jestem stanowczo przeciw wybuchowi... a za pracą, organizacyą i wyczekiwaniem. Myśmy powinni czekać na rewolucyą u nich.
Wódz ramionami ruszył.
— Jest to, rzekł — zapatrywanie się tych wszystkich, których ułudna Rosyi potęga olśniła. My z wyżyny europejskiéj lepiéj, czyściéj, bezstronniéj zapatrujemy się na sprawę... Powstanie na dobie, Rosya słaba... polityczne konstellacye nam sprzyjają...
— Polityka zewnętrzna jest pono ostatnią siłą, na którą, tylekroć na niéj zawiedzeni, rachowaćbyśmy powinni. Mijam zresztą i potęgę i zręczność moskiewskiéj dyplomacyi silnéj tém, że dla niéj nic nie jest obowiązującém a fałsz jéj podstawą, ale zkąd Polska nasza weźmie ręce, broń... wodzów, żołnierzy... amunicyą... pieniądz??
— Za pozwoleniem — zawołał wódz, jest lud, ja wszystko opieram na ludzie, na masach... broń, to moja rzecz... nie trzeba tylko przywiązywać się do rutyny... pieniądz musi dać szlachta, jeśli chce być cała...
Na te słowa jenerał się uśmiechnął.
— Za pozwoleniem, rzekł, są to rzeczy zbyt poważne, abyśmy je zbywali ogólnikami, rozbierajmy każdą z osobna... Lud... nasz lud pan znasz, on poczucia narodowego ma mało... i masami nie pójdzie pewnie. Zbałamucić go łatwo, rachować nań niepodobna, chybaby przewagę militarną po naszéj stronie dotykalnie zobaczył...
Broni kraj nie ma całkiém, a zaopatrzenie w nią jest przy naturalném posiłkowaniu Niemiec Rosyi — prawie niemożliwe i nigdy w porę nie przyjdzie... Co się tyczy szlachty... Dobrze jest mówić ze stanowiska zasad rewolucyjnych o zniszczeniu jéj, ale w takim stanie, w jakim my jesteśmy, przy braku innych żywiołów wyrobionych narodowo — ze szlachtą dziś ginie Polska. Można jéj winy i grzechy widzieć, ubolewać, że nie mamy nic nad nią, ale zaprzeczyć nie podobna, że strata prowincyi nie byłaby tak zabójczą jak strata szlachty, bo z niąby Polska poszła do grobu. Źle jest gdy naród żyje klasą jedną, gdy ta w sobie całe jego siły pochłania, ale dziś właśnie czas rozwijaniem ludu i stanu średniego leczyć tę chorobę... Nie jest to więc dla nas chwila do rewolucyi — ale do pracy energicznéj, zbrojenia się moralnego, przygotowywania.
— A! zawołał wódz — widzę że jesteśmy krańcowo z sobą przeciwni w przekonaniach... cóż pan na to? rzekł zwracając się do Albina...
Albin słuchał dotąd z poszanowaniem obu, niekiedy w czasie rozumowania stryjecznego brata brew nieco marszczył, ale czekał, by na niego koléj mówić przyszła.
— Ja, na nieszczęście nie podzielam zdania pańskiego, odezwał się wskazując jenerała... ja tu przedstawiam żywioł młody, który chce być rozumny szałem, który niepodobieństw i niebezpieczeństw nie widzi, bo je potęgą uczucia, miłości, poświęcenia zwalczyć się spodziewa! My nie widzimy nic niedostępnego... bo przy gorącéj piersi naszéj roztopiłby się lód, rozpalił kamień... W nas wre jak wrzało w młodzieży 1830 roku, gdy listopadowa noc nadchodziła... My nie mamy nic... to prawda! lad! lud pochwycimy i uniesiemy, nie mamy broni, z rękami pójdziem gołemi na ich bagnety, a zdobywszy, a zdobywszy je, na działa... to wiara nasza... Potrzeba walczyć choćby dla tego, że część ludu rozgrzana przez nas woła i pędzi nas... żeśmy mu przyrzekli walkę... że zawrócić się już nie pora...
— Widzisz pan, zawołał tryumfująco wódz, wskazując Albina — on jest najdoskonalszym wyrazem usposobień kraju. Tak — powstanie jest nieuchronném...
— Jeźli niém jest — spokojnie odparł Stanisław, to kraj zgubi. Moskwa go sobie życzy, czeka nań, czycha... da mu rozgorzeć i będzie z niego korzystać na zniszczenie Polski... którego plany są gotowe.
— A Europa? zapytał. Wódz się uśmiechnął.
— Znasz pan ją i europejską dyplomacyą pewnie lepiéj odemnie — nie potrzebuję dowodzić, że dla sentymentu nic ona nie zrobi, a interesu swego nie rozumie jak my...
Wódz się uśmiechał z politowaniem.
— Przecież zaręczano nam, pan sam byłeś pośrednikiem — iż w Rosyi mamy współczucie, komitet z naszym działający wspólnie i że rachować możemy na pomoc jego...
— Tak jest... mówił jenerał, bynajmniej nie zmięszany opozycyą i lekceważeniem okazywaném mu przez wodza — ale to są dopiero zarody i początki... rachować na to nie radziłem i nie radzę, pracować życzyłem i życzę. Trzeba znać ogólny charakter moskiewski, by wiedzieć, jak nań mało rachować można... jak o słowa im nie trudno, jak o czyn nie łatwo. Ten komitet rozpryśnie się w pierwszéj chwili niebezpieczeństwa...
— Ja także nieco znam Rosyą — zawołał Albin — ale nie sądzę o niéj tak źle, są tam żywioły liberalne, szlachetne.
— Przepraszam, rzekł jenerał, są żywioły rewolucyjne, nihilistowskie, socyalistowskie, są prudoniści... są ludzie wywrotu... nie ma jednéj spójnéj idei dodatniéj... Rosya burzyć potrafi — to jéj zadanie — stworzyć ani nawet odbudować, nic. Despotyzm z socyalizmem pójdą ręka w rękę...
— Pan więc jesteś powstaniu przeciwnym, odezwał się wódz drwiąco.
— Stanowczo, rzekł jenerał.
— Ale ono nieuniknione — gorąco zawołał Albin.
— Sądzę, że nie — uniknąć go i zahamować można.. mówił jenerał, ale na to potrzeba odwagi prawdziwego patryotyzmu, któryby w imię ojczyzny nie lękał big niepopularności, któryby ze skrajnemi ideami miał odwagę walczyć... a na taki wątpię, czy nas dziś stanie...
— Z pewnością na kwestyą nikt, rzekł Albin, z tego się stanowiska nie zapatruje... Nie ma co nawet mówić o tém... Mówmy o pieniądzach i broni.
— Za pozwoleniem — odezwał się wódz, mówmy o zasadach, o kierunku... kto go weźmie?
— Wezmą go ludzie z łona kraju wyszli... dodał Albin... rada złożona z żywiołów miejscowych.
— Nie rozumiem tego — przerwał gniewnie wódz — tam nie ma ludzi. Kto tam może być? to są ludzie nowi, niedoświadczeni... tu potrzeba wytrawnych — i jenialnych.
— Potrzeba serdecznych... gorących! rzekł Albin... Zresztą co do kierunku ten sam się narzuci z łona ruchu, wyrośnie z jego wnętrzności...
Wódz brew marszczył, pogardliwie odwrócił się od mówiącego...
— Więc nie mamy o czém mówić? zapytał.
— Owszem — rzekł Albin — kierunek wyjdzie z kraju i pozostanie w nim, ale ludzie zaufania użyją wszelkich sił... we właściwych im sferach...
— Mówmy wyraźnie... zagrzmiał wódz — raczycie mi dać jakąś tam nominacyą? tak?... ja niczyim podwładnym przecie być nie mogę.
— Narodu? spytał Albin.
— Naród! fikcya! mówił wódz... szydersko się uśmiechając.
— Ja go mam za rzeczywistość! zimno odpowiedział Albin. — Zresztą uczynicie wedle woli waszéj, jeśli zechcecie być z nami, dobrze, nie — pójdziemy sami.
— Pan wiesz, że ja mam silne stronnictwo...
— O stronnictwie żadném w téj chwili wiedzieć nie chcę. — Ojczyzna woła, idą wszyscy.
— WPan jesteś młodzieńcem, nie umiejącym się jeszcze rachować z rzeczywistością... uśmiechnął się wódz.
— W istocie dla mnie nią są ideały... a zadaniem ich wcielenie...
Zamilkli na chwilę.
— Porozumiejmyż się — nieco ostygnąwszy począł wódz, kreśląc tajemnicze figury rozlaném piwem na stole. Pan — wskazał jenerała — nie chcesz powstania a nawołujesz do pracy i zbrojenia się moralnego — pan — obrócił się do Albina — chcesz powstania, ale odrzucasz rewolucyjny pierwiastek europejski, który ja reprezentować tu mam honor, a pragniesz zdać wszystko na domorosłe siły i jeniusze...? nie prawdaż...
Oba towarzysze skłonili głową.
— Nie rozumiemy się więc wcale — mówił daléj wódz, i nie wiem, jakbyśmy tu do praktycznych rezultatów dojść mogli...
— Ja sądzę — dodał Albin, że nam na ten raz nie szło o rezultaty praktyczne... tylko o zbadanie położenia, sił, jakiemi rozporządzamy, i o przedstawienie wam, jaki jest stan kraju...
— Ale my go tu znamy lepiéj może od was, zawołał wódz, bo my nań patrzymy z góry i nie łudzimy się niczém.
— Myśmy w środku jego i tém mniéjbyśmy łudzić się mogli...
— Przepraszam, przerwał jenerał... nie przez miłość własną, ale z najmocniejszego przekonania to mówię, iż obu panów punkt zapatrywania się nie zdaje mi się szczęśliwie obrany. Młodość widzi gorąco i to często, czego nie ma... Długi pobyt za granicą usposabia do złudzeń szczególnych, wyobraźnia tworzy sobie świat swój; braknie jéj zetknięcia się z życiem, które daje samo intuicyą jego... Ja przedstawiam tu tylko stósunek nasz do Rosyi... a z niego zdaję sprawę nie z domysłów, ale z najboleśniejszych doświadczeń zaczerpniętą. Opłaciłem ją upokorzeniem, fałszywém położeniem... niebezpieczeństwy... których wyliczać nie chcę. Mówię o tém tylko dla tego, aby słowom mym dodać wagi... a powtarzam... nie rachujcie nic na przyjaciół Moskali. Mickiewicz, tworząc to wyrażenie zawierające w sobie kontradykcyą — był tylko poetą... nie mieliśmy nigdy Moskali przyjaciół — pierwszym warunkiem przyjaźni nimi byłoby wyparcie się naszych tradycyi... ostatnia żyłka polska nie wypruta jeszczeby się nam porozumieć i pokochać nie dała...
— To, co pan mówisz, byłoby bardzo smutném, gdyby jego ostatnie słowa nie zawierały lekarstwa na chorobę... Ja jestem tego przekonania, rzekł wódz, iż tradycyi polskich, szlachecczyzny... wszystkiego wyprzeć się nam potrzeba...
— A ja jestem za tém — dodał jenerał, aby tradycyi stronę szlachetną zużytkować tylko... przetworzyć się w duchu wymagań wieku a niczego nie zapierać. Przeszłości wyrzec się nie podobna... odrzucimy ją... osłabim się... Nic trwałego bez podwalin się nie buduje...
Albin teraz począł się niecierpliwić.
— Przepraszam panów — zawołał — my tu rozumujemy, rachujemy, liczym, studyujemy kwestyą ze stanowiska po za nią leżącego... ja tego nie rozumiem. We mnie się pali! ja téj kwestyi inaczéj jak ogniem, mieczem na oślep... nie umiem rozplątać... Powstać... bić się... zginąć... a ojczyznę uratować... Nam potrzeba uczucia nie rozumu, nam trzeba gorączki, wiary... poświęcenia...
— Wielu tam jest panów tak rozpłomienionych? spytał wódz.
— Nie liczyłem — mówił Albin, jesteśmy wszyscy w takiém usposobieniu... my młodzi, a rewolucya, która będzie, cała siły młodemi się dźwignie... Gorączka nasza zaraźliwa... rachujem, że lud przez duchowieństwo pociągniemy, że szlachta zlęknie się, zawstydzi i choć nie chętna pójdzie z nami... że średnia klasa, pierwszy raz powołana do ofiary krwi, nie odmówi jéj...
Daliśmy z tego urywku dostateczne wyobrażenie długiéj rozmowy, która w tym duchu przeciągnęła się dobrze za północ... nie doprowadziła ona zresztą do niczego, każdy przy swojém zdaniu pozostał... Wódz jak skoro się przekonał, że jego dyktatura jest wielce problematyczną, okazywał się szyderskim i niechętnym. Jenerał jawnie wszelkiego ruchu odradzał... Albinowi pilno było pójść, bić się... i zginąć.
— Ale pan, co jesteś przeciwnym tak powstaniu, zapytał jenerała wódz, wstając nareszcie... gdy pierwsza wybiła. — Cóż poczniesz, gdy wybuchnie, gdy pójdą wszyscy..
— Ja? odparł chłodno Stanisław... gdy pójdą wszyscy, pójdę ze wszystkimi... bez nadziei zwycięstwa — ale nie skąpiąc ofiary krwi...
To mówiąc skłonili się sobie i po umówieniu się o jutrzejsze spotkanie rozeszli. Albin wszakże, w ktérego oczach Stanisław wyrósł tak nagle... potrzebował zbliżyć się do niego i nie rzucił wychodzącego... Spytał go po cichu, gdzie mieszka... Stał w hotelu pocztowym.
— Pozwolisz się odprowadzić?
— Proszę cię...
— Czujesz to jak ja, iż mamy z sobą do mówienia.
— Wiele — zawołał jenerał, w oczach twoich jestem winowajcą, ja ci się z postępowania mego wytłómaczyć muszę. Chodź ze mną. Albin z wielką radością towarzyszył mu, przeszli żywemi kroki dzielącą ich od hotelu przestrzeń...
Jenerał stał w małym pokoiku, po żołniersku, ubogo... Zapalili cygara... Stanisław usiadł... zdawał się namyślać od czego zacząć...
— Posłuchaj, rzekł wreszcie głosem drzącym, historya moja jest wspólna wielu ze mną. Nie znasz mnie, nic nie wiesz lub wiesz to, co prawdą nie jest. Po dzisiejszém spotkaniu ja dla ciebie nie mogę, nie powinienem mieć tajemnic... Poznasz ty pierwszy może duszę, która pragnęła długo nie być poznaną, aby dorosnąć do bohaterstwa.


„Znasz matkę moję? nie potrzebuję mówić, jaką mnie pieśnią wykołysała w kolebce... Ojciec walczył w r. 1851 i poszedł na wygnanie, aby życiem protestować przeciwko przemocy... Jam został tęsknym sierotą... rosnąc u serca tego anioła-kobiety... Pamiętam, bo się wraziła krwawo w mój umysł ta chwila straszna, gdy przyszedł mikołajowski wyrok a kazano go za łaskę przyjmować, aby dzieci wychodzców zabrano do korpusów kadeckich do Petersburga... Nie śmiano o tém długo matce powiedzieć, a gdy na nią spadł ten piorun... chwyciła mnie z bolesnym krzykiem, chcąc uciekać raczéj na tułactwo niż oddać jedyne dziecko na to tyrańskie przerobienie w Moskala...
Ze wszystkich okrucieństw i znęcań się tego narodu bez serca... ten wymysł szatański był może najdzikszym... Dzieci wychować tak, ażeby walczyły przeciwko ojcom swoim! zatrzeć w nich pamięć pochodzenia, wpoić wyobrażenia, wszczepić zasady ojcobójcze... Pomysł ten, godny Turków dawnych, mógł się zrodzić tylko w głowie takiego człowieka jak Mikołaj. Jam jest wychowańcem jego i znam go lepiéj niż inni... Nie jest to postać pospolita ani tak jednolita, jak ją zwykle malują.
Nie był to geniusz, bo płomień geniuszu szersze horyzonty rozświeca, ale człowiek, który się miał za męża przeznaczenia, za uosobienie idei... z najgłębszą wiarą w siebie, w swą misyą i nieograniczoną dumę, jaką mu ona dawała.
Patrzał na Europę z wierzchołka tego tronu carów, który miał być legityzmu podporą, rewolucyi postrachem... Misyą swoję łączył z losami Rosyi. Szczęście sprzyjało rozwinięciu tego charakteru, który takim, jak był, tylko za tronie urosnąć może. Wszechwładny miał się za inkarnacyą jakąś prawowitości, za archanioła ładu i porządku europejskiego... Po za tą manią heroiczną, która całym jego żywotem publicznym rządziła, stał człowiek serca czułego dla rodziny, dla dzieci... Ale ilekroć w obec niéj i nich nawet przypomniał sobie carstwo, i dla nich litości nie miał.
Znużonemu tém posągowém życiem przychodziły chwile czułości... i chwile szału... płakał i zabijał... gdy się zapomniał, ale czuć w nim było jeszcze człowieka, co sobie serce sam wyrwał... Miał siebie tak samo za uosobienie prawa, jak za jakiegoś Wisznu porządku, prawo wszakże i ideę jego szanował... miał jego pojęcie... czego dziś nie znajdziesz...
Cały żywot tego człowieka był nieustanną gorączką panowania... w najmniejszéj czynności ten pazur lwiéj potęgi carskiéj musiał się dać uczuć. Gdy kreślił drogę żelazną... po Dżengishańsku rzucił ją wprost od stolicy do stolicy... Czém dlań była natura? niewolnicą posłuszną.
Nic go tak nie burzyło jak opór jego władzy, jak cień nieposłuszeństwa, jak możliwość niezależności... Gdzie nie mógł użyć kija jak z Puszkinem, zniżał się do dobroci... ale nie dozwolił, by coś po za sferą jego panowania nie ujęte pozostało...
Miał namiętność przerażania sobą... wzrokiem zabijać chciał i byłby pewnie najszczęśliwszym, gdyby kto od jego wejrzenia padł trupem... Nic go tak nie zobowięzywało jak okazany przed nim przestrach i trwoga. Ilekroć spotkał wzrok człowieka, opierającego mu się, zgnieść go musiał, aby dowieść swéj siły. Zdawało mu się, że nie tylko ludzie, ale natura... winna mu była posłuszeństwo... nie rozumiał, by mu się co oparło...
Ale ten szał panowania miał swą stronę heroiczną, mimo słabości człowieka, był w nim materyał bohatera, była wielkich rzeczy miłość, rycerskiego...
Tak w Londynie, gdy mu omyłką dano bilety na bal, wydany dla biednych emigrantów, których odarł z majątków, przez grzeczność dla patronees... posłał dosyć znaczną sumę...
Pod koniec życia w bliższém wpatrzeniu się w niego, widzi się osłabienie, znużenie, czasem wybuch jakiś, często niekonsekwencyą, wiele słabostek wstydliwych, ale do zgonu jeszcze ogólny rysunek téj postaci ma w sobie coś szatańsko-potężnego...
Przypomina Cezarów Rzymu, którym władza zawracała głowy, poiła ich i wiodła do szałów... Tu szał jest zimny.. żelaznemi okowy ujęty...
Despota dla wszystkich był nim, o ile mógł, i dla siebie.
Czegokolwiek dotknął, znamię jego manii nosiło... Całe państwo ubrał w mundur i wymusztrował po żołniersku, żołnierz był dlań ideałem człowieka, bo posłuszeństwo jest prawem dla żołnierza... Z całéj ludności cesarstwa zrobił sługi, służyć musiał każdy, kto nie chciał służyć a pragnął być niezależnym, stawał się podejrzanym. Rosya szła na komenderówkę... Popów postrzygano w rekruty...
Instytucye, stworzone za Mikołaja, były wszystkie militarnie urządzone. Rozumie się, iż szkoły kadetów szczególną jego zwracały uwagę i troskliwość. To wychowanie komunistyczne, odrywające się od wpływu rodziny a oddające dziecię pod władzę państwa i wpajające mu posłuszeństwo od pieluch, tak było dlań upodobaném, że po szkołach zaprowadził tak zwane kazarmy.
Do takiego to korpusu ja z rąk najczulszéj matki, oblany jéj łzami, oddany byłem... Ale dziecko jeszcze naówczas, dojrzałem wcześnie i niosłem w duszy nasiona, z których się przyszłość moja rozwinąć miała...
Sto razy w pocałunkach powtórzyła mi matka, ognistemi słowy pisząc na mózgu moim: Pamiętaj, że ojciec twój wszystko poświęcił dla Ojczyzny, dla Polski, nawet miłość swą dla mnie i dla siebie, że umarł biednym tułaczem... że ty jesteś, musisz być... Polakiem... że cię mundur moskiewski zmienić nie powinien...
Nauczyła mnie z pacierzem razem prawie wiersza Adama — do matki Polki — wiedziałem, co mnie czeka... Nim wywieziono nas, na chwilę nie rozstając się ze mną, jak katechizmu uczyła mnie obowiązków a zaklinała razem, ażebym święte uczucia krył w sobie jak najgłębiéj.
— Gdy masz co drogiego, mówiła, wszak prawda, dziecko moje, chowasz to, aby ci nie odebrano? Tak powinieneś skryć swą miłość ojczyzny, aby ci jéj wróg nie wyrwał..
Może ta bolesna, uroczysta chwila rozstania była przyczyną, żem ówczesne jéj nauki, z cierpieniem w pierś wszczepione, wbite boleścią, tak dobrze zapamiętał. Niezmierna tęsknica, od któréj zachorowałem, przybywszy do Petersburga — wpoiła mi głębiéj jeszcze przypomnienia macierzyńskie.
W korpusie my młodsi, nie będąc swobodnymi, stósunkowo mieliśmy życie dosyć znośne. Sam cesarz wpadał jak uragan niespodzianie, aby w najróżniejszych porach dnia i nocy przekonać się, iż jego regulamin jest święcie spełniany. Dla młodszych, gdy raz już odbyły się egzercycye i nauki, bywał czasem nadzwyczaj dobrym, dawał się z sobą bawić, szarpać, wywoływał otwarte rozmowy, pragnął prawie być kochanym. Ale to spotykało tylko najmłodszych i — biada temu, co wśród tego rozbrykania wyrwał się ze słowem niebaczném...
Nie wiem, charakter mój, tęsknica czy jakiś wpływ opatrznościowy uczyniły mnie już naówczas skrytym i zamkniętym w sobie. Uczyłem się dysymulacyi instynktowo jako oręża przeciwko prześladowania — wpłynęło to na całe moje życie późniejsze.
Oderwany od pieszczot matki, stałem się chorowitym zrazu i jak owoc nadgryziony od robaka dojrzałem wcześniéj.
Uczyłem się dobrze, słuchałem nie opierając się nigdy, ale na twarzy mojéj musiało być coś, co zdradzało, że na dnie duszy leżała jakaś nieprzejednana cząsteczka... dla tego może Mikołaj, chcąc mnie pozyskać, był szczególniéj względnym i dobrym. Wpływało to na obejście się ze mną przełożonych i na wyszczególnienie pewne. Miałem szczęście być carskim faworytem, choć wcale nie starałem się o to.
Szło mi więc bardzo dobrze i łatwo, nauki nie zdawały się trudnemi... pochwały, bądź co bądź, zachęcały i odżywiały.
Starszych i młodszych było nas naówczas w korpusie wielu — a choć widomie różnicy pochodzenie nie czyniło między nami... lgnęliśmy ku sobie... mogąc po cichu przemówić po polsku i o Polsce. Niestety! wielu z nas o Polsce już tylko po moskiewsku mówiło, bo większa część, ucząc się ciągle i wszystkiego w tym języku — zapominała rodzinnego. Ale ci nawet, co go nie umieli, w uczuciach zachowali coś polskiego. Bądź co bądź, krew, organizm ma pewne siły tajemnicze, niezbadane, zagadkowe... w dziecku tkwi pokoleń idea nierozwinięta, któréj tylko dotknięcia jakiegoś potrzeba, ażeby z uśpienia wyszła i rozwinęła się z tego niedostrzeżonego ziarenka.
Naówczas staje się ten cud psychologom niezrozumiały, że człowiek przypomina, czego nie wiedział... znajduje w sobie to, co w nim przed urodzeniem spoczęło... bije w nim uczucie odgadnione....
W czasie rekreacyi naszych bawiąc się w piłki, gdy czasem opiekuńczy nadzór nad nami zwolniał... opowiadaliśmy sobie o rodzinie, o Polsce... płakaliśmy, przypominając swobodę dni dziecinnych. Starsi umieli wiersze patryotyczne... ja nawet wiele ich pamiętałem. Śpiewaliśmy je po cichu tam, gdzie one głośno nigdy nie zabrzmiały. Rośliśmy tak a z nami rosły uczucia te właśnie najbujniéj, które z nas wykorzenić chciano. Już prawie na wyjściu z korpusu, nie wiem jak... zkąd i przez kogo, dostał się nam do rąk tom poezyi Mickiewicza... a w nim Wallenrod... Słyszałem go czytanym, będąc dzieckiem jeszcze, matka powtarzała z niego wiersze niektóre, książka ta więc tém większe na mnie uczyniła wrażenie, że była jakby echem jakiegoś snu zapomnianego... Rozgorączkowałem się, czytając ją ukradkiem, zapaliła mi się głowa... bohaterstwo wallenrodowskie stało się mym ideałem...
Oto klucz całego życia mojego...
Widzisz przed sobą wcielenie téj idei człowieka, który jéj poświęcił wszystko, który żył dla niéj, frymarczył sercem, złamał wolę, usta nauczył kłamać, twarz nie mówić nic — duszę leżeć pod ryglem zamkniętą.
To obcowanie z ideałem wzmocniło mnie, dało mi doznać rozkoszy nadzwyczajnych i nieopisanych męczarni... Wiedziałem, że do wallenrodowstwa mojego potrzeba mi było oblec aż ów płaszcz mistrza, że musiałem, bądź co bądź, nabyć władzy... W Rosyi nie okupuje się ona ani jeniuszem, ani szlachetnością, ani cnotą — ale jednóm martwém posłuszeństwem... Stałem się więc niewolnikiem, nieubłaganym postrzegaczem najśmieszniejszych przepisów, twardym dla wszystkich, dla siebie najtwardszym.
Szło mi tak szczęśliwie, jakem mógł ledwie zamarzyć. Najtrudniejszym z warunków tego zadania było pozorne zerwanie ze wszystkiém co polskie. Musiałem udawać zapomnienie języka, lekceważenie obyczaju, przeistoczyć się na zewnątrz, a wszystko zamknąć w sobie i pochłonąć.
Jakże tu zliczyć nawet, co się poświęciło dla téj — mrzonki może — mówił daléj wzdychając jenerał — całe życie, bo żyć w atmosferze fałszu w młodości jest to nie mieć tych lat, które są kwiatem żywota ludzkiego. Dla mnie on nie kwitł wcale, wszystko aż do najdroższych uczuć, do tych, co się nie sprzedają — poświęciłem dla porobienia stósunków, dla osiągnięcia władzy, dla wciśnienia się na dwór, wkupienia w ich zaufanie, podkradnienia się w ich myśli...
Musiałem unikać wszystkiego, coby ich naprowadziło na najlżejsze podejrzenie nawet, że we mnie coś polskiego zostało. Wyrzekłem się dla nich — matki! nie mogłem pomódz nikomu, przemówić za nikim...
Tu podał rękę Albinowi z uczuciem.
— Pojmujesz teraz — zawołał — czemu, gdy biedna moja matka przybyła prosić za tobą, znając stósunki, jakie miałem w stolicy — musiałem jéj nawet odmówić i ciebie się zaprzeć. Ale szło o sprawę a dla niéj ofiara człowieka... siebie samego czy kogokolwiek, czémże jest?...
Albin się uśmiechnął.
— Nie tłómacz się bracie, rzekł — to naturalnie wypływa z położenia twojego...
Na twojém miejscu uczyniłbym toż samo. Ale cóż w końcu odniosłeś za korzyści dla sprawy?...
— Korzyści te byłyby ogromne — mówił jenerał — gdyby nie dzisiejszy skład okoliczności, które gmach powoli wznoszony przezemnie obalić mogą i wywrócą pewnie. Zyskałem znajomość najdokładniejszą kraju, ludzi, stósunków, od których znaczna część nieszczęśliwéj naszéj ojczyzny zależy... doszedłem do tych tajni i głębi, do jakich może żaden z naszych nie sięgnął był jeszcze. Nie strzeżono się mnie, widziałem ich takiemi, jakiemi są, nie jakiemi okazać się pragną... Znać nieprzyjaciela, jest to go mieć w ręku. Ale na co się zdała wiedza i te zdobycze moje, gdy wstrząśnienie, które ty uważasz za nieuchronne — wszystko to zniszczy i pochłonie... Z jednéj strony dotknąłem się sfer rządowych i ludzi, z drugiéj potrafiłem dotrzeć do tego, co się u nich zarodem rewolucyi zowie... Jedno z tego wyniosłem przekonanie, to, że gdy o sprawę polska chodzić będzie, w całéj Rosyi jednego za sobą nie znajdziemy człowieka... Świat to oddzielny, o jakim my ani Europa nie ma pojęcia...
Albin posmutniał.
— Ale rewolucya jest konieczną, nieuniknioną, rzekł stanowczo.
— Za tém nieuniknioną będzie jeśli nie zguba nasza to najstraszniejsza walka, jaką kiedykolwiek w obronie swéj stoczyła Polska, mówił Stanisław. Nigdy im bardziéj na rękę nie była rewolucya u nas; my im podamy środki zjednoczenia się, przejednania, a zrzucenia na nas całéj téj szarańczy, która dotąd gryzła ich wewnątrz.
— Nie przypuszczacie więc, byśmy zwyciężyli? spytał Albin.
— Nie przypuszczam, mówił jenerał daléj, może nie dla tego, bym wszystko zasadzał na wojsku, działach i skarbie. Naród może i bez nich pożyć nawet silniejszego od siebie nieprzyjaciela, ale należy mu być istotnie potężnym duchem, spójnym, zorganizowanym, wytrwałym... Brak nam tych właśnie przymiotów, które tryumf sameby zapewnić mogły... Gdzież jedność nasza? gdzie zgoda? gdzie chęć ofiary? gdzie organizacya spójna? gdzie wytrwałość... Fantazya nas unosi na chwilę, płaczemy, rozpadamy się, gotowiśmy rzucić się na bagnety i działa, ale nazajutrz budzimy się ostygli i rozczarowani...
W Rosyi nie ma bohaterów, ale są ludzie przebiegli i wytrwali jak żelazo — nawet pod policzkowaniem i obelgą. Stanisław Karliński pisał w r. 1599, że piechota moskiewska wszystkie przestoi, Moskal dzisiejszy, jak piechota owa, uporem zmoże gorączkę naszę. Omyli się stokroć, poprawi na zimno, zniesie plwociny i upokorzenie, ale pamiętny wiekowéj niewoli stryczek sobie sam gotów zarzucić na szyję, gdy mu każe rząd lub idea, któréj się uczepi.
Ci dawni niewolnicy cara, gdy dziś powoli zaczną się przedzierżgać w niewolników jakichś idei... służyć im będą jak niegdy carowi. — Dodajcie do tego naiwną nieświadomość, nicestwo, które dla nich jest siłą, bo im skrywa wiele niebezpieczeństw dla innych widocznych... a mimo nikczemności ogólnéj narodu spostrzeżecie, że z tém mrowiem walka będzie straszną...
— Przecież, przerwał Albin — coś tam w łonie tego państwa nurtuje, burzy się... jest jakiś pierwiastek rozkładający.
— Tak, ale on posługuje nie naszéj idei, skrajniejszym daleko. Opiera się on na doktrynach niby postępowych a wywrotowych, ostatecznych... Te zaś nam są wstrętliwe i nieposłużą.
Albin słuchał i posępniał... Smutniejszy coraz obraz malował się przed jego oczyma; należał wszakże do tych, którzy, raz przedsięwziąwszy coś, żadnemi argumentami wzruszyć się nie dają.
— Więc zginiemy, rzekł — w najgorszym razie zginiemy bohatersko, heroicznie, ze śpiewem na ustach... z okrzykiem, który sto lat grzmieć będzie nad głowami zabójców... Nasz zgon wyciśnie na ich czole piętno wiekuiste hańby i każdy Moskal odtąd będzie się nazywał katem, na czole ich i pokoleń z nich zrodzonych... czytać będzie przyszłość to wiekuiste

Kat...

— Zakryją stygmat sztuką złota! szepnął jenerał... wzdychając...
Rozmowa przeciągnęła się długo, ale nastrojona na tę nutę żałobną cała była smutkiem... tęsknicą... Oba bracia przeczucia mieli przyszłości czarne... Albin zresztą nie rachował na długą a chciał ją mieć tylko pełną blasku i chwały, choćby męczeństwa...
Tak mówiąc o wszystkiém... bo Albin już nie miał tajemnic dla jenerała, jak skoro przekonał się, iż do pracy narodowéj należał, — wspomniał téż o chwili rozpaczy i zwątpienia, które o mało nie przypłacił śmiercią... Opowiadając o tym wypadku — nie mógł pominąć swojego zbawcy, wymienił więc imię Arsena Prokopowicza...
Usłyszawszy je, Stanisław zbladły przypadł do brata i pochwycił go za ręce, nie dowierzając swym uszom...
— Mów! zaklinam, mów wszystko a wszystko, co tylko wiesz o tym człowieku... jest to mój najzaciętszy nieprzyjaciel... a jako człowiek... znam go, jest to najczynniejszy ajent policyi moskiewskiéj.
Z kolei Albin się przeraził i uderzył rozgorączkowane czoło dłońmi...
— Być żeby to mogło! On!
Jenerał już był nieco oprzytomniał.
— Za to, że jest ajentem trzeciego oddziału, przysięgam ci, że najprzewrotniejszym z ludzi, zaręczam... Wierz mi... Śledzę go, walczę z nim...
— On tu jest! przerwał Albin i — i instynktem uratowałem nas od jego słuchu i oczów, wiedział bowiem o zjeździe, wiedział o tém, żeśmy się zejść mieli w kawiarni tysiąca kolumn.
— Jeśli mnie zobaczy! zawołał jenerał — jeśli się dowie o mnie — jestem zginiony... Może być, że nie wie mojego nazwiska... w takim razie ocaliłeś mnie wczoraj... jeśli ono mu znane, ja nie mogę już do kraju powrócić.
Zamilkli oba...
— Tu trzeba radzić i stanowczo coś obmyśleć — rzekł Albin, którego czoło oblało się zimnym potem, ty bracie jesteś... możesz być zgubionym, ale co gorzéj... jam się go nie strzegł, jam mu wierzył, ja mu mówiłem wszystko, on ma klucz naszych wszystkich robót... Jesteśmy w rękach nieprzyjaciela.
Oba drżący zbledli... chodzili po małéj izdebce... Stanisław okazywał się więcéj przybitym, Albinowi iskry sypały się z oczów...
— Wasza sprawa, bracie — odezwał się, jest podrzędną dziś... główną... sprawa kraju... ten człowiek tu przybył dośledzać reszty... wie tajemnicę naszę... podżegał, służył pozornie, w jego rękach przyszłość... Według mnie nie pozostaje nic, mnie szczególniéj, który się dałem uwieść i byłem narzędziem niewinném zdrady — jak zamordować tego człowieka..
Stanisław spojrzał nań.
— Tak lekko cenisz ludzkie życie? spytał.
— Ale zważże! jestli inny środek? Wszystko zgubione...
— Zdaje mi się, że śmierć jego nic nie ocali..
— Śmierć mu się należy! jako zdrajcy... jako zbójcy, który chciał mordować tysiące... przed jakimkolwiek trybunałem go postawisz, każdy ten wyrok wyrzec musi.
— Tak jest, ale przed jakiś przecie trybunał sprawę wytoczyć należy, ani ty ani ja sędziami być nie możemy, a wszelkiemu zabójstwu politycznemu ja jestem przeciwny. Ono zawsze kala. Wiem, że człowiek ten na śmierć zasłużył, a rękibym nań nie podniósł...
— Dość! zostawcież to mnie i sumieniowi mojemu — dodał Albin gorąco. Sądzę, że już jest niedaleko do rana, pakuj się jenerale i wyjeżdżaj ztąd. Mam powody myśleć, iż nazwiska waszego nie wie, twarz spotkana w ulicy nawet tu wszystkoby mu dało odgadnąć... jedź... zostaw go mnie... zobaczymy...
Albin był tak strasznym, gdy to mówił słowy przerywanemi że jenerał, któremu podał dłoń rozpaloną na pożegnanie... wstrzymał ją chwilę.
— Mój Albinie — rzekł — wstrzymaj się, zaklinam cię, od wszelkiego kroku gwałtownego. Tu za granicą byłbyś ujęty, sądzony jak prosty morderca i dałbyś szyję... a życie twe więcéj warto niżeli tego nikczemnika.
— Zostaw to mnie! zostaw mnie! powtarzał Albin drżący i rozgorączkowany... to moja rzecz — to wina moja... jam obowiązany zło, którego nawarzyłem, naprawić.
— Ale bracie w tém usposobieniu, w jakiém jesteś, nie puszczę cię, zawołał jenerał — chyba mi dasz słowo, że nic nie poczniesz sam... tu... teraz...
Albin spojrzał mu w oczy.
— Nie bój się, rzekł, ja nadto cenię moje życie w téj chwili, kiedy mogę być powołanym do boju za ojczyznę, nie zrobię nic... jednakże czuwać nad nim muszę i nie puszczę go już ztąd, nie porzucę samego, nie dam mu zrobić kroku. Odkąd mi jest podejrzanym, nie mogę spuścić go z oka.
— Podejrzanym! zaśmiał się jenerał — on podejrzanym nie jest — ale jawnym łajdakiem i zdrajcą.
— Tém bardziéj — poprawił się Albin — nas jest tu a przynajmniéj powinno być kilku, osaczyć go tak potrzeba, aby się nie ruszył, nie drgnął bez naszéj wiadomości. Z wczorajszéj jego bytności na obiedzie wnoszę, iż stoi w tym samym co ja hotelu. Mała rozwaga uczy mnie, że o was wiedzieć nie mógł, jeśli się wybierał wczoraj do kawiarni, wiedziałby, co mu groziło, gdybyście go wy poznali.
— W tém masz słuszność — ale mógł widzieć nie będąc widzianym.
Albin potrząsł głową. — Nie — nie wiedział, kto będzie i po to szedł, aby się tego dowiedzieć.
Bóg łaskaw, że ja, jakimś instynktem tknięty, nie wygadałem mu się wczoraj. Jedź więc spokojny, jenerale, ale jedź zaraz, nie tracąc chwili czasu. Czyś się meldował i czy wiedziano twe nazwisko?
— Nie — podałem inne...
— No! to wszystko ocalone jeszcze...
Opatrzność czuwała nad nami, a już my z rąk go nie puścimy... On tam z najwyższą niecierpliwością na mnie oczekiwać musi...
Zatarł dłonie.
— No! panie zbawco! zawołał — teraz gra między nami dwoma!!
Jenerale — chwili nie ma do stracenia, jedź natychmiast... pierwszy pociąg niech cię wiezie, gdzie chcesz, ale precz ztąd...
— Słowo? daj mi słowo — przerwał Stanisław, bo cię nie puszczę...
— Słowo, że nie nie pocznę sam... podchwycił Albin — ale jeśli mi każą go sprzątnąć... O! nie zawaham się ani chwili...
Jenerał ze łzami w oczach począł go ściskać — Albinie! rzekł — Albinie drogi... niech to dopełni, kto chce ale nie ty — błagam cię...
Ale już Albin, ucałowawszy go serdecznie, nie mówiąc nic, rzucił się do drzwi i zbiegł po wschodach na dół...
Nie wiedział pewnie, jak się dostał do Szwedzkiego Hotelu, tu ledwie się potrafił dodzwonić, by mu otworzono, tak błogim snem ujęci byli wszyscy, począwszy od stróża pilnującego dzwonka, Szwajcara... aż do kelnerów i służby... Znalazł klucz swój na numerze, lichtarz ze świecą i w gwóźdź przy kluczu wbity bilet... radzcy Nikityna, który dopraszał się usilnie, aby, o jakiéjkolwiek powróci godzinie, był łaskaw niezwłocznie się z nim widzieć pod numerem 13... Tego właśnie potrzeba było Albinowi... namyślał się krótko... zawahał i zamiast wprost do siebie śmiałym krokiem podążył pod wskazany numer. Drzwi zostawiono nie zaryglowane ze środka... para tylko butów wyrzuconych na korytarz świadczyła, że gospodarz był w domu... Albin wszedł. Było ciemno, Arsen Prokopowicz obwinięty we flanelowe kołdry spoczywał pod kotarą, blask, który go przebudził, nieco go przestraszył, zerwał się zbladły, siadając na łóżku... ale ujrzawszy Albina ochłonął.
— Przyszedłem dać dobra noc, kiedy już znaczna część nocy upłynęła — odezwał się, wcale po sobie nie dając poznać, co się w nim działo — Albin. — Śpijże pan... a ja przyjdę jutro rano... mam rzeczy ważne do powiedzenia...
— A więc — któraż godzina? chwytając za zegarek schrypłym głosem zapytał Moskal... co? czwarta? gdzieżeście byli tak długo?
— Czekaliśmy we dwóch... na przybycie reszty... spokojnie rzekł chłopak pokaszlując — ale nikt nie przybył. i
— Nikt nie przybył? to nie może być! to być nie może... potrząsając głową odezwał się Arsen... co mi pleciesz... i siedzieliście do czwartéj?
Niedowierzająco spojrzał mu w oczy.
— W takich razach, jak na pojedynku, rzekł Albin, trwa się na placu do ostatniéj godziny! Ale to zdrada...
— Jaka zdrada! ruszając ramionami i ziewając począł Moskal... ot! po prostu gdzieś posłów albo lada dziewczyna albo dobry szampan zatrzymał. Ja to znam... Idź spać — jutro rano pomówimy... któż był...
— Jeden tylko, odezwał się Albin, wymieniając wodza, którego wiedział, że imię nie było tajemnicą a osoba nie ulegała niebezpieczeństwu. Nadto był znanym powszechnie.
— To warchoł i paplacz! rzekł Arsen, ziewając powtórnie — zatém do jutra...
— Dobra noc — do jutra...
Albin choć ze wstrętem wyciągnął doń rękę, a Moskal zaspany legł co najprędzéj w poduszki.
W takiém usposobieniu, w jakie Albina wprawiły rozmowy dnia tego, mimo znużenia podróży, choroby i osłabienia usnąć mu było niepodobna, gorączka się tylko zwiększyła znacznie... Miotał się z myślami, co począć z Arsenem Prokopewiczem, i nie znajdował innéj rady na grożące niebezpieczeństwo nad tę straszliwą... śmierć, od któréj właśnie ten człowiek go ocalił.
W pierwszéj chwili gwałtownego oburzenia nie pamiętał na to, że Moskal powstrzymał go nad brzegiem przepaści i uratował bądź co bądź od popełnienia bezrozumnéj zbrodni... Miałże się targnąć na niego? Z drugiéj strony jak było zapobiedz, aby tajny ajent policyjny, a o tém powątpiewać już nie mógł, iż Arsen Prokopowicz był nim — nie wydał wszystkiego, nie zgubił tysiąca ludzi i nie obalił może całéj sprawy? Łamał sobie nad tém głowę napróżno... nie widząc wyjścia z położenia trudnego — musiał wybrać drogę pośrednią zwłoki... fałszu, ociągania się, dopókiby jakiś traf szczęśliwy nie wywiódł go z tego straszliwego dilemmatu... zabicia zbawcy lub dopuszczenia, ażeby przezeń sprawą kraju zgubioną została...
Ranek zastał go jeszcze znękanego i przybitego... Co tu było począć? co począć? Wiedział tylko, że zwlec należy... i postanowił przeciągnąć pobyt jego w Brukseli, gdzie on mniéj przynajmniéj był niebezpiecznym a z oka go nie spuszczać.
Nim Arsen Prokopowicz wstał, zostawiwszy służącéj parę słów do niego z prośbą, by nań oczekiwał, Albin wybiegł na miasto. Przypomniał sobie, iż miał parę adresów osób, do których mógł się udać o pomoc i poradę. Oba one dano mu z Warszawy do nieznajomych, z których jeden był emigrantem z fantazyi, drugi wychodzcem starym z r. 1831. Czekając, który z nich większe w nim obudzi zaufanie, Albin postanowił zapoznać się z obydwoma, a potém zwierzyć, się otwarcie z trudnego położenia swojego. Emigrant z r. 1831 był kawalerem, a stał na piątém piętrze starego domu, w jednéj z najmniéj nowych i najbrudniejszych uliczek miasta. Godzina była bardzo wczesna... ale sprawa pilna... Albin, spytawszy portyera o obywatela Korwina, którego tu przechrzcono na Mr. de Corvin, i otrzymawszy zdziwioną odpowiedź, że o téj porze nikt z domu nie wychodzi — począł drapać się na piąte piętro... Wschody, jak zwykle paradne z razu, na trzeciém już nieco były opuszczone, na czwartém brudne i koszlawe, a do piątego wiodły mało co lepsze od drabinki. Na jedném z drzwiczek w kurytarzu przylepiona była kartka, służyć mogąca za wskazówkę:

Mr. C. de Corvin
artiste peintre.

Albin zapukał...
Entrez! que diable... mais il fait jour à peine — było odpowiedzią.
Biedny chłopak, któremu wschody odjęły oddech i zmęczyły straszliwie, musiał chwilkę wypoczywać, nim wszedł...
Izdebka nie wielka z oknem na duchy... uboga, biedna... nędzna prawie... W kącie łóżeczko liche, a nad niém stary mundur, ładownica, szabla... Na kilku statkach rozrzucone rzeczy, na stoliku fajki, niedopalone cygara, machinka do robienia kawy, zgaszona świeca i razem niby jakieś przybory do malowania...
Z głębi łoża wystawało popiersie ogorzałe, w szlafmycy, z ogromnemi wąsami siwemi, z twarzą wpadłą, ale oczyma drapieżnemi i zaiskrzonemi jeszcze niewczesném przebudzeniem.
Zobaczywszy Albina, który zrazu przemówić nie mógł, gospodarz czekał na jego odezwanie się, widocznie gotując się łajać. Polska mowa rozbroiła go... i twarz nieco się wyjaśniła gdy Albin rzekł.
— Przychodzę do szanownego ziomka! w bardzo pilnéj sprawie... proszę mi przebaczyć niestósowną godzinę.
— A! swój! zawołał nagle uradowany p. Korwin, zrzucając odzież nagromadzoną ma krześle... Chodże, siadaj tu... siadaj...
I wyciągnął mu żylastą ogromną dłoń drzącą od wzruszenia...
— Polak jesteś... Polak...?
Albin siadł, kaszląc..
— Chwilkę... niech mi się kaszel uspokoi.
— Co u licha... choryś? zapytał stary...
— Nic, mam suchoty... spokojnie rzekł Albin.
— Piękne nic! niech diabli wezmą... ale wykaszlajże się i gadaj...
— Dano mi z kraju na wszelki wypadek adres wasz szanowny kapitanie... mówił Albin... Jestem w dosyć przykrém położeniu i to mnie zmusza.
— Co u kaduka! przerwał Korwin... w przykrém położeniu! pewnie goły, a toś pięknie trafił.
— A! nie... nie... o co innego idzie, uśmiechnął się Albin.
— Jak tylko o co innego to chodzi... to dobrze, byle nie o pieniądze, bo tego u mnie i diabeł nie dostanie.
Widzisz moje dziecko... spojrz na tę izdebkę... przypatrz się, odgadniesz z niéj życie... Niegdyś właściciel trzech pięknych wiosek na Wołyniu... dla miłéj ojczyzny cierpię trzydzieści lat głód, chłód i poniewierkę... a w moich wioskach, smutno rzec, nie Moskal się rozsiada, ale rodzony brat, który dotąd przez lat trzy razy dziesięć nie miał czasu przysłać mi ani dwudziestu groszy... oto dola emigrancka!
Niechby go zresztą czort kopnął z jego pieniędzmi — dodał kapitan.. ale mi nie dał dobrego słowa... nie pozdrowił — zaparł się... Widocznie lęka się, żebym go nie spytał o rachunki...
Stary żołnierz westchnął — tak mu pilno było wygadać się, że Albinowi nie dał ust otworzyć... wygadać się tym językiem miłym... językiem młodości, pełnym wspomnień, brzmień pełnym, obudzających łzy i uśmiechy.
— A! dziecko moje, na straszne próby naraża wygnanie nas — to nas, ale tych, którym z oczu nikniemy... myśmy nędzarzami oni się stają nędznikami.
Ale o to widzisz asindziéj, na co zeszło potomkowi Korwinów... maluję, ja com się nigdy nie uczył, tabakierki, wachlarze i pudełka... Dla chleba... Mógłbym może i co lepszego zrobić, bo mi natura nie poskąpiła talentu... jak wszyscy przyznają... ale te szelmy artyści z profesyi nie dopuszczą nigdzie.. Więc dla kupców smaruję... i żyję. A jak żyję! nie pytaj! Psy u mnie w Czamirowie lepiéj jadły niż ja tutaj... Żołądek nauczył się trawić koninę, kota ukrytego pod postacią zająca... wszelki gnój i paskudztwo... Gdyby nie ten poczciwy absynt... dawnoby mnie diabli wzięli...
Albin cierpliwie słuchał...
— Ale ja ci prawię moję historyą... rzekł w końcu — a ty może masz co pilnego.
No — to już słucham — mów.
— Panie kapitanie... pozwól, abym ci ustęp z mojéj historyi opowiedział — rzekł Albin — potém rozsądzisz, czy rzecz pilna i jakiéj wagi. Nie zacznę od kolebki, ale od najbliższych czasów.
Stary wiarus okrył się nieco kółdrą, gdyż w jego pokoiku na poddaszu znamienicie było zimno.
— Mów, odparł, słucham.
Przybyły rozpoczął od uwolnienia swego z niewoli, a krótce opowiedział wypadki: ocalenie życia przez Arsena... dalsze losy, stósunki z nim, aż do ostatka i do odkrycia, w czyich się znajdował rękach.
Stary słuchał z uwagą natężoną, niekiedy klął, zapalił dla rozbudzenia brűle-guele, którą mu podał Albin ze stolika, nałożywszy diabelskim tytuniem... Wreszcie doszedłszły do tego, że Arsen się okazał ajentem policyjnym, wykrzyknął: A to szelma!! a to go bestyą powiesić... i to nie jutro ale dzisiaj,
— Mój kapitanie, przerwał Albin, ale on mi życie ocalił...
Korwin się zadumał, poprawił szlafmycę. Czysty melodramat! zawołał, tfu! co bo to za historya... chyba ty komponujesz...
— Kapitanie, święta prawda.
— Ale któż ci tu na nią poradzi... sądu Salomonowegoby trzeba, a jam nie Salomon... jak Boga kocham!!
Zamyślił się głęboko kapitan, spojrzał z ukosa na szablę wiszącą na ścianie i nic nie mówił, pykając ze swéj fajeczki.
— Słuchajże no, rzekł — kładąc rękę na dłoni Albina — a nie mógłbym ja gdzie tego łajdaka zobaczyć?...
— Na co?
— Nic, nic, tak sobie jedynie jako artysta, ciekawym fizyognomii psiéj wiary... odrysowałbym go może. Uważasz, zaprowadź go po południu do której kawiarni do Szwajcarów, ja tam będę absynt pił. Nic, nic, tylko go zobaczyć chcę...
Uśmiechnął się dziwnie... Albin patrzał, jakby chciał myśl odgadnąć, ale kapitan już wrócił do pierwszego opowiadania i zdawał się nie zważać...
— Widzisz, panie, dziedzica trzech pięknych wiosek, ze starożytnego domu Korwinów, tułacza... biedaka... ale trwającego w protestacyi do końca... usqe ad finem i mającego nadzieję w Bogu, że jeszcze zobaczy ziemię ojczystą i na niéj kości położy. Ale kto wówczas zaśpiewa Tadeusza, to pan brat, gdy mu powiem od progu kłaniając się nisko — Czołem... bądź oddaj zagrabiony Czamirów, Budki i Wyrwanowo!! Będzie śmiechu. Po chwilce spoczynku... wziął za rękę Albina.
— Ku wieczorowi u Szwajcarów... staw się z nim, i nie pytaj nic... ale zrób jak mówię.
Po krótkich jeszcze kilku słowach, nic tu nieuzyskawszy, Albin wyjść musiał, powoli spuścił się z tych wschodów niemiłosiernie długich... Było już szczęściem po ósméj i drugie odwiedziny u wskazanego mu na adresie p. Emila..... zdawały się łatwiejszemi o téj porze, chociaż z pierwszych miarkując, nie wielką i w nich pokładał nadzieję.
P. Emil, emigrant dobrowolny, stół w innéj części miasta daleko świeższéj i porządniejszéj a w dodatku tylko na drugiém piętrze. Bardzo świeżuchna, w białym czepeczku bona, zażądała zameldowania i Albin musiał dać kartę, dopisawszy na niéj słów parę. Emil był w łóżku także, ale po krótkiéj wyczekiwania chwili ukazał się w paradnym szlafroku podbitym aksamitem, pąsowym dolnym stroju i czapeczce wschodniéj na głowie. Był to mężczyzna młody, rysów twarzy zmęczonych, oczów przygasłych... policzków wpadłych... i mimo niezmiernéj uprzejmości odrażający czémś niewytłómaczoném...
Pokoiki, które zajmował, świeże były, eleganckie, pełne fraszek i dowodziły, że gospodarzowi na emigracyi tak bardzo się źle nie działo.
Albin mu się przedstawił, przyjęcie było uprzejme, ale zakłopotane i zimne nieco, nie dawało ochoty do wynurzeń.
To téż pociągnięty do tłómaczenia się Albin w skróceniu tylko opowiedział co się go tyczyło i — proszę radę.
P. Emil potarł czoło.
— Niesłychanie trudne położenie, zaczął — ja... mimo najżywszéj chęci nie wiem, czy co potrafię, ale mogę jedno... mogę kilku dobrych Polaków, moich znajomych zebrać, naradzić się z nimi, a co postanowimy i obmyślim... po zakomunikowaniu panu... będziemy się starali wykonać.
Po tym wyroku ferowanym nieodwołalnie, p. Emil podał cygaro i starał się odwrócić rozmowę, która go widocznie niepokoiła.
— Pan nie wątpi, że każdy z nas radby służyć krajowi, spełniać rozkazy... ale są czasem takie wypadki zawikłane, jak o to ten właśnie... A potém, cóż tu radzić! Toby się nie mogło inaczéj skończyć jak fatalnie... krwawo, a ja... jestem wwikłany w interesa... mam tak ważne na barkach...
Oniby powinni w kraju wiedzieć, do jakich interesów ja się ofiarowałem... s’il y a des affaires d’argent, z kupcami, kontraktowanie broni, amunicyi itp., on n’a qu’a me le dire et à en voyer des fonds podejmuje się... Ja tu jestem bardzo dobrze położony w handlu... le crédit... est difficile, mais argent comptant nous ferons des affaires magnifiques.
Albin, nie mając żadnego polecenia podobnego, zamilkł...
— Właśnie, jeśliby w czémś takiém potrzebowano mnie, mówił Emil, dałem mój adres... bo tylko w tego rodzaju sprawach istotnie pomocnym być mogę... Et dites leur, je vous en prie, que sans argent, rien ne se fait...:
Albin sprowadził rozmowę do innego założenia, wracając do Moskala, do siebie i prosząc o pomoc, o radę.
— Natychmiast rozmówię się o to z kilką towarzyszami... będę na śniadaniu w mieście! Możebyśmy gdzie co razem przekąsili? ostrzygi są doskonałe...
Przybyły podziękował.
Zgodzono się na przedpołudniową schadzkę w kawiarni, dokąd Emil z towarzyszami przybyć mieli. Wszystko to wcale nie zadowolniło Albina... ale cóż było począć? Spojrzawszy na pana Emila, nie wiele się po nim spodziewał a pomówiwszy z nim, wyniósł przekonanie jeszcze gorsze... Bona i apartament, szlafrok i cygara, zdradzały rozmiękłego sybarytę, który do żadnego czynu nie był zdolnym. Starło się nawet z niego piętno krajowe... wyglądał na belgijskiego Francuza tak dobrze, iż mógł za niego uchodzić... Dziesięć lat pobytu w stolicy téj zmieniają bardzo człowieka szczególniéj w młodości...
Nie było już co innego do czynienia, tylko powracać do hotelu i spieszyć samemu dozorować Arsena Prokopowicza... Albin pobiegł i szczęściem jeszcze go zastał nawet w łóżku... co go uspokoiło, bo się obawiał, ażeby listów jakich nie pisał... Moskal wczorajszego wieczora nie złapawszy nikogo w kawiarni, po długiém oczekiwaniu poszedł klnąc do teatru... w teatrze pono zrobił jakąś miłą nader znajomość, z którą jadł wieczerzę i pił szampana... Zabawiło go to dosyć długo znowu, tak że dobrze z północy usnął i nie miał wielkiéj ochoty wstawać rano. Albin zastał go ziewającego przeraźliwie, w złym humorze, ale dopominającego się sprawozdania szczegółowego...
— No, cóż tu robisz? gdzie latasz? kogoś widział? spytał mierząc go oczyma przenikliwemi... jesteś chory? może jakie ekscesa popełniasz? hę? ta Bruksella, to Sodoma i Gomorha? Ale słuchaj, mnie to nic, jeszcze Moskala djabli nie wezmą, a ty krwią plujesz, najmniejsze nadużycie... możesz... możesz — gegnąć...
(Użył odpowiedniego wyrazu w innym języku.) Albin smutnie się uśmiechnął.
— Bądź pan spokojnym, rzekł... wiem, że teraz życie moje nie do mnie, do ojczyzny należy — nie popełnię ekscessu... Alem smutny, znękany, przybity, bo nikogo nie znajduję na miejscu i w terminie wyznaczonym... Nieposłuszeństwo, anarchia, rozprzężenie.
— Nu! nu! zaśmiał się Arsen, toż to wasze polskie cnoty? hę? u was respublica tém stała i... wywaliła się w końcu... Nie mieliście jeszcze czasu oduczyć się samowoli... Zawsze liberum veto!
Albin nie bronił i nie chciał przeczyć, kosztowało go kłamstwo, ale musiał kłamać i ciągnął daléj.
— Ponieważ tu idzie o porozumienie się najwyższéj wagi — rzekł, musiałem telegrafować do Paryża, do Warszawy... na wszystkie strony... a dziś czekam odpowiedzi i siedzę.
Nieprawdaż Arsenie Prokopowiczu, że dzień spędzim razem?
Pytanie musiało być niezręczne, gdyż Moskal spojrzał zdziwiony...
— Chciałbym trochę choć odpocząć — dodał Albin, rzucając się w krzesło, od wczora prawie jestem na nogach, czuję się osłabionym... potrzebuję wytchnienia... a wy? macie co pilnego do roboty?
— Ja... ja? rzekł powoli Arsen... tak dalece nic, pójdziemy razem na śniadanie... no! poteém... zobaczym. Obiad w hotelu... A kiedy się spodziewacie odpowiedzi na telegramy wasze?
— Nie wiem, każdéj chwili.
— Nie ma tu kogo z takich, coby wam lub mnie widzieć się z nimi i pogadać wypadało? hę...
— Nikogo, oprócz... wodza... rzekł Albin.
— Nu! temu, ja wiem, pilnoby było wszystko zaraz w garść wziąć — odparł Arsen... To paplacz... no — ale i jegoby warto zobaczyć i — wypatroszyć. On ma swoich w kraju...
— Teraz już nie, podchwycił Albin, wpływ jego zmniejszony a raczéj zredukowany do zera...
Arsen nic nie odpowiedział... Dał mu się Albin ubrać powoli, przygotować do wyjścia i w duszy postanowił nie opuszczać, o ile się tylko da. Moskal téż szczęściem do czynienia nic nie miał i towarzysza pozbywać się nie potrzebował. Dzień więc zszedł wedle nakreślonego programu aż do obiadu... Po obiedzie Albin sam wnioskował, ażeby zajść do kawiarni szwajcarskiéj, w któréj demokratyczne towarzystwo zwykło się było zgromadzać.
Po obiedzie, który humor Moskala znacznie poprawił zgoda była łatwą, poszli więc... razem...
Zastali tu, jak prawie co dzień, mnogich gości dosyć wrzawliwie zabawiających się swobodną rozmową, dominami i kwaśném piwem belgijskiém, które przypomnieniem narodowych szczy (kwasu) Moskalowi się podobało... Albin wybrał kątek w sali jak najustronniejszy — zasiedli...
Ledwie wśród dymu rozpatrzyć się nieco mogli, gdy z czapeczką na bakier, z fajeczką w ustach, ubrany w niebieską bluzę, na wierzch starego czarnego fraka włożoną (którą Lelewel uczynił popularną), zjawił się z siwemi wąsami jegomość. Zdala już krocząc w sąsiedztwo stolika, przy którym zajął miejsce Albin, dał mu znak, że go nie zna. Był to — nieco trudny w istocie do poznania w nowéj téj postaci, p. de Corvin... Siadł tuż... stuknął na garsona i kazał sobie podać absyntu...
Mina znać jego uderzyła Moskala zaraz, spytał towarzysza, czy go nie zna lub nie wie, kto to taki; Albin w milczeniu ramionami ruszył.
Przybyły z podełba spojrzał na Moskala, jak gdyby go mierzył, potém odchrząknął, splunął i na łokciu się oparłszy, począł śmierdzący dym ze swéj fajeczki nader umiejętnie puszczać w oczy sąsiadowi. Arsen Prokopowicz, nie posądzając go o złe intencye, odsunął się nieco...
Sapristi! zawołała bluza — mon tabac vous creve-t’il les yeux?
Monsieur... począł Arsen...
Je ne suis pas Monsieur, je suis citoyen...
Citoyen...à votre aise.
Je l’espère bien, et sans votre permission...
Po krótkiéj chwili milczenia ciągle po francusku spytała bluza.
Kto Waćpan jesteś?
Moskala zaczynało to łechtać nieprzyjemnie.
— Dla czego się pan mnie pytasz o to?
Bluza popatrzyła nań długo. — Bo mi się fizyognomia wasza nie podoba.
— Bardzo mnie to smuci, odpowiedział Moskal, ale mimo najlepszéj chęci odmienić jéj nie mogę...
— Szkoda, bo paskudna! dodał Korwin... Waćpan musisz być Tatar... czy...
Arsen Prokopowicz zaczynał blednąć.
— Chodźmy, rzekł do Albina...
Bluza pochwyciła go za rękę...
— Co to? myślicie uciekać? cóż to to znaczy? czyś Waćpan tchórz? czy masz mnie za pijanego? hę!
— Pozwól pan sobie powiedzieć, żywo odparł Arsen, żem pana niczém nie obraził, rozmowy nie rozpoczynał a że burd karczemnych nie lubię...
Skłonił się...
— Chodźmy, rzekł do Albina... to człowiek pijany.
— Czekaj pan — odparł bluzowy — jest obraza honoru, pan mnie masz za kogoś, co wszczyna burdy? hę! chcesz uchodzić! Ja na to nie pozwolę...
Albin, który był z łatwością dostrzegł zamiar p. Korwina, mocno się zmięszał, szukanie zaczepki nie zdało mu się szczęśliwym wymysłem...
Arsen Prokopowicz znowu, niechcąc za tchórza uchodzić, choć oburzony i zlękniony razem, — usiadł.
Nastąpiła chwila milczenia.
W oddaleniu krążący wśród mgły cygar ukazał się p. Emil i dwóch jakichś jego towarzyszów... Dosyć zręcznie udawali, że szukają miejsca. Albinowi wypadało ich nie widzieć, ale serce mu bić zaczynało, nie rozumiał, jak się to wszystko skończy.
— Obywatelu Tatarze — odezwał się Korwin — jestem z powołania artystą i fizyognomistą, — powiedz mi téż, sans vous offenser, jaka kraina cię wydała?
Arsen udawał, że nie słyszy.
— Zakładam się o konsumacyą... że pochodzisz ze stepu Kirgiz-Kajsuków... Moskal począł żywą z Albinem rozmowę, aby uniknąć odpowiedzi... Korwin zmienił miejsce, absynt zabrał i przysiadł się tuż do Arsena..
— Gdybym miał taką twarz... rzekł, puszczając mu dym w oczy... kazałbym ją sobie przemalować lub orthopedycznie przerobić! Są na to teraz majstrowie...
— Mości panie, zawołał głośno Moskal, wybuchając gniewem — Vous m’insultez??
Mais oui! mais oui! et — après?
Arsen Prokopowicz drżał...
— Gdyby to nie było w takiém miejscu...
— Chodźmy na inne miejsce zawołał kapitan.
— Ale czegóż pan chcesz odemnie? krzyknął Moskal — ja pana nie znam!
— I ja pana znać nie mam szczęścia, mówił kapitan, śmiejąc się, ale się sobie zarekomendujemy, kapitan Kazimierz Korwin... z pułku czwartego ułanów... dymisyonowany z krzyżem złotym... No — a wy?
Arsen Prokopowicz zagryzł wargi.
— Chodźmy, zawołał do Albina — to coś niezrozumiałego... Wstawał, aby iść już, gdy Korwin go pochwycił za rękę gwałtownie i posadził.
— Ale nie opuszczajże pan mnie, niech się napatrzę téj twarzy... dali pan... oryginalna... W Europie takich typów nie znaleść...
WPan tego pewnie nie wiesz, że ja tu całéj Brukselli jestem znany z naprawiania fizyognomii... Jabym i waćpanu ją rad zrektyfikować...
Moskal drzał cały... wstrzymywał się wszakże w jakiéjś obawie niewysłowionéj. Zdało mu się, że wszystkich oczy wrażo są nań zwrócone, że tłum otaczający czeka tylko wybuchu, aby się nań rzucić.. Położenie było krytyczne, spróbował wyjść jeszcze z niego dowcipem, na który trudno mu się zdobyć było.
— Panie kapitanie — odparł — ja z mojéj twarzy jestem zupełnie zadowolnionym a wyznaję panu, że nadto starych wojskowych szanuję, bym im, pod wrażeniem absyntu, nieco ostrych żarcików... nie tolerował...
— Ale przyznaj, że jesteś Moskal — począł Korwin, ja Moskala w pieklebym zwąchał. Każdy dziegciem śmierdzi i kwaśną kapustą...
Spojrzał na Arsena, który udawał, że się śmieje.
— Masz waćpan przymiot rzadki, że jesteś cierpliwy nad wszelkie pojęcie — rzekł. Gdyby mnie ktoś podobnie drażnił... wiem, cobym zrobił...
— Proszę o radę... spytał Arsen.
— Rzuciłbym mu moję kartę i powiedział... do jutra!
Moskal pobladł jeszcze bardziéj, ale chociaż zawahawszy się dobył biletu (fałszywego), położył go na stole, skłonił się i tym razem korzystając z chwili wyczytywania, szybko, ciągnąc za sobą Albina, uchodzić zaczął...
Wśród natłoku nie łatwo się było przecisnąć. Moskal wszakże, gnany strachem, nie mogąc sobie zdać sprawy z tego, co się działo... uchodził tak zręcznie, iż nim się kapitan stary ocknął, był już u drzwi. Albin nie mógł go opuścić... Wyszli w ulicę... tu dopiero wściekłość porwała prawdziwa... Moskala... mówić nie mógł, sapał tylko i mruczał jak niedźwiedź... biegnąc nazad do hotelu. Towarzysz ledwie mógł go dogonić... nie zaczepiając ni słowem.
Położenie Albina było przykre nad wyraz... Moskal, choć nie miał najmniejszéj przyczyny podejrzywania go, w rozbudzonéj nienawiści dla Polaków i jego wcielił — nie odzywał się, pogardliwie unikając i burząc się w sobie samym. Opuścić go w takiéj chwili nie było podobna, szli więc razem... — To waryat... pijak jakiś... zbójca! zawołał wreście Arsen, gdy się już do hotelu zbliżali — ja dam znać policyi — to nie może mu ujść bezkarnie...
— Ale się wszystko kończy na chwilowéj téj nieprzyjemności, odezwał się głosem osłabłym Albin — nie warto z tego robić historyi.
Moskal spojrzał nań, jakkolwiek zajęty w téj chwili sobą, nie mógł się wstrzymać od wykrzyku, wywołanego twarzą Albina straszliwie zmienioną. Albin słaniał się idąc, zmęczenie, gorączka, bezsenność, wzruszenie zresztą nagle tak stan jego pogorszyły, że, ledwie dowlekłszy się do drzwi hotelu, musiał się oprzeć o ścianę... krew mu z ust straszliwie buchnęła... nie miał już siły iść daléj.
Dwóch ludzi powoli zawlokło go na górę. Moskal, dosyć obojętnie powiedziawszy słów kilka, odszedł do swojego numeru. Posłano natychmiast po hotelowego doktora...
Albin tymczasem pozostał na sofie, pasując się z osłabieniem, czując niebezpieczeństwo i przerażając się myślą, iż może go śmierć pochwycić nagle, oswobadzając Arsena... To tylko jedno zajmowało go jeszcze... był przygotowany do takiego końca, czuł, że resztę życia w ostatnich miesiącach pracą nad siły wyczerpał... Niepokój ten pogorszył jeszcze stan jego...
Nadszedł lekarz nareszcie... obejrzał chorego, rozpytał, siadł na krześle zadumany, nic nie powiedział, zapisał lekarstwo jakieś mające uspokoić, nakazał położyć się w łóżku i nie wychodzić z domu — i odszedł... wprost do gospodarza, którego był osobistym przyjacielem. Temu oznajmił nieprzyjemną nowinę, że jeden z jego gości (wymienił numer) wedle wszelkiego podobieństwa umrze w nocy lub nadedniem. Kryzys ostatnia była tak silna, stan tak niebezpieczny, iż żadnéj uratowania, nawet przedłużenia choroby nie zostawało nadziei...
Sam jeden Albin spoczywał tak na łóżku, świadomy po części swojego stanu, gryząc się tém jedném, że nie miał i nie wiedział, komu ma zdać swą tajemnicę, nadzór i spuściznę obowiązków. Mimo nie wielkiéj a raczéj żadnéj ufności w Emilu, wysłał po niego, ale p. Emil był w teatrze, a po widowisku nie powracał zwykle chyba nadedniem, karteczka więc nakreślona drżącą ręką pozostała w rękach bony... Kapitana Korwina wezwać nie było podobna po awanturze w kawiarni, mógł się tu bowiem spotkać z Arsenem a takby się wszystko wydało. Ostatkiem sił napisawszy list, który natychmiast rzucić kazał na pocztę, Albin pozostał w łóżku, niecierpliwie pijąc dane lekarstwo...
Arsen się nie pokazywał, złość swą i rozdraźnienie skrył u siebie... przechadzając się po pokoju, snując zemsty plany, klnąc i pijąc grog, który sobie przyprawiał...
Nadeszła noc... w hotelu cisza... Albin uczuł się nieco lepiéj i podłożywszy poduszki usnął kamiennym snem... poprzednikiem wiecznego snu... stojącego już u progu... Z tego uśpienia biedny męczennik już się nie miał przebudzić. W ostatniéj godzinie osamotniony marzył o rodzinie, o przybranéj matce, o Misi... o kraju... mgłą zaszły zmięszane obrazy... i znikły... Albina nie było już na świecie. Stało się, co lekarz przepowiedział; śmierć przyszła cicho, powoli i w chwili, gdy najbardziéj żyć jeszcze pragnął... porwała go z pola walki...
Stało się to tak niepostrzeżenie, iż sługa, któréj czuwać kazano przy chorym, widząc go śpiącym spokojnie, odeszła także odpocząć.
W hotelu następowała cisza... światła gasły... Podróżni usypiali... Jeden tylko Arsen Prokopowicz położyć się nie mógł, klął i odgrażał się, wspomnienie sceny w kawiarni co chwila wracało i wprawiało go we wściekłość.
Namyślał się co począć z sobą, choroba Albina, któréj niebezpieczeństwa nie przypuszczał, zwłoki w różnych projektach niecierpliwiły go, osnuwał plany nowe... a zagrzany grogiem świetnie je w głowie rozwijał. Było już z północy gdy nareszcie ziewać począł — miał się spać położyć, ale przypomniał sobie Albina.
— Trzeba pójść zobaczyć, co się z tym trutniem dzieje, rzekł w duchu... Całéj téj głupiéj biedy narobił mi, prowadząc do kawiarni... ale on temu zresztą nie winien...
Wziął za świecę, napił się ze szklanki grogu resztę i wyszedł. Na korytarzach światła były pogaszone, cisza zupełna, żywéj duszy. Arsen szedł powoli... Zapukał do drzwi... żadnéj odpowiedzi, po raz drugi... nic... Popróbował klamki, nie było zamknięte... wszedł po cichu... Na stoliku przy chorym paliła się osłoniona świeca. Albin spał na podniesionych poduszkach z twarzą dziwnie wypogodzoną, ale dziwnie bladą. Moskal stanął... patrzał długo.
— Śmieszna rzecz, rzekł w duchu, zupełnie tak wygląda jakby umarły... żółty...
Zbliżył się nieco...
— Ale to dobrze, że usnął...
Chciał posłyszeć oddech... Znowu dziwna rzecz; z téj piersi, zwykle ciężko chwytającéj powietrze, nie dobywał się dech najmniejszy, nie poruszał się... Usta były sine... czoło żółte... Arsen zwolna przyłożył rękę, chcąc zobaczyć, czy jest gorączka... uderzyło go, że twarz była trupio zimna...
Stanął nieco przerażony.
— Ale to nie może być! zawołał w duchu, to nie może być...
Porwał za rękę, ręka była martwa i stwardniała; Moskal sądził jeszcze, iż omdlenie mogło przybrać ten pozór śmierci... począł go targać i cucić...
Albin nie żył. — Nie było najmniejszéj wątpliwości.
Arsen Prokopowicz stanął wryty, począł się namyślać, potarł czoło i przeszedł się parę razy po pokoju.
— Ot to mi figla spłatał... zawołał. Nie żyje... no! nie żyje... Ale po co ja mam się plątać w kłopoty... ja nic o tém nie wiem, wyjadę do dnia, nie postrzegą się tak rychło... Nikt mnie wchodzącego nie widział, nikt, spodziewam się, wychodzącego nie zobaczy...
Ale papiery mogą wpaść w ręce tym, co nie potrzebują ich widzieć...
Obejrzał się starannie Arsen Prokopowicz i żywo poszedł naprzód do tłómoczka, potém do leżącego pugilaresu, nareszcie śmiało podsunął rękę pod poduszkę, dobywając z pod niéj sakiewkę i papiery... Oprócz paszportu i rachunków zabrał wszystkie... przeliczył pieniądze i płacąc sobie dług szwajcarski, schował do kieszeni co znalazł, oprócz jednego luidora.
— Ba! jemu to niepotrzebne... pochować przecie muszą!! ktokolwiekbądź, obcy czy swoi... a choćby właściciel hotelu... biedne chłopczysko... ale kto mu winien... Papierów zostawić nie można... kto wie co w nich jest...
Zmiótłszy tak co było pod ręką z pośpiechem... pomiarkował, że należało nie zostawiać po sobie śladu; przywrócił więc wszystko jak było... obejrzał pilno... przetrząsł jeszcze czy gdzie papier nie pozostał... i mając już wychodzić, stanął spojrzeć na umarłego. Oczy jego padły na bladą, rozpromienioną twarz poczciwego chłopaka, uśmiechnął się niemal z pogardą a po troszę z litością.
— Taki koniec ich wszystkich... nie umieją żyć. Wzruszył ramionami.
Nie ma tu co popasać, rzekł w sobie, gdyby mnie przydybano, mógłbym być w diabelnym kłopocie, a tak szukaj wiatru w polu... nikt wiedzieć nie będzie, żem go tu odwiedził... nie mam stósunków, nic nie wiem, nad rankiem pojadę i kwita...
To mówiąc, jeszcze raz z zabobonną jakąś obawą, jakby się lękał nagle, ażeby umarły nie powstał i nie upomniał się o zagrabioną własność, spojrzał na niego, po cichu otworzył drzwi i wyszedł. Korytarz był pusty... prześliznął się do swego numeru i swobodniéj tu dopiero odetchnął, wyładowując natychmiast kieszenie z zabranych po nieboszczyku papierów, na które chciwém rzucił okiem... Były pomiędzy niemi takie, które mu prawdziwą czyniły przyjemność... uśmiechał się, odkładając je na bok i zacierał ręce.
Prawdziwie szczęśliwą myśl miałem zajść zobaczyć, co się z nim dzieje... Teraz idzie tylko o to, jak się tu najraniéj niepostrzeżonemu wyśliznąć...
Zbyt było późno, ażeby dzwonić na sługę. Arsen Prokopowicz jednak po namyśle, schowawszy swą zdobycz, wziął świecę i zszedł szukać służby... Nabłąkawszy się nieco po kurytarzach, trafił w ostatku na przytułek garsonów i jednego z nich rozbudził.
Był to właśnie ten, który mu usługiwał.
— Przepraszam cię, przyjacielu, rzekł, ale czy ja ci tylko wyraźnie powiedziałem, że chcę jechać pierwszym rannym pociągiem? Mam interes bardzo pilny, nie jestem całkiem pewny?
— Ale pan mi wcale nie mówiłeś o tém! rzekł ziewając zniecierpliwiony sługa.
Arsen wcisnął mu dziesięć franków, które rozbudziły drzemiącego i poprawiły sprawę.
— Na miłość Bożą, zawołał, zbudź mnie w porę do pociągu... dostaniesz drugie tyle, bylebym go nie chybił...
Garson spojrzał na zegarek, wstał równemi nogami i ubierał się, dla bezpieczeństwa wcale już nie kładąc się na spoczynek...
Tak wszystko się szanownemu Arsenowi Prokopowiczowi złożyło jak najpomyślniéj. Służący postarał się o dorożkę, rachunek, i wyprawił go, gdy w hotelu wszystko oprócz Szwajcara, pilnującego należnéj mu kontrybucyi, spało jeszcze.
Gdy się uczuł w powozie za bramą... zdążając już ku kolei Moskal odetchnął swobodnie i wesoło prawie zatarł ręce... zapalił cygaro...
— No, będą mieli niespodziankę w hotelu! Cha! cha! Ale od czegoż rodacy! niech pochowają... Nie przewidywałem tak prędkiego rozwiązania... ubył mi człowiek użyteczny... potrafimy go jednak zastąpić!
Gdy służąca około ósméj rano weszła ogień rozpalić i nierychło dostrzegła, że śpiący podróżny był trupem, alarmując hotel cały, Arsen Prokopowicz, wieziony pociągiem pospiesznym, daleko już był od Brukseli i po znużeniu spał w swoim wagonie, ułożywszy się nader wygodnie.


Ze wszystkich miast dawnéj Polski najwięcéj w sobie życia i ruchu uchowała Warszawa, — pomimo wszystkich bólów i męczeństw, jakie przetrwała, najwięcéj téż ma ducha w sobie, choć, dławiąc go, przeszli po niéj Suwarowa miecz, Konstantego teroryzm, Paszkiewiczowskie pęta i... ale któż to policzy?... Cała poraniona, oblana krwią, z ledwie zabliźnionemi razami — milczeniem swém woła, że żyje... nie mogąc objawić tego żywota niczém... wyraża go choćby gorączkowym ruchem, choćby szaloną zabawą, która jest także protestacyą... Cóż dopiero Warszawa w tych chwilach, gdy w niéj biło serce całego kraju? Trzeba ją było widzieć od 1860 roku do 1862 roku, rwącą się konwulsyjnie, niecierpliwą, rozżarzoną, całą jednym tchem ziejącą... aby pojąć, jakich sił niezmiernych taki wysiłek był dowodem. Ludzie obcy przybyli naówczas zdumiewali się téj dziwnéj walce z oszalałym despotyzmem, nie pojmując, że niecnie drażniono ją, aby doprowadzić do pożądanego wybuchu, że dawano jéj tyle właśnie swobody, ile było potrzeba, ażeby oszalała i rzuciła się na oprawców.

Ale czy kiedy dziejopis drganie serc téj chwili odgadnie, sny ludzi roznamiętnionych, rozgorzałych, widzenia ich anielskie i heroizmy ubogie, które jak krople padały w morze wzburzone?... Ci, co patrzali, co żyli i wyszli ranni z zapasów niepojętych sobie samym — dziś, posypawszy głowy popiołem, wspomnienia tych godzin w nich nie znajdą...
Naówczas dreszcz jeden przebiegł cały gród jakby jedno ciało skupiony... wieść przelatywała jak iskra elektryczna w mgnieniu oka ludzi krocie... nie potrzeba było hasła do czynu, w sercach coś szeptało głosem tajemnym i wieść i obowiązek. Nawet najchłodniejsi ulegali temu pożarowi, temu entuzyazmowi tłumu, który pochłaniał wszystko... Napróżno płaczliwe Kassandry przepowiadały przyszłość... któż śmiał myśleć o niéj...? a kto śmiał, odwracał oczy — Bądź co bądź!
Wszystko się spikało na podniecanie tego ognia — powolność i okrucieństwo, prześladowanie i łagodność... niezbłagane fatum dopominało się holokaustu miliona ludzi...
Dzień był pochmurny, deszcz pruszył ze śniegiem, pora szkaradna... ni to zima, ni jesień, ni wiosna. Ale dziwnym fenomenem, choć do wiosny prawdziwéj było jeszcze daleko, coś się nią śmiało w powietrzu...
Chmury były zimowe, lazur niebios chwilami, gdy się rozdarły — wyglądał z za nich świeży, czysty, wiosenny... Śnieg i deszcz, przesuwające się gwałtownie, szybko, przypominały kwietniowe pletnie, dni plecione ze słońca i słoty... raczéj niż owę zimę, która, raz ująwszy, nie puszcza ze szpon skostniałych.
Pomimo téj pluchy roiło się w ulicach, doróżki przelatywały z tą furyą koni i woźniców jakby opętanych przez złego ducha, którą ma tylko czasem woźnica neapolitański i warszawski... Trotoary pełne były ludu, kobiet... niekiedy przeciągnął oddział żołnierzy lub czwałem przeleciała chmura niebieska żandarmów, otaczająca z blachy kutą karetę... dążącą do Brülowskiego pałacu...
Na drzwiach kościoła św. Krzyża, pamiętnego niegdyś obchodzoną w nim rocznicą Konstytucyi 3 maja... i pogrzebem świeżym jeszcze marcowym... przylepiona była karta, którą w Krakowie klepsydrą zowią. W czarnéj opasce grubéj, pod krzyżem z wieńcem cierniowym, stało w niéj zaproszenie na żałobne nabożeństwo za duszę zmarłego w kwiecie wieku z suchót:

Albina Zbyskiego.

Kościół w środku był kirem wybity, katafalk stał w nim czarny, na którego stopniach pobożne ręce złożyły wianek nieśmiertelniczek i dwie gałązki palmowe...
Wiedzieli wszyscy, że Albin cierpiał wiele dla kraju, że był wygnanym, że się wyrwał z więzów. Chorobę jego i śmierć przypisywano słusznie moskiewskiemu barbarzyństwu, z ust do ust podawana wiadomość o nim... przebiegła miasto i, kto tylko mógł, stawił się na nabożeństwo, ażeby uczcić młodzieńca męczennika...
Kościół z każdą chwilą się bardziéj napełniał... Kobiety poubierane czarno... mężczyźni, duchowieństwo, lud... przekupki cisnęły się tłumnie, i choć na karcie u drzwi nie stało nic prócz nazwiska i pobożnego westchnienia, wiedzieli wszyscy, że nabożeństwo było, jak wówczas nazywano, demonstracyą. Młodzież szkólna, panienki z pensji... wszystko to, posłuszne nakazowi ducha narodu, ocuconego, szło modląc się protestować przeciwko uciskowi...
Widok wnętrza kościoła poważny był, dziwny, znamionujący te uroczyste chwile... wszyscy stali z oczyma wlepionemi w skromny katafalk... szeptano sobie po cichu historyą nieznanego atlety, który poległ w boju. Niekiedy jakby drżenie jakieś przebiegało tłum...
Do koła trumny w długich butach, kurtkach czarnych, pasach skórzanych i burkach, z konfederatkami w rękach stał zastęp młodzieży, któréj tylko szabli brakło u pasa, by jak pułk wyglądała... Otaczali oni katafalk towarzysza, brata... co ich o nie wiele poprzedził na świat lepszy...
W pierwszych ławkach wskazywano sobie odosobnione dwie kobiety, płaczące rzewnie. Była to biedna pułkownikowa i Misia... W téj saméj ławce w płaszczu wojskowym otulony słusznego wzrostu stał z głową na piersi spuszczoną mężczyzna średniego wieku. Jego mundur zadziwiał i był rodzajem zagadki dla tłumu, który sobie tłómaczono różnie... Niektórych on gniewał i niecierpliwił... inni go nie rozumieli, najdalsi posądzali. Bliżéj stojący objaśniali znajomych i nieznanych, że to był brat stryjeczny zmarłego. Należało to do obyczaju chwili téj, że nie było właściwie znajomych, obcych, ale bracia jednéj rodziny; dawano rozkazy pierwszemu z brzegu, witano się z ludźmi, których się nigdy wprzód nie widziało twarzy... Jenerał stał ponury, przybity... a zewsząd skierowane nań ciekawe wejrzenia wcale go obchodzić się nie zdawały. Niekiedy pod grubym płaszczem jego czuć było jakby jakieś konwulsyjne drgnienie, piekła go ta odzież znienawidzona... Z drugiéj strony, w bocznéj nawie skrytych było w tłumie parę osób... na które szczęściem nikt uwagi nie zwracał. Jedna z nich — mężczyzna krył twarz w kołnierzu futrzanym, podniesionym od płaszcza... gładko tylko i starannie wyczesane włosy widać było po nad nim a roztworzoną szparą parę oczów dzikich i niespokojnych... Opodal nieco kryła się wysoka postać niewieścia tak zakwefiona starannie, iż się jéj rysów domyśleć nawet nie było można. Ruchy i kształty zdawały się znamionować osobę w pełni lat i siły... Była sama, ubrana czarno jak wszyscy... wsunęła się ukradkiem ale z pewną powagą nakazującą, tak że nie proszeni jéj miejsce robili...
Rzuciła ledwie okiem na trumnę... obojętnie, modlić się nie myślała wcale, szukała kogoś oczyma po kościele. Wzrok wkrótce padł na stojącego jenerała, wpił się w niego, zatrzymała się chwilę, jakby chciała odetchnąć, potém zręcznie i silno poczęła ustępować z nawy téj, widocznie pragnąc dostać się do przeciwnéj. Z oczów ani na chwilę nie spuściła tego, za kim goniła...
Szła tak gwałtownie rozpierając ściśnięty tłum, iż choć w kościele było przepełniono... potrafiła się środkiem jego przebić ku nawie bocznéj... Dostawszy się tu, wprost dążyła ku jenerałowi... minęła go, poszła daléj, rzutem oka wybrała sobie konfesyonał naprzeciw niego i oparta stanęła tak, aby w twarz mu patrzeć mogła. Ale jeśli tym sposobem wejrzenie jego zwabić chciała, omyliła się wielce. Jenerał wcale nie patrzył na ludzi, cały był w myślach zatopiony...
Z za czarnego woalu wzrok ścigał go długo, uparcie, aż wreście, jakby istotnie miał jakąś nad nim władzę, ściągnął jego wejrzenie, niby z musu zwrócone... Stanisław nie mógł widzieć twarzy ani się jéj domyśleć, postać téż była osłonioną... a mimo to zadrżał, spotkawszy tę tajemniczą czarną kobietę zwróconą ku sobie — i drapującą się jakby posąg tragiczny. Kilka razy oczy jego odwracały się od niéj i powracały znowu jakby zaniepokojone jakąś zagadką... Naostatek zmusił się widać do zaniechania badania tego i, zwiesiwszy głowę na piersi, nieruchomy tak pozostał.
Postawę tę i dla tego przybrać był zmuszonym, że nie tylko ta pani ale cały kościół się w niego wpatrywał, był widocznie przedmiotem zajęcia tłumu... Ciśnięto się, aby go zobaczyć...
Nabożeństwo rozpoczęło się, odbyło w pośród łez pułkownikowéj i Michaliny, które za woalami płakały rzewnie... a że mowy żadnéj nie było i być nie mogło, skończyło się téż nie długo... Zagadkowa postać dotrwała do końca, dała odpłynąć tłumowi... stała jak wryta; gdy się jenerał ruszył, podając rękę matce, drgnęła jak gdyby i ona wyjść chciała, ale pozostała w miejscu. Śledził także ruchy jenerała ów mężczyzną w płaszczu, ale ten, spostrzegłszy wychodzącego, ruszył z przeciwnéj strony kościoła, aby go spotkać w kruchcie i poprzedził go tam nawet...
Już mieli wychodzić, gdy w progu z za odsłonionego nagle kołnierza ukazała się niby litościwie skrzywiona, z kondolencyjnym wyrazem twarz Arsena Prokopowicza, który przywitał jenerała i jego matkę... Stanisław zmarszczył się widocznie, dotknięty ukazaniem się nieprzyjaciela, ale po chwilce przybrał minę obojętną i ukłon oddał zimno. Arsen zbliżył się do niego.
— Co za szkoda tego młodzieńca! rzekł głosem, z którego trudno było rozpoznać, co go natchnęło, politowanie czy szyderstwo — ale to trudno... dawno był przeznaczonym na śmierć — kto wie, może wygrał na tém, iż lat następnych nie dożyje...
Moskal, wypowiedziawszy to dwuznacznie, jeszcze raz się skłonił i zniknął w tłumie. Do powozu trudno się było docisnąć, pułkownikowa musiała zaczekać nieco. Stali jeszcze we drzwiach, gdy tuż obok przesunęła się owa postać z pod konfesyonału, minęła jenerała, podniosła nagle zasłonę... ukazała mu twarz z dwojgiem oczów groźnych i wcisnęła się w tłum...
Stanisław poznał Maryą Pawłownę, tylko jego oczy w téj ruinie mogły się domyślić niedawno pięknéj jeszcze kobiety. W krótkim przeciągu czasu boleść, choroba, niepokój zmieniły ją do niepoznania. Zdawała się odsłonionemi na chwilę rysy mówić mu: — Patrz na dzieło twoje... ale pałające wejrzenie zarazem obiecywało zemstę. Jenerał mimowoli drgnął cały, poczuła to matka, spojrzała na niego i przeraziła się bladością.
— Co ci jest? zawołała.
— A! nic! nic! szybko odpowiedział Stanisław — jedźmy, obawiałem się z powodu tego ścisku dla mamy i panny Michaliny... konie już blisko ganku... siadajmy...
Zeszli pospiesznie, tłum się rozchodzić zaczął na wszystkie strony, niebo przed chwilą szare, błyszczało błękitami, w ulicy pełniéj było niż przedtém... Arsen Prokopowicz, przyparty do muru, stał aż póki powóz jenerała nie odjechał... potém powoli poszedł, podniósłszy znowu kołnierz od płaszcza. Mylił się, jeśli sądził, że on go mógł zamaskować, najmniéj wprawne oko poznałoby w nim zdala petersburgskiego eleganta, po tém czémś nie wyrażoném, specyficznie moskiewskiém, czego nawet Polak długo żyjący między nimi nie zrzuca z siebie łatwo...
Kroczył ulicą, rozmyślając powoli...
— Gdyby to być mogło, przysiągłbym, że to nie kto inny był, tylko ona... Ale jéj przecie z Petersburga nie mieli się dać ruszyć, przyrzekli mi... Jakimby się ona sposobem wyrwała? po co?
Kto babę zrozumie? dodał ramionami ruszając — ona jeszcze chyba szaleje za nim, kocha go i mścić się chce tylko, żeby się nim zajmować i do niego przybliżyć. Sama siebie oszukuje... Ale nie! nie! mnie się przydało, ja także głupio jestem zakochany w téj kobiecie i rozum tracę...
Rozśmiał się sam do siebie — Arsen Prokopowicz zakochany! No! no! toby była ciekawa rzecz!! Ja, co ile razy z nudów wezmę romans — a trafię na miłość, boki mi się chcą zrywać z tego bałamuctwa... To dobre w książce, na teatrze, ale zdrowemu człowiekowi... tfu! No — a jednak coś jest? Gdyby szło tylko o ożenienie się ze starą babą, toć Marta Jurjewna ma bodaj więcéj, a gdybym koło niéj tylko przeszedł, za połyby porwała... toć Julia Ihnatijewna i niczego i majętna i bezdzietna... a mnie taki do niéj ciągnie. Czortże zrozumie, ale człowiek w życiu takiéj wielkiéj pani nie kosztował, a tamte przy niéj chyba na kucharki wyglądają... Westchnął — Ot! ogłupiałem na starość... i mam o czém myśleć, ona gdyby i jednego zęba nie miała, Arsena Prokopowicza nie zechce... A zmusić ją ciężko! Wszedł na chwilkę do cukierni szanowny Arsen Prokopowicz i swoim zwyczajem, gdy mu tylko fantazyi, siły, humoru brakło, — nawykłym będąc do krzepienia się wódką i tym razem do pocieszycielki się uciekł. Wódka wprawdzie żywiéj popędziła krew w żyłach, ale niecierpliwość obudziła..
— Ta kobieta! ta kobieta! to taki albo ona, albo djabeł! wymruczał — trzeba raz dotrzeć i przekonać się... jeśli ona co robi, po co?... gotowa głupstwo zmalować!!
Jeśli przyjechała, począł rozumować sobie — nie mogła stanąć gdzieindziéj, tylko w pierwszym hotelu, albo w Europie, albo w Anglii, bo do tego przywykła... W najgorszym razie, gdyby się ukryć chciała po za Rzymski albo inny tego rodzaju, nie ruszy, boby dwóch dni nie wytrwała... Pójdę śledzić po hotelach...
Arsen Prokopowicz zrobił, jak powiedział, chociaż miał pilne sprawy na barkach, nie pożałował nóg i półrublówek dla Szwajcarów. W Europejskim wszakże, przeglądając spis gości (nazwisk naturalnie szukać nie myślał), nie znalazł nikogo; poszedł do Angielskiego i zasiadł nad księgą...
Uderzyło go tu nazwisko pani Feminów z Petersburga przybyłéj przed dwoma dniami.
— Jak ta pani wygląda? zapytał oddźwiernego...
— Jak? jak wszystkie panie...
— Stara... młoda?
— Ani stara, ani młoda.
— Słuszna, wygląda po pańsku?
— Dosyć...
— Sama przybyła...
— Ze służącą...
— Jest w domu?
— Nie ma, wyszła...
— A sługa?
— Nie wiem.
Arsen Prokopowicz spojrzał na numer, wcisnął datek i poszedł na górę, rozmyślając.
— Ba! rzekł, rozumny człowiek zawsze sobie da radę z babami.
Wszedł rezolutnie do pokoju i oko w oko spotkał się z dziewczyną służącą, petersburgskim typem subretki niesłychanie brzydkiéj, otyłéj, ale w pretensyach.
— Marya Pawłowna? spytał żywo...
— Jaka! jaka? kto! podchwyciła sługa.
— Gołąbku miły, rzekł zalecając się i cisnąc w rękę papierek trzyrublowy, który jakoś odpychany, uwiązł w palcach dziewczyny, gołąbku miły, ty mnie nie nadmiesz (wyrażenie moskiewskie, oznaczające nie oszukasz), ja wiem, że jenerałowa Marya Pawłowna tu! Ona moja dobrodziejka, ja ją muszę widzieć... Kiedy ona będzie w domu?
Mówił jeszcze, gdy zakwefiona czarno kobieta ukazała się po za nim i w pierwszéj chwili osłupiała, stanęła. Arsen na szelest się odwrócił, krzyknął i nisko pokłonił.
— Witam Maryą Pawłownę...
Gniew, oburzenie, i nie wiem już jakie uczucia z razu odpowiedzieć jéj nie dozwoliły... podniosła potém zwolna zasłonę i zamykając drzwi, tonem pańskim spytała:
— Jak waćpan śmiałeś mnie śledzić? kto ci dał prawo się wciskać?
— Na miłość Bożą, powoli, cierpliwie, Maryo Pawłowno, ja się w dwóch słowach wytłómaczę, chodźmy tylko.
Marya żywym krokiem, dawszy znak służącéj, wbiegła do salonu i odwróciła się do natręta. Czego chcesz? zawołała grzmiąco.
— Nic! nic! Maryo Pawłowno! chciałem się dowiedzieć, czyście zdrowi i czy wam w czém pomódz nie potrafię...
— Wy mnie? rozśmiała się z pogardą.
— To nic jeszcze nie dowodzi, że z pieczątki owéj tajemniczéj kobiety dojść nie mógłem... ale ja może co lepszego wiem niż to.
Uśmiechnął się.
— Co ty możesz wiedzieć!! ty! ty! gniewnie mówiła gospodyni.
— Ja? ja jestem mały człowieczek, to prawda, rzekł spokojnie Arsen, ale małe, to się wszędzie wciśnie i w końcu swoje zrobi. Wy wiecie, najszanowniejsza Maryo Pawłowno, że ja wasz poddany, niewolnik, rab, pies... że ja dla was gotowym w ogień i w wodę.
— Po kolana! przerwała jenerałowa. Ale wy jesteście do niczego...
— A wszystko dla tego listu i pieczątki, Maryo Pawłowno, zawołał ręce łamiąc Moskal, no! ale małyż to Petersburg? mało się kobiet w nim bałamuci? i mało pieczątek? kto tam dojść potrafi... nie mając innego śladu nad bazgraninę kobiecą a one do siebie wszystkie podobne... I diabełby nie wskórał.
Za to ja coś może daleko ważniejszego w garści trzymam...
Jenerałowa, ruszając ramionami, milczała...
— Maryo Pawłowno... ja dla was kark kręcę, a wy...
— Ja was nienawidzę!
— Ale ba! gdyby tak, toby jeszcze dobrze było! jabym się cieszył — bodaj jednak czy nie gorzéj, wy mną pogardzacie, a ja na to nie zasłużyłem...
— Idźcież sobie...
— Słówko... dwa i idę, dodał Arsen Prokopowicz, zniżając głos... Ja waszę zemstę trzymam w ręku a będzie taka... że palce sobie oblizać. Do wyboru szubienica, czy rozstrzelanie i degradacya... Nikt jeszcze nic nie wie, ale ja już jestem na śladzie. Stanisław Karłowicz jest w spisku przeciw rządowi!
Marya Pawłowna zaczęła się śmiać, szpieg ani drgnął, dał przejść temu wybuchowi wesołości spokojnie, ale miał postawę i wyraz człowieka, który jest tak swego pewny, że... jenerałowa nareszcie przystąpiła dość zaciekawiona.
— Tobie się śni... jak ty możesz pleść takie brednie...
— To jest prawda, to święta prawda, mówił Arsen, bijąc się w piersi... ale on diable rozumny... umie końce topić w wodzie. Tylko znowu i ja nie głupi, ja i w wodę pójdę po końce... Tak jest, Maryo Pawłowno, on ma schadzki z ludźmi, z ludźmi... do których i ja trafiam... Jeszcze mi brak ostatecznych dowodów, ale już jestem na ścieżce...
Spojrzał tryumfująco na nią... ale na twarzy jéj nie ujrzał téj pociechy, jakiéj się spodziewał, stała zamyślona.
— Ty mi dójdź téj kobiety... zawołała, ja tego chcę...
— A! a! kobiety! no! no! z czasem, kto wie, może się i to znajdzie, dziś nie umiem... Wstyd, ale cóż? nie ma sposobu...
— Jeśli on ją kocha... on musi pisać do niéj.
— Gdzie tam, odparł Arsen... ja jego listy wszystkie przepatruję... nie pisze...
Ale na co wam o kobiecie wiedzieć? Na co koniecznie mścić się na słabéj kobiecie, kiedy będziecie mieć silnego zdrajcę do zgniecenia! Kiedy będziecie mogli pójść w chwili tracenia go pod szubienicę i spojrzeć mu w oczy szydersko, zbójecko a powiedzieć: Masz, za moje, to ja zgubiłam ciebie! to ja...
Marya wzdrygnęła się i cofnęła.
— Nie, Arsenie Prokopowiczu, zawołała — wy się oszukujecie, ja tego człowieka znam dłużéj, próbowałam go nie raz na różne sposoby i... nie! nie! w nim to uczucie polskie albo zamarło, albo jest tak słabe, iż go do czynu pobudzić nie może... Zresztą, fałsz nie jest w jego naturze!
Arsen począł się śmiać.
— Doskonale, zawołał — a cóżeście to zapomnieli, jak was oszukiwał doskonale, aż było potrzeba koperty na ziemi, coby sekret wydała...
Wy go kochając, nie znaliście wcale, dodał — ja go znam! i ja odkryję, co się w tym człowieku dzieje... Ale co do was, pani, dodał — przyjacielska dobra rada, ażebyście tu nie siedzieli.
Tu śmierdzi prochem, kobietom, szczególniéj ruskim, nie ma tu co robić, a wam... wam jeszcze więcéj serce boleć może! Po co wy tu?
— Nie rozumiem tego zuchwalstwa, z jakiém wy mnie o to pytać śmiecie? Wy!
— Ale przez przyjaźń i cześć dla was!
— Przyjaźń! cześć!! ruszyła ramionami.
— Cóż wy to możecie robić... co?
— Co? zawołała Marya... co?... a! człowicze bez serca... jam go przybyła prześladować sobą... mój wzrok jest dlań razem zabójczym... ja go ścigać będę.
Arsen ruszył ramionami. — No! no! zawołał, strzeżcie się, od takiéj zemsty do nowego bałamuctwa i wpadnienia w sidła niedaleko...
— Mnie! o! to prawda, że wy mnie téż znacie doskonale..
I odchodząc, wskazała mu drzwi milcząco.
— Dobrze, dobrze, idę już Maryo Pawłowno, idę — rzekł, biorąc za kapelusz... ale zaklinam was..
Jenerałowa drzwi zatrzasnęła za sobą. Arsen Prokopowicz położył kartę ze swoim adresem na stoliku i — wyszedł. Subretka, stojąca na kurytarzu, przez pamięć trzyrublówki, uśmiechnęła mu się wdzięcznie.
Życie Arsena Prokopowicza wszędzie było zagadką, ale w Warszawie, gdyby go kto był chciał śledzić — stałoby się niezrozumiałym logogryfem...
W istocie każdy krok jego miał inne znaczenie, nie będące w żadnym związku z poprzedzającym, dziś nie trzymało się jutra... a słuchając dowodzeń i argumentów, przy największém pobłażaniu — i wyrozumiałości, najpowolniejszy ze skeptyków musiał go uznać komedyantem pierwszéj wody. Nic go nie kosztowało wiernopoddaństwo i rewolucyjność, liberalizm konstytucyjny, socyalizmu apologie i absolutyzmu obrona.
Dzień ten szczególniéj obfity był w różnego rodzaju zaproszenia. Arsen był zaproszony do królewskiego pałacu, miał być w Łazienkach, a oprócz tego w kilku miejscach na zebraniach potajemnych komitetów i stowarzyszeń, które jeszcze z dobrą wiarą nad zbliżeniem się do Moskali pracowały.
Z rana skłaniał on, zaręczając, iż to jest w widokach rządu, do jak najbezwzględniejszego walczenia z opinią i drażnienia kraju... ręcząc, że ono nie grozi żadném niebezpieczeństwem; wieczorem gardłował za powstaniem i jak najgoręcéj do niego nakłaniał. Grał ze wszystkich tonów, wszędzie był widzianym jak najlepiéj a w duchu śmiał się ze wszystkich.
Rozumowania jego ostatecznie doprowadziły do danych, iż z tego musi powstać kasza, zamięszanie a z pory takiéj można korzystać na wszelki sposób. W głębi duszy nieprzyjaciel szlachty, zarówno moskiewskiéj jak polskiéj, cieszył się tém, że ruchawa część narodu wejdzie w czynność i polityczne swe znaczenie podniesie, stając się konieczną.
Podżeganie więc rządu z jednéj strony, żywiołów mu przeciwnych z drugiéj w plan jego wchodziło, i Arsen spełniał swą misyą ze zręcznością niezaprzeczoną, z ogniem i wszelkiemi pozorami głębokiego przekonania.
Tego dnia wybierał się właśnie wieczorem na schadzkę, na którą mieli przybyć jacyś wysłańcy z Petersburga, których nazwiska były mu dotąd nieznane. Przyrzekł więc sobie nie chybić, bo nazwiska pilno spisywał wszystkie, jak gdyby miał przyszłą historyą téj epoki opowiadać... Na maleńkiéj uliczce, w ciasnym domku stał jeden z wojskowych, u którego zwykle się zbierano... o zmroku podążył tam Arsen z wielką niecierpliwością... Zapukał do drzwi sposobem umówionym. Sam gospodarz mu otworzył...
Nie było jeszcze nikogo... a co dziwniéj w twarzy przyjmującego zakłopotanego wojskowego chwycił jakiś odcień jakby tłumionéj niechęci...
— Cóż to? czym zawcześnie, czy zapóźno przybyłem? Sami jesteście?
— I nikogo już dziś u mnie nie będzie — odezwał się młodzieniec.
— Przeszkodziło co?
— Zdaje się, że ktoś nas wydał!... lub — nie wiem... policya sama na jakiś ślad trafiła... jesteśmy ostrzeżeni...
— To się przecie możecie zebrać gdzieindziéj?
— Nie — odparł gospodarz — tu w Warszawie zrzekamy się całéj roboty... a ja szczególniéj, przekonawszy się o bezskuteczności rokowań tych, cofam się zupełnie.
Arsen spojrzał niedowierzająco...
— Wy? cofacie się? zwątpiliście?
— Tak jest.
— Wy? wy?
— Ja — odparł ruszając ramionami wojskowy... podaję się na Kaukaz...
Przybyły śmiać się zaczął.
— Za kogóż wy mnie macie? to bałamuctwo? czy wam kto powiedział, żem szpieg? A! toby było wyborne..
— Nikt mi nic nie powiedział... to co mówię szczera prawda...
— Pozwólcież sobie wyznać otwarcie — dodał Arsen, iż takim sposobem nigdy nic na świecie się nie robi, jakim wy chcecie zbawić ojczyznę. Dziś macie gorączkę, jutro po niéj osłabienie... nie umiecie spiskować... bawicie się...
Ruszył ramionami. — Ale to zabawka niebezpieczna... Siebie już raz, umoczywszy palca w to, nie ocalicie, mogą was w lat dziesięć odkryć i ścigać...
Wojskowy słuchał zamyślony.
— O ocaleniu siebie ja nie myślę, rzekł — ale sprawę nie w porę poczętą trzeba ocalić, choćbyśmy my poginęli...
— Jak to nie w porę? a kiedyż dla was pora przyjdzie? Nihilizm, kwestya chłopska, finansowa ruina, wszelkiego rodzaju reformy niedokonane osłabiają rząd... w wojsku objawia się pewien prąd liberalny... i jeszcze dla was nie pora??
— Być może, iż ja te rzeczy widzę fałszywie — ale takie jest moje zdanie... odparł zimno gospodarz, jakby pozbyć się go pragnąc.
— Wasze zdanie w każdym razie, napadł[3] bardzo się jakoś jak chorągiewka z dnia na dzień zwróciło w stronę przeciwną... Wczoraj jeszcze mówiliście mi wcale co innego.
— Nie wiem — odrzekł wojskowy — ale są wypadki i idee, które czasem tak nagły wywierają skutek.
— W każdym razie przynajmniéjbym o tych wypadkach i ideach wiedzieć pragnął... Winniście mi choć jakiekolwiek objaśnienie...
Wojskowy widocznie walczył z sobą i z jakiémś uczuciem, uciskającém mu piersi, wybuchnął nareście.
— Wypadkiem tym i ideą, o którą się upominacie, jest — zawołał, że ilekroć sprawa wspólna i my zbliżymy się do was... myśmy w dobréj wierze i gotowi na ofiary, wy bogaci w obietnice i słowa a gotowi tylko do — zdrady...
To mówiąc skłonił się jakby go żegnał.
— Ale któż was zdradził! spytał Arsen.
— Jeszcze nikt, ale jutro pewnie wszyscy...
— I ja?
— Nie wiem, może. Zdradzicie nas, jeśli nie czynem to bezczynnością... jeśli nie mową to milczeniem... odstąpicie i cofniecie się.
— Więc? zapytał Arsen.
— Więc ja jadę na Kaukaz, komitet rozwiązany i nie ma już co robić.
— Zdajcie na kogo innego.
— Nikt nie weźmie.
Odpowiedzi płynęły tak leniwo z ust gospodarza, tak były krótkie i niechętne, iż nareszcie zmiarkował przybyły, że naleganiem zbytniém i dopytywaniem się zdradzi. Obiecywał sobie na innéj drodze szukać objaśnień, chciał udać trochę obrażonego, pożegnał się i wyszedł...
— W tém coś jest — pomyślał oddalając się... trzeba wyśledzić...
Wprost od wojskowego udał się do drugiego młodego prawnika, u którego bywały częste schadzki i gdzie już potrafił się wcisnąć polecony przez pewnego profesora przybyłego z Moskwy. Tu jednak okna były ciemne, nikogo w domu, służąca powiedziała mu, że pan wyjechał na prowincyą i nie powróci aż za parę tygodni. Dotknęło go to do żywego, niespokojny czuł, że coś się święci, o czém mu powiedzieć nie chcą a co tém samém draźniło go w najwyższym stopniu... Wpadł tylko na chwilkę do cukierni... aby notatki swe przepatrzyć i postanowił dotrzeć do jakiegokolwiek patryotycznego kółka w celu dośledzenia prawdy.
Przez czas pobytu swego w Warszawie niezmiernie zręcznie potrafił się już był powślizgiwać wszędzie a z razu nawet używał tu reputacyi wielkiéj i był po troszę lwem... Przyjmowano go otwartemi rękami, z damami próbował mówić szkaradną polszczyzną, z któréj się sam śmiał pierwszy...
W notatkach więc stało kilka domów do wyboru... a ponieważ jeden z nich był bliskim i była w nim bardzo piękna pani... w dodatku, Arsen poleciał tam na przód...
Od ulicy już postrzegł w saloniku oświetlenie, był więc pewnym, że kogoś zastanie i coś wyciągnie z rozmowy... W przedpokoju znalazł tylko jeden płaszcz męzki. Pan i pani byli w domu... i jeden z poufnych przyjaciół; rozmowa niezmiernie ożywiona, głośna dochodziła go w przedpokoju, ale gdy się ukazał na progu... wszyscy umilkli. Gospodarz pospieszył na powitanie zmięszany, przyjaciel poszedł ku oknu, piękna pani od pierwszego słowa rzuciła rozmowę w ogólniki... salonowe... Arsen czuł, że wpadł w ukrop politycznéj rozprawy, która dla niego przerwaną została. Kolnęło go to, gdyż dotąd nigdy najmniejszéj nie okazywano mu nieufności. Gospodarz domu, acz zamieszkały w Warszawie, pochodził z Rusi wołyńskiéj, a był najczerwieńszym z patryotów ówczesnych... Tymczasem tego dnia zdawał się aż biały.
Arsen usiadł przy pięknéj pani, także podzielającéj gorące przekonanie mężowskie... ta mówiła tylko o plotkach, o zabawach, o pustkach w teatrze, o rzeczach obojętnych. Parę razy spróbował Arsen zaczepić o ważniejszy przedmiot... zdawało się jakby go nie słyszano lub nie zrozumiano.
Postanowił więc puścić sondę i zgruntować dno morza... Zaczął w żartobliwy sposób opowiadać po cichu o nieudałéj schadzce dzisiejszéj u wojskowego, o jego zmianie opinii i narzekać na niestałość charakteru polskiego...
Wśród opowiadania udając, że nie patrzy, złapał kilka wejrzeń znaczących żony na męża i przyjaciela... porozumiewano się widocznie.
— My, jak panu zapewne wiadomo, odezwał się gospodarz — nie byliśmy nigdy w zupełnéj zgodzie przekonań z panem X... Zapewne że trudno w nim wytłómaczyć zmianę... ale téj zmianie każdy uczciwy człowiek uledz może...
Gospodarz był także wcale nie zły sofista w potrzebie.
— Widzisz pan, odezwał się do Arsena, są dwa rodzaje ludzi, którzy nigdy nie zmieniają przekonań najprzód głupcy, którzy po za koniec nosa nie widzą... i nie rozumują, powtóre łajdaki, którzy, wewnątrz zmieniwszy zdanie, przez miłość własną brną daléj. Uczciwy człowiek nie wstydzi się zmiany przekonań i wyznaje szczerze, gdy się omylił.
— Ale doliczże pan do tych, co zmieniają opinie... i tych, co to czynią dla interesu i ze strachu...
— Ja o tych, co nie zmieniają, mówiłem — poprawił gospodarz... Wie pan co, wszyscy my teraz po troszę modyfikujemy nasze zdania i... cofamy się.
Arsen popatrzył z kolei na twarze, gospodarz miał minę zamkniętą i niedocieczoną, piękna pani udawała, że na szarpie chusteczkę od nosa obraca, a przyjaciel patrzał w okno, przez które nic nie było widać. Natychmiast prawie gospodyni zaczęła rozpytywać o Petersburgu. Arsen Prokopowicz postanowił nie dać uczuć że wie, iż mu nie dowierzają, ale zrozumiał — jakąś zdradę.
Widocznie stronili od niego wszyscy... Posiedział godzinę, mówił wesoło, śmiał się, dowcipkował, polityki już prawie nie tknął, i — wyszedł najserdeczniéj się żegnając... ale na ulicy spiesząc do hotelu, ogarnięty został niepokojem, który sam pochód jego zdradzał.
— Że coś jest, że ktoś mi stołka przystawił, nie ulega najmniejszéj wątpliwości, rzekł. Mógł to tylko uczynić ktoś taki, co mnie... dawniéj i lepiéj zna... a jeźli co powiedziano na mnie... to... nie małego. W dzisiejszym czasie podejrzenie o zdradę i o to, co oni nazywają szpiegostwem, pachnie sztyletem... Któż wie, może już jest dekret na mnie...
To mówiac, przyspieszył kroku, oglądając się bacznie, czy kto nie idzie za nim... Strwożony dopadł swojego pokoiku i — zamknął się w nim na klucz...
Pierwszém staraniem było dopaść do angielskiéj szkatułki, w któréj miał papiery. Szkatułka ta, ze szczególném staraniem wykonana w Londynie, zamykała się na litery i nie mogła być otwartą... a od pochwycenia jéj broniły śruby przytwierdzające ją do podłogi...
Arsen zamknął ją na wyraz Ananke, ale otworzyć nie potrafił... jakimś niepojętym sposobem... walcząc z opornym zamkiem i dobierając wszelkich możliwych kombinacyi, otwarł dopiero na swoje własne imię, na które nigdy w życia jéj nie zamykał. Papiery były wszyściuteńkie w całości, wszelako oko właściciela dostrzegło łatwo, iż po nich obca jakaś ręka przejść musiała.


Dzień pogrzebu Albina był dniem żałoby dla pułkownikowéj, odżywił on pamięć przybranego drugiego syna, którego straciła... W rodzinie Michaliny téż zniknięcie Władka, który od owéj nocy przebytéj w grobach klasztornych już się nie ukazał, pozostawiło niespokój i smutek.
A pułkownikowa nawet na pociechę swojéj Misi mieć tego dnia nie mogła, zaraz po nabożeństwie wróciła ona do ojca, tłómacząc się tém, że w domu była potrzebną... W istocie biedne dziewczę kryło się ze łzami... Nigdy może w tragiczniejszém położeniu nie była kobieta... Albin, który ją kochał, ubóstwiał... w czasie całego swojego pobytu w Warszawie i częstego przebywania w ich domu silił się z ukrywaniem uczucia, jakie miał dla Michaliny... Nawet oko zawsze domyślne, kobiety nie mogło dostrzedz śladu najmniejszego miłości ku sobie. Albin, który kochał pułkownikową jako matkę a wiedział dobrze o tém, że pragnęła dla syna zachować Misię, bo o tém ona mu często mówiła — przez cnotę powstrzymywał w sobie uczucie, aby nie zdradzić... téj, którą swą mateńką nazywał...
Nigdy nikt podchwycić nie mógł ani wejrzenia, ani słowa, ani śladu wielkiéj tajemnicy Albina. Umierając wszakże, czując już zbliżającą się śmierć biedny Albin... postanowił z za grobu pozdrowić swój ideał i powiedzieć téj, którą kochał... że ją i z za grobu jeszcze kochać nie przestanie. W liście, który, czując się gorzéj, wyprawił do przyjaciela w Warszawie, zamknięty był dawno napisany drugi do Michaliny, z poleceniem, aby jéj był oddany w dniu pogrzebu jego... złożyło się tak, iż wierny przyjaciel tegoż dnia odniósł list, niepostrzeżony w domu, a Misia go odebrała w chwili wyjazdu do kościoła. Rzuciła nań tylko okiem i rozpłakała się, nie powiedziała nic przed pułkownikową, ale wróciwszy do domu, zamknęła się z tym listem w swoim pokoiku i czytała go jak posłanie z drugiego świata...
Albin napisał go tak gorąco, tak pokornie prosząc o przebaczenie, że śmiał ją kochać po cichu — takiém uczuciem wiał ten błagający o trochę litości, ręką drżącą kreślony, poplamiony łzami świstek papieru, że Misia ukochała zmarłego pochwycona czytaniem...
Przychodziły jéj teraz na myśl wypadki, słowa, dawniéj dla niéj niezrozumiałe smutki i gorączkowe wesołości wybuchy Albina... cały on się jéj tłómaczył, a ta miłość milcząca, ofiarna, czysta taki miała urok dla dziewczęcia, iż, myśląc o tém, jak dlań była niewdzięczną, zimną, okrutną często, od łez się nie mogła wstrzymać...
To rozbudzone uczucie dla umarłego miało w sobie coś poetycznego, coś egzaltowanego, co przypadało do usposobień Misi... W pierwszéj chwili zapału powiedziała sobie...
— Nie będę nigdy niczyją — poświęcę mu życie... ukocham cień nieszczęśliwego... zaręczę się z nim w grobie... poślubię mu duszę moję.
Żaden pewnie żywy nie mógł walczyć teraz w jéj sercu z umarłym... Wspomnienie życia Albina, pełnego poświęceń, sprzyjało rozbudzonéj miłości... było w niém z czego zbudować ideał... bo wszystko aż do zgonu czyniło go bohaterem...
Pół dnia tak spędziła Michalina na ukrytych łzach, wreszcie przypomniała sobie nie mniéj zbolałą pułkownikowę i postanowiła w imię Albina pospieszyć do niéj ze słowem pociechy... ale o liście tym, który miał pozostać tajemnicą na zawsze pomiędzy nią a grobem... nigdy a nigdy nie wspomnieć.
Ubrawszy się na prędce, poszła... Zamiast saméj pułkownikowéj znalazła u niéj Stanisława i rzadkiego, bo nigdy pono nie spotykanego gościa, O. Athanazego. Staruszek tak był przez pobożność zerwał z rodziną, iż nigdy się nie dał dawniéj uprosić, by ją czasem odwiedził.
— Widzicie, mówił, mnichowi to nie potrzebne, zawiązuje to na nowo ściślejsze węzły, które, niestety, potrzeba dla wiekuistego z niebem i Bogiem rozerwać. Was to bawi zobaczyć zakonnika w salonie, a on i grzeszny i smutny powraca do celi.
Gdy Michalina weszła... pułkownikowa siedziała na sofie, O. Athanazy przy niéj w fotelu, jenerał stał u stolika przed nim. Starzec się w niego wpatrywał z ciekawością, z zajęciem, z pragnieniem jakby wciśnięcia się w głąb jego duszy.
Na widok Misi pułkownikowa krzyknęła z radości, roztwierając ramiona... ucieszyła się bowiem szczególniéj tém, że zastała jenerała... i że powoli... może myślała, dzieci się zbliżą do siebie. Wejście Misi przerwało ledwie rozpoczętą rozmowę...
— I ty masz oczy jakby zapłakane! odezwała się pułkownikowa do niéj.
— A! któżby po tym zacnym Albinie nie zapłakał... szczególniéj znając jego życie... I taka śmierć! o mój Boże... w gospodzie... bez przyjaciela, bez swoich, bez słowa pociechy... wśród obcych... kiedy się może serce rwało do tych, co go kochali, których on kochał...
— Dziecko moje, przerwał mnich... wszystko to prawda... chwila śmierci gorzką być mogła... ale dziś on szczęśliwy, jeśli zasłużył. Pamiętajmy o umarłych, ale nie płaczmy nad nimi, tylko nad sobą...
— Mój ojcze, rzekł jenerał cicho — płaczemy, bo nam źle bez nich...
Westchnął; Michalina, która wiedziała, że jenerał w sprawie ocalenia nieboszczyka odmówił pomocy, zdziwiła się mocno, w głosie i mowie jenerała znajdując wyraz prawdziwego uczucia.
Nie śmiała go spytać — ale oczy jéj zadały mu tak wymowne pytanie, iż jenerał, który spotkał to wejrzenie... zrozumiał je...
— Mało znałem Albina — dodał — i byłem w tak nieszczęśliwém położeniu, żem mu raz w życiu nie mógł pomódz, gdy najwięcéj tego pragnąłem. Szczęściem od niego samego otrzymałem rozgrzeszenie, dodał, bo on mnie zrozumiał.
— Jakto? od niego samego? podchwyciła Michalina (gdyż nikt o podróży jenerała nie wiedział), od niego samego??
— Tak jest pani... daję na to słowo uczciwego człowieka, dodał Stanisław, któremu szło o oczyszczenie się — proszę mnie nie pytać, jak... ale to, co mówię, było.
— A kiedyż ty się z nim widziałeś? zapytała pułkownikowa zdziwiona.
Jenerał zamilkł. — Niedawno — rzekł po chwili — nie dawno...
Wszyscy zamilkli. O. Athanazy wciąż badał twarz jenerała. Starzec w celi klasztornéj zapomniał był form światowych i zwyczajów, bo po tém wpatrzeniu wstał — podszedł do jenerała milczący — objął go rękami i uścisnął.
Zdziwił się i p. Stanisław i wszyscy...
— Ściskam w tobie ojca twojego, zawołał zakonnik, przypomniałeś mi go, przemówił do mnie... a ja go tak kochałem... o! prawdziwie jak się brata kochać powinno.
Jenerał, nawykły do hamowania się i milczenia (uczył się tego życie całe), nie mógł wytrzymać, schylił się, pocałował księdza w rękę...
— Nie prawdaż Stasiu, spiesznie począł starzec głosem stłumionym... ten mundur ciebie nie zmienił, serce ci doń nie przyrosło, ty pamiętasz, żeś matki Polki dziecięciem i matki Polski... synem... O! nie! to być nie może, byś zapomniał, iż ojciec twój zmarł na wygnaniu wdowcem, sierotą, nędzarzem...
Popatrzył w oczy jenerałowi, który się mienił. Nałóg skrytości walczył w nim z gwałtowną potrzebą objawienia uczucia... Matka i Michalina patrzały, ze drżeniem śledząc każde twarzy drgnienie..
— Ojcze — odezwał się po namyśle — gdy przyjdzie chwila, w któréj będę mógł pokazać się, kim ja jestem... o! nie powstydzicie się mnie ani wy, ani ojciec i dziadowie. Ale dziś jam... powtarzam to, co stokroć mówiłem matce, jam dla siebie, dla was, dla świata zagadką. Dozwólcie mi nią zostać do uroczystéj godziny...
Nikt nie śmiał się odezwać, słuchano tych wyrazów w głębokiém milczeniu, Misia uczuła bicie serca, głos jenerała wzruszony, boleści pełen, podziałał na nią... Matka się rozpłakała i wyciągnęła doń ręce. Ks. Athanazy błogosławił... i usiadł uspokojony...
— Boję się, rzekł — byś ty mnie źle nie zrozumiał — najgorszym bowiem komentarzem słów moich są wypadki dzisiejsze i one im mogą inne, niżbym pragnął, nadać znaczenie.
— Dziecko moje — ja nie żądam ani od ciebie, ani od nikogo z polskich dzieci, aby ojczyznę gwałtem i podziemnemi knowaniami wskrzeszali... ją należy wyznawać życiem... Stokroć to powtórzę, łatwo dla niéj umrzeć, ale trudno żyć dla niéj. Pęt nie potargamy siłą, ale cnotą, ale pokorą, ale świętością... Bądźmy święci... a Polska odmłodzona wstanie!
— A! ojcze mój! ty to mówić możesz tylko, pędząc życie w celi, ale nam żywym — rzekł jenerał — jakże do tego ideału dojść trudno...
— Nie przeczę... macie przecież wskazówkę w ideale Chrystusowym, rzekł zakonnik. Ale nie w modzie jest wieku w Chrystusie go widzieć... I do mnie do celi mojéj dochodzi szum fali tego wzburzonego oceanu, który się światem nazywa... i ja tę pieśń słyszę ludzkiéj mądrości, która chce z Boga uczynić człowieka... aby się za swą słabość i niedołęztwo nie wstydzić... Wiem ja, że dla was już Chrystus nie jest Bogiem, a jego prawdę znaleźliście w śmieciach przeszłych wieków... wiem, że nauka dzisiejsza innemi drogi idzie do prawdy... ale toć właśnie... pychy ludzkiéj dzieło — złem jest...
Ujrzycie, gdy wszystko wywrócone zostanie, gdy ruiny was otoczą, gdy kościoły obrócicie na warsztaty a ewangielią na archeologiczny zabytek, że wam zabraknie tchu do życia, ochoty... siły...
Ale po cóż ja to mówię, dodał stary, vox clamantis in deserto! Bóg wielki. Do prawdy pozwala iść manowcami... bo i błąkanie się ma dla ludzkości pożytek...
Głos jego, podniesiony zrazu, cichł powoli i skończył się szmerem, wszyscy słuchali poruszeni...
Michalina pierwszy raz zobaczyła jenerała innym, przez szczelinę otwartą zdawało się jéj, że do duszy jego zajrzała i odgadła w niéj tém jaśniejszą stronę, że ukrytą. I ten człowiek miał więc tajemnicę — a co więcéj lepszą od tego, co na pokrycie jéj ułożył... uczuła cześć dla niego. Ale czy się nie omyliła, czy dwuznaczne te słowa... to mówiły, co ona odgadła?
Właśnie jenerał podniósł głowę i zaczynał mówić[4] Michalina, która miała na ustach pytanie — zamilkła.
— Mój ojcze — odezwał się... może być, że po świecie krążą idee, o których mówicie, doleciał mnie nieraz jakby oddźwięk ich daleki... alem ja był długo wśród takiego zamarłego żywiołu, w którym te fale zmarżają. Może temum winien, że ocalała we mnie wiara dziecinna. Ocierając się o ludzi różnych wyznań, różnych kościołów, nie wiem, czym zachował orthodoksyą... alem ocalił wiarę i miłość...
— O mój Stasiu! rzekł mnich, składając ręce — ten co ma wiarę, ma wszystko...
Strzeżcie się tych, co pod pozorem gorliwości potępiają a wyklinają... w imię Chrystusa, który przebaczał i miłował...
I znowu było milczenie... Rozmowa nadto uleciała wysoko, ażeby się na tych wyżynach utrzymać mogła... kobiety słuchały i czekały jeszcze... ale O. Athanazy zamilkł, a jenerał jakby zawstydzony, spuściwszy głowę, zakłopotany szeptał coś do matki...
Misia widocznie była zaintrygowaną panem Stanisławem... Porównywała go z biednym Albinem, tamten zdawał się jéj postacią jeszcze piękniejszy może — ale ten... ten téż nowym był dla niéj. Takim go nie znała... ani się domyślała...
Wymówione nazwisko Michaliny zwróciło O. Athanazego oczy na nią. Albo jéj stary nie widział lub zapomniał...
— To waćpanna jesteś... musisz być krewną pana Władysława? zapytał.
— Stryjeczną siostrą, ale zkądże wy ojcze go znacie? Wszak go nie ma biedaka, musiał się skryć gdzieś, póki burza nie przeminie.
— I o tém wiem, odparł ksiądz, uśmiechając się, bom... (zniżył głos) ukrywał go w pierwszéj chwili niebezpieczeństwa...
— A teraz?
— O! już o nim nic nie wiem! zawołał mnich..
Jenerał mówił z matką i umyślnie zdawał się nie chcieć słyszeć tego urywka rozmowy. Godzina była już dla O. Athanazego spóźnioną, wstał i począł się żegnać. A gdy z kolei przystąpił do jenerała, ponowił uścisk i błogosławieństwo, Stanisław przeprowadził go z salonu...
Dwie kobiety zostały na chwilę same...
— Moja droga mateczko, odezwała się — szybko i żywo Michalina — jakie my biedne jesteśmy! Życie teraźniejsze tak nas jakoś oddziela od najbliższych, że powiedzieć możem, iż ich nie znamy... Biednego, poczciwego Albina ja dopiero dziś znam lepiéj, a... (zawahała się) a waszego jenerała dotąd nic a nic...
— W tém nie ma nic dziwnego, smutnie odpowiedziała pułkownikowa, myślicież, że ja go znam? Ja go przeczuciem odgaduję... Z nim to nie mogło być inaczéj...
Jenerał wszedł nazad...
Na czole jego tego dnia wisiała chmura czarna... widział wypalone oczy Maryi Pawłownéj, zwrócone na siebie i groźnego a smutnego ich wyrazu zapomnieć nie mógł. Przyjazd jéj był dlań straszną groźbą... czuł się może swobodniejszym, dopóki o niéj mógł zapomnieć.
Pod wrażeniem tém roztargniony był, smutny, i draźnił Michalinę swém posępném milczeniem. Szczęściem rozmowa przeszła na Albina, jego życie i śmierć... a jenerał mógł już być tylko słuchaczem...
Tak upłynęła część wieczora... a pod koniec jego Misia potrafiła nareszcie dobyć kilka słów z milczącego jenerała...
Cóż z tego? mówić naówczas o czém inném jak o otaczającém nie było podobna... a zdania jenerała w sprawie kraju niepodobieństwem się było dowiedzieć. Ta tajemnica draźniła Misię.
— No? a jeśli przyjdzie do... wybuchu — cóż pan zrobisz w takim razie? zapytała z dziecinną natarczywością.
— Ja mam nadzieję, że do tego nie przyjdzie — odpowiedział Stanisław.
— Ale gdyby przyszło?
— Czy pani sądzisz, że mógłbym pójść i kazać strzelać lub bić się z jéj i moim bratem??
Odpowiedź nie była wyraźną, ale dawała do myślenia.
— Czy pan szczerze jesteś przekonanym, że wybuchu uniknąć można?
— Gdyby wszyscy wzięli się za ręce i — i nie wstydzili w sprawie Polski bronić porwania do oręża...
— Ale możemyż my przejednać się i żyć w zgodzie z Moskalami?
Na te słowa, rzucone mu w oczy, Stanisław uśmiechnął się.
— Czy nie mogąc żyć w zgodzie, koniecznie jutro bić się potrzeba? zapytał...
Misia ruszyła ramionami.
— Pan jesteś stworzony na dyplomatę.
— A pani na instygatora i sędziego indagacyjnego...
— Przecież nic z pana nie dobyłam — niestety! zawołała Michalina.
— A! droga pani! rzekł biorąc za kapelusz Stanisław — nie badaj pani nigdy głębin duszy człowieka, abyś dobywszy z nich jakiéj poczwary, nie przeraziła się... nie znienawidziła ludzi... Oko twe jasne powinno patrzeć na blask powierzchni... co słońce odbija... na dnie... błoto i... kały!!
Nie dając jéj czasu do odpowiedzi, pocałował w rękę matkę i ją i pospiesznym wyszedł krokiem...


Cisza przed burzą, jeśliście się kiedy jéj przypatrzyli bacznie, tylko dla tego się nazywa tém imieniem pożyczaném, że język dla niéj innego nie ma... Nie jest to cisza... ani spokój... wśród milczenia pozornego słychać podziemne warczenie jakichś sił okiełzanych jeszcze, co się wraz wyrwać mają... głuche prądy przebiegają powietrze, ziemia zdaje się drzeć strwożona; wygładzone wód powierzchnie kołyszą się ruchy niepostrzeżonemi, czuć pod pozorną śmiercią życia zbytek... i jakby skupienie w sobie całéj natury przed straszliwym wybuchem... W ciężkiém ołowianém powietrzu przesuwają się prądy, to zimne jak lód, to gorące jak ukrop, przychodzą nie wiedzieć zkąd i nikną nie wiedzieć gdzie... Kamienie pocą się z trwogi, na liściach występuje jakby krew roślin, które odetchnąć czém nie mają...
Nim się przebudzi wszystko... zdaje się nakazanym, narzuconym snem mimowolnym usypiać, ale wśród niego powieki drżą i serca biją... Wśród tego milczenia pełnego chaotycznych dźwięków stłumionych, zgniecionych, jakby cieniów głosu — oczekiwanie bezlitośne, długie, czas zdaje się wstrzymany — oto już przychodzi grzmot, oto kroczy burza... nie!... burza téż gdzieś uwięzła zmęczoną i śpi... Z trwogi tego oczekiwania konają ludzie... mrą dusze...
Wszystkie burz przedednie są do siebie podobne i wszystkie jutra po burzach. Cisza... kataklizm, ruiny, śmierć a zwątpienie tego, co żywém zostało...
Wybuchami żyje natura... konwulsyami bezsilna miota się ludzkość, przerzucając się z końca w koniec areny, po któréj kroczyć jéj wolno... Zdałoby się, że miejsca ma za mało, a i tego zużytkować nie potrafi... Bije się więźniem po klatce...
Takiém przedburzem był koniec 1862 r. a 1863 początek; na szalach przyszłości ważyły się losy Polski... a Moskale czyhali i patrzyli i drżeli może, aby nie ochłonęła.
Policzkowali ją rękami polskiemi, aby do wściekłości pobudzić... A z łona biednego narodu, co lat trzydzieści jęknąć, zaśpiewać, tchnąć nie mógł, musiała się dobyć rozpaczliwa żądza kupienia chwili swobody choćby wiekiem pokuty... O! ludzie zimnego serca i przerozumnéj głowy nie potępiajcie nigdy szałów, ale płaczcie nad niemi i wyście téż choć sekundę pijanymi byli w życiu, a gdy miliony się spoją i własnym szałem podzielą, kogoż on nie owładnie?
Długo nie chciano wierzyć w Warszawie, ażeby wśród tego rozdrażnienia umysłów, wśród gorączki, któréj symptomata aż nadto jawne były — miano rzucić zarzewie nowe — brankę...
Wieść o niéj chodziła błędna i żaden rozsądniejszy człowiek jéj nie wierzył, bo nikt naówczas nie przypuszczał, ażeby w planach Moskwy leżało przywieść naród do rozpaczy, zmusić go do wybuchu, przyczaić się tygrysem... aby stoczyć ostateczną walkę obrachowaną i mieć jakiś pozór do morderstwa, wywłaszczenia, rozboju, do potwornych prześladowań i znęcania.
Były dnie, że nikt w brankę nie wierzył i inne w których godzinę jéj wskazywano... Znaczenie jéj nikomu tajném być nie mogło — wiedziano, że ona zabierze z kraju co najgorętsze żywioły wcześnie napiętnowane jako ofiary... że porwie się na ludzi najmniéj przygotowanych do poddania się losowi...
W chwili, gdy rozum narodowy cały się wysilał na uspokojenie, na powstrzymanie namiętności, uczuć, pragnień, gdy może poszczęścić się nawet mogło zahamowanie to... brankę dorzucono jak ostatni kielich, aby nie dać opojonym ochłonąć...
Ślepi tylko mogli nie widzieć, że to wypowiedzenie wojny... że to wyzwanie ostateczne do wybuchu...
Właśnie w kołach rządowych pozornie jeszcze ucierano się o wydanie tego ukazu do powstania, który car sam miał podpisać... gdy Arsen Prokopowicz poczuł i postrzegł, że w Warszawie może nie być bezpiecznym, że jest poszlakowanym i śledzonym. Pragnął on bardzo pozostać dłużéj w miejscu, ale niepokój nim owładnął, bo jak wszyscy jemu podobni był tchórzem zuchwałym tylko. Oprócz tego tegoż dnia dowiedział się przez nieopatrzne gawędy dwóch młodych wice-referendarzów, iż branka mogłaby być jeszcze powstrzymaną... gdyż sam w. książę miał być jéj przeciwnym.
Obawa, ażeby tego kroku stanowczego nie zaniechano, i strach o siebie skłonił go do nagłego postanowienia przejechania się do stolicy...
Tegoż wieczora napisał bilet z pożegnaniem do Maryi Pawłownéj, obiecując jéj, że w Petersburgu odkryje owę pieczątkę niedocieczoną a za dni kilka powróci — i nazajutrz rano siadł do wagonu zawinięty w futro tak, aby go nikt nie poznał. W snach, marzeniach, projektach, podżywianych rumem i wódką na każdéj niemal stacyi... dojechał do stolicy... i dostał się niespodzianie do zimnego swego kawalerskiego pomieszkania, w którém zastał na śmierć zapitego sługę i cały dwór swój przewrócony do góry nogami... Podzieliwszy między winowajców przywieziony z sobą zapas policzków, nie zużytkowanych w Warszawie, Arsen Prokopowicz nazajutrz zaraz wziął powóz na cały dzień i pojechał za interesami. Najprzód stawił się u swojego zwierzchnika, któremu zdał szczegółowe raporta o stanie umysłów, ruchu i usposobieniach Królestwa...
Tu starał się okazać wiernym sługą bezmyślnym najłaskawszego rządu, nie zagłębiając się w dalsze jego zamiary... rola jego była zupełnie bierną. Arsen Prokopowicz umiał, jakeśmy widzieli, do każdego zastósować się towarzystwa... Zwierzchnik zimny, sztywny, nie młody biurokrata staréj szkoły słuchał go, klasycznie nie okazując po sobie żadnego wrażenia, nie pochwalając nic, nie niecierpliwiąc się... Arsen téż głęboko w bezdenne głębie ministeryalnéj duszy nie zaglądał, z góry przekonanym będąc, że tam znajdzie pustki... Wizyta i raport był dla formy... tylko...
Dla Rosyi jak dla Polski była to chwila ważna przesilenia, która miała zmusić rząd do rzucenia się o pomoc do narodu, do żywiołów nowych... gotowych skorzystać z uczynionych im ustępstw...
Spisek był nie w Polsce ale w Petersburgu na władzę absolutną i udał się doskonale kosztem Polski... Średnia klasa, dziennikarze, pewna część biurokracyi, niektóre uniwersytety, kupieccy synowie wykształceńsi, wszystko co poczuło trochę światła, co się odurzyło nauką połowiczną, nie strawioną... co nienawidziło szlachty, co w gruncie absolutyzm cierpieć chciało tylko z warunkiem, aby się oparł na demokratycznéj podstawie... czekało, wypatrywało chwili.
To wielkie stronnictwo, nie zorganizowane ale czujące swe siły i bezsilność rządową, wypatrywało chwili, nie namawiając się wiedziało, że na zawołanie stanie...
Tryumfu téj partyi, która się dopuściła okrucieństw i dzikości niesłychanych, która inaugurowała swe przyjście do życia i czynu wyparciem się wszelkiéj uczciwości i szlachetniejszych instynktów — sławić trudno, ale zaprzeczyć niepodobna, że krok ku swobodzie posunąć się umiano.
Dla Moskala nasza rewolucya, nasze losy są epizodem mniejszego znaczenia w obec tego, co dokonano, zużytkowując niedolę naszę.
To stronnictwo nie mogło się składać z innych pierwiastków jak ze skrajnych i rewolucyjnych w zasadzie.
Na inny materyał taki kraj jak Rosya pół dziki, ledwie powierzchowną cywilizacyą pociągnięty — zdobyć się nie mógł.
Ale nie ludzie tworzą historyą, tylko prawa, które ludzkością rządzą. Gdy wybije godzina maleńki Marchołt przegada i zwycięży Salomona... a Dawidek kamyczkiem zabije Goliata...
W chwili gdy w Polsce wybuchnąć miała rewolucya, w Rosyi to stronnictwo, które z niéj korzystać się gotowało, już się nieznacznie skupiało i zbliżało... widziało ono dobrze, co się gotuje i jak szczęśliwie składają się okoliczności.
Arsen Prokopowicz, który na przypadek niepowodzenia byłby imiona owych patryotów zaniósł trzeciemu oddziałowi — sercem wszakże był z nimi i najlepiéj się rozumiał z ludźmi tych przekonań...
Odbywszy więc urzędową prezentacyą i oddawszy uszanowanie zwierzchnikowi, który wysłuchał z powagą raportu... z czystém sumieniem pojechał Arsen do jednéj z głów widomych rządu przyszłości... oczekujących tylko, by zabrakło środków i sił... z ofiarą własnych.
Wysoki urzędnik — którego nazwiemy Symeonem Agatonowiczem — zajmował naówczas stanowisko ważne w jedném z ministeryów, ale nie pokaźne.
W każdym z departamentów w Rosyi jest taki człowieczek niewidoczny, który za wszystkich robi, pracuje, zdolnością innych przechodzi... powoli a cicho dorabia się fortuny, ale przed panem ministrem, któryby bez niego rady sobie nie dał, stoi w jak najpokorniejszéj postawie, kieruje nim tak, by jemu się zdało, że on wszystko robi, szydzi z jego nieudolności, trzęsie ludźmi i sprawami... i tylko wtajemniczeni o nim wiedzą.
Czasem dla niepoznaki nawet minister łaje go publicznie... co on przyjmuje z pokorą a w przedpokoju się śmieje ze starego bałwana.
Symeon Agatonowicz, syn duchownego z permskiéj gubernii, o czém nie rad był, żeby wiedziano, i czasem nawet mówił o sobie jako o szlachcicu, był w sile wieku; wyglądał jak powinien urzędnik, brody ni wąsów nie nosił, twarz wygoloną miał gładko, na małych oczkach złote okulary... twarz koloru żółto zielonawego nie okazywała wyraźnego charakteru, oprócz może zimnéj obłudy... którą nawet w grzeczności jego czuć było można.
Dosłużył się rzeczywistego radzcy stanu powoli, miał gwiazdę Anny, zajmował stanowisko bardzo ważne, ale, od dawna mogąc przejść na wyższe, nie okazywał ku temu najmniejszéj ochoty.
Jak wszyscy wychodzący ze stanu duchownego Symeon Agatonowicz należał do najzawziętszych demokratów w duszy, chociaż się z tém nie popisywał; szlachty nienawidził i podzielał wszystkie swego stanu i partyi przekonania o wielkich Rosyi przeznaczeniach, o zasobach słowiańsko-moskiewskiéj cywilizacyi, która miała w danym czasie odrodzić zgniłą i strupieszałą Europę.
Symeon Agatonowicz znał całą nicość tych ludzi, którym się kłaniał i pozornie ich szanował; wiedział doskonale, że gdy przyjdzie chwila walki a niebezpieczeństwa bez niego i jemu podobnych się nie obejdą... i ustępstwa im zrobić będą musieli, z których oni skorzystają.
Właśnie téj chwili oczekiwano teraz. Arsen dobrze wiedział, gdzie i kiedy na pewno zastanie Symeona i rozmówić się z nim będzie mógł swobodnie. Miał do wyboru pójść do departamentu i tam w biurze samém się naradzić lub u pani Agaty Piotrownéj, ulubienicy Symeona, którą znał dobrze i któréj był miłym gościem, uchodząc tu za bardzo salonowego człowieka. Zdało mu się bezpieczniejszém wszakże zastukać do biura... Kancelista zaniósł jego bilet i, jak się spodziewał, przyjęto go natychmiast.
Myliłby się, ktoby sądził, że ci panowie, których przekonania były zgodne, zostawali w zupełném porozumieniu i działali wspólnie — nigdy oni nie powiedzieli sobie, do czego dążyli... co zamierzali, ale jeden z nich na drugiego rachował. W godzinach stanowczych dzieje się tak z ludźmi wszędzie... Ten sam fenomen któryśmy widzieli w ulicach Warszawy, na inny sposób tu się objawiał... Spisek był w powietrzu.
Arsen wchodząc zastał radzcę w progu z twarzą widocznie radosną i zaciekawioną, wyglądającego obiecanego gościa... Symeon Agatonowicz miał pióro za uchem, vice-mundur zapięty i gwiazdę u boku jako urzędnik, mogący być co chwilę powołany do pana ministra lub nawet wyżéj...
— No! a wy tu znowu... Arsen Prokopowicz! zkądże? z Warszawy? co za wieści nam przynosicie, siadajcie bez ceremonii, proszę. Dawno was nie było? Co się święci?
Przybyły zbierać się zdawał myśli, uśmiechał, ramionami ruszał.
— Nie przyjechałbym, rzekł cicho, gdyby nie było ważnych pobudek... Nawet na chwilę teraz żal opuścić Warszawę, taka to ciekawa rzecz patrzeć na wrący ludzki kipiątek.
— Wre! wre! śmiejąc się rzekł radzca... Ognia margrabia podkłada, cha! cha!
— No — tak — ale któż wie, gotowi wszystko popsuć, gdy się zlękną — mówił Arsen... coś już słabną... Czy rekrutacya postanowiona?
— Stanowczo jeszcze nie — rzekł zniżając głos radzca — są i tu różne przekonania i z saméj Warszawy płyną przeciwne prądy... jedni uważają to za konieczność, drudzy za niebezpieczeństwo... Ukaz był podpisany... i wstrzymany.
— Wstrzymany! — odezwał się Arsen — niech Bóg uchowa, by go miano powstrzymać... nic nie będzie... Ludzie miękną... trzeba bić żelazo, póki gorące...
— Myślicie, że po ukazie buchnie? wpatrując się w niego spytał Symeon.
— Niezawodnie... zresztą gdyby się wahano... przecież są na to sposoby... a bądź co bądź, wy Symeonie Agatonowiczu rozumiecie mnie — dodał — trzeba żeby raz buchło...
Na co ja to wam mam mówić, że na tém my wszyscy największe pokładamy nadzieje. Po rewolucyi 1830 roku odebrano konstytucyą i skonfiskowano połowę dóbr... teraz trzeba Polskę podzielić na gubernie i wielkorządztwa, majątki zabrać wszystkie i zrobić z niéj Ruś prawosławną... a nam urzędnikom biedakom dać się pożywić...
— To są pomniejsze względy — rzekł Symeon tajemniczo — ale inne téż za tém przemawiają.
Spojrzeli po sobie.
— Wy mnie rozumiecie, mówił po cichu radzca, odprowadzając go w głąb pokoju — tu idzie o zwycięztwo narodu rosyjskiego...
— Tak! tak! Symeonie Agatonowiczu! bo któż narodem jeśli nie my? Czy ta zgniła szlachta głupia, tatary, gruzińcy, przechrzcone Polaki, wyprane Niemcy, wybielone Szwedy, swołocz z całego świata, co nami przez wieki rządziła?
— Ale żebyż choć rozumnie! ba...
Rosya sama opatrznością Bożą rosła, bo oni jéj nic przyczynić nie mogli, wszystko to pasło się krwią ludu, miliony trwoniło za granicą, cywilizowało po zachodniemu, a plugastwa nanosiło nam do domu. A dziś to już trupy... zgnilizna... ani kropli rozumu, ani odrobiny siły... Przyjdzie bieda, weźmiemy ich za łeb i dla tego trzeba, żeby ona przyszła... Polska nam nic nie zrobi, chyba największą łaskę, że z jéj pomocą my przyjdziemy do władzy...
— Ale czy przyjdziemy tylko? spytał Arsen.
— A któż z nich do czego zdolny? odrzekł radzca, pokaż mi jednego, któryby albo umiał co oprócz nudzić siebie i drugich lub miał do pracy ochotę? Wszystko to stare rozpustniki... którzy, aby nie mieć kłopotu, lice nam oddadzą....
— A będziemy my mieli ludzi?
Radzca się uśmiechnął — Znajdą się, rzekł. Polakami posługiwaliśmy się nieraz na Kaukazie, Niemcami, jeśli będzie trzeba, posłużymy się w Polsce, a naostatku Polaków znowu poszczujemy na Niemców... My téż między sobą dobierzemy trochę ludzi...
Trzeba ocalić Rosyą i cara — dodał... Nie patrz wielkiemi oczyma. Car nam potrzebny... to majestat narodu widomy a pójdzie z nami, gdzie zechcemy, bo my od niego konstytucyi nie żądamy — on zaś tylko jéj się lęka... Zostawimy go carem i samorządzcą... tylko za niego my rządzić będziemy... Ale żeby to wszystko przyszło do skutku, trzeba...
Arsen dokończył.
— No! trzeba rewolucyi w Polsce i będzie — i będzie, ale ukaz wysłać...
Poczęli szeptać między sobą tak cicho, jakby się ścian lękali. Arsen opowiadał i śmiał się, radzca ręce zacierał i oczki mu błyskały.
— Wszyscy się pobiorą, rzekł w końcu — nie ma prawie jednego z nich, żeby nie spiskował — wyjąwszy może arystokracyą, która — czy jéj jest czy nie ma wszystko jedno — bo ta tylko na kamerherów się zda do noszenia kluczów z tyłu...
Zbliżył się powoli szepcząc znowu Symeon Agatonowicz ku biurku swemu.
— Znasz Stefana Aleksandrowicza, tego rozumnego Polaczka, co nam się tu tak mądrze wkręcił, awansował tak prędko... bestya pracowita i zdatna... a taki był oddany nam, taki wierny!! No — co ty powiesz... ja go w ręku już mam... tylko trzymam na sznurku, żeby za jednym razem złowić ich więcéj... Złapałem jego list... on pierwszy spiskowy!
— Kto? Stefan Aleksandrowicz... naczelnik biura w ministerstwie!
— Oni wszyscy tacy! Ich obwieszaj krzyżami, obdaruj rangami, obszyj złotem... nic nie pomoże, jak tam nad Wisłą zakipi, będą wszyscy ze swymi, taka ich natura...
— Ale on! Stefan Aleksandrowicz!
— No! to patrz! patrz sam!
Radzca otworzył biurko, znalazł w nim skrytkę, ze skrytki dobył pugilares a z niego naostatek list w kopercie. Ale nim go miał czas otworzyć, Arsen Prokopowicz rzucił okiem na pieczątkę i nagle wychwycił z rąk radzcy, który się mocno zdziwił tą nieprzyzwoitością. Wpatrując się w pieczątkę, pobiegł do okna przybyły i krzyknął zdziwiony.
— Taż sama!!

Grand’amor gran dolor...

Na miłość Bożą, czyja to pieczątka??
— A czyjaż ma być! uśmiechnął się radzca — ja ją dawno znam... Stefana Aleksandrowicza!
— Stefana Aleksandrowicza!!
I Arsen osłupiały ze zdziwienia położył list, nie patrząc we środek...
— Przeczytajże, zobacz — przerwał radzca...
— Zaraz! zaraz! ale to się cudownie składa! krzyknął nadto nawet głośno Arsen... ja téj pieczątki po całym Petersburgu szukałem... o! ja głupi... to więc była pieczątka Stefana Aleksandrowicza! dobrze wiedzieć...
— Ale z jakiegoż powodu? co? jak? wytłómaczcie mi się...
— Długa historya — rzekł powoli Arsen... osobliwsza historya... cudowna!! Nie dosyć, że wy macie dowód na Stefana Aleksandrowicza, ale ja, zyskuję ślad... że Stanisław Karłowicz był z nim w podejrzanych stósunkach...
— Dotąd nie rozumiem nic — odezwał się urażony nieco radzca.
— Przepraszam, uniosłem się — ale posłuchajcie tylko. Wiecie o romansie Maryi Pawłownéj z Polakiem? No? otóż, gdy ja wyrobiłem mu to, ażeby go do Królestwa wysłali... bo tam on musi zginąć... w chwili pożegnania przyjechała do niego jenerałowa, nie zastała go w domu... ale na podłodze kopertę od listu... Babie w głowie była zazdrość... wyobraziła sobie, że ją zdradza Stanisław Karłowicz... napadła go wściekła... Nie mógł się jéj naturalnie wytłómaczyć... boby musiał przyznać się do stósunków ze Stefanem Aleksandrowiczem... wolał babę rozgniewać niż spisek wydać... bo on w spisku! on także! Mnie Marya Pawłowna kazała po Petersburgu szukać téj, co ów list pisała, z pieczątką chodziłem po wszystkich rzeźbiarzach... I jam był tak głupi, żem kobiety szukał... ale to charakter ten sam... to on pisał... Oba wpatrzyli się w list... który Arsen po cichu odczytał ciekawie...
— Tylko Maryi Pawłownie prawdy nie powiem, odezwał się uśmiechając Arsen... o! nie! gdyby się dowiedziała, że kobiety nie było żadnéj w téj sprawie, jenerałby łaski odzyskał... Baba jeszcze szaleje za nim... a ja...
— Wyście na nią parol zagięli? spytał uśmiechając się z rodzajem politowania Symeon Agatonowicz...
— I będę ją miał! dodał Arsen.
— I przeklniesz tę godzinę, kiedy tego szczęścia dostąpisz — odezwał się radzca po cichu... To nie dla nas ta zwierzyna... Zdaje ci się, że ty ją mieć będziesz? ej! Arsenie Prokopowiczu, bodajżeby ona ciebie nie wzięła, a wziąwszy... pożegnaj się bracie ze swobodą, humorem i wesołością. Będzie tobą wycierać jak ścierką...
Arsen zadumał się.
— Bogata, rzekł — i tak arystokratyczna.
— Zachciało ci się białego kąska! ej! rozśmiał się radzca — ale ochota gorzéj niewoli, na to lekarstwa trudno...
— Zmiłujcie się, o tém, cośmy mówili, cicho — dodał Arsen... Gdyby w jakikolwiek sposób dowiedziała się Marya Pawłowna, że jenerał spiskował a nie romansował... wszystkoby przepadło... onaby go z piekła wyrwała... a tak ona go w piekło potrąci.
— Ale jak wy nie chcieliście wierzyć w Stefana Aleksandrowicza, tak ja nie radbym w to, że jenerał mógł spiskować. Tobie się śni...
— No! no! ja co wiem to wiem i dojdę po nici do kłębka — zostawcie to mnie...
Tak się skończyła rozmowa, a raczéj pierwszéj akt tylko, wkrótce bowiem oznajmiono drugiego i trzeciego gościa, przed któremi radzca ledwie miał czas schować list do kryjówki. Wszyscy ci panowie przychodzili z biur na wieść o przyjedzie Arsena z jedną żądzą dowiedzenia się, co się działo w Polsce i wszyscy zdali się należeć do tych, co niecierpliwie wyczekiwali wybuchu. Otoczyli kołem przybyłego, dopytując z największą ciekawością o wypadki.
Z ust ich prawie jednostajne dobywało się pytanie. Będzieli co z tego? czy nie będzie?
Nie taili się z obawą, aby uchowaj Boże wszystko się nie skończyło na represyi i uciszeniu. Niektórzy złośliwie z gniewem odzywali się o w. księciu, o chrzcie Wacława... posądzając go, że gotów dla siebie ująć Polaków i nadziejami ich ukołysać. Ale trwoga ta była spóźniona, bo stronnictwo czynu zapobiegło, ażeby w. książę nie śmiał nic przeciwko planom jego przedsiębrać. Miało ono swoich nawet w jego przedpokoju i kancelaryi...
Opowiadanie Arsena uspokoiło zresztą bojaźliwszych... gdyż za jedyny warunek do wybuchu stawił on brankę... a w Petersburgu mimo wahania się na ten krok ostateczny zdecydować było łatwo...
Podjęły się tego różne figury podrzędne na pozór a znaczące wiele w istocie, umiejące posługiwać się takiemi sprężynami i środkami, które im tylko dostępne były.
Arsen w ich ręce złożył losy przyszłości... dosyć było tego hasła i świadomości następstw ażeby się gorliwie wzięto do czynu...
Nie minął wieczór a tajemnicza kartka oznajmiła głównemu robotnikowi, iż wysłanie ukazu stanowczo zdecydowane zostało.


Od dnia żałobnego nabożeństwa za Albina pułkownikowa była chorą. Sprowadzało to do niéj częściéj jeszcze Michalinę i syna. Dwie te istoty, które w sercu swém tak połączyć pragnęła biedna matka, spotykały się tu, z ciekawością poglądając na siebie. Dla jenerała, nawykłego do petersburgskich salonów i kobiet, Michalina była wyjątkową, dziwną, zajmującą jako coś niezwykłego; dla niéj ów żołnierz zamknięty, pozornie chłodny, z którego ust czasem dobywało się słowo promieniste, gorące, jakby mimowolnie, był także przedmiotem do badania ciekawym. Misia czuła doń pewne uprzedzenie za matkę, za Albina, za Polskę i — może trochę za siebie. Zajęta była pogrzebionym swym ideałem, a pomimo to nęcił ją ten człowiek widocznie nieszczęśliwy, cierpiący z godnością i w milczeniu. Z jego twarzy czytać było łatwo, że kryje w łonie ranę niejednę i pokrywa ją obojętnym niby uśmiechem. Tajemnica czyniła go dla Misi niecierpliwiącym razem — i miłym prawie. Ale z jednéj i drugiéj strony téj czułości, któréj tak wyglądała pułkownikowa, najmniejszéj nie było oznaki; schodzili się obojętnie, rozstawali bez żalu. Czasem rozmowa stawała się żywszą, ocierała się prawie o te głębie, w których lęgną się uczucia i rodzą myśli, a jednak nigdy nie stała się zupełnie otwartą. Dla Michaliny cień téj kobiety któréj domyśliła się raczéj niż widziała ją na dworcu kolei, stał zawsze pomiędzy jenerałem a nią. Wychowana w zasadach surowych, w pojęciach staropolskich o świętości węzłów rodzinnych i małżeńskich, nie mogła darować Stanisławowi jego zbrodni — potajemnych jakichś zakazanych miłostek; nie rozumiała jego położenia i przerażoną była jego przeszłém postępowaniem...
Nawet w pojęciach o sprawie polskiéj, ilekroć przyszło jéj dotknąć, jenerał był dla niéj niezrozumiałym także chwytała go za słowo gorące, wyrywały mu się prawdziwie polskie uczucia z piersi wezbranéj, ale gdy o teraźniejszości mówili, jenerał zdawał się Michalinie ostygłym, zacofanym. Wszystkie kobiety żyły wówczas tak podnieconém uczuciem, że im mało kto mógł niém dorównać. Misi, jak innym, zdawało się powstanie nieuchronném. Jenerał mówił o niém ze wstrętem; jako o nieszczęściu, którego uniknąć należało. Misia znajdowała go zbyt przejętym wielkością Moskwy, jéj siłą, przeceniającym nazbyt tę potęgę a lekceważącym ducha narodu... Na myśl jéj nigdy nie przyszło nawet, aby ten twardy, sztywny Moskal, jak ona go sobie po cichu w chwilach złego humoru nazywała, mógł w czémkolwiek do ówczesnych robót należeć.
Jednego wieczora, gdy się najmniéj przybycia jenerała spodziewano, gdyż już był raz przed obiadem, po głosie w przedpokoju poznała go pułkownikowa siedząca z Michaliną. Obie panie zdziwiły się mocno, że przychodził w niezwykłéj godzinie, ale więcéj jeszcze zastanowiła je, gdy wszedł, twarz blada, usta drżące i pomięszanie widoczne. Padł na krzesło milczący, trąc czoło i rzekł do Michaliny:
— A! jak to dobrze, żem ja tu panią spotkał, właśnie się tego nie śmiałem spodziewać.
Matka spojrzała nań, a Misia podnosząc się spytała:
— Ale na cóż ja panu przydać się mogę?
Jenerał milczał chwilę, się wahał — począł chodzić po pokoju, rozpiął mundur, był widocznie tak podniecony, tak niespokojny, że mówić nie mógł. Michalina oczyma go ścigała.
— Co panu jest?
— Stanisławie, i ja widzę, żeś nie swój; czy się co stało?
— Dotąd nic, zawołał stłumionym głosem Stanisław, stając blisko Michaliny — ale wkrótce stanie się nieszczęście wielkie! Branka jest postanowioną, dziś w nocy rozpoczną ją... Na miłość Bożą! panno Michalino, pani co masz stósunki... ostrzeż, każ oznajmić natychmiast, niech ucieka kto może! niech przetrwają bohatersko tę chwilę! niech się nie dopuszczą szaleństwa.
Załamał ręce, łzy kręciły mu się w oczach, Michalina uczuła się poruszoną.
— To hasło do powstania! zawołała.
— Tak jest! na to może rachują nieprzyjaciele, rzekł z przyciskiem... na miłość Bożą... mów pani komu możesz... cierpliwości... wytrwania... a ci, co przeczuwają, że mogą być wzięci, niech uciekają.
Po chwili dodał.
— Nie potrzebuję prosić pani, ażebyś nie powtórzyła zkąd masz wiadomość..
Trzeba nieszczęśliwych ocalić.
Michalina ruszyła się, jakby natychmiast wybiedz chciała, pułkownikowa radaby ją była zatrzymać, ale się nie godziło. Jenerał pędził ją oczyma.
— Jedź, pani, idź, mów, proś — dodał — niech spokojnie to zniosą...
Mówił o spokoju, ale sam drżał i był znękany, upadł na krzesło. Michalina nigdy go jeszcze tak poruszonym nie widziała, przejednała się z nim nieco.
— Jadę, zawołała, powiem komu potrzeba... ale czy moje słowo będzie co warte... a! trudno się spodziewać...
— Zrób pani co możesz — Bóg resztę...
Pułkownikowa drżąca się podniosła na kanapie i ona pojmowała, jakie w téj chwili wrażenie branka miała uczynić..
Misia od progu przypomniawszy sobie, że się z nią nie pożegnała, wróciła uścisnąć ją, rzuciła okiem na jenerała i wybiegając szepnęła:
— Jeźli będę mogła, powrócę — ale nie wiem.
Matka i syn zostali sami, w głuchém milczeniu..
— Mój Stasiu — odezwała się pułkownikowa, dotykając ręką głęboko zadumanego syna — powiedz mi, powiedz, jak to wszystko się skończy..
— A! to jeden Bóg tylko wiedzieć może — rzekł jenerał — ja mam przeczucia straszne, ja widzę wszystko czarno.. Lepiéj może od innych na nieszczęście znam tych, z którymi mamy do czynienia; widzę jak na dłoni, do czego nas ciągną, a inni tego zobaczyć nie chcą lub nie mogą — lub w ostatku widzą i spodziewają się być chytrzejszymi i zręczniejszymi nad nich....
— I cóż ty poczniesz w tém położenia? drżącym głosem spytała matka.
Stanisław ujął jéj dłoń, pocałował ją z synowskiém uczuciem, ale nie odpowiedział nic...
Poszedł do okna i patrzał długo w ciemność.
— Straszna noc! zawołał stłumionym głosem... jedna z tych, w których się rozstrzygają losy tysiąca ludzi.. i kilku pokoleń..
Brał za kapelusz i rzucał go znowu, siadał i wstawał, jakby nie wiedział, co począć z sobą... Naostatek pożegnał matkę, nie mogąc mówić prawie i wyszedł krokiem powolnym..
W istocie noc to była, w któréj tyle się odegrało scen tragicznych, okropnych, z barbarzyńskićm szyderstwem spełnionych z jednéj strony, z drugiéj zniesionych tak heroicznie, iż wszelkie serce nie odrętwione zatrutą polityką, pękłoby przed ich obrazem...
Ranek wstał na łzy i szał gorączkowy. Miasto przedstawiało widok wcale nowy, nawet na pierwsze wejrzenie; — wrzało w niém głucho czémś straszném jak śmierć... Postacie wylękłe, blade, pospiesznemi kroki przesuwały się przez ulice i nikły.. Ludzie się witali oczyma czerwonemi od łez, mieniali słowa i biegli w strony różne; kościoły były pełne.. upadłych na kolana kobiet i osłupiałéj młodzieży, która stawała, patrzała w ołtarz i zdawała się wyzywać pomsty Boga...
W miarę jak dzień rósł, rosło rozgorączkowanie dziwne... ruch w ulicach był ogromny, nieustający.. tu i owdzie ukazały się mimo pilności straży poprzylepiane plakaty, jedne roznamiętnione bólem, drugie zaklinające o cierpliwość i hart duszy..
Zdaje się, że ten stan miasta — tak nauczający dla najmniéj wprawnego oka — albo był źle zrozumianym, lub uznanym za niedość jeszcze groźnym, gdy na tę rozdartą ranę rzucono jeszcze szyderstwo urzędowego ogłoszenia o brance, którą kraj miał powitać niemal jak dobrodziejstwo!!
Wrażenie téj szatańskićéj ironii, urągającéj się rozpaczy, było straszniejsze jeszcze może niż saméj branki... ono w istocie zdecydowało o wybuchu.. Była to iskra przyłożona do prochów. Nie było już siły, zaklęcia, któreby powstrzymać mogło porwanie się do broni albo raczéj do pięści, bo broni nie było wcale..
Następnego dnia po tém szyderstwie i policzku jenerał wieczorem znowu przyszedł do matki.
Michalina nie widziała go od tego dnia, gdy jéj dał owo zlecenie i znalazła jeszcze bardziéj zmienionym. Już nie niecierpliwość ale chłodne zwątpienie i rozpacz nim zawładły. Słowa nie podobna się było z niego dopytać. Wszedł, usiadł, patrzał na matkę, zdając się nie słyszeć i nie wiedzieć, co się w koło niego działo.
Już tego ranka pełne były kościoły młodzieży, która wychodziła do lasów... całe gromady szły do ołtarzów przyjąć wijatyk na drogę, która do śmierci prowadziła... Po całym kraju drżenie przebiegło... Moskwa nie chciała widzieć nic... nie wiedziała o niczém, lekceważono sobie pęknięcie tego wrzodu...
Misia wpatrzyła się w posępną twarz tego człowieka, który był dla niéj i dziś jeszcze zagadką — i ulitowała się sercu tak strasznie uciśnionemu, które się wylać nawet przed rodzoną matką nie śmiało.
Matka zarzucała go pytaniami, odpowiadał na nie lakonicznie...
— Cóż się dzieje w mieście?
— Nic nie wiem... nic nie rozumiem...
Misia dodała...
— Sceny okropne, wrzenie straszliwe... młodzież już poszła, już idzie.
Jenerał spojrzał na nią.
— Czemu jéj nie powstrzymacie? spytał.
— A któżby to dziś potrafił? zawołała Misia.
— Tak — chyba cud! westchnął Stanisław.
— Nie mieliście wieści z prowincyi?...
— Cóż ja wiem? począł spuszczając wzrok; słyszę, nie chcę wierzyć...
— Ależ przecie nie może przyjść do nierozważnego wybuchu z gołemi rękami, przerwała pułkownikowa — wszyscy wiemy, że broni nie ma...
— Pójdą z kijmi, rzekł jenerał, jest fatalizm a raczéj... jest nikczemna rachuba, na którą my poczciwi i łatwowierni zawsze brać się dajemy...
Lice mu się zarumieniło, wstał, oczy miał pałające...
— Ale jeśli to nieuchronném, jeśli to walka o śmierć i życie...
Mówiąc to spojrzał na Michalinę i zamilkł nagle... Misia się obraziła.
— Ale dokończże jenerale, coś chciał mówić, przecie ja szpiegiem nie jestem.
On już ostygł i oprzytomniał — postrzegł się, że wybuchnął niepotrzebnie i rzekł głosem błagającym litości.
— A! pani! czyż się to godzi, byś, widząc, co się ze mną dzieje, tyś jeszcze dodawała mi bolu... Mam go dosyć!? Sam nie wiem, co on mówi przezemnie.
— Nie wiem i ja — zaczęła żywo Misia... ani o uczuciu pańskiém, ani o cierpieniu, bo pan ze mną (poprawiła się) z nami tak zwykle jesteś zamkniętym...
— Przebacz pani, przerwał jenerał — ale są widoki straszne, na które waszych oczów naprowadzać się nie godzi... Nie żądaj do zakrwawionéj zajrzeć duszy...
— Czyżbyśmy jéj ulżeć co nie mogli?
— Nie ma siły na ziemi, coby ten ból ukoiła, rzekł jenerał — gdyby on płynął ze źródła innego... może... ale gdy wieszczym wzrokiem widzi ktoś przyszłość — nie swoję — milionów ludzi... może skonać w męczarni czując się bezsilnym...
— Mój Stasiu! uspokójże się... zawołała matka, ty wszystko widzisz zbyt czarno...
— Daj Boże! wstrzymując się rzekł jenerał — ale widzenia takiego nikt panem nie jest — ono przychodzi z góry...
Zamilkli — Misia z rozdrażnioną przypatrywała mu się ciekawością. Przypisywała ten pesymizm jenerała jego wychowaniu moskiewskiemu... ją to radowało, co jego do rozpaczy wiodło. Ten ranny widok rozrzewniający młodzieży, idącéj od ołtarza do lasu, unosił ją... ten heroizm zdawał się jéj niezwyciężonym.
— A! mój jenerale, odezwała się po chwili — ja po kobiecemu to widzę a raczéj sercem tylko odczuwam, ale mnie w tém wszystkiém nic tak nie przeraża... Dla czegożby samego wyroku niebios nie miał przejednać widok takiego bohaterstwa!...
— Wyroki niebios, pani, są dla nas i pozostaną na zawsze — zagadką — odrzekł jenerał — a właśnie wspaniałość widoku tego rodzi ból, bo cały ten heroizm rzuconym będzie w przepaść i straconym...
— Dla czego? Któż śmie przesądzać, czego Bóg nie osądził jeszcze... odparła gorąco Michalina.
— Prawda pani — odezwał się smutnie Stanisław... przyszłości nie wie nikt, ale się czasem czuje ją...
Rozmowę przerwał hałas w przedpokoju, wywołano pannę Michalinę, która pobiegła prędko i wróciła blada, we łzach z kartką w ręku...
Pułkownikowa i syn jéj pobiegli naprzeciw, przeczuwając coś złego...
Misia drzała... nie śmiała mówić. Wejrzenie, które rzuciła na jenerała, obraziło go tak jak przed chwilą przerwane słowa jego Michalinę.
— Nie miejże pani mnie za szpiega znowu, ale za przyjaciela! wybuchnął... — cokolwiekbądź się stało, mów pani otwarcie, daję słowo żołnierskie, że odemnie...
— Ale ja nie potrzebuję słowa!... zaczęła Michalina... mnie także ból mówić nie dał tylko... Poszukując do branki młodzieży, wykryto przechowującego się Władka, Władek jest wzięty, uwięziony... Bóg wie, jaki go los czeka?
— Gdzie uwięziony? czy wiedzą, kto on jest? podchwycił jenerał.
— Nie wiedzą jeszcze prawdziwego nazwiska i ma być dotąd na ratuszu...
— Kiedy go wzięto? gdzie? pod jakiém imieniem? począł pytać jenerał, ja muszę wiedzieć to wszystko...
— Zabrano go u kowala na Pradze, u którego się ukrywał — odpowiedziała Misia drżącym głosem — podał się za jakiegoś wieśniaka od Białéj... Wymienił wioskę znajomą...
Spojrzała z za łez na jenerała...
— Uspokój się pani, rzekł chwytając ją za rękę... idę natychmiast, Władysław będzie wolnym... ale zaklinam panią, zamiast do lasu... niech za granicę natychmiast ucieka...
Michalina nic nie odpowiedziała i jenerał téż nie czekał na odpowiedź, ucałował rękę matki, uścisnął dłoń jéj i wyszedł...
Dwie kobiety poczęły płakać razem. — Całą noc w obu przyjaznych domach spędzono w trwodze o Władysława... Ranek nadszedł, żadnéj jeszcze nie było wiadomości; Michalina siedziała przy ojcu i stryju, dokąd téż i pułkownikowa, choć słaba jeszcze, przewieść się rozkazała. Salon ten przedstawiał jakby zebranych na pogrzeb nieszczęśliwych ludzi, którym już łez zabrakło. Siedzieli, drżąc na każdy stukot, na każde drzwi skrzypnięcie, aby im ono coś rozpaczliwego nie przyniosło. Nikt odezwać się nie śmiał, żeby słowem nieopatrzném wszystkich bólu nie powiększyć.
Około południa zaturkotał powóz, Michalina, która jeszcze z nich wszystkich najwięcéj miała siły i przytomności, wyjrzała i poznała ekwipaż jenerała, ale nie powiedziała nic, bo się nie spodziewała nic dobrego...
Nagle otworzyły się drzwi i wepchnięty przez jenerała do salonu, w siermiędze chłopskiéj, blady, wynędzniały ukazał się Władek. Ojciec, stryj, siostra, pułkownikowa rzucili się ku niemu z krzykiem radości. Jenerał został przy progu. Dopiero gdy pierwszy ten wybuch minął, postrzeżono go i stary ojciec milcząco przyszedł go uścisnąć. Władek mimo hartu duszy był osłabiony... pilno Misia zakrzątnęła się około niego.
Po pierwszych słowach kilku, pytaniach i krótkich odpowiedziach, jenerał, któremu wszyscy dziękowali jak zbawcy, przybliżył się do kółka rodziny.
— Panie, rzekł do ojca — cudem prawie udało mi się wyrwać pana Władysława. Jak? o to mnie nie pytajcie, sam nie wiem teraz, jakich użyłem środków... jest wolny. Pozwólcie, ażebym małéj téj posługi, która w setnéj części nie wypłaci tego długu, jaki u was zaciągnąłem za stałą przyjaźń dla mojéj matki — bym posługi téj dopełnił jeszcze... pomagając panu Władysławowi do wyjazdu natychmiastowego za granicę.
Ojciec znowu począł ściskać jenerała, Władek spojrzał nań zarumieniony.
— Daj mi pan słowo, że wyjedziesz — rzekł Stanisław.
Władek wstał i zbliżył się ku niemu.
— Panie Stanisławie, rzekł, teraz mi cię wolno nazywać tém imieniem... panie Stanisławie, nie żądaj tego po mnie.
— Jak to? dla czego? spytał jenerał, razem ojciec i stryj.
— Czyż ja wam mówić to potrzebuję? — po namyśle odpowiedział Władek — czyż wy mnie nie rozumiecie? Od początku tego ruchu byłem w nim, przyczyniłem się, o iłem mógł, do podniecania go, a dziś, gdy na wiarę naszych słów lud, robotnicy wychodzą do lasu, gdy co żyje, spieszy do walki — jabym miał uciekać i kryć się??
Wszyscy milczeli.
— Ale to bój daremny, nieszczęśliwy... rozpaczny! rzekł Stanisław.
— Właśnie dla tego, pchnąwszy doń drugich, samemu z niego uciekać się nie godzi. Koledzy, towarzysze, przyjaciele, bracia spieszą na śmierć, na walkę... tam moje miejsce...
— Ale tyś mój jedyny! zawołał ojciec... co ja pocznę nieszczęśliwy! ty nie masz nademną litości.
— Nie mów ojcze, przerwał Władek gorąco, tyś służył ojczyźnie, ty biłeś się za nią, czystym wyszedłeś z walki, daj mi skosztować jéj i pozostać godnym ciebie. Zginąć, to nic, ale się zbezcześcić...
Brygadier stał, słuchał i ocierał łzę z powieki, potém ręce jakby z rezygnacyą rozpostarł, westchnął i odszedł.
Samemu ojcu słów brakło na odpowiedź. Misia uścisnęła brata w milczeniu. Na twarzy Stanisława malowało się uczucie niezrozumiałe... rozjaśniła mu się ona, ścisnął także rękę poczciwego Władka.
— Słuchaj pan, mnie się zdaje, że już uczyniłeś dosyć — narażałeś się na niebezpieczeństwo... byłeś uwięziony... wyrwałeś się na swobodę...
— Panie Stanisławie — zawołał Władek — gdybym był tak podłym, żebym się dał za granicę wyrzucić jak stłuczony czerep na śmiecisko — czyż myślicie, żebym wytrwał, słysząc, że się tu krew leje?
— Ale tu się krew lać nie może, nie powinna! krzyknął jenerał — potrzeba powstrzymać, trzeba hamować.
Władek spojrzał niedowierzająco.
— Zapóźno! mruknął po cichu, zapóźno, już o tém nie mówmy. Jenerał załamał ręce.
— Cóż poczniesz? spytał ojciec — co my z tobą zrobimy? o mój Boże!
— Tatku kochany, rzekł wesoło Władek — naprzód dacie mi się wyspać i zjeść i wypocząć — potém wezmę ojca dubeltówkę i ładownicę z 1830 roku, pałasz i pistolety i żadna siła ludzka powstrzymać mnie nie jest w stanie. Nasi w lesie i ja tam muszę być i będę...
Nikt już nie śmiał nic mówić, jeden jenerał miał odwagę zawołać:
— Panie Władysławie, gdybyś mi to był wcześniéj powiedział, kto wie, byłbym może łzom rodziny potrafił się oprzeć, byłbym cię zostawił w ratuszu, dozwolił, ażeby cię nawet wywieźli do Permu lub Wiatki, tamby ci było lepiéj i bezpieczniéj. Minęłaby burza, powróciłbyś cały...
— Ale panie Stanisławie, rzekł Władek z udaną wesołością, ja się spodziewam cały także powrócić z lasu... i jeszcze nabić... trochę Moskali...
— Że nie ich pragnę ocalić, wyrwało się jenerałowi, możesz być pewnym.
To mówiąc i nie chcąc przedłużać sceny, wśród któréj czuł się jakąś zawadą, wziął za kapelusz i unikając podziękowań, wymknął się do domu...
Ale w chwili, gdy miał już siadać do karety, drogę do drzwiczek uczuł zapartą przez jakąś figurę stojącą jakby naumyślnie przy nich. Podniósł głowę; nieunikniony Arsen Prokopowicz stał przed nim, z miną tak uszczęśliwioną i uśmiechniętą, jakby mu miał ocalenie świata zwiastować.
— A co za szczęście! zawołał — poznałem wasz ekwipaż, Stanisławie Karłowiczu, stanąłem, aż tu i właściciela bogi niosą.
I dodał śmiejąc się ruskie przysłowie:
— Góra z górą się nie zejdzie... a garnek z garnkiem się stukną...
— Byleby się stuknąwszy nie potłukły! rzekł jenerał z uśmiechem wymuszonym.
— Na świecie kto silniejszy ten tego tłucze... i boki mu obija, a że wy, panie jenerale, twardsi dalibóg jesteście odemnie...
— To kwestya, szepnął jenerał, stojąc zaambarasowany u drzwi powozu.
— No co tak stać mamy? podchwycił Arsen — wy jedziecie do domu? nieprawdaż? Mieliście dużo kłopotu z tym szaławiłą!
— Z jakim? z kim?
— Mój ojcze! przerwał zawsze z jak najweselszą twarzą Arsen — niby to ja nic nie wiem... Chcecie, by wasze dobre uczynki pozostały tajemnicą... Ocaliliście młodego człowieka... No tak! i mieliście racyą i kalkulacyą. Gdyby go byli zamknęli, mógłby się dla matuszki Rosyi nieprzyjaciel jeden na przyszłe czasy zachować, a tak pójdzie jutro w las i nasze celne strzelcy go zmiotą... jak makówkę. Ot! zawsze jednym mniéj! wy bo wierny syn Rosyi!
Na te słowa jenerał pokraśniał cały, wargi mu się zatrzęsły.
— Smutne to są rzeczy, Arsenie Prokopowiczu, odezwał się powstrzymując, nie sądziłem, byście mieli odwagę z nich żartować.
— Ja, panie jenerale? ja? spytał Arsen, ale jabym z rodzonego ojca żartował, gdyby wstał z grobu... a bąka uciął... jak wy...
Jenerał zakłopotany był z odpowiedzią. Kłamać nie chciał, wiedział téż, że toby się na nic nie zdało, ruszył ramionami z niecierpliwości. Arsen rzucił nań oczyma, ucieszył się męczarnią i rad był ją przeciągnąć.
— Jużcić jak was pięknie poproszę, to mnie podwieziecie choć do Europejskiego hotelu, a tam rzućcie na bruk... rzekł żywo. Albo, jeśli wam po drodze, to do Angielskiego.
Spojrzał nań badająco...
— Gdzie chcecie, odparł zimno jenerał, wskazując miejsce w powozie. Arsen usiadł.
— Wy znacie hotel Angielski? spytał usiadłszy.
— Znam go... ulica Wierzbowa... I zawołał na woźnicę, aby jechał do hotelu.
— Nie bywacie tam u kogo?
— Nie mam nikogo znajomego...
— Hm! hm! rozśmiał się Arsen, możeby się kto i znalazł, ale cyt!
Jenerał się nie domyślił, Moskal urwał wybadawszy...
— Ej! jaki to z was filut — odezwał się po chwili.
Stanisław pytająco głowę odwrócił.
— A no, jakże, coście to sobie narobili kłopotu z Maryą Pawłowną o kopertę od listu? hę? czemuż jéj było wprost nie powiedzieć, że go pisał... Stefan Aleksandrowicz?
Jenerał pobladł... Arsen śmiał się, ale tym razem do rozpuku, trzymał się aż za boki.
— Wam dziwno, że ja i o tém wiem — rzekł chytrze — ale ja muszę wszystko wiedzieć, choćbym nie chciał, samo ot tak lezie w ręce i w uszy, nie ma sposobu... gwałtem... zatykam uszy, ściskam dłonie... nie obronię się. Komu co przeznaczone...
Wam piękne panie bałamucić, a mnie ludziom sprawiać niespodzianki.
— To prawda — odezwał się z dumą jenerał — muszę was podziwiać tylko.
Powóz zatrzymał się właśnie przed Angielskim hotelem, otworzono drzwiczki. Moskal wysiadł, podał rękę milczącemu Stanisławowi, rozśmiał się jeszcze raz i wbiegł prędko na wschody. — Jenerał kazał jechać do domu.


Arsen Prokopowicz krokiem człowieka, któremu lekko jest i dobrze na różowym Bożym świecie, wbiegł podśpiewując do Angielskiego hotelu, ale zbliżając się ku drzwiom numeru, zajmowanego przez jenerałową, piosnkę urwał, poprawił włosów i zapukał, starając się sobie nadać powagę.
Otworzyły się drzwi, podał swój bilet i wcisnął się do przedpokoju...
Nie długo czekał na przyjęcie... Jenerałowa wyszła, jakby zmuszona, z piórem w ręku, w ubiorze bardzo zaniedbanym, co u niéj było rzeczą niezwykłą.
— Chciałem po powrocie moim, rzekł gość zbliżając się natrętnie do cofającéj się i milczącéj gospodyni domu — stawić się po rozkazy...
— Nie mam nic do rozkazania... ale...
— Ale co, piękna pani...
— Dajże mi pokój z przymiotnikami temi! widziałam się dziś przechodząc w zwierciadle, odpowiedziała marszcząc brwi... ale coście z sobą przywieźli?
— Ja? rzekł tajemniczo ajent... wiele nadziei, które już poczynają szczęśliwie kiełkować... rewolucya się robi, lasy się ruszają... my siedzim cicho i tak ich wszystkich weźmiemy w połapeć...
Ręce zacierał śmiejąc się.
— Wam, spodziewam się, dodał, najpilniéj coś wiedzieć o — obżałowanym... otóż powiem, że się z nim tylko co rozstałem. Brnie, brnie coraz daléj, jest w spisku i doczekam tego, iż pójdzie przed sąd wojenny...
Ruszyła ramionami jenerałowa.
— To wasze marzenia!
— No! marzenia, marzenia, ale z tego wyniknie bardzo pożądana rzeczywistość...
— Gdybyście jaką pewność mieli, czyżbyście już jéj nie zużytkowali?
— A ha! nie głupim, zawołał Arsen... naprzód mam tę przyjemność, że go straszę i trzymam w obawie... Niech się męczy, niech się spodziewa... niech się boi... bo mu dałem do zrozumienia, że o wszystkiém wiem... powtóre, wiem, że i on me głupi; gdyby go teraz wzięto, ma przyjaciół, wykręciłby mi się, a ja go doprowadzę do tego, do tego, że na uczynku, na gorącym go weźmiemy...
— Na jakim?...
— On mi ze strachu ujdzie... musi, rzekł Arsen... a wówczas będzie to samo już zdradą, dezercyą, nie potrzeba będzie dowodów, wywodów... prosto kulą w łeb...
|O! o! kochana pani, dodał — teraz go ująć, byłoby mu oszczędzić połowę męczarni... niepewności, — strachu — teraz go ująć! mógłby się wykręcić i panibyś się jeszcze gotowa rozczulić... On sam nam wpaść musi w ręce jak zwierzyna, którą rozumni poganiacze pędzą na strzelca...
— Nie chciałabym w was mieć nieprzyjaciela — szepnęła jenerałowa.
— Bardzo mi to pochlebia, odpowiedział gość z ukłonem, ale to naprzód niemożliwe, powtóre wszystko w rękach pani...
Mówmy o czém inném... Po co tu siedzieć? po co? zostaw go pani mnie a sama powracaj. —
— Daj mi pokój...
— Ale nie, ja nie mogę patrzeć na niepotrzebne męczarnie... sama atmosfera tego kraju nieprzyjemna dla kobiety, za ostra. Nam to co innego, my pijemy wódkę i jemy pieprz turecki, od którego podniebienie obłazi, wam potrzeba do życia wrażeń miłych — nam szczypiących... Tu wkrótce wytrwać nie będzie można.
— Ale Warszawa spokojna!
Moskal się uśmiechnął...
— Nie życzę Petersburgowi, aby kiedykolwiek był na ten sposób spokojny... W téj chwili gra się z niemi w zabawną grę... w ciuciubabkę... my mamy zawiązane oczy i nie widzimy niby nic, oni chodzą po kątach i zdaje im się że bezpiecznie, a potém łap cap i weźmiemy, kogo zechcemy... Gra znajoma. Otóż, Maryo Pawłowno, gdy w nią grają, nie trzeba się niewinnemu między nich mięszać, można guza dostać. —
— A wy?
— No! ja — jestem amator... ja to lubię, mówił Arsen, i ja po troszę, choć nie urzędownie do téj gry należę. — Maryo Pawłowno, zaklinam was, jedźcie wy sobie ztąd, jedźcie... Nastąpi w kraju takie zamięszanie, że potém i koleją się ztąd dobyć nie będzie można.
— Ja — nie pojadę! zawołała stanowczo Marya Pawłowna — nie chcę, nie mogę. —
— Szanowna pani, rzekł nastając Arsen, kto inny nie ja posądziłby was już o ukrytą potajemną miłość dla tego człowieka.
— Dla czego mówicie ukrytą? zawołała z dumą kobieta, mierząc go z góry okiem pełném grozy — miłość moja jest jawną, tylko jak wino w ocet zmieniła się w nienawiść... Gdy nie mogę go kochać, potrzebuję się mścić....
— Zemścimy się.
— Ja jestem niecierpliwa...
— Niecierpliwość psuje wszystko, rzekł Arsen — jakiś filozof francuzki powiedział: że geniusz sam to tylko cierpliwość... ale i zemsta musi nią być, inaczéj spali na panewce...
— Jesteś nieznośny! odparła kobieta.
— O tém wiem, Maryo Pawłowno, od bardzo dawna — ale jakże dziś być dla was nawet znośnym, kiedyście wy zajęci tak okrutnie tym nieszczęsnym Polakiem... który o was, jak się zdaje, zapomniał zupełnie.
— To trudno — przerwała gwałtownie Marya, po to tu siedzę, ażeby mnie musiał sobie codzień przypominać... zachodzę mu drogę, podnoszę zasłonę i znikam... Szukam go po kościołach, wiem, którędy przejeżdża, gdzie chodzi, śledzę go ciągle... pokazuję mu się co dzień... to tymczasowa zemsta moja,
— No! tak! bardzo romantycznie, Maryo Pawłowno, słowa nie ma, bardzo romantycznie — ale widać, że to na nim nie czyni skutku...
— Z czego o tém wnosisz?
— Z tego, Maryo Pawłowno, że on tymczasem w najlepsze się umizga i bodaj czy nie myśli żenić. Matka mu tu wychowała i przygotowała panienkę — cacko śliczne... Codzień ją widuje... romans sobie po maleńku płynie i, nim wy go dobijecie oczyma, on się gotów tymczasem ożenić. —
— Ci co spiskują, nie żenią się — odparła jenerałowa, jedno więc albo drugie kłamstwo...
— Ale! ale! wy ich nie znacie, szanowna pani! on się żenią w cytadeli, jadąc do katorgi... a kochają się, idąc na szubienicę...
Gospodyni nie odpowiadała nic, bo cała ta rozmowa innego oprócz niecierpliwości nie zostawiła na niéj wrażenia, ale Arsen widocznie odchodzić nie życzył... rad był gawędę przeciągnąć.
— Nie myślicie więc jechać, Maryo Pawłowno? zapytał.
— Nie chcę.
— A tu, Bóg widzi, grozi niebezpieczeństwo! tu wkrótce Rosyance na ulicy pokazać się nie będzie podobna. Kto wie, i co was spotkać może.
Jenerałowa ruszyła ramionami. —
— Jabym was prosił i błagał, ażebyście wy sobie jechali.
— Czy wam tu zawadzam?
— Mnie! a! pani! mnie! ale tu powietrze nie dobre! Ja sam kryć się, przebierać i ostrożnym być muszę.
— Wy? to co innego! ale cóż wspólnego między mną a wami?
— Mamy szczęście Rosyanami się nazywać...
— Dobranoc — zawołała jenerałowa.
Arsen popatrzał, ruszył ramionami, skłonił się i wyszedł...
Parę dni upłynęło w ciszy zupełnéj...
Trzeciego jenerałowa czarno ubrana wyszła według zwyczaju na spotkanie Stanisława. Nie uważała, że dwóch ludzi stało u wrót hotelu i że ją sobie milczkiem pokazali. Jeden z nich zdala poszedł za nią, a drugi pędem pobiegł w ciasne uliczki... Marya Pawłowna spotkała tego dnia jenerała, odsłoniła kwef, spojrzała mu w oczy, i dokonawszy tego memento! którém się nad nim znęcała, zawróciła się do hotelu nie uważała wcale, że od niejakiego czasu w ulicy zaczęli się powoli gromadzić chłopcy, odarta czeladź... ludzie dzikich twarzy... nagle zabiegł jéj drogę śmielszy z uliczników i krzyknął.
— Moskiewska śmierć!
To rzekłszy, pochwycił garść błota i rzucił, był to jakby znak napaści.
Z tyłu po za nią ozwały się piskliwe, krzykliwe, dzikie głosy powtarzające: Moskiewska śmierć! Moskiewska śmierć... Jenerałowa uczuła uderzenie kilku grudek ziemi... Twarz jéj zapłonęła... serce zaczęło bić...
Chciała się zatrzymać, bo jéj wstyd było uchodzić, ale krzyk tłumu, który co chwila stawał się gęstszy, zaczynał ją opasywać, otaczać, obejmować, zagradzać jéj drogę... ogarnął przestrachem. Przyspieszyła kroku nierozważnie... ulicznicy biegiem puścili się za nią... Biednéj kobiecie zawrzało w piersi, zawróciło się w głowie, zaczęła uciekać. Wrzask coraz straszniejszy ją gonił. Wystawiona na tysiące oczów, zawstydzona, przelękła, pół zemdlona, na pół wściekła, nie wiedząc co czyni, biegła...
Lud coraz gęstszą kupą leciał za nią, niektórzy zabiegali naprzód, chcąc zaprzeć drogę... inni z boku się okazywali prawie ocierając o nią... Nieopisana trwoga ogarnęła ją... leciała coraz żywiéj, nie wiedząc już dokąd. Szczęściem instynkt nie pamięć prowadził ją ku hotelowi... do którego wpadła oszalała, nieprzytomna i na krześle w pierwszéj izdebce szwajcara padła bez zmysłów... tłum wrzeszcząc głosy zwierzęcemi, śmiechami, ryczeniem, długo jeszcze pozostał u wrót hotelu, aż nadbiegła policya i żandarmi zbiegowisko rozegnali... kilka szyb stłuczono...
Posłano natychmiast po lekarza... ale Marya Pawłowna, przyszedłszy nieco do siebie, odmówiła pomocy doktóra i zamknęła się na górze.
Tam rozpłakała się jak dziecko...
Jeszcze drzwi za nią nie były się zamknęły, gdy Arsen Prokopowicz się zjawił. Zkąd? jak? nikt nie wiedział. Jakim sposobem on ośmielił się wyjść w ulicę w taką porę?... trudno było zrozumieć.
— A! Maryo Pawłowno, zawołał biegnąc ku niéj... otóż nieszczęście, ktoregom się lękał... o mój Boże! nie minęło wasi A nie przestrzegałżem? Ja znam tego podłego człowieka... Dokuczyliście mu, chce się was pozbyć i z jego to rozkazu niezawodnie ten tłum na was napadł.
Jenerałowéj dotąd nic podobnego na myśl nawet nie przyszło — wzdrygnęła się i z krzykiem omdlała powtóre...
Arsen Prokopowicz ze służącą zajęli się cuceniem. Musimy ze wstydem dla charakterystyki téj chwili dodać szczegół, że korzystając ze zbliżenia do subretki starał się z nią na sposób moskiewski bliższą zawrzeć znajomość, nim jenerałowa oczy otworzy...
Otwarła je spłakane...
— Al to nie może być! zawołała — on! wystawić mnie na taką hańbę!
— Ale jakżeby to inaczéj się stać mogło? Nikt was tu nie zna? przecież ktoś ludowi wskazać, szepnąć musiał, a któż to ma konszachty i wpływy, jeśli nie ten jeden człowiek? to leży jak na dłoni, szanowna pani, dzieckoby się tego domyśliło. Ten zrobił oczewiście, komu to dogodne! i kto mógł. Ja nie pojmuję, żeś pani na chwilkę wątpić o tém potrafiła!
— A! ja pomyśleć nie śmiałam... nie! nie! Stanisław Karłowicz nie dopuściłby się takiéj podłości.
— A któż? zapytał Arsen... O Maryo Pawłowno, ten tylko może się łudzić, kto chce sam być oszukanym...
Kobieta nic nie odpowiedziała.
— Widzi pani — dodał Moskal, że to najrozsądniejszém jest co najprędzéj uchodzić ztąd... Wszystkie Rosyanki z familiami uchodzą, wyjeżdżają... bo tu się można gorszych jeszcze rzeczy spodziewać...
Ja właśnie, mówił wpatrując się w bladą jéj twarz — przybyłem tu po rozkazy, może mi każecie w czém sobie dopomódz? wziąść bilet... pakować?
— Nic! nic! do jutra! idź... idź...
Odwróciła się ze wstrętem od niego...
— Idź!... zostaw mnie w pokoju... proszę...
Arsen powoli wycofywać się zaczął, odchodząc i skarbiąc sobie łaskę pokojówki, wcisnął jéj znowu papierek... i wyśliznął się obejrzawszy wprzódy, czy nie ma kogo na ulicy.
Zgiełki podobne nadto naówczaś zdarzały się często, ażeby uwagę zwracały. Po mieście rozpowiadano sobie o wypadku różnie go tłómacząc, ale tyle było innych a stokroć ważniejszych wieści! W pół godziny po odejściu Arsena jenerałowa, rozkazawszy pakować co najprędzéj — wyjechała...
Nazajutrz rano pełen różnych nadziei najświetniejszych... które jego fizyognomii nadawały wyraz rozpromieniony, Arsen Prokopowicz zabierał się iść na górę, gdy szwajcar z dołu zawołał.
— Pan do pani Feminow?
— A tak...
— Nie ma jéj, wyjechała wczoraj!
— Wczoraj? to nie może być, żaden pociąg nie odchodził.
— Ja nic nie wiem...
— Ale napisała dokąd?
— Nie wiem, czy napisała.
Stanął jak wryty zręczny intrygant, myśląc a nie wiedząc co wymyśleć.. gdzie szukać.. W téj ucieczce czuł tylko jedno to, niechęć i wstręt ku sobie.
Po chwilce otrząsł się z zadumy, miał on naturę kotów, o których mówią, że zawsze zrzucone na nogi padają.
— A no? moja pani! zawołał — chcesz się wywinąć odemnie i mojéj opieki. Zobaczymy, czy ci się to uda... zobaczymy... Ludzie jak krople deszczu w morzu nie giną.
Pierwszą stojącą na drodze doróżkę pochwyciwszy... pojechał na dworzec kolei, ale tu mimo najtroskliwszego badania o jenerałowej nic się dowiedzieć, żadnego śladu jéj powziąść nie mógł.
Chciał naprzód o własnych siłach dokonać śledztwa, ale w miarę jak dwie czy trzy próby się nie udały, rozgorączkowywał się, niecierpliwił, wściekał... i udał się naostatek o pomoc do téj władzy, z którą był w najpoufalszych stósunkach. Odmalował rzecz jako bardzo ze wszech miar pilną, rozesłał ajentów w cztery końce miasta, po dworcach, gospodach, hotelach... wrócili, ruszając ramionami z jednym wnioskiem tylko, że ta pani musiała prywatnym wyjechać powozem i że jéj w mieście nie było.
— Tom sobie figla wypłatał! zawołał, miałem ją na pół w ręku i puściłem!! Zatelegrafował niezwłocznie do Petersburga, aby mu znać dano, gdy się tam zjawi ale chodził jak struty..
W jaki sposób potrafił dowcipny Moskal sprawić manifestacyą uliczną jenerałowéj, nie umiemy tego powiedzieć, to pewna, że nie kto inny jak on ją zorganizował... i że na skutku jéj się omylił.
Pozostawało mu wszakże tyle do czynienia, że nie miał czasu zbytnio rozpaczać. Czwartego dnia odebrał telegram z Petersburga, oznajmujący mu, że Marya Pawłowna musi być w Warszawie, bo tam o niéj słychać nie było...


Jeżeli kto to Mateusz alias Maciéj pana jenerała rad był z powrotu do Warszawy. Acz stary i złamany, na widok tego, co się tu działo, na dźwięk pieśni rozlegającéj się w całym kraju, stykając się z młodzieżą, rozprawiając z rzemieślnikami, poczuł przypomnienie 1831... odżył, odmłodniał, oszalał. Jenerał był zdziwiony i zgorszony razem, nie znajdując często Mateusza w domu, zmuszonym będąc do późna czekać na niego, słowa się nie mogąc ze starca dopytać, który chodził jak pijany... Ale pomimo tego roztargnienia i opuszczenia się w służbie pan Maciéj wyglądał rzeźwiéj niż dawniéj. Ktoby go był w jego izdebce na dole zobaczył, mógł wziąć za istotnego waryata. Maciéj zamykał się na klucz i godzinami gadał sam z sobą.
Rozmowy te toczyły się wszystkie około jednego przedmiotu.
— Niech diaski porwą, mówił — pójdę! dali pan pójdę i tak jeszcze się będę kropił, jak za dobrych czasów... Prawda, że to wszystko młokosy, że musztry nie znają, ale jak się to odrobinę przetrze... nie będzie gorzéj niż było pod Grochowem, Wawrem, Ostrołęką...
Stary? to co? stary a zawiędły!
Wielka rzecz, że ciągle siedząc skulony na nogi, nalegam i kaszlę... żeby się tylko w pole dostać, prochu powąchać, posłyszeć pobudkę, zobaczyć swego — orzełka kochanego i ah! panie! odmłodnieje człowiek..
A dostanie kulą w łeb? to co! to co! albo to dwa razy umierać? i nie lepiéj w czystém polu dostawszy ołowiankę w serce albo w czerep, niż w łóżku, z którego jeszcze gotowi wywlec w letargu i pochować niedomarłego... A to paskudna rzecz...
Dalibóg pójdę!
Tu przychodziły uwagi przeciwne...
— A nogi? a krzyże, a piersi, a zadyszka, panie Macieju? — Co to ma znaczyć wszystko z głupiéj sedenteryi i hemoroidów, Mości bdzieju? Człekby się rozruszał, byłby zdrów i te dzieciby choć trochę nauczył... jak się bije... ba — jak się chodzi. Bo to nawet chodzić, pożal się Boże, nie umie. Ale chłopcy tęgie... Żeby to był w. książę za uszy wytargał jak nas, coby to był za żołnierz!...
Nie wiem, czy jenerał domyślał się, co się w duszy poczciwego Macieja działo, czy unikał podlewać oliwy do ognia, ale ile razy przy rozbieraniu lub ubieraniu zaczęła się rozmowa drażliwsza, zbywał go półsłowami i milczeniem. Nie szło to w smak staremu.
— Dałbym coś... myślał w duchu, żeby téż wiedzieć, co on pocznie. Ale to człowiek jak książka po hebrejsku pisana, patrzysz się na nią jak kozioł na wodę — zrozumieć nie można... Żeby miał być zły Polak, nie powiem... ale mu ten mundur swój jad wlał... Nie darmo tyle wieku spędził z nimi... I ta djablica!
Machnął ręką...
Tu pan Maciéj zwykł był uroczyście odbywać przegląd drogich pozostałości z roku 1831... Miał szablę, pistolety, z których jeden bez kurka, bo kula urwała go w bitwie; miał zaśniedziałą ładownicę i z ubioru jedne skórą wyszywane szarawary. Dziwna rzecz jednak. Maciéj od tych lat ani urósł, ani utył, a część owa stroju, gdy ją włożył na siebie, nie zakrywała mu już kostek, gdy tymczasem przypomniał sobie, że dawniéj na ostrogach zwieszoną była... Przechodziło to pojęcie Macieja i skłonnym był do upatrywania w tém sprawy nieczystéj siły. Zwykle po monologu, po obejrzeniu remanentu, stary szedł sobie do piwiarni, gdzie się było można różnych ciekawych rzeczy dowiedzieć i ciekawych napatrzyć ludzi... Porobił tu znajomości różne... i teraz coraz go ciężéj było zastać w domu, tak przylgnął do swych młodych przyjaciół.
Służba szła nieco wolno, ale jenerał téż nie wiele jéj potrzebował, przywykły był po żołniersku sam sobie posługiwać. Jednego wieczora, było to już w tym czasie, gdy w polu i lasach zbierały się wszędzie siły zbrojne cudem z ziemi wyrosłe, ręką archaniołów w oręż zaopatrzone... jenerał miał wychodzić do matki wieczorem. Maciéj dla formy mu posługiwał.
— Ja, zdaje mi się, późno dziś zapewne powrócę, odezwał się do niego — nie czekajże na próżno na mnie, wiesz, że nic nie potrzebuję. Połóż się sobie spać...
— A ktoby to, panie jenerale, spał teraz — rzekł korzystając ze zręczności Maciéj.
— Dla czego?
— A no! toć to taki czas, że umarliby z wiekuistego snu powstawali...
— Co ci tam w głowie staréj świta.
— A! panie jenerale, w głowie to nie — ale w sercu...
— Ot, dałbyś pokój i siedział spokojnie za piecem...
— Ja? za piecem!! ofuknął stary żołnierz, ależ na miłego Boga — nie wyszedłem jeszcze na kościanego dziadka...
Stanisław spojrzał na niego — oczy mu pałały.
— Nie dziwuję się młodym, gdy im się w głowie przewraca, rzekł, ale tobie, mój poczciwy stary Macieju.. Czyż i tybyś mógł głupstwo zrobić?
— Pan jenerał to nazywa głupstwem?
— A ty jak?
— Powinnością, panie jenerale... westchnął stary.
— Tyś przecie swoją odbył...
— Albo to pańszczyzna... panie jenerale... tego się do końca życia nie odbędzie — to darmo! — A ino poczuje człowiek, że drudzy się biją, taka porywa świerzbiączka..
— Zginąć! dodał jenerał.
— A choćby téż! — tam nikt nie wie Bożéj woli! to darmo!
Jenerał odwrócił się, spojrzał. Stary Maciéj łzy miał w oczach, ale przez subordynacyą ocierał je rękawem...
— Mój poczciwy stary — rzekł głosem wzruszonym... mów, co chcesz — ale zlituj się nad swym wiekiem, przypomnij lata... nie rób głupstwa...
Maciéj zmilczał, całując go w rękę...
Nagle przyszło coś na myśl Stanisławowi, pospieszył do biurka, dobył kilkanaście sztuk imperyałów i milczące wcisnął je w dłoń staremu... który się rozpłakał na dobre, za kolana uścisnął, sam dobrze nie rozumiejąc, jak to wszystko miał tłómaczyć.
Ubrany na prędce jenerał pojechał do matki. Zastał tam Michalinę jak zwykle... Dwie kobiety szeptały, tając przed nim, że Władek już był uszedł z Warszawy... W kraju walka się rozpoczynała.
Rosyanie z wyrachowaném lekceważeniem i powolnością brali się do niéj, trzymali obronnie, dozwalali gromadzić, zdawali chcieć okazać się umyślnie bezsilnymi... Tymczasem co było gorętszéj krwi, serc żywszych... szło ze swymi stanąć w szeregach na śmierć wyznaczonych...
Władek wyszedł z innymi już przed dniami kilku... ukrywano to przed p. Stanisławem, który o niego nie pytał. Gdy wszedł tego wieczora, właśnie Misia opowiadała pułkownikowéj o ostatniéj szczęśliwéj potyczce, jak tam ich rękami szyta chorągiew z orłem, pogonią i aniołem powiała w powietrzu, witana pieśnią wojenną... Na widok wchodzącego obie panie zamilkły. Michalina spojrzała na jenerała, starając się zbadać fizyognomią i znalazła ją jakoś spokojniejszą, prawie weselszą niż kiedykolwiek... wypogodzoną.. Coś czulszego miał w oczach, jakiś błogi wyraz w ustach... zdawało się, że ciężar spadł z piersi i ramion tego człowieka.
Podbiegł ku matce, całując jéj ręce, uścisnął dłoń Michaliny, rzucił się na krzesło...
Ten pozór wesołości jakoś nie mile dotknął Misię.
— Adnmiruję pana Stanisława, rzekła po chwili...
— Mnie? a! to prawdziwie coś nadzwyczajnego! pani! mnie?
— Tak jest.
— Dokończże pani zagadki...
— Nie mogę się wydziwić waszéj wesołości, spokojowi, wśród tych wypadków...
Jenerał spojrzał na nią długo...
— Czy pani pewną jesteś, że każda wesołość wesoła a każdy spokój spokojny w istocie?
— A na cóż fałsz w życiu?
— Fałsz? rzekł jenerał, nie jest to fałszem, gdy się zakrywa to, coby razić mogło...
Wstał po tych słowach i zbliżył się do Misi.
— Droga pani, rzekł, uczyń mi łaskę jednę... jeden, dzisiejszy wieczór tylko przestań mnie ścigać i chłostać... Ja dziś potrzebuję rozejmu i proszę o niego.
— Czemu dziś?
— Dziś! no! bom usposobiony tak i o litość błagam.
— A jeśli ja jestem usposobioną się kłócić?...
— Ja będę milczał...
Matka nigdy nie mięszała się ani słowem do ich rozmów, zwłaszcza gdy te były polemicznéj treści, nadto cieszyła się niemi a obawiała przerywać.
Nie wiedziała, że dwa widma Albina i Maryi wiecznie te istoty rozgradzać będą... i nigdy im, mimo sympatyi zbliżyć się do siebie nie dadzą.
Co się działo z sercem jenerała, nie umiemy odgadnąć.
Po chwili milczenia Stanisław przysunął się do matki..
— Moja mateczko, rzekł, zostały u mnie niektóre drogie po ojcu pamiątki... Krzyż jego... ładownica, pieczątka, zegarek, pierścień... Z tych ostatni tylko zatrzymuję przy sobie a inne proszę, byś mama w depozyt przyjęła.
— Na co? żywo spytała matka.
— Ale dla tego tylko, śmiejąc się rzekł jenerał, iż u mnie jest nieład; ja jeżdżę... mogą gdzie odkomenderować, lękam się.
— Jakto? ciebie odkomenderować? dokąd?
— Alboż ja wiem? odezwał się jenerał.
— Może przeciwko swoim? podchwyciły obie kobiety, patrząc na Stanisława, który był tak spokojny, tak uśmiechnięty jak przed chwilą.
— Ciebie to nie przeraża? zawołała matka.
— Nie — odparł sucho — nie — bo w takim razie nie pójdę.
— Podasz się do dymisyil krzyknęła matka, wyciągając ręce ku niemu radośnie.
— W czasie wojny to niepodobno, prawo nie pozwala... rzekł sucho znowu Stanisław.
— A więc cóż?
— Nie wiem, zobaczymy! odezwał się jenerał.
Przeszedł się po pokoju parę razy i zwrócił ku Michalinie.
— Zagraj mi pani co! zawołał nagle.
— Zagrać! co? ale ja oprócz Boże Zbaw Polskę, nicbym nie potrafiła...
— Wiesz pani co... nie możesz nie umieć téj pieśni, która ojcu mojemu towarzyszyła w boju... słyszał ją i wasz, pamięta, a łzy mu pewnie wyciska... Zagraj pani: Cześć polskiéj ziemi! cześć...
Michalina na to niespodziane wezwanie pobiegła żywo do fortepianu, otworzyła go, ręce jéj zadrżały.
— Nie — rzekła, nagłém wspomnieniem wzruszona bo Albin pieśń tę śpiewał dawniéj — daruj pan, nie mogę! I rozpłakała się. Stanisław, jakby się uląkł własnego żądania, począł ją przepraszać.
— Ale to ja was winnabym przeprosić, odezwała się powoli Michalina... nie gniewajcie się, przyczyna we mnie... Nie odmówiłabym wam... ale dziś, dziś mi właśnie cośkolwiek zagrać trudno.
— Dla czego?
— Zostaw to pan przy mnie...
— Rozumiem i nie potrzebuję pytać. Władek poszedł.
— Pan wiesz...?
— Domyślam się.
Zamilkli... on przechadzał się znowu.
— A! tak, panie Stanisławie, dodała lękliwym głosem, jakże tu grać, jak śpiewać, jak się rozśmiać, gdy uszy a serce wciąż słyszą konania jęki, okrzyki zgrozy, szczęk broni i nawoływanie do rzezi...
Nigdy bez wzdrygnięcia — mówiła Michalina — nie czytałam tych opisów warszawskiego życia, wśród najstraszniejszych klęsk dzwoniącego skokami i swawolą!
— Moja Misiu — odezwała się pułkownikowa — są doprawdy w życiu niepojęte rzeczy i usposobienia w człowieku niewytłómaczone. Ja pamiętam dobrze rok 1831... nigdy może w Polsce więcéj śpiewów, tańców nie było i wesela, nawet w tych godzinach, gdy ulicami szły pogrzeby poległych... Coś szalonego tłukło sercem... jakaś wesołość obłąkanych obejmowała naród cały, szukał w niéj zapomnienia bólu, jakby w napoju oszalającym... Nigdy tyle nie stworzono piosenek... tyle nie przeskakano nocy... Nieraz okryty kurzem z obozu przybiegał zwiastun potyczki, przywoził spis zabitych, sam z ręką na temblaku wpadał do sali... zmęczony, zbity i całą noc z nami... tańcował... Nazajutrz o świcie leciał z raportem do dowódzcy.
— Inne są może czasy, mówiła Misia, ale w nas nie ma tego usposobienia... Słyszałam ojca i stryja nieraz opowiadających o roku 1831, ileż to satyrycznych piosnek stworzono, jak owa: Po bruku huczałeś... a teraz... oprócz Boże coś Polskę i Z dymem pożarów... nie ma i nie będzie nic! Myśmy zaczęli od pogrzebu...
— I skończym na pogrzebie! dodał jenerał, masz pani słuszność. W roku 1831 wojska wychodzące za granicę szły jak tryumfatory, w kaźniach pruskich rozlegał się Trzeci Maj... emigracya skakała w Lipsku i Dreźnie z Niemkami... po za klęską była nadzieja, Europa przyklaskiwała nam... Teraz nikt nie poklaśnie i nie ma nadziei i wesela być nie może. Naród czuje i przeczuwa.
— Jak to? żadnéj nadziei? zawołała Michalina.
— Tak pani, jeszcze raz powtarzam, żadnéj... Ci, co idą się bić, nie mają jéj, choć heroicznie ją kłamią; ci, co patrzą w dal... słyszą szatański śmiech Europy... która poklaśnie chyba śmierci naszéj, co ją od naprzykrzonéj Polski uwolni...
Posmutnieli wszyscy.
— Pan jesteś nielitościwy, rzekła Michalina.
— Dla siebie! pani! począł Stanisław powoli — czyż myślisz, że jest człowiek na świecie, któryby na to obojętném mógł okiem spoglądać?
Podana herbata na chwilę przerwała to smutne pasmo rozmowy, jenerał chciał zwrócić ją umiejętnie na jakiś przedmiot weselszy, powszedniejszy, ale nie było naówczas najobojętniejszéj treści, któraby o coś drażliwego nie potrąciła... Misia robiła herbatę, pułkownikowa wzdychała, jenerał przymuszonym uśmiechem usiłował łzy kobiet odwrócić.
— Ale bo, nigdy bardzo być smutnym się nie godzi, myśmy dzieci niedoli, wychowane wśród narzekań, a to nam wiele sił odbiera. Nauczyliśmy się stękać, nie mogąc nic robić. Na to jeden ratunek — czyn. Kto się czuje nieszczęśliwym, osłabłym, ten powinien pracować.
— A siły? spytała Michalina.
— Siły się czerpią w pracy...
— Gdyby ta teorya pańska mogła być prawdziwą!
— Jest nią, pani... Na wszystkie ludzkie bóle praca, na znużenie praca, na rozpacz praca... praca zawsze, wszędzie...
— I na wieki wieków, amen! dodała Michalina.
— Tak pani!
— A cóż robić?...
— Najpospolitszą rzecz w świecie, to co pod ręką.. co się zdaje najmniéj godném zajęcia... Moje lekarstwo jest tak uniwersalne... jak...
— Świętéj pamięci Leroy! przerwała śmiejąc się matka.
Jenerał wstał spojrzawszy na zegarek, ale jakby mu się żal zrobiło opuścić matkę, siadł znowu, począł ją całować po rękach, pieścić jak małe dziecię. Michalina patrzała, serce jéj biło mimowolnie, pierwszy raz w tym człowieku zimnym odkryła uczucie prawdziwe, głębokie... wątpiła już, by kochać, nawet matkę, był zdolnym. W téj chwili, gdy przyklękał przed matką, zdał się jéj innym, zmienionym... opromienionym...
— Dziś, rzekł, gdy będę dawać dobranoc, niech mateczka na wspomnienie chwil dawnych starego Stasia swego tak pobłogosławi, jak go to niegdyś po pacierzach błogosławiła w kolebce.
— O! z duszy, serca! zawołała rozrzewniona matka, teraz i zawsze, moje dziecko, serce moje błogosławi ci na drogę życia... na wszystkie godziny.
Łkanie przerwało mowę... uścisk cichy, długi, serdeczny, macierzyński i przyciśnienie do piersi zamknął ten epizod rozmowy, któréj Misia zmięszana przysłuchiwała się z daleka,
— Nie chcę wrażenia téj chwili uroczystéj, słodkiéj zatrzeć w sobie — rzekł jenerał — pójdę już. A ponieważ mateczka mnie pobłogosławiła, niechże jeszcze dorzuci mi do téj pociechy panna Michalina przebaczenie za wszystkie winy moje i przejedna się ze mną, podając mi rękę na — dobranoc i pożegnanie.
Misia postąpiła, nic nie mówiąc, ku niemu i wyciągnęła ręce obie. Oczy ich się spotkały jakby w życiu po raz pierwszy, dziewczę było rumiane, żołnierz blady... ścisnęły się dłonie drżące... i Stanisław wzruszony zatrzymał na chwilę rękę Michaliny, składając na niéj pocałunek, od którego zadrżała.
— Dziękuję pani! szepnął jenerał... dobra noc i — bądź zdrowa...
Podszedł jeszcze ku matce, spojrzał potém na Misię i drzwi zamknęły się za nim. Dwie kobiety długo pozostały milczące, załzawione, same nie wiedząc, zkąd pochodziło wzruszenie.
I matka raz jeszcze krzyż za odchodzącym posłała.


Nazajutrz rano czcigodny Maciéj, który skutkiem pozwolenia zabawił się długo przy piwie i wróciwszy już o pana nie pytał — tknięty sumieniem wcześniéj niż zwykle udał się do pokojów jenerała. Tu czynił zazwyczaj porządek sam, aby papierów, dla których miał wielkie uszanowanie, nie tknięto; a że się to działo dodnia, odmawiał razem pacierze w przekonaniu, iż praca z nabożeństwem pogodzić się daje.
Trafiało się staremu Maciejowi, że wpośród zamiatania wypadało przyklęknąć lub ziemię ucałować, że nakładając ogień trzeba się było uderzyć w piersi, całował naówczas z pokorą śmiecie i bił się polanem, aby nie przerwać roboty. Że Pan Bóg tę poczciwą modlitwę wiarusa lepiéj przyjmował od niejednéj pedantyczniejszéj, gotowiśmy za niego zaręczyć. I tym razem rozpoczęły się godzinki od progu... ale przerwały wpół pokoju... Stan mieszkania zdawał się słudze jakiś niezwyczajny, jenerał był człowiekiem bardzo porządnym, a tu nieład panował nie zwykły. Na ziemi walało się kilkadziesiąt kopert podartych, w kominie była kupa popiołu po spalonych papierach ogromna... rzeczy jakieś porozkładane były po sofkach, krzesłach i stołach, jakby je dobyto i schować nie miano czasu. Co dziwniejsza, cały ubiór urzędowy jenerała, jego wicemundur, garderoba uniformowa, kaski... itp. wyciągnięte leżały na kupie. Na stoliku potargane i z różnemi rupieciami pomięszane ordery... Maciéj osłupiał, gdyż w czasie całéj swéj służby przy jenerale nic się podobnego nie przytrafiło...
— Cóż to tu było? co on tu bezemnie powyrabiał? zawołał do siebie — czegoś szukał i nie mógł znaleść?
Spojrzał na drzwi od sypialni, były zamknięte. Poszedł więc obejrzeć pozostałe pokoje i znalazł w nich także ślady jakiegoś nieporządku niezrozumiałego, wiele drobnych rzeczy brakło, inne były wzięte, rzucone... do niektórych poczepiane jakieś kartki i numera. Maciéj się zamyślił głęboko.
— Takie to czasy! rzekł w duchu — wszystko się przewraca do góry nogami, kiedy już i on takiego mi nieładu narobił. Ale gdy się go spytam, ciekawym, jak mi się wytłómaczy!!
Żeby był poczekał na mnie... nie! niecierpliwy jak ojciec nieboszczyk, szast, prast... tędy, owędy... a teraz stary musi robić porządek pół dnia, gdy na porozrzucanie nie potrzeba było i pół godziny... Ale to z tymi młodymi...
Spojrzał na komin.
— Co on z papierami tu robił!
Ale mnie co do tego? rzekł ruszając ramionami, niech czyni co mu się podoba..
Zbliżywszy się do biurka stary żołnierz — zgorszył się jeszcze mocniéj, szufladki były powysuwane, pieniądze się walały, jakieś papiery z pieczęciami, poważne, uroczyste porzucone były jak ostatnia bibuła...
— E! cóż to mu się znów stało? co u kata...
Podparł się na szczotce i głęboko zamyślił.
— Tego ja się nie tknę, niech za karę sam sobie składa, to nie moja rzecz, nie mam zwyczaju nosa wtykać w papiery i do tego moskiewskie, które djabeł pisze ogonem...
Chodząc tak z kąta w kąt, nierychło spostrzegł na stole pakiet a na nim wołowemi literami napis: P. Maciéj odda matce mojéj.
Uderzyło go własne imię... zdumiał się wysylabizowawszy: P. Maciéj! — to ja — odda matce mojéj. — Cożto to jest?... nie rozumiem...
Jakże? po co ja mam oddawać?
— A! a! a! zawołał, to zapewne miało znaczyć, nim on wstanie... Musiał się położyć późno a pismo pilne... No, tak... Ale cóż tu począć? jać nie mogę w mgnieniu oka uporządkować, ani tak zostawić... Wpuścić tu jakiego chłopca... to nosa wścibi i jeszcze mi co zwędzi... Zamknąć na klucz pokoje, a nuż wstanie i...
Słowem, że u téj młodzieży zawsze tak gorąco a bez zastanowienia... I on téż... zbałamucił mi się.
Co tu począć?
Rozwinął Maciéj paczek z papieru, obejrzał, w środku był list gruby, pięcią pieczęciami obwarowany, jakiéjś strasznéj, surowéj fizyognomii... Na papierze, adresowanym do Macieja, w środku stało literami tak ogromnemi, że kto inny byłby o wymierzone ku sobie takie pisanie srodze się uraził:

„List odniesie Maciéj dopiero po południu... i odda do rąk własnych, nie pokazując nikomu, sam zaś zostanie nadal przy pułkownikowéj, nie opuszczając jéj.“

Maciéj wyczytał i osłupiał.
— Cóż to u licha...? ja? mam zostać przy pułkownikowéj? dla czego? Cóż to już mu moja usługa nie w smak? Co to to jest? Zrozumiéjże, kiedyś mądry...
Dla czego po południu? A do południa niby my się żywém słowem rozmówić nie możemy, żeby listy do mnie pisać!!!
Wczoraj prawda, dał mi pieniądze...
Maciéj stanął, w głowie mu się zaczęło rozświecać powoli, serce biło... oczy zachodziły łzami... podbiegł do pokoju sypialnego i spojrzał przez dziurkę od klucza... Wprost naprzeciw było łóżko jenerała... Maciéj dojrzał, że nikt na niém nie leżał, otworzył, krzyknął ze strachu, ale usta sobie zatknął i załamał tylko dłonie...
Jenerała nie było!!
Teraz wczorajszy datek, list dzisiejszy, porozrzucana odzież, tłómaczyło się wszystko... Ale dokąd się udał? Gdyby urzędownie wykomenderowany odjechał, inaczéjby to wyglądało. Maciéj jedno tylko odgadł z łatwością.
— Poszedł do powstania!!
Ta myśl wstrząsnęła nim, położenie było trudne, w pierwszéj chwili pobiegł i wszystkie drzwi pozamykał... pomyślał natychmiast, iż należało jak najdłużéj taić ten wypadek... Trzeba było rozważyć, jak to uczynić... Siadł, popłakał stary, ale gdy po tém wstał z krzesła nieco uspokojony, cały już plan miał osnuty...
Wziąwszy klucze od mieszkania, powoli ocierając oczy poczciwy stary wiarus zapowiedział służbie na dole, że jenerał jest słaby, żeby najmniejszego nie robiła szmeru, że jego posłał po doktora a w domu nakazał jak najcichsze zachowanie się. Jeżliby zaś kto przyszedł, polecił powiedzieć, że jenerał chory na wysypkę i doktor mu zakazał przyjmować...
Maciéj spojrzał na zegarek, było już po ósméj, godzinek wprawdzie nie odmówił, ale z panem Bogiem był w tak dobréj zgodzie, iż pewien był, że mu to wybaczy...
Trzeba było koniecznie się kogoś poradzić, ale kogo?... Lękał się babskich plotek... przecież długo myśląc, nie znalazł lepszego doradzcy nad pannę Michalinę. Znał on ją więcéj z dawnych czasów niż teraz, ale miał w niéj wielką ufność dla tego, iż wiedział, że ją stara pani kochała — i — przeznaczała dla syna. U Macieja zaś pułkownikowa była wyrocznią, po niéj dopiero drugim szedł jenerał.
Z trudnością mu przyszło dobić się do panny Michaliny i doprosić o posłuchanie prywatne. Zobaczywszy go, wielce się zdumiała.
— Panienko dobrodziejko — rzekł stary żołnierz od progu, przychodzę w bardzo delikatnym interesie... ale dalipan nie wiem, jak się wytłómaczę... bo to nie o mnie chodzi, ale o naszę panią i o jenerała.
— Mów panie Macieju... jak najprościéj.
— Jeśli powiem tak, z przeproszeniem panny Brygadyerównéj, prosto z mostu, to niezrozumianym będę...
— Cóż to tak ważnego?
Maciéj się zbliżył i szepnął tylko...
— Pan jenerał téj nocy uszedł... a ja myślę, że nie gdzie indziéj tylko do powstania... Cyt...
Michalina poskoczyła ku niemu, w mgnieniu oka wczorajszy wieczór stanął jéj na myśli... powiedziała sobie (jak było w istocie), że musiał być odkomenderowany przeciwko powstańcom i wolał śmierci szukać w ich szeregach.
— Wie kto o tém? zapytała żywo.
Nikt! żywa dusza dotąd... i moja Brygadyerówno dobrodziejko, wedle mojego, żołnierskiego rozumu, to należy jak najdłużéj taić... aby w pogoń za nim nie poszli. Ja umówię doktora, udam go za chorego, będę nosił lekarstwa... sza... a póki się nie wyda... on będzie daleko...
— Ale jakże wiész o tém?
Maciéj począł po cichu ze szczegółami opowiadać przygody swe poranne... Michalina słuchała go z najżywszém zajęciem... dla niéj nie było już najmniejszéj wątpliwości... serce jéj rosło, płakała i była szczęśliwą...
Ale co tu począć z pułkownikową, z listem?...
— Słuchaj, rzekła do Macieja, list mi oddaj.
— Już to, przepraszam bardzo, szanowną Brygadyerównę, ale stoi komenderówka wyraźna „do rąk własnych“, to musi być spełnione... Panienka ją tylko przygotuje... A ja tymczasem w domu i z doktorem się muszę urządzić. Tylko doktora to mi chyba panienka wskaże...
O lekarza poczciwego i chętnego sprawie łatwo było, ale trudno któregokolwiek z nich narażać na odpowiedzialność, jaka spotkać go mogła... Maciéj zaś od swojéj idei udawania choroby nie odstępował... miał on już osnutego coś więcéj, z czém się tylko wygadywać jeszcze nie chciał.
Misia, opanowana myślą o pułkownikowéj, rzuciła pierwsze, jakie jéj na pamięć przyszło, nazwisko lekarza... Maciéj wyszedł. Na wojnie i w ważnych wypadkach był on zabobonnym, zdawało mu się, że najpierwsze imię i myśl pierwsza są dyktowane przez Ducha świętego, a gdy sam człowiek wybierać zacznie, zawsze niedorzeczność popełni, chwycił się więc pierwszego tego nazwiska i poleciał, prawie się nie żegnając, ku ulicy, Senatorskiéj, gdzie miał mieszkać doktor wskazany.
Panna Michalina, rozumie się, podyktowała mu człowieka młodego, energicznego, znanego z patryotyzmu, który (wiadomo było), że jako lekarz wybierał się już do powstania. Jemu więc skompromitowanie się nie było tak straszném. Odchodząc Maciéj zapytał tylko, czy z nim zupełnie otwarcie mówić może, a otrzymawszy upewnienie, dla większego pospiechu wziął doróżkę i poleciał.
Szczęściem doktor Frycz był w domu, zastał go przy herbacie... fizyognomia otwarta, bystre oczy, rozumne czoło podobały się wiarusowi, który nawzajem z pierwszego wejrzenia lekarza ujął.
— Mam honor rekomendować się, rzekł, po wojskowemu salutując od progu, przysłany przez pannę Michalinę Wyborską... w bardzo ważnym interesie, a z osoby méj, żołnierz z 1831 roku z czwartego pułku ułanów.
— Jestem na usługi, czyś chory? co ci jest? spytał żywo doktor.
— Ale ba, fracha ja — nie o mnie chodzi, delikatny, diabelnie delikatny interes.
— Rąb go po żołniersku...
— Jestem starym podkomendnym ojca a sługą jenerała Stanisława Zbyskiego.
— Rosyjskiego jenerała! zmarszczył się Frycz.
— Ale czekajże konsyliarzu... krótko a węzłowato, téj nocy mój pan uszedł do powstania...
Frycz zerwał się z krzesełka. — Co ty mówisz? — Stary głową tylko kiwnął.
— Trzeba, żeby się te, z pozwoleniem, szelmy... Moskale...
— Bez pozwolenia... przerwał doktor.
— Nie dowiedzieli o tém tak rychło, bo pogoń wyślą...
— Złoty człowiecze! ściskając go, zawołał doktor. Kto ci dał ten rozum?
— A Pan Bóg! odparł żołnierz... ale tu konsyliarzu bez twéj pomocy nic.
— Zrobię, co zechcesz...
— Słuchajże, rzekł zniżając głos Maciéj — gdybyś pan był chętny a bardzo ostrożny, a żeby nam obu posłużyło szczęście...
— To co? spytał doktor.
— Ale ba... tylko ja mówić nie śmiem...
— Pal... a śmiało.
— A nuż głupstwo...?
— Korona ci z głowy nie spadnie.
Maciéj się zamyślił, przystąpił do ucha doktorowi i z bardzo wymownemi ruchami począł mu coś gorąco dowodzić.
Frycz, który z początku słuchał z uwagą wielką, potém się śmiał, potém kiwał głową, skończył na tém, iż starego wyściskał i ucałował.
— Siadaj pan zemną do dorożki... lekarstw trzeba jak najwięcéj... ulicę słomą zaścielemy...
— Ale rozum twój cały w tém, żebyś nikogo nie dopuścił...
— Spuść się konsyliarzu na mnie, i diabeł nie wlezie... Cholera i tyfus... nie będą się bardzo napierali...
— Ale twarz cię zdradzi!
— Mnie? będę płakał jak bóbr!...
Doktor ramionami ruszył, pochwycił coś ze stołu, nalał kieliszek rumu wiarusowi, siedli do dorożki i pojechali.
Poczciwy Maciéj tak był swoją rolą przejęty, iż dorożce, gdy do domu się zbliżała, kazał zwolnić kroku...
Na wschody wprowadził doktora na palcach z największemi ostrożnościami a drzwi wszystkie zamykał... Skoczył potém pospuszczać firanki, zamykać okiennice... i odwracając się do doktora, rzekł:
— Wszak na łóżku trzeba coś położyć... jakiegoś... bałwana? tak? a pan pisz a pisz recepty na cholerę... ja będę posyłał...
W jednéj chwili zorganizowano tę komedyą, wylęgłą w głowie nieoszacowanego sługi. Dwóch chłopców jeden po drugim polecieli do apteki, na receptach stało nazwisko jenerała Zbyskiego.
Maciéj tymczasem szuflady zasuwał, rzeczy porządkował, papiery zbierał i dom tak urządzał, aby miał pozór zajętego przez niebezpiecznie chorego człowieka. Z początku szło wszystko jak najgładziéj, ale około jedenastéj, gdy już i słoma była w ulicy... służący przyszedł dać znać Maciejowi, że jakiś pan natarczywie się dopomina, aby go wpuszczono, i mówi, że jest przyjacielem jenerała, że z nim widzieć się musi koniecznie... Sługa dodał, iż z mowy poznał Moskala.
Nie bez trwogi i bicia serca Maciéj pospieszył na dół, gdyż na górę nie wpuszczano nikogo, i zobaczył figurę dosyć często widywaną w Petersburgu... któréj jenerał, jak on się domyślał, nawet cierpieć nie mógł. Wiarus szedł taki strwożony, zgryziony, zbladły, znękany a tak naiwną miał od natury daną fizyognomią, nie dozwalającą o oszukaństwo posądzać, iż najwprawniejszy znawca nie domyśliłby się udania.
Arsen Prokopowicz, on to był bowiem, naprzód się z niezmierną bacznością w niego wpatrzył...
— Co to jest jenerałowi...
— Albo ja wiem — zawołał Maciéj, to się poczęło od wczoraj wieczorem, powrócił od matki i w nocy go to porwało... a nim doktor nadjechał, już był siny...
(Maciéj sam był w szpitalu cholerycznym w roku 1831, dla tego symptomata cholery go nic nie kosztowały).
— Doktor mówi, że cholera, było ich już tu ze czterech... bardzo źle... a! panie! bardzo źle...
I począł oczy ocierać.
Arsen Prokopowicz nie był tchórz, ale cholery i tyfusu lękał się bardzo... cofnął się nieco od Macieja, co go nadzwyczaj ucieszyło jako dowód, że mu wiarę dano...
— Zkąd u kaduka cholera! mruknął Moskal.
— Chce pan zobaczyć się z doktorem? spytał Maciéj.
— Dla czegoż nie?
— Ja go tu sprowadzę...
Stary żołnierz poszedł zaraz, bo jakkolwiek próba komedyi nie źle mu się udała, nie chciał jéj zbyt długo przeciągać. Doktor Frycz wyszedł natychmiast. Jako uczeń kijowskiego uniwersytetu mówił wybornie po moskiewsku.
Ze smutną miną, zakłopotany powitał Arsena Prokopowicza.
— Cóż to się stało Stanisławowi Karłowiczowi...
— Cholera... cholera... wszystkie symptomata strasznéj azyatyckiéj cholery... ja przybyłem późno... Nadzieja ocalenia nie wielka... jeśli wytrzyma, to, jak zwykle, dostanie tyfusu... a... wiadomo — tyfus po cholerze...
Arsen Prokopowicz odstąpił krok... kiwając głową.
— Taki silny, zdrów człowiek...
— Zaziębienie, jak się zdaje — dodał doktor...
— Nie ma nic straszniejszego nad zaziębienie — odparł Moskal, kłaniając się.
— Widzieć się z nim niepodobna... on prawie nie mówi już...
Arsen wcale nie nalegał, spojrzał na lekarza, szepnął kilka słów i odszedł powoli. Jeśli miał jakąkolwiek wątpliwość, ustąpiła wszelka, gdy chmurną twarz doktora zobaczył. Wyszedłszy w ulicę, pobiegł naprzód wódki się napić, potém otrzeć się wódką kolońską i kamforą a roznosić plotkę po mieście.
Ale już ona przez sługi, przez mieszkańców domu szeroko się była rozbiegła...
Tylko pułkownikowa nie wiedziała jeszcze o niczém... panna Michalina była przy niéj.
Znała ona ją jak matkę własną, w tym jednak wypadku nie mogła odgadnąć, jakie będą uczucia... co ten krok Stanisława z duszy jéj wywoła... radość czy rozpacz i trwogę...
Maciéj odmówił oddania listu, postanowiła więc zwolna pułkownikową przygotować do tego.
Poczęła od nieśmiałego wybąknienia, iż zasłyszała, jakoby jenerał miał z rana wyjechać i list do matki zostawić. Wdowa spojrzała bystro, na pamięć jéj przyszedł wieczór wczorajszy... porwała się, zaczęła ubierać, chciała natychmiast jechać na zwiady.
— Maciéj tu zaraz będzie — odezwała się Misia... niech matka zaczeka.
— Nie mogę, nie mogę, nie mogę — zaczęła żywo pułkownikowa... zlituj się, ja w niepewności godziny nie wyżyję.
Michalina rzuciła się przed nią na kolana i objęła rękami.
— Kochana, droga pani, matko, posłuchaj... pozostań spokojną dla niego... idzie o to, by nie— postrzeżono, by nie wiedział nikt, że go nie ma... On pojechał... tak...
Spojrzała na bledniejącą...
— Dokąd? przeciw swoim? zawołała ręce łamiąc matka...
— Do swoich!! szepnęła, uśmiechając się Michalina.
Na te słowa pułkownikowa, czując, że się jéj w głowie zawraca a siły ją opuszczają, padła na fotel, chwytając ręce Michaliny.
— Cicho! na miłość Bożą! oprócz Macieja nikt jeszcze nie wie o tém, on jeden... a on, dając czas do ucieczki, ułożył tak wszystko, iż jenerał uchodzi za chorego...
— Może on w istocie chory! krzyknęła matka.
— Przysięgam pani, że tak jest, jak mówię, jenerał w nocy uszedł, ale Maciéj chce to ukryć dla uniknienia pogoni.
Pułkownikowéj łzy rzuciły się z oczów, ale twarz rozjaśniła.
— O poczciwe, o święte dziecko moje! zawołała... teraz nikt nie będzie śmieć ani na mnie ani na niego spojrzeć krzywo... teraz ja nim pochlubić się mogę... teraz godnym jest ojca swojego! A! ja wiedziałam, ja przeczuwałam, gdy on się taił, że w jego duszy nie umarło uczucie dla ojczyzny, gdy mnie kochał... Święte, poczciwe dziecko moje...
A! dumna jestem! po co się kryć? na co taić? niech mnie wezmą jako jego matkę... niech mnie spytają, czym go namawiała, aby szedł, powiem im, że tego po nim jako Polka żądałam... A teraz jestem szczęśliwa!!
Ale w téj chwili myśl inna przyszła i łzy potoczyły się z oczów... Misia pobiegła po wodę i sole... Pułkownikowa blizką była omdlenia, a tu należało największy sekret zachować.
W téj chwili szczęściem Maciéj, pozostawiwszy doktora Frycza w domu i jak najsurowsze instrukcye na dole, sam przybiegł do pułkownikowéj, bo go list palił... Wpuszczony do pokoju, padł do nóg jéj i rozbeczał się jak dziecko. Nie mówili nic, on ściskał nogi wdowy, ona całowała go w głowę.
— Moja królowo, pani! nie zdradź nas tylko a wszystko pójdzie dobrze, ja z doktorem ułożyliśmy jak należy... już o nic proszę nie pytać... my zrobimy wszystko...
Matka z roztargnieniem słuchała tych wyrazów, rozrywając kopertę listu, z którego wypadły papiery jakieś i tych kilka słów do matki.
„Wczoraj dałaś mi swe błogosławieństwo, powtórz je dzisiaj i pomódl się za syna. Wiem i czuję, że ofiara moja i nasze ofiary daremne... że nie wywalczym ojczyzny... ale miałem do wyboru walczyć przeciw swoim lub ze swymi ginąć. Cień ojca wskazał mi drogę, ścielę się do nóg twoich matko moja... pobłogosław...“


Wieczorem tegoż dnia smutna się po mieście wieść rozeszła, że jenerał Stanisław Zbyski, z przeziębienia dostawszy cholery, mimo największego starania lekarzy, których kilku wzywano... niedożywszy doby, zmarł nagle... Ponieważ zwłoki cholerycznych zwykle co najprędzéj, w interesie powszechnego zdrowia, chowane bywają, mówiono, iż w nocy przewieziono zaraz trumnę na cmentarz Powązkowski a nazajutrz miało się tylko odbyć nabożeństwo żałobne...
Wiadomość ta więcéj przeraziła cholerą, niż strapiła ogół, mało kto bliżéj znał jenerała... miano go powszechnie za Moskala, żałowano tylko biednéj matki...
W istocie ku wieczorowi Maciéj cały załzawiony, doktor skłopotany, oznajmili śmierć, posłali po dwie trumny, a że się nikt tak dalece do zmarłego nie napierał z obawy cholery, złożyli sami zwłoki w przyniesionym wspaniałym sarkofagu, który tylko na chwilę wystawiony został w sali przyległéj...
Pokój chorego przedstawiał obraz najstraszniejszego nieładu, okna były pootwierane... rzeczy rozrzucone... zapach chlorku rozchodził się po całym domu...
Z rozkazu policyi miano natychmiast wywozić zwłoki, wszystko się odbywało z pospiechem gorączkowym... gdy w chwili prawie ostatniéj czarno ubrana kobieta z włosami rozrzuconemi, z wyrazem strasznéj rozpaczy wpadła do sali i przy trumnie z krzykiem legła. Ręce jéj chwyciły wieko... spazmatyczny jęk rozległ się po cichém mieszkaniu...
W ślad za nią aż do wschodów biegł mężczyzna, ale z obawą jakąś zatrzymał się w progu...
Stary Maciéj strwożony niezmiernie, blady jak trup, z załamanemi rękami, patrzał niemy...
— Otwórzcie mi trumnę! ja go raz jeszcze widzieć muszę! zawołała kobieta... Doktorze...
Doktor podszedł.
— Pani, rzekł grzecznie, to niepodobieństwo... przepisy policyjne się temu sprzeciwiają... jenerał zmarł z cholery... niepodobna otworzyć...
— Co chcecie za to? zawołała kobieta — wszak za pieniądze wszystko kupić można? Sumienia ludzi, miłość ludzi... poczciwość... co chcecie? A jeśli sto... tysiąc umrze... to cóż? wy mi musicie tę trumnę otworzyć! Ja napiszę do cesarza... ja...
Maciéj drżał od początku téj sprawy, którą w tak dziwny sposób poprowadził, nie było chwili niebezpieczniejszéj nad tę... Ufał on, że postrach cholery nie dopuści ostateczności... ale znając Maryą Pawłownę i jéj miłość dla jenerała i wpływy jéj... trwożył się...
Po chwili płaczu... jenerałowa zerwała się i pobiegła do sypialnego pokoju... stała w progu chwilę... poczęła jak obłąkana latać po mieszkaniu, zdawało się, że szuka kogoś.
— I nikogo przy umierającym! nikogo przy trumnie! zawołała wracając — ani matki, ani narzeczonéj, ani przyjaciela... ani mnie nie było...
Usiadła znowu i płakała, oparłszy się o wieko trumny...
Towarzysz a raczéj nieproszony opiekun, który z nią przybył, trzymał się zawsze progu i chustki od ust nie puszczał.
W chwili, gdy jeszcze Marya upadłszy łkała, chwytając za drzewo, jak gdyby rozerwać chciała trumnę, nadeszli ludzie, którzy zabrać ją mieli, doktor zbliżył się do kobiety i w łagodnych słowach starał się ukoić jéj boleść.
Ale była w takim stanie, że nie słyszała nic oprócz tego, co w niéj mówiło saméj... po chwili natrętny ten szmer wyrazów, z których rzadkie dochodziły jéj uszu, zwrócił nareszcie uwagę, podniosła oczy, wpatrzyła się śmiało w obcego człowieka...
— Czy ty wiesz, czém on był dla mnie? zawołała, czy rozumiesz ten ból, który chcesz uleczyć — któż ty jesteś?
— Ja, doktor jestem, rzekł Frycz.
— I jako doktor chciałbyś przez litość... dodała z ironicznym uśmiechem, uleczyć szaloną?
— Byłeś przy jego śmierci? podchwyciła nagle.
— Byłem.
— Jak on umierał? mów mi! czy na jego ustach nie było żadnego imienia? czy nie wołał... czy nie wspomniał?
— Pani, rzekł lekarz, choroba, z któréj on umarł, jest jedną z tych piorunujących, które odejmują człowiekowi wszelką przytomność... nie mówił nic, bo nie mógł mówić...
— I przy nim nie było...??...
— Nikogo oprócz mnie i starego wiernego sługi... matce, krewnym nie mogliśmy dać znać... bo słabość zaraźliwa... a ratunkuby mu nie przynieśli...
— Zkądże wy to wiecie! zawołała z gniewem. Nie rozumiecie choroby, nie znacie na nią lekarstwa... jak możecie wyrokować, co ratuje a co zabija? Możeby go wyleczyło wejrzenie, może rozbudziło słowo... ale wy jesteście zbójcy okrutni... Ażeby nie zadać kłamu nauce waszéj, wolicie zabić człowieka...
Czemuście nie próbowali wszystkiego? Jak ten człowiek w sile wieku i zdrowia mógł tak paść bez walki z życiem... piorunem rażony... Nie! nie! wyście go dobili!! Was wszystkich pod sąd!! I zaczęła płakać...
Czarni ludzie stali dokoła, czekając rychłoli będą mogli zabrać trumnę... jenerałowa nie puszczała ich, doktor stał zmięszany... Maciéj poszedł do Arsena Prokopowicza...
— Pan zna dobrze panią jenerałową, odezwał się cicho... to jest rzecz niebezpieczna... niech pan pójdzie, zrefiektuje ją, odciągnie... nieboszczyka trzeba wynosić...
— Ale pocóż ja tam pójdę w to powietrze? rzekł Moskal dość zmięszany.
— Przecież trzeba, żeby jéj kto podał rękę i zmusił... jużcić ja nie mogę!!
Arsen Prokopowicz, acz z obawą wielką, widząc na siebie zwrócone powołujące go téż oczy doktora... przemógł się i zbliżył... Oba z lekarzem ujęli płaczącą, nieprzytomną, i niemal siłą pociągnęli ją do powozu, który stał za czarnym karawanem.
W téjże chwili pogrzebowi słudzy pochwycili na barki trumnę, skarżąc się na jéj ciężar niezwyczajny i poczęli ją znosić po wschodach... Gdy już była na dole prawie, władza wojskowa, starsi urzędnicy nadjechali dla formy i bardzo byli radzi, że ich to uwolniło od wchodzenia do mieszkania. — Natychmiast dano rozkaz wyruszenia karawanowi... Marya Pawłowna siedziała w swoim powozie, do którego wcisnął się, nie wiedzieć jakiém prawem, Arsen...
— Pani jedzie do domu?
— Ja jadę, gdzie jego wiozą! za nim! zawołała — za nim!! do mogiły...
— A! Maryo Pawłowno — począł słodziuchno natrętny pocieszyciel — gdybyście pozwolili...
Idźcie mi z oczów! przerwała zrywając się — precz! precz! I wstała z taką gwałtownością groźną, że Arsen, choć już konie ruszyły, musiał, otworzywszy drzwiczki, wyskoczyć — zostawiając ją samą...
Żałobny orszak, złożony z nie wielu powozów, puścił się ciemną nocą ku Powązkom... bez księdza, bez śpiewu... jak wstydzący się tego, którego prowadził.
Noc była zimna i wietrzna...
W progu domu ze zwieszonemi rękami stał poczciwy stary Maciéj... Sam on był sprawcą tego szyderstwa ze śmierci, lecz teraz, gdy zobaczył trumnę, żałobę, cały ten przybór straszny — zabobonny strach go ogarnął, czy nie popełnił świętokradztwa, czy na głowę tego, którego pragnął uratować, nie sprowadził — nieszczęścia. Zdawało mu się to całkiem zrazu poczciwém, dobrém, teraz się obawiał, by nie było grzechem śmiertelnym?... Śmierć zmyślona przerażała go jak prawdziwa, stary szalał momentami, nie mogąc zebrać myśli rozproszonych i ocenić tego, co sam przed chwilą zrobił.
Na górze tymczasem już była policya, która, nie wiadomo z czyjego rozkazu, opieczętować miała pozostałości... Lekarz służył za świadka, ale powołano téż i Macieja, który poszedł chmurny. Nie miał on obawy o tę formę prawną, gdyż jenerał przed wyjazdem papiery widocznie przebrał i popalił, a resztę ich sam już Maciéj był przechował...
Wkrótce i ta formalność dopełnioną została... stary sługa zszedł nareszcie do swéj izdebki...
— No, zawołał, teraz albo nigdy na mnie czas! On poszedł, trzeba i mnie iść! Nie mam tu czego czekać..
Chłopcy mi choć drogę pokażą...
Wprawdzie jenerał kazał zostać przy matce, ale ja tam nie mam co robić... ino pożegnać się i w drogę!! Zdjął szablę z kołka, począł pospiesznie dobywać swoich rzeczy, ubierać się jak w drogę i nazajutrz rano starego Macieja nie było w Warszawie.
Arsen Prokopowicz towarzyszył rad nie rad Maryi Pawłownie na Powązki...
Policya nie dozwoliła złożyć nawet ciała w kaplicy do jutra, tak obawa cholery była wielka, znalazł się ksiądz do pobłogosławienia grobu i trumnę natychmiast do niego spuszczono...
Przy wszystkich tych przygotowaniach Marya Pawłowna była przytomną, chwiała się, płakała, ale oddalić się nie chciała... Gdy ziemią przysypano grób... siadła na ziemi...
Potrzeba było znowu użyć siły niemal, aby ją zmusić siąść do powozu i wracać do domu... Arsen Prokopowicz jéj towarzyszył, czuł on, że ta chwila może mu być przyjazną... ale usposobienie jenerałowéj ku niema było dotąd jak najgorsze.
Zajechali tak do małego hoteliku przy Bednarskiéj ulicy, w którym się jenerałowa ukrywała... Poprowadzono ją na górę, Arsen po cichu poszedł za nią.
Starał się wybadać stan jéj ducha, znaleść jaki sposób przemówienia, wśliźnięcia się, uczynienia potrzebnym; mimo zręczności swéj wszakże... widział się w położeniu nader trudném. Rachował najwięcéj na tę skłonność serca ludzkiego, która w ucisku szuka towarzysza, pragnie podziału, a w obec śmierci często rozpaczliwie życie chwyta.
Ale Marya Pawłowna była cała w sobie... wybuchała na krótko i znów nieprzytomna padała płacząc a myśli jéj widocznie odbiegały gdzieś daleko. Arsen rozpoczynał razy kilka mówić i nie otrzymał odpowiedzi. To go nie zrażało... Siedział w progu pokornie i czekał.
Marya Pawłowna nie rychło go spostrzegła, popatrzyła nań oczyma osłupiałemi, weszła do drugiéj izdebki i zamknęła się na klucz. Boleść jéj wstydziła się oczów zimnych. Arsen znużony, ułożywszy się o coś ze służącą, wysunął się cicho, dosyć smutny i zamyślony...


Od tego wypadku upłynęło dni kilkanaście, ukryto starannie przed pułkownikową, straszny ów epilog, który Maciéj własnym pomysłem bardzo zręcznie do historyi jenerała przywiązał...
Michalina tylko wiedziała o nim i rodzina jéj — unosząc się nad śmiałością starego sługi a szczęściem, z jakiém mu się to wykonać udało. Doktor Frycz, wedle dawniejszego swojego programu, trzeciego dnia wysunął się także z Warszawy i zniknął...
Wszystko zdawało się jak najpomyślniéj ukończoném... rosyjską metodą — końce w wodę.
Wiadomo powszechnie, iż było w obyczaju téj wojny przybieranie nazwisk, które walczący przyjmowali jakby na chrzcie, poświęcając się na walkę z nieprzyjacielem. Jenerał także zapewne pójść musiał za powszechnym obyczajem, gdyż wcale o nim słychać nie było. Śmierć okrywała go od dalszych poszukiwań i prześladowania. Papiery nawet, które niewiadomo z jakiego powodu przetrząśnięto, nie dostarczyły najmniejszego śladu, któryby mógł podejrzenie obudzać. Zniknienie Macieja wcale niedostrzeżone minęło a nikt na starego nie pomyślał nawet, żeby się mógł udać do powstania. Policya moskiewska słynie wprawdzie z okrucieństwa, ale zarazem z nieudolności bezprzykładnéj.
Jeden tylko Arsen Prokopowicz, któremu rola pocieszyciela przy Maryi Pawłownie wcale się nie udawała, który żałował wielce, iż jenerał w zastawione nie wpadł sidła — gryzł się obrotem téj sprawy. Nie mogła mu wyjść z myśli ta cholera bezprzykładna i tak azyatycka... któréj późniéj już drugiego wypadku nie było..
Trafem szperając dla rozrywki w papierach u przyjaciół swych i towarzyszów w cytadeli i ratuszu, napadł na wzmiankę o ucieczce doktora Frycza. Nazwisko to miał zanotowane na wszelki wypadek. Począł śledzić, kiedy doktor uszedł, przekonał się, iż trzeciego dnia po śmierci jenerała już go nie było. Znał Macieja jeszcze z Petersburga i chciał go zobaczyć a pogadać z nim, poszedł na zwiady i tu znowu dotarł tylko do świadomości, iż Maciéj z szablą, pistoletami i ładownicą wkrótce po pogrzebie zniknął.
Między sługami jenerała był młody, dość roztropny chłopiec, który się go był uczepił w Petersburgu i wybłagał, że go do Warszawy wzięto. Po śmierci jenerała Jefimek przeniósł się na służbę do koszar do jakiegoś oficera.
Arsena Prokopowicza, który miał żyłkę policyjną, coś kłuło, był niespokojny; wietrzył już w tém wszystkiém jakąś podziemną polską intrygę. Pojechał szukać Jefima. Znalazł go łatwo. Zaczął od tego, że mu dał trzy ruble, ale postrzegł, że chłopak zobaczywszy go jakoś się zmięszał. Rzucił mu kilka pytań, a po drugiém czy trzeciém, chłopiec wylękły, począł po moskiewsku zbywać go nader podejrzanemi zapewnieniami, że nic nie wie, nie widział i nie pamięta...
Pomięszanie i plątane owe odpowiedzi, którym w ostatku towarzyszyły przysięgi wcale niepotrzebne — naprowadziły Arsena na domysł coraz pewniejszy, iż się tu coś ukrywać musi.
Zbył chłopca ni tém ni owém, zaczął się śmiać, paplać o czém inném i, uspokoiwszy go zupełnie, odjechał.
Téjże nocy chłopaka wzięto... Nie mógł się on ani domyślać za co, gdy w nocy podprowadzono go do jakiéjś sali, w któréj między innemi mundurami zastał vice-mundur znajomego sobie Sowietnika.
Arsen Prokopowicz był poważny i łagodny. Począł badać chłopca, kiedy i jak widział jenerała... kiedy się choroba rozpoczęła? i t. p.
Jefim z razu zaklął się, że o niczém nie wie... nie widział nic, ale przyniesiono rózgi, których widok częstokroć wystarcza na wymożenie uparcie kryjącéj się prawdy. Jefim padł na kolana... Arsen, widząc go skruszonym, zapuścił sondę.
Po najtroskliwszém jednak prowadzeniu jéj okazało się tylko, iż Jefim w nocy późno widział jenerała wychodzącego a powracającego nie dostrzegł, chociaż był na straży w przedpokoju. Powtóre stojąc w dziedzińcu uważał, iż stary Maciéj kamienie z bruku wybierał pod wieczór i na górę je nosił, tłómaczyło się to tém wprawdzie, iż rozpalonemi kamieniami, przykładając je do stygnącego ciała, często ratowano w cholerze, ale Arsen Prokopowicz wpadł na domysł już, że... może niemi trumnę napakowano. Słudzy, co ją nieśli, skarżyli się na ciężar wcale niezwyczajny.
Myśl, że jenerał uciekł a zbiegostwo to pokryto udaną chorobą i śmiercią, natrętnie prześladowała Arsena Prokopowicza. Wyjednał pozwolenie dobycia nocą ciała i sprawdzenia... W istocie był to jedyny sposób dojścia prawdy w całéj téj sprawie, wszakże wszyscy się śmiali z indagatora, nikt mu bardzo nie sprzyjał i do odkopania i otwarcia grobu nie ofiarował się nikt... komenderować chciano Arsena... Jakkolwiek miał bardzo już ważne według siebie poszlaki jakiéjś zdrady... z drugiéj strony wolałby był kimś się innym posłużyć, niż zmarłemu z cholery po dwóch tygodniach spoczynku w ziemi zaglądać w oczy. Był za tém, ażeby komenderowano lekarza... Na usilne naleganie jego posłano pułkowego doktora któregoś... Poszukiwanie odbyć się miało nocą. Arsen niespokojny poszedł do domu. Nazajutrz o naznaczonéj godzinie udał się do komisyi, ale tu odpowiedziano mu, że na cmentarzu powązkowskim grobu znaleść nie było podobna, że kilka trumien odkryto napróżno... a ciała nieboszczyka jenerała nie znaleziono.
Wszystko się o to rozbijało.
Arsen Prokopowicz, wyśmiany jako marzyciel i półwaryat, odszedł. Bolało go to niezmiernie. Nie mógł dać tak za wygranę wyszydzony i pozwolić śmiać się z siebie. Myśl tkwiła w nim, jeszcze głębiéj się wpijając... Poszedł do jenerałowéj.
Z razu chciał on ją był namówić de powrotu i sam, nie bardzo się tu czując bezpiecznym, udać za nią do stolicy. Marya Pawłowna wypędziła go z domu. Co dzień prawie mimo najgorszéj pory jeździła na cmentarz i siadywała tam godzinami. Żal jéj milczący, dziki był prawdziwie przerażający formami, jakie przybierał; ci, co się z nią spotykali, posądzali czasem o obłąkanie.
Wyproszony z komisyi Sowietnik cały dzień zakrapiał się rumem i dumał... snuł i przesnuwał projekta różne, a dopiero nad ranem, przyszedłszy do stalszego planu, położył się spokojniejszy.
O godzinie dziesiątéj nazajutrz był już Arsen u drzwi jenerałowéj; służąca przekupiona go wpuściła. Marya zestarzała, z oczyma zapłakanemi, w zaniedbaném ubraniu... siedziała nad stósem listów i odczytywała je... gdy Arsen ukazał się w progu. Ręką wskazała mu natychmiast aby wyszedł.
— Maryo Pawłowno, dwa słowa!
— Ani jednego.
— Ale posłuchajcie mnie... na miłość Boga posłuchajcie, nie pożałujecie. Ja jeden mam litość nad wami.
Kobieta ruszyła ramionami.
— Nie płaczcie a starajcie się pomścić, Maryo Pawłowno... Stanisław Karłowicz łajdak, kłamca, płut, on żyje, on nie umarł, on uciekł do powstania, do lasu! Ot co!
Z krzykiem, rzuciwszy listy na ziemię, jenerałowa podbiegła ku niemu.
— Co ty mówisz! on żyje! coś powiedział! powtórz! on żyje! Człowieku, ja ci dam milion za życie jego... ja ci oddam wszystko, co mam!!
Arsen Prokopowicz ruszył ramionami...
— I wy mówicie, żeście się tylko pomścić chcieli!! zawołał.
Marya płakała. — Skłamałeś! krzyknęła, bezczelny! śmiesz jeszcze teraz się naigrawać..
— Ale poczekajcież, zimno odparł Moskal, nie szydzę, nie kłamię, mam poszlaki, że on żyje i uszedł... Jeśli mnie potraficie posłuchać, rozpowiem wam wszystko...
Nie odpowiedziano mu nic, spojrzał, począł mówić powoli. Widocznie jak każdego dobadującego się myślą rzeczy ukrytéj jego wynalazek go rozpalał, roznamiętniał, dowodził z talentem, że miał słuszność, a łatwo było przelać wiarę w możliwość faktu tego w kobietę, która niczego więcéj nad to nie pragnęła.
Marya Pawłowna, nie cierpiąca tego człowieka, mimowoli pochwycić się dała tą nadzieją... że Stanisław żyje... Nie szło jéj teraz o nic więcéj...
Koniec jednak opowiadania Moskala był zniechęcający, zostawiał w niepewności... Marya wpadła na przypuszczenie znowu, iż to wszystko marzeniem być może tylko... a po próżnym wysiłku rozpacz będzie cięższą jeszcze... Lękała się i téj ostatniéj nadziei rzucić tak nie chciała...
— Pani moja, odezwał się Arsen, któremu stan jéj duszy łatwo było odgadnąć, — jest sposób przekonania się o tém, czy ten... człowiek żyje...
— Jaki?
— Tu mieszka i żyje jego matka... ja ją nawet trochę znam...
Ona nie może o tém nie wiedzieć, a z matki trzeba być... bałwanem, Maryo Pawłowno, żeby nie poznać, czy jedyne jéj dziecko żyje czy umarło..
— Szatan ci to podyktował? spytała Marya z oburzeniem... badałbyś skrwawione serce matki?
Dla niego starczyło to za pochwałę, rozśmiał się i ręką rzucił w powietrzu.
Jenerałowa miała mimo srogiego żalu pewien wstyd kobiecy... na myśl jéj nie przyszło, ażeby ona tam pójść mogła.
— Chcesz tam pójść? zapytała?
Arsen się zawahał. — Zobaczę, rzekł, zobaczę i pomyślę, ale teraz... przyszedłem tu tylko do was z pociechą... Czy mi się marzy, czy zgadłem, nie wiem, zawsze wam daję się czém bawić... powinniście mi podziękować.
Rachował może, iż ją tém wyprowadzi z nieméj rozpaczy i zwróci ku rzeczywistości, a rachuba nie była zupełnie fałszywą. Po odejściu jego jenerałowa długo uspokoić się nie mogła, chwyciła oburącz nadzieję i bawiła się nią... zapominała o wszystkiém.
Służąca nawet postrzegła, iż pani jéj tego dnia zdawała się powracać (jak ona mówiła) do rozumu.
Nieszczęściem, nawet tacy ludzie jak Arsen Prokopowicz, nie wszystko obrachować mogą. Popierając przed komisyą swą sprawę, szanowny Sowietnik wszystko, co miał przeciwko jenerałowi, wytoczył przed nią, chciał dowieść, że podejrzenie jego było przeszłością usprawiedliwione. Pomiędzy innemi zacytował korespondencyą jenerała ze Stefanem Aleksandrowiczem i złożył kopertę. Chociaż oskarżeń tych pogrobowych tak bardzo do serca nie wzięto, jednakże ponieważ one do innych badań politycznych prowadziły, śledztwo się toczyło daléj. Zażądano świadectwa Maryi Pawłowny, o któréj bez ogródki Arsen oznajmił, że się znajdowała w Warszawie. Miłość jéj dla jenerała nie była dla nikogo tajemnicą, znano dobrze dawne jéj z nim stósunki. Pomimo uszanowania dla tak dostojnéj osoby, nieśmiejąc jéj pociągnąć do indagacyi, jenerał jeden został wykomenderowany dla rozpytania się... W parę dni potém wielkie było zadziwienie jenerałowéj, gdy jéj oznajmiono o przybyciu tego gościa niespodziewanego w interesie rządowym. Marya Pawłowna oburzyła się, przyjęła go dumnie, byłaby może nawet odprawiła niegrzecznie, gdyby na wstępie nie ukazała się owa nieszczęśliwa od listu koperta...
— Czyjeż to jest pismo? to charakter kobiecy! zawołała targając papier z gniewem.
— Przepraszam was — rzekł chłodno a grzecznie indagator — my bardzo dobrze znamy i wiemy, czyje to pismo i pieczątka... Jest to spiskujący... w Petersburgu zamieszkały urzędnik, którego Murawiew rozkazał już uwięzić...
— Jak to? czy śmiecie posądzać Stanisława Karłowicza, że on spiskował?
— My nie wiemy jeszcze z zupełną pewnością, czy spiskował — odpowiedział jenerał, ale tegośmy najpewniejsi, że ze spiskującymi korespondował i był w stósunkach!!
Z tego wszystkiego jedno tylko utkwiło w sercu Maryi, że posądziła Stanisława niesłusznie... Lecz dla czegóż się jéj nie wytłómaczył?
Rozmowa z jenerałem trwała dosyć długo. Marya Pawłowna z oburzeniem oświadczyła mu, że Stanisława nigdy posądzać nie śmiała, nie mogła, nie miała powodu o polityczne jakieś roboty tajemne...
Dopiero gdy ów badacz wyszedł, zaczęła myśleć i rozmyślać nad wszystkiém, przypomniała sobie scenę nocną, jego zaręczenie, że jest niewinnym... zrozumiała, iż, w istocie należąc do jakiegoś spisku, nic przed nią powiedzieć nie mógł; ta postać zagadkowa, którą wieczorem spotkała u niego pierwszy raz przybiegłszy z balu... przyszła jéj także na pamięć.
Stanisław był niewinny, ona go prześladowała nadaremnie!
Ta myśl, ta zgryzota objęła ją całą i znowu do rozpaczy przyprowadziła... Jéj zazdrość i podejrzliwość niesłuszna zatruły mu życie.
Nie szło Maryi Pawłownie wcale o to, jakie w duszy Stanisław miał usposobienie dla Rosyi — ona go kochała i byłaby zarówno kochała zdrajcą przeciw Moskwie czy wiernym carowi. Co ją to obchodziło, jakiém on uczuciem dla Moskwy oddychał, byleby względem niéj był niewinnym... Dowód téj niewinności miała w ręku...
Gniew teraz zwróciła na siebie i na niegodziwego prześladowcę, którego zawsze cierpieć nie mogła.
We łzach spędziła ten dzień cały, postanawiając nigdy więcéj na próg nie dopuścić Arsena...
On się téż nie ukazywał.
Z zajadłością policyanta szedł powoli daléj... Otoczył siecią szpiegowską dom matki jenerała i, jakkolwiek był szczelnie zamkniętym, dobył już z niego parę wiadomostek, które podejrzenie pierwsze mogły potwierdzić. Ale jak się było tam wcisnąć? pod jakim pozorem?
Myślał nad tém właśnie, gdy Marya Pawłowna, któréj usposobienia zmieniły się nagle z przekonaniem, iż list ów, potępiający go, nie był ręką kobiecą pisany... przypuszczając, iż w istocie Stanisław uszedł, aby się ze swymi połączyć, obawiając się prześladowania dla niego i dla matki, gorączkowo zajęta tylko tym człowiekiem, względem którego winną się czuła... przejętą się uczuła trwogą na myśl samę, że Arsen może niespodzianie napaść matkę i dobyć z niéj tajemnicę!...
Niepewna, co pocznie, chciała iść sama do niéj, potém postanowiła napisać... z ostrzeżeniem. Jedno i drugie trudném było... Padłaby była na kolana przed jego matką... ale czy taby jéj ze wzgardą i żalem nie odepchnęła? Zniosłaby może i to od niéj, ale reszta wstydu broniła jéj przystępu do tego domu...
Powiedzmy prawdę, wstyd tu się tak mięszał z dumą, że dwojga tych żywiołów trudno było rozdzielić.
Tymczasem niebezpieczeństwo zdawało się grozić, trzeba było coś począć... Marya postanowiła napisać. List był następującéj treści:
„Osoba, nieznana pani i nie życząca sobie wyjawić swojego nazwiska, czuje się w obowiązku ją ostrzedz, ażebyś pani nie przyjmowała, jeśliby chciał się z nią widzieć i mówić niejaki Arsen Prokopowicz N... W najniewinniejszéj z nim rozmowie jest niebezpieczeństwo. Chciéj pani wierzyć, że uczucie szacunku i najgorętszéj życzliwości jest pobudką tego listu... W rozmowie słowo niebaczne, poruszenie, wejrzenie mogą być podchwycone i przez złego człowieka na złe użyte... Spal pani ten list.“
Gdy poczta miejska przyniosła pułkownikowéj to pismo, już ona była uwiadomioną o pogrzebie udanym syna, który długo wprzód przed nią tajono. Ten postępek poczciwego Macieja nie podobał się jéj wcale, gniewała się, chciała, ażeby syn głośno był usprawiedliwionym — ale tyle osób skompromitowałaby była przecząc, iż milczeć musiała. W pierwszych chwilach z tego kroku Stanisława była szczęśliwą, ale po rozmyśle, gdy wszystkie niebezpieczeństwa téj wyprawy przyszły na pamięć, gdy, chwytając wieści o powstaniu chciwie, doczytała się okrucieństw, zważyła, jak trudną była walka podjęta, ogarnęła ją trwoga niezmierna... Śmierć, niewola, rany... naprzemian przesuwały się widmami przed jéj oczyma... serce pełne było niewysłowionéj troski.
Wiadomości od zbiega nie mogło być żadnéj i nie było, nie domyślano się nawet, w którą udał się stronę. Pułkownikowa, zamknąwszy drzwi dla wszystkich oprócz Michaliny i jéj rodziny, siedziała samotna z książką nabożną na kolanach i płakała.
Ale serce jéj teraz spokojniejsze było, czuła, że syn dopełniał obowiązku, dumną była jego poświęceniem. Dla kraju złamał on sobie przyszłość, wyrzekł się jéj, oddał mu wszystko, co miał... W chwilach pogodniejszych była tryumfującą niemal, a Arsen pewnieby z jéj twarzy mógł rozpoznać łatwo, że śmierć po sercu nie przeszła.
Pułkownikowa była sama, gdy list Maryi Pawłownéj odebrała... przeczytała go, nie mogąc się domyśleć, kto pisał, ale przeczuciem poznała rękę kobiecą... choć zmienioną.
List jeszcze leżał roztwarty na stoliku, gdy Michalina weszła... Pułkownikowa instynktem jakimś schować go chciała, ale już było za późno.
Oczy panny Misi padły na ten wytworny bilecik nieznanéj ręki... jednym rzutem zobaczyła anonym, zlękła się.
— Mateczko, co to jest?
— Nie wiem, jakaś miłosierna dusza przysłała mi przestrogę...
— Ręka kobieca! zawołała Misia, rumieniąc się...
— Tak, ale mężczyzna mógł jéj użyć dla niepoznaki.
Przybyła przebiegła ciekawym wzrokiem bilecik i zamyśliła się.
Dziwna myśl przebiegła jéj podejrzliwą główkę — a nuż jenerał zamiast do powstania, jak sądzili, skrył się wprost gdzieś, ażeby uciec z — tą kobietą? Nie było to wcale niemożliwém... Ale list jenerała do matki? mógłżeby ją oszukiwać? — a! nie...
Nikt nie wiedział o nim a — ta kobieta miała zapewne wiadomości? Przykro się zrobiło Misi.
— Co ty tak tam myślisz sobie po cichu? zapytała pułkownikowa — ej! coś złego, inaczéj myślałabyś głośno?
— Nic, moja mateczko, nie myślałam złego, smutno mi tylko... odparła Misia, list rzucając na stół.
Ale, dodała po chwili, niebezpieczeństwa nie ma żadnego, drzwi są dla wszystkich zamknięte... Trzeba tylko rozkaz ponowić, co natychmiast uczynię.
Wybiegła téż zaraz do przedpokoju i wszystkim pod najsroższą odpowiedzialnością nakazała, ażeby nikogo nie przyjmowali pod żadnym pozorem, a co więcéj w żadną dłuższą nie wdawali się rozmowę... Słudzy nie dobrze zrozumieli żądania, ale byli gotowi wykonać je jak najściśléj.
Dwie kobiety siedziały długo nad anonymem, który stósownie do rozkazu, z wielką pociechą Misi został spalony na kominku.
Nazajutrz potém Arsen Prokopowicz próbował się już wcisnąć z kondolencyą — odpowiedziano mu, że od śmierci syna pułkownikowa nie przyjmuje nikogo... i leży w łóżku...
Na kilka rzuconych zapytań odpowiedzi były tak lakoniczne, iż ochotę do dalszéj rozmowy odebrały. Moskal był wszakże uparty, wyszedł z uśmieszkiem i powiedział sobie, że Polaczków mądrych połapie.


Jedno z małych miasteczek Polski zajmował oddział powstańców... Wieczór był młodéj jeszcze wiosny, ale dziwnie łagodnéj — słońce w blaskach, jakby letnich, zachodziło na niebie zielonawéj barwy, złotemi poprzerzynaném obłokami... Powietrze było niemal ciepłe... Miasteczko rozłożone w dolinie już cieniem wzgórza się okryło, które najjaskrawiéj oświecały promienie zachodzącego słońca... Na tym wzgórku, przed wieki, stać musiał zamek, którego już nie pozostało ni śladu; kaplica tylko zamkowa zmieniła się z czasem w kościołek a przy nim szeroko rozlegał się stary cmentarz... pełen kamieni, krzyżów, drzew, krzewów i rozwalonych pomników. Ponieważ z téj wyniosłości cały obszar otaczającego kraju widać było daleko, a góra zamkowa stanowiła rodzaj naturalnéj fortyfikacyi, szczupła garść ochotników musiała się rozlokować w części u muru, który pole umarłych otaczał... i na samém nawet cmentarzysku... Droga od niego wiodła w dół ku mieścinie, w któréj wieże nowszego kościoła, kilka domów murowanych i ulice z podrzędnych dosyć dworków złożone widać było. Tą drogą nieustannie prawie snuły się postacie od obozu do wielkiéj drewnianéj karczmy w dole położonéj dążące, powracające z niéj... Tu bowiem dowódzcy i starszyzna, to, co się było powinno sztabem nazywać, rozlokowało się nie dla spoczynku, ale do nieustannéj pracy. W istocie więcéj było do czynienia niż z temi siły podołać zdołano. Nieustannie jedni przybywali z wieściami, drudzy przychodzili z ofiarą życia... inni przynosili pogłoski o nie daleko snujących się Moskalach. Ruch był wielki w miasteczku, na górze i w gospodzie...
Główną jéj izbę zajmowali starsi, z których jeden na stole ekspedyował listy i rozkazy... drudzy to po cichu, to głośno rozprawiali o wypadkach.
Gospodarz dawny domu, żyd, chudy, przybrany dla festu tego w najlepszy żupan atłasowy, aby obudzić respekt dla siebie — kręcił się wystraszony, wylękły, drżący, nie wiedząc, jak sobie dać rady... Z ust jego sypały się tytuły tak dziwne za prawdę, iż nikt się do nich nie chciał przyznawać... śmiano się, wywołując coraz inne...
Kilku chorych leżało w kącie na słomie, ruchawsi krzątali się około jadła... naczelnicy mieli twarze posępne i zadumane.
Nigdy, żadne powstanie może w Polsce, nie wyjmując nawet Kościuszkowskiego, które się z najrozmaitszych żywiołów składało... nie miało téj fizyognomii mozajkowéj... jaka się tu przedstawiała. Wszystkie stany, wieki, powołania, najrozmaitsze uzbrojenia, najfantastyczniejsze stroje zbierały się w tę całość z trudnością dającą się zjednoczyć. Największém zadaniem było utrzymać karność między ludźmi, co szli z dobréj woli, z serca, ale o niéj żadnego wyobrażenia nie mieli, i walcząc za swobodę, sądzili, że naprzód zupełnie swobodnymi być powinni. Kilku starszych żołnierzy z r. 1831 z rozpaczy rwali sobie resztki siwych włosów na głowie...
W izbie karczemnéj wczesny bardzo zmrok się rozpościerał... ogień kominowy go nie mógł rozpędzić, a świeczek łojowych para... jak iskierki pół zgasłe w mroku dymem powiększonym błyskały...
Naczelnik oddziału wąsaty, barczysty, silny mężczyzna, chodził po izbie milczący. Obok niego kręcił się maleńki, ospowaty człeczek, blady, wymokły, młody a już bez zębów... którego oczy, niebieskie niegdyś, zdawały się wypalone... tak wszelki ogień straciły i zapadły.
Pierwszy z nich odziany był po myśliwsku, szarfa go tylko odznaczała, drugi znać zawczasu i najpierwéj myślał o umundurowaniu, które miało go uczynić do rycerza podobnym a w istocie doskonale tylko śmiesznym robiło... Granatowa taratatka naszywana srebrnemi sznurami i okryta akcelbantami, czapka z piórem, bóty do kolan wyszywane misternie, pas srebrny... szarfa wspaniała... wskazywały w nim także co najmniéj pułkcwnika. Ten i ów nazwał go przypadkiem hrabią, na co on ręką machał niechętnie, ale przypomnienie rzeczonego tytułu nie było mu znać na zbyt przykre, choć doń żadnego prawa nie miał.
Naradzano się tak nad redakcyą jakiegoś okólnika, gdy bryczka od miasteczka, lecąca szybko, zatrzymała się przed karczmą. Wszyscy pobiegli do okien i za próg, ale w mroku widać tylko było słusznego wzrostu mężczyznę, który, mały tłómoczek chwyciwszy z wózka, płacił woźnicy i odprawiał go.
Po chwili w progu zjawił się przybyły z pakunkiem, który rzucił w kącie i zdejmując czapkę, odkrywając piękne, wypogodzone czoło, zapytał o dowódzcę... Wskazano mu mężczyznę barczystego, któremu się przybywający pokłonił..
— Jeśli się dwoje rąk dosyć silnych jeszcze, rzekł z grzecznym ukłonem, przydać na co mogą i pewna żołnierska wprawa — masz panie naczelniku nowego żołnierza...
Wszystkich oczy zwróciły się na mówiącego, ale nie wszystkie życzliwie. Postać imponująca, ton mowy, powierzchowność, acz sympatyczne, zdradzały niepospolitego człowieka, głos, mowa, fizyognomia energią brzmiały...
— Zkądże obywatel przybywa? zapytał, mierząc go surowém wejrzeniem naczelnik,
— Pozwolisz mi pan nazwisko moje, miejsce, zkąd jadę... zachować przy sobie... ważne mam powody do niewyjawienia ich.
Mały strojny człowieczek i otaczający poczęli mu się bacznie przypatrywać.
— Ale mój panie — ozwał się ze srebrnemi akcelbantami adjutant — kto swe usługi ofiaruje ojczyźnie, powinien oddać się cały, nie tak kradzionym sposobem...
— Przepraszam pana — z pewną urazą zawołał przybyły — mnóstwo z nas, względami na familią powodowani, nietylko kryją nazwiska, ale nowe przyjmują. To rzecz mego sumienia.
— Niekoniecznie — począł mały z wielką butą — niekoniecznie — do nas téż należy wiedzieć, kogo mamy w oddziale naszym... nie możemy przyjmować ludzi, których nie znamy...
Nieznajomy nic nie odpowiadając spojrzał na naczelnika, za którego mówił jego adjutant i zdawał się żądać potwierdzenia tych wyrazów od niego. Naczelnik wąsa zakąsywał, ale w rozmowę dłuższą się wdawać nie miał wcale ochoty. Milczenie panowało, wśród którego tylko szepty okalających żołnierzy słyszeć się dawały niewyraźnie...
Wzrokiem spokojnym, pewnym siebie, rozumnym, przybyły zmierzył otaczających... Postawa jego, milczenie, ta powaga, którą czuli wszyscy, powszechnie się nie podobały.
Adjutant krzywił się, nie tając się z tém bynajmniéj.
Objąwszy wzrokiem wszystkich przybyły, nie mówiąc słowa, skłonił się z lekka, poszedł do progu i chwyciwszy tłómoczek miał odchodzić.
— Za pozwoleniem, obywatelu — ozwał się głosem rozdrażnionym adjutant... przecież do sztabu wojska narodowego nie wchodzi się tak i nie wychodzi jak do karczmy, choć sztab w istocie w karczmie się mieści. Prosimy pana o wytłómaczenie się.
— O jakie? zapytał od progu dumnie dosyć ochotnik — żadnego wam nie winienem... Dobranoc...
Brał za klamkę ode drzwi, gdy adjutant zakomenderował, aby go nie wypuszczano, dwóch żołnierzy z dobytemi pałaszami zaskoczyli mu od proga. Nie zrobiło to na nim wielkiego wrażenia, ale ochoty do sporu nie miał najmniejszéj, ruszył ramionami i zawrócił się.
— Przecież my musimy wiedzieć, kto tu przychodzi, bo i Moskaleby się wkraść mogli i szpiegi...
Przybyły pobladł i posmutniał.
— Imienia, nazwiska, ani zkąd przybywam wyjawić wam nie mogę, ale słowem honoru szlachcica polskiego
— O? szlachcica, tu szlachty nie ma! zawołano.
— Słowem honoru uczciwego człowieka i przysięgą wam stwierdzam, żem nie Moskal i nie szpieg przynajmniéj.
— To żaden dowód! szepnął adjutant.
Gdy się ta rozmowa przykra toczyła, na boku z kilku stojących towarzyszów jeden szczególniéj z twarzą ogorzałą i czerwoną nadzwyczaj pilnie przypatrywał się przybyłemu, podchodził z różnych stron i dawał oznaki jakiegoś niezrozumiałego wrażenia... W ostatku przybliżył się żywo ku niemu i krzyknął...
— Ale ja znam tego pana! oho! to moskiewski szpieg! Zdrastwujtie Stanisław Karłowicz?
Okrzykiem rozległa się izba karczemna... jenerał (on to był bowiem, jak widzimy) zbladł strasznie... żołnierz parł się ku niemu...
— A tak! tak! wołał... Ten pan był jenerałem, służył całe życie carowi wiernie, znali go z gorliwości, znaliśmy my go z tego, że nic u niego wyjednać nigdy nie było podobna. Nie spodziewał się ptaszek wpaść w sidła i być poznanym. To szpieg! to szpieg... bez sądu na gałąź!!
Z otaczających większa część powtórzyła ten okrzyk i zaczęto się tłumnie cisnąć... Zewnątrz na hałas przezedrzwi otwarte coraz przybywali nowi. Blady jak mur, drżący jenerał stał gardząc tłómaczeniem, nie chcąc odpowiadać nawet. Żołnierz coraz zuchwaléj nań nacierał, z zimną krwią naówczas sięgnął do kieszeni i łatwo się było domyśleć, że myślał o obronie, chwytając przygotowany rewolwer...
Cofnięto się nieco.
— Co pan masz na swą obronę? zapytał szydersko adjutant...
— Nic, bo się bronić nie myślę, rzekł ponury ochotnik...
— Ale pan służyłeś w wojsku moskiewskiém?
— Cóż to dziwnego?
— I byłeś w stopniu jenerała?
— Gdyby tak było?
Naczelnik i adjutant spojrzeli po sobie... przyszło im mimowoli na myśl, że gotów się upomnieć lub pochwycić dowództwo... chmurno spojrzeli...
— Ale oto jest ktoś, co świadczy przeciw wam...
Jenerał ruszył ramionami...
— A tak! świadczę! świadczę... Zkądże się tam mógł urodzić patryotyzm, gdzie serca nie było! To szpieg... to zdrajca. Wysłali go, aby się przypatrzył obozowi, aby im powiedział, jakie mamy siły... przysięgam! to szpieg!
Jenerał spokojnie rozśmiał się, ruszając ramionami.
— O mój panie, rzekł... myślisz, że potrzeba zadawać sobie tyle pracy, aby was pokonać! po co tu szpiegi, kiedy wy zdradzacie się sami...
Starszyzna się ofuknęła.
— Jak to pan rozumiesz? spytał nareszcie naczelnik.
— Waćpanowie nie jesteście wojskowi, znać to na każdym kroku, macie chęci najlepsze... ale któż tak jak wy ciągnie, obozuje... i...
Nie dokończył, ręką ruszywszy.
— To pan zapewne tu przybywasz nas uczyć i zabrać komendę!
Jenerał się uśmiechnął.
— Nie, panowie, może przychodzę tu, sądząc, że najłatwiéj mi idąc z wami zginąć będzie, a to mój cel.
Wszyscy spojrzeli po sobie, żołnierz tylko oskarżający głową kiwał, nie dowierzając.
— Co tu długo z nim gadać! jego znam ja, służyłem pod nim... Moskal — psia wiara, słowa nigdy do człowieka po polsku nie rzekł a i dobrego nikomu nie dał... Na gałąź! na gałąź! To rewolucyjne czasy! tu podejrzenia dosyć.
Jenerał wzgardliwie nie chciał na krzyk ten ani odpowiadać, ani go nawet słuchać się zdawał.
Naczelnik oddziału widocznie skłopotany wąsa kręcił i sapał, adjutant przybierał coraz bardziéj jędyczą minę...
— Nim co będzie... pod areszt... hej! dwóch żołnierzy...
Z boku kilka głosów za powodem pierwszego zaczęło mruczeć: „na gałąź”, jenerał w kieszeni gniótł rewolwer. Ale w téjże chwili, gdy oskarżyciel swoje „Na gałąź“ raz jeszcze śpiewał, uderzył go ktoś po ramieniu... — Milczałbyś trutniu!
— Co mam milczeć?
— Bo ja mówić będę! ozwał się głos... patrz...
Wysunął się z tłumu żołnierz, który był wszedł dopiero, stary, siwy, najdziwaczniéj w świecie ubrany, jakby z grobu dobytemi szczątkami munduru z 1831 roku i nowemi sukniami fantastycznie do nich dobranemi...
Patrz! które wyrzekł, stósowało się do krzyża Virtuti militari zawieszonego na piersiach.
Jenerał rozśmiał się mimowoli, był to znany nam Maciéj poczciwy, Deus ex machina, bez którego zresztą byłoby się obeszło, gdyż prawie współcześnie nadbiegł i komisarz rządu narodowego, a tym był znany nam p. Władysław...
Nim Maciéj zebrał się na obronę swego pana, już młody chłopak padł na piersi jenerałowi... Scena, zaczęta bardzo dramatycznie, skończyła się wesołością, przeproszeniami... śmiechem. Żołnierz odszedł pomrukując, a adjutant widząc, że się puścił za daleko, wielce sofistycznie postępowanie swe począł tłómaczyć...
Maciéj opanował rzeczy jenerała, ściskając go z niewymowną wesołością, Władek odciągał na bok, reszta się rozeszła, tylko naczelnik trochę zakłopotany pozostał. Obawiał się teraz więcéj niż kiedykolwiek, aby komendy nie oddano przybyłemu. W istocie młody komisarz dosyć był skłonnym jakiekolwiek dowództwo powierzyć Zbyskiemu, ale na pierwszy wyraz o tém jenerał go za rękę pochwycił. — Ani słowa, rzekł, jam tu przybył bić się, nie dowodzić. Kraju położenia, ludzi a nawet sposobu prowadzenia wojny partyzanckiéj nie znam... Przychodzę jako prosty żołnierz pod komendę... to wszystko... Adjutant skłonny był tę zbytnią skromność wziąć za resztkę urazy, ale jenerał nie okazywał ani gniewu, ani żalu. Po chwili pożegnał naczelnika i z Władysławem razem odszedł do miasteczka.
Maciéj powlókł się za nim, nie pytając o pozwolenie.
Grał on tu w istocie w tym obozie w pośród młodzieży rolę bardzo oryginalną, łajał wszystkich, gderał, robił, co mu się podobało i więcéj pono komenderował oddziałem nad samego dowódzcę. Był ulubieńcem całéj téj kupki, któréj przewodził dobrym humorem i odwagą a karmił ją wspomnieniami z 1831 r... W miasteczku Władysław jako urzędnik wojskowy miał wcale nie złe pomieszczenie.. Zajmował izdebkę czystą u patryoty rzeźnika, który w dodatku, jak on sławny towarzysz Kilińskiego, nazywał się Morawskim... Tu jenerał, on i Maciéj schronili się na chwilę... gdyż poczciwy stary zapomniawszy, że miał obowiązki żołnierskie, powrócił był od razu do służebnictwa, do którego nawykł, a szło mu téż o to, żeby się przed jenerałem pochwalić, jak go pięknie pochował.
Uściskawszy kolana, rozłożywszy tłómok z należném poszanowaniem, spojrzał nań i rozpłakał się z radości.
— A! panie! rzekł, ręce składając — nigdy w życiu szczęśliwszego dnia nie miałem... Oglądam tu syna mego kochanego pułkownika... między swoimi, chociaż to, z pozwoleniem panów, wielkie tałatajstwo. Serce złote, ale o sztuce żołnierskiéj wyobrażenia nie mają.
Rozśmiali się wszyscy. Maciéj wąsy otarł.
— Czy pan jenerał wie, co się potém stało?
— Nic nie wiem, mów! matka!...
— Pułkownikowéj dobrodziejce sam list doręczyłem, tylko, jak Boga kocham, że zostać tam nie było podobna. Musiałem iść.
— Dla czego i po co? z twojemi nogami? rzekł jenerał.
— Ale zupełnie teraz wydobrzały, bo to widzi pan jenerał, tylko ruchu brakło. Człek pod piecem siedział, krew gęstniała... Jażem odmłodniał.. Przytém niebezpiecznie mi było popasać, bo tom ja wszystko urządził...
— Co? spytał Zbyski.
— A no pogrzeb!
— Czyj?
— Pana jenerała,
— Mój pogrzeb! krzyknął Stanisław — cóż to znaczy...
— Poszedłem do głowy po rozum, proszę jaśnie pana... rzekł stary z miną tryumfującą. Jak tylko zobaczyłem list — oho! zarazem się domyślił, co się święci... Myślę sobie, wezmą mnie, uczepią się do jenerałowéj, będą gonili, ścigali, nuż juchy złapią. Więc ja co? Oto wymyśliłem chorobę... doktor mi pomógł i do wieczora z choleryśmy umorzyli pana jenerała. A że cholery się boją, zaraz téż trumna pojechała na cmentarz Powązkowski...
Jenerał słupiał słuchając... Władysław wstał, przysunął się, oba milcząc, czekali dalszego tłómaczenia... Maciéj splunął, obejrzał się, rad z wrażenia, jakie uczynił i począł daléj.
— Powiadam panu jenerałowi, żeby nie jedna okoliczność, poszłoby wszystko jak z płatka. Nie ma co mówić, doktor, którego mi dała panna Michalina, rozumny człowiek, wiele mi dopomógł, cały dzień latali z lekarstwami... Rozumie się, że pułkownikowa o niczém nie wiedziała...
Tu spojrzał na Władysia Maciéj i odchrząknął, spojrzał na jenerała i, dając mu do zrozumienia siwemi brwiami podniesionemi znacząco, iż coś ominąć musi — dokończył...
— Dosyć, że wieczorem trumnę, do któréj ja z doktorem nakładliśmy kamieni, szczelno poobwijanych w bieliznę...
— Ale zkądże kamienie?
— Nanosiłem ich ukradkiem z dziedzińca, rzekł Maciéj, trumnęśmy z doktorem sami zamknęli i — pojechała... Ludzie tylko się skarżyli, że była bardzo ciężka, bom jakoś przesadził, trudno się było człowiekowi w tym pospiechu rozkalkulować.
— Trzeba przyznać, zawołał jenerał, że miałeś przytomność nadzwyczajną.
— E! ja panie to nie — ale doktor, doktor, był człowiek rozumny i poczciwy, że drugiego takiego pod słońcem nie znaleść...
— A jakże z pogrzebem?
— Kiedy pan niby umarł z cholery! bodajbyś żył sto lat! dodał Maciéj wzdychając...
Władek i jenerał spojrzeli po sobie, przygoda była tak dziwna, że, gdyby jéj poczciwy Maciéj nie opowiadał, trudnoby jéj uwierzyć... Stary aż znowu płakał z radości.
— Potém, panie, nie było już co czekać, A nużby co zwietrzyli! Com miał stare kości walać po cytadelach i Sybirach, lepiéj że ze swoimi dobić się do końca.. A Bogu niech będą dzięki, żeśmy razem, bo to On mnie natchnął do tego oddziału, choć prawdę rzekłszy, ni z pierza ni z mięsa.
Władek się uśmiechnął. — Dla czego tak źle sądzisz o nim?
— A no, bo mam oczy, rzekł Maciéj. — Ludzie dobrzy, ale niesforni, a dowódzca myśli, że byle się rąbał, to już rzecz skończona... Adjutant téż, proszę panów, furfant, strasznie dużo miele, a zdaje się, że młyn to, do którego zboża nie dowieźli...
Jeśli tak panie jenerale wszędzie, to pono niedaleko zajedziemy.
Władek i Zbyski spojrzeli po sobie.
— Ale człek choć nachlasta Moskali nim oni chlasną, dodał stary... tyle satysfakcyi. Dobre i to. Juści téż za długośmy siedzieli spokojnie, trzeba było huknąć: Jeszcze Polska nie zginęła, bobyśmy ją śpiewać zapomnieli... Aż dusiło..
— Mój Macieju, rzekł ściskając go Zbyski... na dziś dosyć, idź odpocznij.
— Jabym jeszcze jajecznicy zrobił, jak bywało ojcu nieboszczykowi w czasie kampanii, tylko bieda, że jaj nie ma...
— Na jutro to odłóżmy! przerwał Zbyski... dobranoc.
— A na którą komenderówka?
— Jak najraniéj, dodnia...
Po żołniersku obrócił się stary i mimo wyreparowanych nóg wyszedł nakuliwając.
Dwaj pozostali, długo milcząc, patrzali na siebie... Ścisnęli się za ręce... pocieszyć się nie było czém. Władek był blady, wymęczony, mizerny, smutny.
— Panie Stanisławie, odezwał się, żeś poszedł, święcie i zacnie zrobiłeś, ale, czyś idąc, miał wyobrażenie co tu u nas znajdziesz?
— Zupełne — rzekł Zbyski spokojnie, wiedziałem co być musi i nie łudziłem się wcale przesadzonemi nadziejami...
— A! zawołał Władysław — jam je tu dopiero postradał... Nie! alem się w nich zachwiał. Dziś jeszcze o powodzeniu wątpić nie chcę — ale widzę je trudném... widzę je... Władek nie dokończył...
— Wstyd mnie, rzekł po chwili — że my tak słabi jesteśmy...
— Nie bylibyśmy słabi, odpowiedział Zbyski, gdybyśmy mieli ducha ładu, porządku i organizacyi. Nie darmo żył naród swobodą... przeszła mu ona w krew a w skarlałych pokoleniach przerodziła się w swawolę...
Walczymy za wolność, a potrzebujemy nad sobą żelaznego despotyzmu dłoni...
Po tych słowach zamilkli oba... rozmowa im usnęła na ustach.


To, co Zbyski powiedział o narodach, prawdziło się w mniejszych rozmiarach na nim samym... Żyje się w atmosferze, nie czując jéj wyziewów, nie postrzegając wpływu; wdziewa się obyczaj jak suknią codzień i w początkach ciasna, w końcu się wydaje obszerną a nawet wygodną.
Z uczuciem polskiém Zbyski wychował się wśród wyziewów moskiewszczyzny, zachował miłość Polski idealnéj, ale jak się ona przedstawiała umysłowi jego? w szatach przez poetów uszytych, w postaci męczennicy, z aureolą u czoła... z urokiem heroizmów swych dzieci... Teraz przyszło miłość dla téj Polski wystawić na najstraszniejszą próbę, na zetknięcie rzeczywiste z Polską zszarzaną niewolą, więzieniami, żywotem wyjątkowym.
Jaki wpływ na cały naród wywrzeć musi życie nienormalne w gorączce i rozpaczy na przemiany, w walce z konieczności podstępnéj, głuchéj, skrytéj, nieustannie pchającéj ludzi po za warunki zwykłe życia i prawa? Tego najlepszy miał dowód Zbyski, który po raz pierwszy w życiu dotykał nieznanych mu głębin i tajemnic tego bytu straszliwego.
Dla niego, wychowańca surowéj karności, wszystko to było niezrozumiałe, niepojęte, wstrętliwe... Pomiędzy nim, tym Wallenrodem in spe, a narodem nie było węzła rzeczywistego, coby łączył... Zrozumieć się było niepodobna, współczuć niepodobna, powstrzymać nawet od wybuchów podziwu i zgrozy...
Wrażenie, jakiego doświadczył, przyprawiło go o rozpacz, nie czuł w sobie dosyć siły, by z tém wszystkiém pasować się i mieć nadzieję przełamania, nie umiał nagiąć się do tego stanu... Zwątpił o sobie.
Pierwszy krok postawiony na téj drodze zachwiał nim...
Co więcéj, ludzie, których spotykał w spółeczeństwie zupełnie dla siebie nowém, fenomenem z nastroju jego ducha wypływającym, ukazywali mu się swą stroną ujemną, — widział tylko ich wady, nie pojmował cnót i zasług.
W biednym żywocie naszym dzieje się tak zawsze, że ułomności pierwsze pod oczy podpadają, widzi je od razu lada głuptaszek... gdy rzeczywistych cnót, przymiotów, dobra, trzeba szukać, trzeba mieć talent, aby je dobyć i odkryć. Jeżeli się jeszcze przynosi usposobienie pewne niechętne, naówczas wszystko, coby bronić mogło człowieka, znika, a uwydatnia się tylko, co go może potępiać.
Zbyski nie chciał pokazać po sobie, jakie na nim wrażenie zrobił obóz, żołnierz, dowódzey polscy, pierwsi, których widział w życiu, ale nazajutrz Maciéj znalazł go zasępionym i jak skała milczącym...
Odprawił starego, powiedziawszy mu z uśmiechem:
— Nie pamiętaj o jenerale... jest teraz tylko prosty żołnierz, który z tobą razem w szeregu stanie.
Tymczasem Władek, używając swéj władzy a znając, jak Zbyski mógł być im pożytecznym dla wprowadzenia porządku, dodnia zszedł się ze sztabowymi pomówić, aby mu jakieś dowództwo wyznaczono. Nie spytał nawet jenerała, czy je przyjmie, zdawało mu się najnaturalniejszém w świecie siłę tę nową we właściwy sposób zużytkować.
Ale człowiek znany p. Władysławowi i krajowi i ludziom dobréj woli, co się tu w usługach jego znajdowali, wcale znajomym nie był.
— A cóż to to jest? zawołał adjutant, to my będziemy ludzi zbierać, pierwsze trudności przełamywać, karku nastawiać, a potém pierwszy lepszy przyjdzie do gotowego i będzie nami komenderował.
— Szanowny obywatelu, odezwał się Władysław, zapominacie, że tu nie o nas, nie o was, ani o nikogo osobiście nie chodzi. Idzie nam o sprawę... i każdy chętnie podda się władzy jakiéjkolwiek, byleby w niéj dobro ojczyzny upatrywał.
— Za pozwoleniem, przerwał inny — bądź co bądź, jeszcze to nie dowiedzione, czy jenerał moskiewski ma być koniecznie najlepszym dowódzcą wojsk powstańczych... Wiemy, że się od dziecka w Moskwie chował, kraju i ludzi nie zna.. Cóż chodzi mu o rangę?
— Ale jemu o nic nie idzie, bo on nic nie chce... ja za niego mówię — rzekł Władek...
Sprawa w ten sposób zagajona nie tylko że do niczego nie doprowadziła, ale obudziła takie nieukontentowania, swary, kwasy i wymówki, że Władysław uznał właściwém obrócić się z tém do rządu narodowego a wcale nie działać.
Na pierwsze słowo rzeczone o tém Zbyskiemu, ten zakrzyknął:
— Na miłego Boga, ja nikim dowodzić nie chcę i nie mogę i nie będę, przyszedłem służyć jako żołnierz prosty... Przyniósłem wam jako ofiarę moje wszystkie wiadomości o Moskwie w ciągu długiego życia zebrane... złożyłem je komu należało, to dosyć! Dla uzyskania tych cyfr i dat spędziłem część życia w męczarniach fałszu, który mnie dusił za gardło... Spłaciłem więc dług... to dosyć... stanę w szeregu, aby go dopełnić... zresztą nie ofiaruję nic nad posłuszeństwo... Pod żadnym pozorem dowództwa nie przyjmę...
Oświadczenie było tak energiczne i stanowcze, iż p. Władysław nie nalegał. Zbyski więc rozpoczął swą służbę jako prosty żołnierz, zamknięty w sobie i milczący. Skutkiem uprzedzeń od pierwszego dnia powziętych z ukosa nań w ogóle patrzano.. znalazł usposobienia niechętne.. i trzeba było prawdziwéj siły ducha, aby wśród nich wytrwać. Krwawą ofiarą stawało się życie powszednie. Nawet to, czém ten żołnierz celował, wyśmiewano jako moskiewskie, lub poczytywano za niepotrzebne a upokarzające dla drugich improwizowanych żołnierzy. — Dowódzca i jego towarzysze pomimo grzeczności wymuszonéj, na którą on zimno i milcząco odpowiadał — obchodzili się z nim w ten sposób, aby go chyba zrazić ostatecznie. — Maciéj kłócił się, pluł, klął, łajał, ale i on po trosze dawne łaski tracić zaczął, gdy stanął w obronie Zbyskiego...
— Nam tacy żołnierze nie potrzebni! mówił adjutant... my musimy mieć ognistych, szalonych, skrzydlatych nie takich stupajków... To się na nic nie zdało...
Oddział, po dwóch czy trzech dniach obozowania w miasteczku, wyciągnął dla połączenia się z drugim, z którym wspólnie miał działać. Pochód nieco ożywił, rozruszał, udobruchał żołnierzy, choć wcale nie był wygodnym... Dzień cały często iść trzeba było nie karmiąc ludzi i koni... drogi były nie dobrze znane... wiele miejsc wypadało omijać... Moskale pokazywali się to z téj to z owéj strony, gdy się ich najmniéj spodziewano...
Tu, gdyby był nowozaciążny nasz żołnierz miał innego ducha w sobie, mógłby dostrzedz, iż zbierana owa kupka żołnierza, mimo wielkich wad miała prawdziwie heroiczne przymioty... Większość cierpiała wesoło, okazywała umysł niepożyty, gdy ciało wycieńczone padać się zdawało... ludzie dopiero w niebezpieczeństwie i cierpieniu dorastali ideałów. Ale Zbyski nie widział tego, rażony nieporządkiem, swobodą... samym nawet zapałem towarzyszów. On im wydawał się nieznośnym milczkiem, oni jemu gadatliwymi wietrznikami... Przypisując uczucie, jakiego doznawał, przypadkowemu zetknięciu nieszczęśliwemu z wyjątkowemi indywidualnościami, Zbyski przy połączeniu się z nowym oddziałem prosił o pozwolenie przejścia pod rozkazy innego naczelnika i z łatwością je otrzymał. Szepnięto tylko, kogo im oddawano. Maciéj poszedł za dawnym panem.
Oba znaleźli się w komendzie już nieco spójniejszéj, karniejszéj, która kilka szczęśliwych potyczek odbyła, a co więcéj, dowódzca jéj był w swoim rodzaju bohaterem.
Nie łatwo go wszakże było ocenić; złote serce, dusza naiwna... szły u niego w parze z nierozwagą prawie dziecinną. Ale miał to, co mało komu jest daném — szczęście... i nauczył się już był w nie wierzyć...
Szedł często na oślep, nie rachując sił, nie przewidując, nie troszcząc się o boki, o pogoń... o drogi, o furaż, był pewnym, że mu to wszystko da Opatrzność. Jakimś cudem niemal zawsze za wiarę tę płaciło powodzenie niespodziewane...
Janasz — takie sobie przybrał nazwisko, wiódł oddział, karmiąc go pieśniami zamiast chleba częstokroć... przemawiając gorąco do towarzyszów, w ciągłém upojeniu sam i drugich w niém starając się utrzymać.
Nie można go było nie kochać i nie drzeć, patrząc na niego... Człowiek podobny był twarzą do wizerunku moralnego, jakiśmy w kilku słowach skreślili, piękny mężczyzna, z okiem czarném, z twarzą rysów regularnych, z uśmiechem na ustach, gotów się był podzielić ostatnim chleba kawałkiem z żołnierzem i w obronie jego dać własne życie... ale wojnę pojmował jak poemat i chciał ją mieć epopeją...
Tu znalazł Zbyski przynajmniéj serce otwarte, uprzejmości trochę... ale drugiego dnia, wpatrzywszy się w sposób ciągnienia i plany kampanii, opadły mu ręce. Trzeba było w istocie heroizmu, aby się trzymać z nieopatrznością taką i wśród tylu niedostatków...
Połowa tych bohaterów była uzbrojona w kosy i piki licho przez wiejskich kowalów na poczekaniu ukute, a gdy nareszcie po nieskończoném wyczekiwaniu, po przezwyciężeniu trudności niewysłowionych, broń kradziona przez całą Europę, opłacona groszem sierocym drożéj, niż ją bogate płacą rządy — przemycona przez granicę przyszła, gdy ją witano z uniesieniem jako narzędzie, mające wywalczyć swobody, okazywało się, że belgijski lub niemiecki handlarz sprzedał nieszczęśliwym, bezbronnym ludziom towar nie dający się użyć... który w pierwsze grzęzawisko rzucić można było bez szkody...
Wszystko to nie podnosiło ducha, a jednak prawdziwie cudownie utrzymywał się on mimo codziennych moralnych porażek i zawodów...
Działały one na Zbyskiego, który nigdy nie stał na wysokości ducha swoich towarzyszów — rozczarowująco. Z każdym dniem posępniejszy, milczący, teraz dopiero poznał, jak inne życie, wychowanie uczyniło go odmiennym człowiekiem. Rósł z każdą godziną niesmak, zwątpienie, a stan duszy, którego przemódz nie umiał, jego samego przerażał...
Maciéj patrzał mu w oczy i wzdychał. On także, jako regularny żołnierz z 1831... jako niegdyś musztrowany przez w. księcia i częsty gość pod Orłem Białym — dziwił się téj ruchawce, jak ją zwał — i nie rozumiał nic.
Pan i sługa nie mówili o tém do siebie... ale wejrzenia wzajemne dość myśli tłómaczyły.


Była noc wiosenna, tej ślicznéj naszéj wiosny Północy, która czasem długo na siebie czekać każe, ale gdy uśpiona w głębiach obudzi się, wystrzeli, rozkwieci się prawie w oczach... jest czémś zachwycającém... oszalającém człowieka... Chciałoby się wstrzymać ją, tak zdyszana spieszy się, rozwija się, rozlewa — a czuć już, że przeleci jak przyszła i że pierwszy upał ją zwarzy...
W dolinie okrytéj zielonemi trawy wybujałemi, otoczonéj gęstym lasem i zaroślami, śpiewały zapamiętale słowiki, księżyc w pełni podniósł się na niebo jasne, pogodne, po którém tylko gdzie niegdzie białe muślinowe obłoczki przepływały, jak orszaki niemych duchów... w oczach mieniących postacie.
Chór żab odpowiadał ironią pieśni szalonéj, wrzaskliwéj, chórowi słowików... cisza zresztą panowała głęboka i niekiedy wiatr tylko przemówił coś do lasu, a las mu językiem swym odpowiedział... Ale to była rozmowa piastunek nad kolebką uśpionego dziecięcia...
O! jak świat wydawałby się pięknym w téj godzinie uroczystéj, modlitewnéj, gdyby oko, obejmując tę cichą dolinę, mogło nie dojrzeć strasznego obrazu, nad którym natura wiecznie młoda i wesoła wiecznie na przekór śpiewała pieśń swéj młodości...
W środku téj doliny tak zielonéj, ku brzegowi zarośli, trawy były podeptane, stratowane... gałęzie połamane... zdala już jakieś sterczące białe plamy widać było na trawie ciemnéj... a zbliżywszy się, dostrzedz było można leżące bez pogrzebu trupy w najdziwniejszych postawach... Nie zgon im je nadał, ale ręka tych ludzi, co się zowią braćmi a często od dzikich zwierząt są srożsi... Wszystkie te ciała były obnażone, odarte... a szmaty podartych koszul ledwie gdzie niegdzie je okrywały...
Z głębi lasów już instynktem ciągniona para wilków z iskrzącemi oczyma rozglądała się, czy bezpiecznie do uczty przystąpić może. W powietrzu krążyły, nie śmiejąc spaść jeszcze na ziemię, wrony i kruki. Niekiedy zakrakał ptak złowrogi, zniżył się i wystraszony w górę podnosił i złakomiony powracał...
Było to coś, co wilki i ptastwo odstraszało... niedaleko od pobojowiska, zapalone snać przez zwyciężców, dogorywały na wybrzeżu doliny dwa ogniska dymiące... Przybity wilgocią wieczora dym ich wlókł się pasem szarym wzdłuż lasu i doliny i ciągnął gdzieś na pola... Trochę daléj majaczała w mroku niby chata leśniczego, a raczéj sterczące, ogorzałe jéj ściany z obalonym dachem, czarny komin i szczątki pieca... Węgły się trzymały jeszcze... boki runęły na ziemię..
Wśród téj ciszy, tych śpiewów, zapachu czeremch kwitnących, zmięszanego ze spalenizną jakąś... dolina wyglądała jak dramat Shakespeara...
Do koła chatki, w jéj wnętrzu widać było słomę niedopaloną i walające się trupy... fantastycznie bielejące na tle ruiny...
Zdawało się, że tu już nic człowieczego z téj walki smiertelnéj żywém nie pozostało... Nawet w dali nie było słychać żadnego dźwięku, okrzyku, turkotu... Spalona wioska leżała za polami odlegle...
Jednym krajem łąki wiła się w blasku księżyca widna droga piaszczysta, wężowata, kołami poorana, nad nią stary krzyż złamany zwiesił głowę... Sam czarny drzazgami jasnemi wnętrza zdruzgotanego pokazywał, że świeżo był obalony...
W chwili, gdy na raz dwie pary oczów wilczych zabłysnęły w gęstwinie, ze strony przeciwnéj wywlókł się ostrożnie człowiek... rozpatrując i rozglądając po lesie i łące. Przystawał... odetchnął... i począł iść, brodząc przez gęstwiny krzaków ku pobojowisku. Kilka razy utknął na trupa, pochylił się, popatrzał, szedł daléj...
Zdawał się szukać wskazanego mu miejsca, którego nie był pewny, oryentował się, dostrzegł chałupy i zmierzył śmieléj ku miejscu, gdzie w pośrodku maleńka podniosłość kupą trupów białych się odznaczała...
Tu one leżały nagromadzone, zbite, jeden na drugim... w martwych uściskach... Stanął nad niemi przybyły i patrzał... Księżyc świecił tak jasno w pośrodku, że twarze nawet można było rozpoznać. Większa ich część przerażała otwartemi powieki, w których oczy zgasłe patrzały wzrokiem trupim.
Nie uląkł się jednak przybysz i położywszy na ziemi obok siebie torbę i strzelbę, które trzymał w ręku, dobył ognia, zapalił w pomoc świecę, dobytą z węzełka, ostrożnie ją ogarniając palcami. Powietrze tak było spokojne, że się o światło nie potrzebował obawiać. Z niém począł on oglądać nieboszczyków... ale aby wszystkich rozpatrzeć, trzeba było trupy podnosić... Stękając, odrzucał je ów człowiek i szedł daléj, gdy... o ucho jego obiło się coś, jakby głębokie westchnienie.
Wyprostował się, wstrzymał oddech... ale znowu nic słychać nie było... ostatnie może tchnienie uleciało z piersi jakiéjś zgniecionéj. Słowiki śpiewały w gniazdach, czeremchy kwitły wonią wiosenną, księżyc patrzał z nieba jasny i uśmiechnięty.
Tak przeszedł i kupę owę i pojedyńcze twarze ów człowiek i jęknął. Zdało mu się, że już przebrał wszystkich a tego, kogo szukał, nie znalazł... W tém drugi jęk dał się słyszeć wyraźniejszy, żywy... Wychodził z krzaku łozy na pół utopionego w trzęsawisku, splecionego gęsto a zmiętego po bokach... Stary Maciéj, gdyż on był tym pobojowiska gościem, rzucił się w miejsce, z którego jęk wychodził — miał przeczucie, że ten ukochany pan, który legł na pobojowisku, żyć powinien, aby on go ocalił. W kilka godzin po bitwie, w któréj nie był, przywlókł się, aby go pogrzebać lub unieść...
Załzawione miał oczy...
Przeczucie nie omyliło; w gęstwinie, którą rozgarnął, ujrzał na gałęziach splecionych, jakby na poduszce, leżącą twarz trupio bladą Zbyskiego z otwartemi ustami.
Snać Moskale nie dostrzegli go byli, pospiesznie odzierając trupy, leżał bowiem w całém ubraniu, nogami w wodzie... Na piersi podarta suknia krwią była zbroczona i przesiąkła...
Maciéj przypadł i spiesznie do boku rękę przyłożył — serce biło tak lekko, jakby już ostatniemi uderzeniami dobijało życia konanie. Stary żołnierz natychmiast począł się krzątać, rzuciwszy świecę pod nogi, podźwignął ciało, obwiązał piersi... Daléj, daléj nie wiedział, co czynić... Do wsi było daleko... iść po ratunek wątpliwy a zostawić go tak... nie sposób.
— Trupa czy żywego, mruknął stary, wyniosę go ztąd... jeszcze mi sił stanie...
Jął więc powoli zbierać bezwładne ciało na barki... przykląkł,..
Ale gdy przyszło wstać z ziemi obalił się sam... Nie zraziło go to, ukląkł raz jeszcze i z wielką pracą na stare złamane plecy potrafił zwłoki podźwignąć. Zdało mu się, że zimne ręce, zastygłe, jakby instynktowym ruchem bezmyślnym ujęły się ramion jego...
Przejście z tym ciężarem przez łąkę było może trudniejszém nawet nad podniesienie go z ziemi. Maciéj chwiał się na nogach i dopiero, doszedłszy do strzelby, którą opartą o trupy zostawił, chwyciwszy ją w rękę, podpierając się jak kijem, nieco pewniejszym zaczął postępować krokiem...
W trawach zawsze jednak iść było trudno, zwlókł się więc ku wybrzeżom lasu i zwolna ciągnął ku gościńcowi, spoczywając i opierając się o drzewa, gdy na drodze z dala, z dala zaturkotał wóz...
Stary żołnierz stanął, lękał się zawczesną pocieszyć nadzieją... ale gdyby, gdyby to był jaki litościwy podróżny... Westchnął tylko do Boga... Wszystko w mocy Twojéj!!
Turkot, choć chwilami mniéj wyraźny, zbliżał się widocznie, potém zwalniał biegu wóz i począł wlec się noga za nogą.
Maciéj z niecierpliwości ozwał się słabym okrzykiem.
— Hej! tu! Bywaj! bywaj!
Ale nagle ucichło... i nic już słychać nie było... Złamany ciężarem ciała, stary sparł się o sosnę, spuścił głowę, dyszał. Trudno mu było nawet się odezwać raz drugi... Dobył głosu...
W drugim końcu na gościńcu coś jak cień przemknęło się i szepty słyszeć się dały... Maciéj bez słów, okrzykiem rozpaczliwym dawał o sobie znać... bo czuł, że za chwilę padnie lub konającego złożyć będzie musiał na ziemię...
Ale przecie stłumionym słabym głosem huknięto po wiejsku...
Maciéj odpowiedział — Ratuj...
Upłynęła chwilka... dwóch ludzi od gościńca spiesznie się zbliżać zaczęło, stary w przestankach nawoływał. W mroku, którym ta część lasu była okryta, przybywających ludzi rozeznać nie było podobna. O krok byli od Macieja... odezwali się po polsku... stary żołnierz odetchnął.
— Na rany Jezusowe! zawołał, pomożcie, dźwigam dogorywającego człowieka... przyjdźcie mi w pomoc...
— Kto tam?
— Swój! chodźcie, bo padnę...
Z bliska poznał Maciéj po strojach kogoś z sąsiedztwa... Wąsaty stary mężczyzna pochwycił z jednéj strony ciało, z drugiéj poskoczył jego towarzysz w księżéj sutannie...
Maciéj na zapytanie nawet im odpowiedzieć nie mógł.
— Czy żyje? spytał ksiądz.
— Przed chwilą dawał życia znaki...
— Kogoście uratowali...?
Stary nic z razu nie odpowiedział, a potém... — Dobry Polak... mężny żołnierz, człowiek poczciwy...
— Ale kto on? domagał się mężczyzna... czy nie Zbyski...
— A! on! on! któż was przysłał?
— Nie ma się co pytać, jechaliśmy po ciało... wielka to łaska Boża, jeśli żyje.
Maciéj westchnął. We trzech poczęli nieść Stanisława ku wozowi... i złożyli go na sianie w pośrodku. Stary siadł, aby trzymać na kolanach nieco podniesioną głowę... Na rozmowę nie było czasu... wóz się potoczył ostrożnie, ale nie tą już drogą, którą przybył, tylko wąziuchną ścieżką wyboistą, środkiem pól prowadzącą do lasu.
Już dniało, gdy się dowlekli do chaty, w pośrodku boru stojącéj... Przed nią kilku ludzi siedziało na pniu i przyzbie, pokrwawieni i poobwijani chustami...
Pomiędzy nimi był ranny także Władysław, który poskoczył do wozu, wołając z wnętrza chaty doktora. Jakież było zadziwienie Macieja, gdy podniósłszy oczy, poznał w nim tego samego Frycza, z którym był jenerała pogrzebał. Zrobiło to na nim wrażenie przykre... Lekarz przypadł opatrzeć, nic nie rzekł i kazał wnieść do izby Zbyskiego. Słabe oznaki życia trwały jeszcze...
Tu dopiero, rozdarłszy i porozcinawszy odzież, przekonano się, że kulą był trafiony w nogę a kilka razy w pierś bagnetami skłuty... Głowa była porąbana nie głęboko... krwi upłynęło wiele... ratować wszakże jeszcze słaba zostawała nadzieja. Natychmiast wzięto się do opatrzenia ran i ratunku, jaki był możliwym...
Dzieją się czasem cuda, zwłaszcza gdy późniéj mogą się okazać niepotrzebne — stał się i tu cud, że Zbyski po kilku dniach zdawał się ocalonym. Choroba obiecywała się przeciągnąć długo, ale wyzdrowienie było możliwém. Przez cały ten czas Stanisław milczący, — nie okazując wcale radości z powrotu do życia — pozostał na łożu, żyjąc wprawdzie ciałem, ale na poły umarły duszą.
Nawet Maciéj go nie mógł szczebiotaniem swém i troskliwością z tego wyrwać odrętwienia, patrzał nań obojętnie, zimno, a gdy odzyskał zupełną przytomność, całe dnie spędzał z oczyma w sufit wlepionemi. Doktor i Władysław byli zmuszeni go opuścić. Tymczasem schronienie zdawało się bezpieczném, musiano go w niém pozostawić, ażby nieco sił odzyskał. Te powracały widocznie, tylko umysł zdawał się w dawńéj trwać niemocy...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I znowu noc była, ale parna i gorąca, okienko chaty wyjęto, aby choremu dać trochę powietrza. Maciéj siedział w nogach, gospodarz i co żyło w leśniczym dworku spało... Powietrze było ciężkie, chmury, czarne przewlekały się po niebie, grożąc burzą... Zbyski drzemał snem gorączkowym... Wtém jakby wiatr przeleciał po lesie... potém jakby szmer jakiś około chaty. Maciéj wstał na palcach i poszedł wyjrzeć okienkiem, nie dojrzał nikogo i wrócił drzemać na kul słomy, na którym zwykle w kącie izby legiwał...
Już sen mu był powieki skleił, gdy gwałtownie zaczęto się dobijać do drzwi. Co żyło, zerwało się z posłania, stary żołnierz jak pijany zataczając się pobiegł ku drzwiom, aby go kto nie uprzedził... przyłożył ucho... usłyszał tylko szepty i zdało mu się, że pochwycił przytłumiony chrzęst broni...
Dziwném było, iż dobijający się po nocy ludzie nie odpowiedzieli na pytanie...
— Nie odmykaj! szepnął Maciéj do leśnika... nie odmykaj bezemnie... Wpadł do drugiéj izby po pistolety, ale tu zastał już przez ciasne okienko na pół wsuniętego człowieka... Z po za niego widać było kilku innych pod ścianą... Nie myśląc nic, żołnierz wystrzelił, krzyk się dał słyszeć...
Ubit!
Zarazem pierwsze drzwi naparte silnie rozpadły się i ciżba wtłoczyła się do chaty...
Byli to Moskale... Do koła otaczali chatę... krzyk i przekleństwa rozległy się razem... Zbyski, który był oczy otworzył ale leżał spokojnie, ani się ruszył do ucieczki, ani do obrony... Maciéj tylko szukał broni napróżno...
Ale już z pierwszéj izby cisnęli się Moskale do alkierza i żołnierz szamotał się napróżno w ich rękach.
Obalono go, bijąc i wiążąc... Krzyk dzieci, wrzask żołnierzy, przekleństwa Macieja, rozkazy wydawane mięszały się razem w jednę wrzawę straszną, dopóki głos jenerała, nakazujący nie dał się słyszeć.
Tisze! smirno! (Cicho! spokojnie). Dziwna rzecz, ci, co przyszli go brać i stali nad łożem, usłyszawszy język, przejęci jakąś trwogą, stanęli. Zbyski blady, zarosły... podniósł się na łokciu i spojrzał powtarzając...
— Precz! cicho! czego tu chcecie? Żołnierze opamiętać się jeszcze nie mogli, gdy z za nich ukazała się figurka w cywilném ubraniu i wsunąwszy głowę — zaśmiała się...
— Wasze prewoschodytelstwo jeszcze ma ochotę komenderować! cha, cha!?
Był to szanowny Arsen Prokopowicz. Zobaczywszy go Zbyski zwolna osunął się na poduszki...
Urzędnik, rozepchnąwszy ludzi, stanął przy saméj łóżka krawędzi...
— Góra z górą? nieprawdaż — zawołał... przysięgam wam Stanisławie Karłowiczu, kogo innego szukałem. Wiém, że nie uwierzycie? ale są takie przeznaczenia! Jak Boga kocham! A dla was to i lepiéj, że stary znajomy...
Mnie oni od razu nie oszukali tą śmiercią, ja wiedziałem, że wy żywi jesteście... Pojedziemy się przedstawić po komendzie... nie ma na to rady...
Czekał odpowiedzi napróżno, mówiąc przerywanym głosem... Zbyski zacisnąwszy usta milczał... Jęk tylko zbitego i pokaleczonego Macieja odpowiadał mu... stary uderzony w głowę, chrapiąc i rzucając się, dogorywał na podłodze. Siwa jego głowa podnosiła się niekiedy i ze stukiem opadała na powałę. Oczy zwrócone ku panu iskrzyły się jeszcze, gdy powieki podniósł, potém powlekać się zaczęły jakby obłokiem mlecznym, usta otwarły, targnął się parę razy i ducha wyzionął.
— Czort wziął jednego Polaka! zawołał żołnierz, macając już po kieszeniach, ale to on zastrzelił Jegora... a Jegor już i zastygł...
Wkrótce uciszyło się wszystko, powynoszono trupy, powiązano żywych, Arsen Prokopowicz zapalił cygaro i przechadzał się... Żołnierze pili wódkę zdobytą... Jenerał leżał nieokazując, aby ta scena wielkie na nim uczyniła wrażenie... Arsen, napróżno próbując go podrażnić, — w końcu sam zamilkł także.


Straszném było średniowieczne więzienie, po za którém tuż stały narzędzia męczeńskie, mające z winowajcy wymódz zeznanie; ciemne mury podziemia, łańcuchy... przegniła słoma na posłaniu, stęchła woda i chleb spleśniały... ale któż wie co straszniejszego, czy ten grobowiec murowany, czy te szufladki zatęchłe, w których dziś cywilizowany wiek ludzi postępu zamyka dla upamiętania?...
Więzienie średniowieczne miało w sobie jakiś żywioł poetyczny... dzisiejsze jest śmierdzącą prozą obrzydłą... w któréj okropność odziewa się w brudne szaty ze śmietniska podjęte.
Tu zamiast dzikiego Kalibana, oprawcy, pijany sołdat cuchnący gorzałką a zamiast sędziów zakapturzonych eleganccy sędziowie z salonów wybrani w żółtych glansowanych rękawiczkach, mordujący nieszczęśliwego francuskim sarkazmem i moskiewskim cynizmem. Po nad tamtém więzieniem był Bóg jeszcze... tam jego imię choć często nadużyte, wypisane było nad trybunałem, tu... nie ma Boga, tu jest Państwo... najokrutniejszy z bożyszcz, na rachunek którego palą się ofiary jak indyjskim Bogom... niezliczone tam były prawa i idea sprawiedliwości choć koszlawéj, tu nie ma żadnéj, — tu panuje — suprema lex — siłą...
Na cóż po raz setny opisywać więzienie moskiewskie? izbę brudną, wilgotną, ciemną, smrodliwą ze czterema ściany białemi, które poryła boleść, pozamazywało okrucieństwo... z oknem zabitém i zakratowaném, aby nie dopuściło widoku cmentarnego dziedzińca... z szybą we drzwiach, przez które zagląda sołdat ciekawy, aby ci samemu nie dał być z myślami, z łóżkiem, które boleść wyżłobiło. Po nad temi mury cisza gorsza niż śmierci, bo powolnego konania... szmery, które ją przerywają pełne grozy i prozy... Nie szukać tu poezyi, chyba takiéj, którą z głębin serca ludzkiego wszędzie dobyć można, jak złota odrobinę z każdego piasku. — Jest to coś niewysłowienie strasznego — zbydlęceniem ludzi i tych, co są strzeżeni i tych, co pilnują. W Moskwie wszystko się rachuje i czyni na niszczenie moralne i materyalne, nawet tam, gdzie pozornie cel inny. Szkoła na duchu zabija, kościół Bogu bluźni, dobroczynność truje ubogich a żywi bogatych spekulatorów, szpital lekarstwami napycha kieszeń doktorów... policya, co ma bronić porządku, mąci spokój i prześladuje, sąd wywraca pojęcie sprawiedliwości i tak wszystko.
Zostały wprawdzie nazwiska europejskie instytucyi, ale ich duch tatarski zgryzł je do szczętu. — Są one negacją tego, co przedstawiać mają. Jedno więzienie jest tu ideałem męczeństwa. Wyrafinowanie i instynkt składały się na uczynienie go najstraszniejszém narzędziem do złamania człowieka. Rzadko kto z niego wychodzi całym na umyśle, nie zgniecionym na sercu.
W takiéj celi więziennéj znajdujemy jenerała... w stanie ducha, w jakim go widzieliśmy już w chacie leśniczego, a o którym sądzić było trudno. Nieboszczyk Maciéj, dopóki żył, nie umiał w czasie choroby powiedzieć nigdy, co się działo z jego panem... Słowa od niego dopytać nie było podobna, zobojętniały był na wszystko... Napróżno stary paplał, pytał; oko nawet nie ożywiło się na wspomnienie żadne, chyba gdy Maciéj przypomniał petersburgskie czasy. Dziwiło go to i oburzało, gdyż on ze zgrozą i przykrością je przypominał, a jenerał zdawał się ożywiać, gdy o nich posłyszał.
W czasie całéj wyprawy powstańczéj pełnił swe obowiązki żołnierza z największą pilnością, ale ognia i zapału próżno w nim było szukać. W chwili wielkich uniesień, gdy wszyscy płakali, śpiewali, lecieli naprzód, Zbyski stał martwy, ruszał ramionami, uśmiechał się i szedł mechanicznie, dopełniając obowiązku, ale w tém serce nie miało udziału. Uczucie dla Polski było może w głowie, ale moskiewskie wychowanie wyrugowało je z piersi. Zdawało się czasem, że on sam cierpiał na tém... że był jakby upokorzony tém ostygnieniem, a wynijść nie mógł z niego.
Nie spowiadał się wprawdzie nikomu z tego, co się w nim działo, łacno się jednak było tego domyślić...
Władek, który miał wielkie pojęcie o jego charakterze i zdolnościach, — napróżno go usiłował żywiéj wcielić w powstańczą wojnę, zbliżyć do ludzi, wyrozumieć, pociągnąć... uznał się w końcu bezsilnym i wyznał, że go nie rozumiał.
Wśród tego boju, gdy oddział, ze wszech stron zaskoczony, rozpaczliwie się musiał bronić, nie chcąc poddać się nieprzyjacielowi, Stanisław z zaciętemi usty stanął w szeregach i bił się wściekle, dopóki kula nogi mu nie strzaskała, a żołdactwo nie pokłuło bagnetami. Padł, nie broniąc się śmierci, prawie rad, że go uwolniła od życia, które było ciężarem...
W chacie leśnika nie można było dowiedzieć się od niego, co z sobą chciał uczynić, z największą obojętnością dawał się leczyć i zdawał nie mieć żadnéj jasnéj myśli na przyszłość. Gdy go wzięto, dał się ująć bez obrony, bez trwogi, bez przerażenia niebezpieczeństwem... Zawieziono go pod strażą do cytadeli... legł na łóżku i nie okazał, aby ta przemiana położenia wywarła na nim jakie wrażenie. Doktor, który przychodził go opatrywać, odbierał zamiast odpowiedzi, ledwie znaki dawane głową i skinienia niechętne. Rezygnacya dochodziła w nim do obojętności... Od pierwszéj chwili, w któréj Arsen Prokopowicz przyszedł mu się pokazać jako sprawca... nie zważał wcale na niego, podłość nawet tego człowieka oburzyć go nie mogła.
Działo się w nim coś niezrozumiałego... Zażądał Biblii, rozłożył ją... próbował czytać, porzucił... całe dnie obrócony do muru trawił na zadumie osłupiałéj... Kilka tylko razy próbował mówić z żołnierzami na straży, ale tym ich regulamin zabraniał z więźniem rozmowy...
Widoczną dystrakcyą czyniły mu zmiany warty, którym się przypatrywał przez okienko. Chory, przeodziany, zbiedzony, zachował postawę, ruchy, coś żołnierskiego, powiedzmy szczerzéj moskiewskiego...
Zdawszy go na ręce władzy, dokonawszy dzieła nad którém długo pracował, Arsen Prokopowicz dopiero począł szukać Maryi Pawłownéj, aby się jéj dziełem swém pochwalić. Bawiła ona w Warszawie ukryta w zakątku hotelu... nie mogąc się oddalić... czując jakiś obowiązek, potrzebę trwania na tém stanowisku.
Byłoli to przeczuciem czy fantazyą? któż wytłómaczy?
Arsen, który umiał wcisnąć się tam, gdzie go najniemiléj widziano, gdzie się czuł natrętnym, znalazł chwilę sposobną, drzwi na pół otwarte i jenerałową w żałobie samę jednę, chodzącą po pokoju.
Kilka miesięcy ostatni ślad młodości starły z jéj twarzy, wychudła była, żółta, obudzająca litość, z dawnéj piękności skelet tylko pozostał, postawa dumna i pańska... ale oko było martwe... policzki wpadłe, usta blade, ręce wychudłe... a czoło pofałdowało się i zmarszczki oplotły powieki... Ze stroju i powierzchowności widać było, że najmniejszéj już wagi nie przywięzywała do twarzy swojéj i wdzięku dawnego...
Postrzegłszy nieprzyjaciela w progu, wzdrygnęła się ale pomiarkowała i stanęła milcząca. Jego fizyonomia uszczęśliwiona uderzyła ją...
— A! Maryo Pawłowno! zawołał — co wy najlepszego robicie? po co na was ta przeklęta polska żałoba? czybyście i wy mieli spolaczeć? Po co wam tu się męczyć? czemu nie powracacie do stolicy?... Teraz przynajmniéj oznajmić już wam mogę, że wszystko skończone.
— Co skończone?
— Stanisława Karłowicza karyera i życie... zdaje się skończy się wkrótce. Macie zemstę najwykwintniejszą, jakiéj mogliście pragnąć... przyprawcie ją sobie teraz, jak się wam podoba.
Marya Pawłowna patrzała na niego, nie śmiejąc ust otworzyć, lekkiego drżenia, które ją opanowało, nie dostrzegł Arsen Prokopowicz...
— Ja czasem bywam szczęśliwy i nie głupi, mówił daléj. Cała ta komedya śmierci jenerała była dla mnie podejrzaną, miałem moralne przekonanie, że on żyje i poszedł do powstania... Otóż nie omyliłem się. Chociaż krył się dobrze, choć naszych szpiegów niby to wieszali (to jest zawsze tych, co byli Bogu ducha winni, bo prawdziwi tęgo krzycząc uchodzili), dowiedziałem się gdzie był jenerał.. Poznaliśmy go po starym słudze... W jednéj potyczce bił się, no, to wszyscy mówią, że się bił jak lew, i nie dziwię się, wiedział co go czeka gdy będzie wzięty... Zostawiono go na placu za umarłego... Służący ów, stary żołnierz, wyniósł go na barkach, przywołał do życia... schowali go w lesie.. i tam miałem przyjemność go ująć...
— Gdzież jest? słabym głosem spytała jenerałowa... Ręce jéj, splecione na książce, ścisnęły się konwulsyjnie... gdzie jest?
— Już teraz tam ztąd nie wyjdzie, aż na stok cytadeli... na rozstrzelanie... albo pod szubienicę... Do woli waszéj, miła pani, daję wam do wyboru, a ręczę, że się spełni, co nakażecie swemu słudze, który z największą przyjemnością wykona wasz wyrok...
Jenerałowa patrzała na niego długo milcząc, on badał ją także i nie wiedział, jak ma sobie tłómaczyć wyraz twarzy dziwny. Malowało się na niéj przerażenie raczéj, niż pragnienie zemsty... Kilka razy próbowała usta otworzyć, poruszyły się wargi. Słowo z piersi wyjść nie mogło... Widocznie siliła się, by przemódz uczucie, opanować siebie i nie wydać. Arsen patrzał i czekał...
Drżącą podała mu rękę.
— Ale powiedzże, spytała — możeż to być? widziałeś go? nie mylisz się? mówiłeś z nim?
— Tak jak oto was widzę... mówić wprawdzie nie raczył do mnie, ale przecieżbym go w piekle poznał. Omylić się nie można... dwóch takich ludzi nie ma na świecie...
— O! to prawda! cicho ozwała się jenerałowa... dwóch takich zdrajców...
Arsen się ucieszył.
— Zdradził was, cara i Rosyą! podły, nikczemny człowiek...
Marya szepnęła coś niezrozumiałego, zaczęła się przechadzać po salonie.
— Teraz więc... więzienie... w cytadeli, nie prawdaż?
— W cytadeli... ale że od ran chory, ma izbę, późniéj kazemata...
— No, i śledztwo?
— A tak! i sąd wojenny. Sąd ciekawy, bo jenerał wykreślony ze spisów jako umarły, a tu trzeba pokazać świadectwem ludzi co go znali, że żywy. Ja także spodziewam się stawać z wielką przyjemnością. Zbrodnia skomplikowana wszelakim sposobem, nie ma więc ani podobieństwa, ażeby wyszedł gdzieindziéj, jak na śmierć. Gdyby go ułaskawili, inaczéj nie mogą, jak na wieczną katorgę, a dla niego będzie tak smaczna, że stanie za dwie śmierci. Ale to nie może być! Trzeba mieć litość i — kulą w łeb... łaskawa pani... z katorgi czasem ludzie cudem powracają, a z tamtego świata nigdy.
— To prawda, dodała zimno Marya — z tamtego świata nigdy..
Arsen te wyrazy, które się zadumanéj wyrwały, wziął za potwierdzenie własnéj myśli...
— Tylko się nie spieszcie, rzekła po chwili Marya — męczył on nas, niechże się pomęczy...
— O! o to nie ma obawy — podchwycił Arsen... choć sąd wojenny gorący, ale tu dużo formalności brak, to to się musi przeciągnąć...
— A potém... machinalnie rzekła jenerałowa... i nie dokończyła...
Arsen był z niéj dosyć zadowolniony, znajdował ją tylko za zimną.
— Pozwólcie sobie powiedzieć — szepnął, że jak na taką dobrą wiadomość, znajduję was nieco obojętną..
— Cóż chcecie, wszystko mi teraz obojętne prawie — odpowiedziała, życie, Śmierć, nawet zemsta...
— Ale na rozstrzelanie, ja wam pierwsze miejsce wyrobię... pod samą cytadelą, albo w oknie, zkąd widać najlepiéj... i on was widzieć będzie mógł... To mu będzie miło, położy rękę na sercu, albo od ust pośle pocałunek... i... brzdęk... skończyło się wszystko...
Twarz Maryi pokraśniała, zbladła... poczęła drżeć...
— Tylko po nim nie płaczcie! zawołał.
— Ja płaczę po sobie! odezwała się.
— O! wam się jeszcze życie uśmiechnie, bo to powoli się zapomni...
— Arsenie Prokopowiczu, rzekła nagle, podnosząc oczy zaognione — o jedno was proszę... niech ja wiem, co się tam dziać będzie... Przyjdźcie do mnie z raportem... proszę... szczegółowym...
— Jak do głównokomenderującego — rzekł Arsen z uśmiechem.
— Cóż wy dzisiaj robicie? spytała.
— Dziś... nie wiem...
— A wieczorem?
— Jestem proszony przez hrabiego.... na herbatę.. będziemy z nim planować, jak tę Polskę po naszemu urządzić, bo tu wszystko z gruntu naprzód wywrócić potrzeba.
Jenerałowa skinęła głową... z widoczném wahaniem jakby zmuszona podała mu rękę, żegnając się z nim... Gdy wychodził, powiodła za nim okiem, byłby się może uląkł tego wejrzenia... gdyby ją zobaczył, ale nie widział nic, oprócz swojego tryumfu.
Wysunął się, poświstując...
Zaledwie drzwi się za nim zatrzasnęły, fizyognomia kobiety przybrała nagle wyraz przerażenia, jak gdyby tłumione uczucie rozlało się po niéj. Poczęła biegać po pokoju... nie wiedząc co począć, stanęła, myślała... zawołała sługi, spojrzała na zegarek... kazała podać sobie suknią inną. Gorączkowo, nieprzytomnie ubrała się w mgnieniu oka, zarzuciła zasłonę i wybiegła..
Wychodząc jednak z hotelu, obejrzała się do koła, znać lękając się, ażeby ją Arsen nie śledził,... potém poczęła przechadzkę dziwną po mieście, jak gdyby na wypadek szpiega ślady po sobie zatrzeć chciała i mrok już był, gdy, siadłszy do doróżki, kazała się wieść do jakiegoś domu, którego adres wyszepnęła bojaźliwie..
W głąb powozu wsunąwszy się, nie ocuciła aż stanął, odprawiła woźnicę i wbiegła szybko na wschody.. Dom był cichy i smutny, służący w przedpokoju czytał książkę pobożną..
Jenerałowa nie mówiła po polsku, łamanym językiem kazała oznajmić, iż nieszczęśliwa kobieta, żądająca pomocy, prosi i zaklina gospodyni, by się z nią natychmiast widzieć mogła.
— Ale pani nie przyjmuje nikogo!
— Powiedz jéj — musi, powinna mnie przyjąć.
— Mnie zakazano meldować...
Jenerałowa dobyła woreczka, zapomniawszy, że się oznajmywała jako nieszczęśliwa żądająca pomocy i że — nie była w Moskwie. Sługa przerażony się cofnął na widok pieniędzy, — ale w téjże chwili bez namysłu i pytania jenerałowa rzuciła się wprost ku drzwiom, otworzyła je i wpadła do salonu. Tu nie było nikogo — z drugiego pokoju słaby głos zapytał — kto tam...?
Marya śmiało odpowiedziała po francuzku — pani! — muszę się z tobą widzieć.. musisz mnie przyjąć!
Na głos ten nieznany pułkownikowa zerwała się z krzesła i wybiegła.
Dwie kobiety stały na przeciwko siebie, przybyła złożyła ręce jakby błagając miłosierdzia.
— Musisz mnie pani przyjąć.. przychodzę w sprawie twego syna..
— Mój syn!.. krzyknęła wdowa.
— Bądź pani mężną.. twój syn był rannym, jest wzięty w niewolą.. jest w cytadeli.
Ledwie domówiła tych słów, gdy pułkownikowa załamała ręce i z krzykiem padła na podłogę.. Marya pospieszyła pochwycić ją... kobiety się zbiegły, ale po pierwszym ratunku... jenerałowa odprawiła je rozkazująco i pozostała z nią sama.
— Pani jesteś matką, rzekła — pani go kochasz.. nie pytaj mnie kto jestem.. powiem ci tylko jedno, uczynię co jest w mocy ludzkiéj, aby mu — życie ocalić — ale pomożcie mi..
— Ja? ja?
— Tak jest pani — dokończyła energicznie Marya.. on był podanym za umarłego, muszę mu dowieść świadectwem niezbitém.. kto on jest.. Ci ludzie.. ja nie wiem, oni gotowi... powołać się do najświętszego uczucia matki, by syna zdradziła... On ma nieprzyjaciół.. on ma nieprzyjaciela, jednego, strasznego!
— A! zawołała nagle — zabijano tylu, czemuż nie ma nikogo, coby zabił tego człowieka!!
Przerywanych wyrazów Maryi drżąca matka słuchała, nie mogąc dobrze zrozumieć.. Pojęła tylko, że mogą ją postawić naprzeciw niego i... kazać synowi wybierać między uściskiem matki, a szubienicą, kazać mu się jéj zaprzeć lub umierać — a jéj odepchnąć dziecię, aby je ocalić!!
Ta okropna ostateczność widzenia Stanisława i wyrzeczenia się go... przyprowadzała ją do szaleństwa.
— A! ja nie potrafię skłamać! zawołała..
— Gdybyś chciała.. nie możesz, wyda cię głos, wejrzenie, płacz... Gdy go zobaczysz wynędzniałym, okutym, bladym... schorzałym od więziennego powietrza, rzucisz mu się w objęcia...
— Cóż począć! o Boże! co począć!
— Uciekaj pani! — zawołała Marya.. jutro ja ci dam paszport.. dam pieniądze.. wszystko co chcesz — uciekaj...
Pułkownikowa wzdrygnęła się — wiedziała kogo miała przed sobą. — Od niéj, od téj kobiety przyjąć pomoc jakąkolwiek.. od téj, co go zgubiła. Mimowoli cofnęła się.
— Pani to musisz uczynić, bo go zdradzisz...
— Ale zdradzi go ten nieprzyjaciel, który go znał... inni — mnie przecie ci ludzie okrutni na świadectwo przeciw dziecku używaćby nie śmieli.
Jenerałowa porwała się śmiejąc boleśnie.
— Oni! nie śmieli! mylisz się pani! Ci ludzie to panowie wykształceni, oni czytali Sofoklesa i Szekspira, im przyjść może artystyczna fantazya zobaczyć żywą scenę dramatu... Co im do tego, że serce od niéj komu pęknie... cóż dla nich znaczy człowiek! Wy nie znacie tych ludzi... ale ja ich znam!!...
Wdowa osłupiała, słuchała. Marya przysiadła znowu przy niéj...
— Pani, ratuj syna... pani musisz tu znać ludzi... tu są tacy, co zabijają? nieprawdaż? Wszakże zabili szpiegów kilku! to szpieg, to zdrajca, to najplugawsze stworzenie, jakie nosi ziemia... powiedz mi — pomóż... ja zapłacę, niech go kto zabije... co najprędzéj, dziś jeszcze!!
Pułkownikowa cofnęła się od niéj z przerażeniem.
— Mylisz się pani... u nas... nie zabijają, my potępiamy skrytobójstwo, nam każde z nich zakrwawia serce, wstydem okrywa czoło.
Myśmy narodem, dodała z dumą, co był zabijanym ale nie zabijał nigdy... Dość téj krwi...
— A! przebacz pani! chwytając za ręce i schylając się, aby je pocałować, zawołała jenerałowa... daruj, ale w obronie życia zabójstwo... wszak nie jest zbrodnią... jeśli On będzie żyw, syn twój zginie...
Krzykiem i nowém omdleniem odpowiedziała nieszczęśliwa kobieta na te słowa... a gdy się ocuciła z omdlenia, płakać już tylko mogła. Marya patrzała na nią z rozpaczą, jakby ostatnia deska zbawienia z rąk jéj wypadła...
— Nie ma więc ratunku, zawołała — a! nie ma ratunku! Ręce jéj splecione podniosły się nad głowę i twarzą rzuciła się na krzesło szlochając...
Tak upłynęła chwila długa... Na widok rozpaczy serce wdowy mimo wstrętu i obawy téj kobiety poruszyło się, spojrzała na nią z litością.
— Ocal mego syna! wyrwało się z jéj ust.
— A! dajcie mi siłę, dajcie środki? dam miliony moje... klejnoty... dobra... siebie... wszystko... daj mi pani człowieka! człowieka... jam sama tu... jam obca!!
Mówiąc to, znowu odzyskiwała energią... wstała.
— Tak, rzekła, potrzeba wszystkiego próbować... zrobić co może człowiek... a pani! pani jesteś czystą i pobożną, twoich modlitw Bóg może wysłucha, módl się... módl się za niego...
Nie dokończyła... schyliła się, całując ją w ramię i znikła...
Niemym świadkiem téj sceny była za drzwiami stojąca Michalina, weszła ona wypadkiem i nie śmiała progu przestąpić, nie straciła wyrazu... jak przybita stała, nie mogąc się ruszyć... Właśnie tego dnia wiadomość o losie, jaki spotkał Stanisława, miała w liście Władka nadesłaną... Władysław marzył, że ujść może pod cudzém nazwiskiem sądu zbyt srogiego, a z Syberyi — uciec potém. Marzył, jak naówczas marzyli wszyscy oni, bo dla nich niepodobieństw nie było. I wiele z tych marzeń najcudowniejszym ziściło się sposobem... przez Chiny... dostawali się tułacze do Francyi, która ich przyjąć nie chciała — wstawali z mogił... wracali z drugiego świata!!
Z tym listem nosiła się, nie śmiejąc nic powiedzieć a teraz nie miała odwagi wnijść... nie wiedziała co począć...
Szczęściem oczy pułkownikowéj szukały jéj, postrzegły, wyciągnęła ręce...
— Ty wiesz! ty wiesz...
— A pani moja, jam o tém wprzódy wiedziała...
— Mamże uciekać...
— Nie pytaj mnie...
— Słyszałaś tę kobietę...
— I drzałam słuchając jéj — szepnęła Misia... Coś dzikiego, strasznego było w jéj głosie, wejrzeniu, ulękłam się go więcéj niż słów...
Ale któż powtórzy tę cichą rozmowę dwóch istót bezsilnych, postawionych w obec wypadków, które przejmowały trwogą i wywoływały tylko łzy i modlitwę...
Miłość pułkownikowéj była wcale inną od téj szalonéj a namiętnéj miłości Maryi, ona byłaby dała życie swoje dla dziecięcia, ale wzdrygnęłaby się cudze mu poświęcić. Chciała go mieć żywym, wolała wszakże męczennikiem czystym niż spodlonym dla tego, co się życiem zowie a co jest przedłużoną chwilą jedną..
Marya okupiłaby życie wszystkiém, bo jéj namiętność żadnéj nie stawiła granicy sobie... myśl żadnego kresu temu, co godziwe... Miłość matki szła z nieba, kochanki rosła z ziemi.


Choć na polach i lasach szumiało wojną i pożogą wiało... w Warszawie nowe salony jenerałów i urzędników, którzy na żér stadami ciągnęli, wyglądały bardzo świetnie a żyło się w nich i wesoło i po europejsku.
Każdy z tych misyonarzy okrucieństwa otaczał się dla własnéj osoby największym zbytkiem i wykwintem na jaki go stało. A stać mogło na przepych królewski, bo w mętnéj wodzie poławiają się ryby złote...
To téż salon jenerała Morgena (przypuśćmy, że się tak ten znakomity dowódzca nazywał) był przepyszny... Kontrybucye, pensye, darowizny i kradzieże pozwalały nie oglądać się na wydatki wcale. Morgen tém bardziéj, że się dosłużył jeneralstwa z niczego, że pochodził z jakiéjś dziury kurlandzkiéj, któréj nikt wyśledzić nie umiał... potrzebował udawać człowieka wielkiego urodzenia i najlepszego towarzystwa. Do tego gołego zrazu nazwiska, które mogło być szwedzkie, niemieckie, francuskie i nie wiem jakie... przyrosło mu von nieznacznie, po tém tytuł baronowski, naostatek genealogia, herb i wszystko czego potrzeba, aby Niemiec szlachcica udawał...
Do obowiązków stanu teraz należało życie wykwintne, a salon co się zowie pański. Wprawdzie smaku nie miał nowo stworzony baron wcale, za to sądził dobrodusznie, iż dosyć być rozrzutnym, aby być wykwintnym.
Wszystko u niego musiało być zagraniczne i pierwszéj mody... W Warszawie o rzeczy zbytkowne nigdy nie trudno... Morgen wybierał jak najdroższe, w przekonaniu, że będą najpiękniejsze i że złożone do kupy, muszą się z sobą pogodzić... jako dobrzy powinowaci.
Salon jego w pałacu zagrabionym na prędce po kimś, kogo chciano mieć w podejrzeniu, aby go obedrzyć — wyglądał przepysznie... ale dla ludzi, co nie mają poszanowania dla zbytków, był śmieszny.
Dywany zdawały się przekomarzać obiciu, firanki kłóciły się z krzesłami, meble były w otwartéj wojnie między sobą — złoto kapało i stanowiło węzeł, mający to harmonijnie w całość połączyć.
Wieczorem, gdy zapalono lampy, gdy błyskotki wszystkie poczęły migotać tysiącem iskier i płomyków, gdy cień pożenił zwaśnione kolory... było to prawie znośne...
Mnóstwo kwiatów w oknach, które ogrodnicy ze strachu dawać musieli, napełniały pokoje wonią i przedstawiały Moskalowi ujarzmioną naturę, którą on woli w wazonie mieć lokajem, niż się do niéj fatygować, aby z nią zobaczyć.
Tego dnia przepyszny ów salon był pełen gości, jenerał przyjmował. Potrzebował po trudach śledztw, spraw, indagacyi, protokółów, odetchnąć wśród uśmiechających się twarzy. Pochlebiało mu to, że teraz towarzystwo nawet petersburgskie najwykwintniejsze, któreby nigdy tam krokiem progu jego nie przestąpiło, tu się doń garnęło.
Wielką znajdował przyjemność, gdy wśród rozrzuconych na stole biletów znajdował Sergiusza Aleksandrowicza, Natalią Jurjewnę i tym podobne gwiazdy, które tu burza zagnała. Naówczas, twarz szanownego barona, blada, żółta, podobna w chwilach złego humoru do zgniłego jabłka.... przybierała dodatkowo coś purchawkowatego... odymała ją rozkosz.... oczy tonęły w zmarszczkach... Morgen, niestety — pięknym nie był, wprawdzie żonę miał krasawicę i z wielkiego domu — ale sam... nawet przy największém staraniu o poprawienie Bożéj omyłki nie mógł dojść do tego, by twarz swą znośną uczynić. Baronowa, niegdyś znakomita piękność, odznaczała się tém tylko, że uchodziła w salonach petersburgskich za taką nicość, iż dowcipnisie dawali do rozwiązania zagadkę — co było większego czy piękność Julii Fedorownéj, czy — niegrzecznie mówiąc, jéj głupota... Morgen miał niesłychany kłopot z żoną, gdyż przytém była uparta bardzo, a rzadko dzień upłynął, żeby nie powiedziała heroicznéj niedorzeczności. Polityka jego wewnętrzna zasadzała się na tém, żeby Julia Federowna jak najmniéj mówiła. Jakim sposobem piękność tak nadzwyczajna mogła się połączyć z taką nieudolnością umysłową, to wiedział tylko Pan Bóg, który tę mieszaninę przyrządził — a tajemnicy nie powierzył nikomu.
Na kominku palił się ogień, jenerał oczekując na gości, grzał się przy nim poufale bardzo. Julia Federowna siedziała na kanapie. Dzieci nie mieli, ale były dwa pinczery, które je zastępowały. Pani jednego z nich ciągnęła za ucho a ten jéj zęby pokazywał... co ją niezmiernie bawiło.
— Julio Fedorowno! odezwał się jenerał.
— Co Osipie Francowiczu?
— Julio Fedorowno, żeby ty mnie raz posłuchała.
— Jak...?
— I zrobiła o co poproszę...
— Jeżeli potrafię... ale ty wiesz, że ja jestem taka głupia... wszyscy się ze mnie śmiejecie a co ja temu winna?
— Julio Federowno, ogadujesz się, ogadujesz... ty tylko jesteś nieuważna...
— Jaki pan dziś grzeczny...
— Ale słuchaj, bo lękam się żeby kto z gości nie nadszedł. My dziś będziemy mieli bardzo znakomitą osobę, co bywała na carskim dworze, wielkiéj familii... bardzo złośliwa...
— Kobieta?
— Czyż się nie domyślasz?...
— Ja się nie umiem domyślać...
— Przecie mówię o Maryi Pawłownie. Ona tu jest jakimś przypadkiem w Warszawie... licho ją wie czego... Ale znaczenie ma ogromne i język ostry i pieniędzy wiele, trzy rzeczy, których ja się boję. Żebyś ty Julio Federowno nie powiedziała co przy niéj...
— A cóż ja mam powiedzieć?
— No wiesz, tobie się czasem co wyrwie.
— Bo ja mówię, co myślę...
— To i nie myśl nic i nie mów... rzekł jenerał.
— A jak zasnę?
— Śpij zdrowa... powiem, że to choroba nerwowa.
Julia Federowna poczęła głową kiwać.
— Zawsze ten swoje.
— Proszę, uważaj na siebie.
W téj chwili oznajmiono czynownika do szczególnych i nieszczególnych poleceń, który wcześniéj przychodził, bo się kochał w gospodyni. Wszyscy się kochali w téj nieszczęśliwéj Julii Federownie po troszę... ale gdy otworzyła usta...
Po czynowniku wszedł pułkownik, nadjechała hrabina jakaś, jenerał, kilku urzędników, salon się zaczął napełniać...
Julia była bardzo przyzwoitą, trzymała się na wodzy, ale znać było, że to ją nudziło, ziewała, nawet się nie zasłaniając. Naostatek służący oznajmił Maryą Pawłownę i wszyscy ruszyli się przeciwko niéj.
Ten, kto ją wczoraj widział w domu zapłakaną i zestarzałą a zobaczył teraz... mógłby był z podziwu nad metamorfozą osłupieć... Widocznie Marya Pawłowna potrzebowała być tego dnia piękną, imponującą, wdzięczną, a jako kobieta z charakterem, która co chce z siebie uczynić może... potrafiła znowu odmłodnieć, stać się wesołą, zalotną... miłą... jakby otrząsła na progu domu żałobę, rozpacz... ślady łez i znużenia.
— Marya Pawłowna, rzekł, widząc ją wchodzący czynownik — nigdy chyba nie zestarzeje, zdaje się mieć lat dwadzieścia...
Arsen Prokopowicz, stojący w kącie, osłupiał także.. ale powiedział sobie.
— Jak to zemsta karmi i posila...
W istocie tego dnia wspaniała piękność jenerałowéj, jéj pełne majestatyczne kształty, kibić zręczna... były w całym blasku. Z dumą niosła na białéj szyi głowę z profilem klasycznym, któréj oczy tylko, mimo malowania i restauracyi toaletowéj nieco znużenia zdradzały. Ale na ustach igrał uśmiech, na czole wypogodzoném, wczorajszéj burzy ni śladu...
Julia Federowna przyjęła ją przestraszona... posadziła przy sobie i posłuszna milczała...
Zdala poczciwy Arsen Prokopowicz zadawał sobie pytanie. Po co ona tu przyszła? czy się chce bawić? czy... ale co?... któżkolwiek zrozumie? Sto djabłów, jaka jeszcze piękna... człowiekby się spokusił, żeby tylko — mógł...
Westchnął i zasiadł do kart... Tymczasem Osip Francowicz bawił jenerałową sam ze strachu, żeby się tego żona jego nie podjęła, a ją wyprawił pod jakimś pozorem...
Przechadzając się, wyszli do drugiego pokoju...
Rozmowa toczyła się pół głośno, pół cicho, a jak się zdawało, wypadki współczesne, których Marya Pawłowna była bardzo ciekawą, grały w niéj główną rolę... Uśmiechała się, żartowała, była w najlepszym humorze. Morgen był zachwycony, podbity, oszalały... Pierwszy raz w życiu taka salonowa znakomitość, za którą szalał sam car... raczyła tak serdecznie i poufale zbliżyć się do niego. Byłby w téj chwili oddał jéj na ofiarę Julią Federownę i dwa ulubione pinczery.
Jenerałowa była w takim humorze i usposobieniu, że nie odmówiła zagrać na fortepianie, chwaliła niezmiernie przepych i gust jenerała w urządzeniu salonu, co mu niezmiernie pochlebiało.
— Wie pani, że to ja sam wszystko do najmniejszéj rzeczy dysponowałem, Julia Federowna się do tego nie mięsza...
— O! pan masz gust!!
Jenerał sapnął aż z radości...
Przeszli do drugiego pokoju...
Arsen Prokopowicz, siedząc przy kartach, z podziwieniem widział, iż mówili śmiejąc się coś bardzo długo, nawet nadto długo, jak mu się zdawało.
— Co oni tam gadać mogą? to ciekawa rzecz! rzekł w duchu, a tu ani sposobu podsłuchać!
W istocie nie można było w żaden sposób odgadnąć co mówili tak długo, ale to pewna, że gdy wrócili do salonu, Marya Pawłowna była jeszcze weselsza, a Osip Francowicz zamyślony dziwnie i nadęty... Zdawał się pogrążony w jakichś algebraicznych rachubach...
Puściwszy go na wolność, Marya Pawłowna złapała jenerałową, wzięła ją pod rękę i zaczęła bawić, śmiać się, rozpowiadać jéj coś tak, że w pół godziny zrobiła z niéj przyjaciółkę, niewolnicę, powiernicę... Na ucho nawet szepnęła jéj Julia, jak to ją mąż niepotrzebnie nastraszył, malując tak groźnie osobę tak miłą i łatwą w pożyciu. Śmiały się obie serdecznie z tego poczciwego jenerała... szczególnie Julia Federowna.
Ale nie tylko jenerała Morgena, żonę, dwa pinczery — wszystkich tego dnia potrafiła urokiem, dobrocią, dowcipem ująć sobie pani Marya... tak, że gdy wyjeżdżała w salonie po sobie zostawiła same wykrzykniki uwielbień, a Arsen Prokopowicz westchnął okrutnie.
— Dla mnie ona nigdy taką nie jest!! to szatan nie baba! Ona z siebie zrobi co chce... Ale dla mnie... okrutna.
Tymczasem omylił się biedny... bo nazajutrz rano znalazł pierwsze w życiu... zaproszenie na herbatę i dał sobie słowo, że wprzódy pójdzie do najpierwszego fryzyera, nim się przed Maryą pokaże.
Nim jednak się wybrał do fryzyera na Krakowskie Przedmieście, — zachwyciła go w domu zupełnie niespodziana wizyta, którą na pierwszy rzut oka powitał wesoło — ale nie była mu tak przyjemną jak się spodziewał. Wszedł jeden z tych jenerałów, z któremi Arsen Prokopowicz o losie Stanisława często się w cytadeli naradzał, nie mający zwyczaju w mieście wizyt oddawać. Miał twarz chmurną i jakby zakłopotaną, a na powitanie gospodarza odpowiedział słowy niewyraźnemi. Prosił go usiąść, odmówił.
— Bardzo mi przykro, rzekł grzecznie, iż z obowiązków moich, wy najlepiéj wiecie, co służba znaczy — jestem zmuszony dosyć nieprzyjemną wiadomość wam przynieść.
— No? co? co takiego? cóż to może być.br> — Myślę, że fraszka — ale wiecie takie teraz czasy! musicie mieć nieprzyjaciół... to się rozjaśni...
— Więc o cóż chodzi?
— Głupstwo, odebrałem rozkaz... aresztowania was, rzekł przybyły.
— Co? mnie! Arsen począł się śmiać na całe gardło — żartujecie...
— Mówię seryo... musi to być jakaś omyłka...
— Nie musi być ale jest, odparł zaczynając się burzyć Arsen Prokopowicz, to rzecz po prostu niemożliwa!
— Ale cóż poradzić... po służbie...
— Jak to? seryo?
— I papiery wasze zabrać, dodał powoli gość.
Arsen zbladł i zatrząsł się, pobiegł do teki, otworzył ją i drzącemi rękami, wyrzuciwszy z niéj stos różnych pism, dobył na ostatek arkusza z pieczęcią, rozkładając go tryumfalnie przed jenerałem.
Gość popatrzał. — To prawda! rzekł... i sięgnął w téj chwili za mundur, wydostając z kieszeni podobny drugi arkusz z pieczęcią, który, trzymając w ręku, dał czytać Arsenowi. Twarz poczciwego Moskala mieniła się, silił się do uśmiechu, ruszał i nie mógł ruszyć ramionami.
— Poszaleli! zawołał.
— No, ja nie wiem... odparł cicho przybyły — ale wiecie — służba nie rozumuje...
— A to śmieszna rzecz! jak Boga kocham! rzekł Arsen i dokądże...
— No, dziś, rozumie się do cytadeli, a jutro was odprawię do Petersburga...
— Po co?
Nie było odpowiedzi...
— Co wam znaczy przespać się w wygodnym pokoju, ja dla was przecie znajdę izbę porządną...
— No! ale samiż powiedzcie, oni poszaleli chyba... głowy potracili! Ja im całe życie służę... sto tysięcy djabłów... a oni mnie do kozy pakują! mnie! kiedy? teraz, gdy ja im tu mógłbym wykryć najważniejsze w świecie rzeczy...
Gość powtórzył raz jeszcze — służba i zabrał się do papierów. Wszedł pomocnik... Arsen rzucił się w krzesło, podparłszy na dłoni głowę — sam nie wiedział co myśleć, a wściekłość go porywała. Rad nie rad wszakże pojechał tego dnia spocząć w dobrém towarzystwie, a nazajutrz dodnia w zapłaconym przez siebie wagonie drugiéj klasy z dwoma aniołami stróżami i opieczętowanym zbiorem dokumentów wyruszył w drogę do stolicy. Mamyż mówić i o tém, że nikt po nim nie płakał? wielu jednak na wieść o wypadku niezmiernie się dziwiło i ramionami ruszało. Komu tu już wierzyć! szeptano, wszakże on uchodził za... szpiega!...


Jednego wieczora, gdy jenerał swym zwyczajem leżał obrócony do ściany, na korytarzu dał się słyszeć chód kilku osób, klucz obrócił się we drzwiach, otworzono je i, wśród mroku podniósłszy oczy, ujrzał przed sobą dwie osoby stojące... Niepodobna ich było rozpoznać. Bliżéj drzwi będący wojskowy, poszeptawszy coś z przybyłym... dziwnie jakoś przybranym, wyszedł natychmiast i zamknął za sobą...
W téjże chwili stojąca postać podbiegła do tapczana, upadła na kolana i z płaczem zawołała:
— Stanisławie Karłowiczu! jak to, wyście mnie nie poznali? wy... swéj Maryi... Serce wam nie powiedziało, że ona wszystkie zapory przełamie i przyjdzie...
Jenerał zerwał się z posłania, usłyszawszy ten głos... ale siły go zawiodły, ręką musiał się oprzeć o ścianę... wybladła jego, schudzona, zarosła twarz, na którą słabe światło z na pół zabitego okna padało... przeraziła kobietę... Trup to był żywy, nie człowiek... W oczach malował się przestrach... wyciągnął rękę białą, drżącą ku niéj... ona pochwyciła, okrywając pocałunkami.
Głębokie westchnienie dobyło się z jego piersi...
— Maryo Pawłowno — odezwał się — dobrze zrobili, że mnie wcześnie pochowali... po co wy przyszliście obrzydzać się widzeniem umarłego... Jam na ciele i duszy zabity...
— A! nie! nie! przecierpiałeś, przebolałeś, ale ja ziemię i niebo poruszę, powlokę się do nóg cara, on mi ciebie odda... ty żyć musisz...
— Czém? spytał jenerał — do życia potrzeba czegoś więcéj niż powietrza, chleba... a nawet serca kochającego, trzeba celu i idei, coby żywiła... ja myśli nie mam, celu nie mam, nadziei mieć nie mogę!
— Stanisławie... ja ciebie nie rozumiem...
— A tak! trudno, byś mnie zrozumiała... aleś ty nigdy w głąb mojego życia nie sięgnęła dawniéj. Kryłem tę przepaść przed tobą...
Zamilkł na chwilę.
— Czemużbym twemu sercu, co mnie kochało, nie miał wyznać grzechów moich, złudzeń... zawodów... Ja od dzieciństwa żyłem myślą o Polsce... dla Polski... jam jéj poświęcił wszystko... a gdym ją zobaczył, gdym w nią wszedł... przekonałem się, żem kochał ideał tylko... że takiéj, jaką marzyłem, nie było na świecie, a takiéj, jaka była, ja ni zrozumieć ni umiłować nie potrafię. Pojmujesz ty tę męczarnią? żyć pół wieku wymarzoną kochanką widzianą gdzieś w obłoku, z daleka i znaleść ją...
Nie dokończył.
— Ja ci nie śmiałam mówić nic nigdy — ale co ta wasza Polska... która mi ciebie odbierała!! poszepnęła Marya.
Jenerał się poruszył.
— Milcz na miłość Boga — nic nie mów na Polskę... Co ona winna... ona bohaterka, męczennica... święta... ale ja jéj nie rozumiem... ale między nią a mną — przepaść. Tak, Maryo.. wyście ze mnie zrobili Moskala... wyście mi w piersi zmienili serce, we śnie ktoś mi wyjął mózg i napchał głowę innym... ja płaczę, a Polakiem być nie mogę... czémże ja będę?? czém? trupem...
— A! bądź człowiekiem... dla mnie, nie chcesz być Moskalem, bądź, kim chcesz... ja zrzucę nazwisko, język, wyrzekę się kraju...
— A! nie! nie — w powietrzu tak żyć nie można, krzyknął Zbyski — Moskalem nie mogę być, Polakiem nie umiem — umrę.
— Ty mówisz z rozpaczy i gorączki...
— Rozpacz i gorączka prawdę mówią — powoli zaczął Zbyski... nie! dla mnie wszystko skończone...
Spuścił głowę na dłonie.
— Między rodzoną matką, braćmi a mną pękły ogniwa, co łączyły... słucham ich i niecierpliwość mnie porywa... przekonywają mnie, śmieją się... słowa ich idą do uszu, do serca nie dochodzą, znaczenie ich dla mnie na siedm zamknięte pieczęci... Nieraz płakałem z boleści i gniewu, żem nawet ich heroizmu pojąć nie mógł... nieraz wśród boju zamiast iść na Moskali, miałem ochotę stanąć i dowodzić nimi...
Marya nie mówiła nic, całowała go po rękach.
— Mój miły, mój drogi... szepnęła... ja policzone mam chwile... Mówmy o tém, o czém mówić potrzeba... Ty ocalonym być musisz... Ciebie nie zna nikt. Stanisław Karłowicz umarł, ty jesteś... (wydobyła kartkę) naucz się tego na pamięć.
— Daremnie!! uśmiechnął się jenerał — jak gdyby na świecie nie było Arsena Prokopowicza..
Jenerałowa ze smutnym uśmiechem spojrzała na niego.
— Myślisz, żem zapomniała o nim, odezwała się — o! prawda — trudno mi to przyszło, alem postawiła na swojém...
W téj chwili Arsen jest pod konwojem na drodze do Petersburga... no — a ztamtąd — szepnęła cicho — przeznaczą go do Nerczyńska... a w drodze! wy wiecie... tyle bywa przypadków.
Stanisław spojrzał na nią z przerażeniem... tak zimno wymówiła te wyrazy, które przecie człowieka prawie na śmierć skazywały...
— Odżyj nadziei — dodała szybko, daj się ubłagać, bądź umarłym dla wszystkich, dla Maryi bądź tylko żywym... Słuchaj... słuchaj... ja obmyśliłam wszystko... ty zostaniesz skazany na wywiezienie... ale w drodze... w Moskwie... tam teraz są tysiące... tam się jeden nie liczy... tam się mylą ludzie... pojedziemy z sobą... gdzieś daleko, pod niebo jaśniejsze... do krajów, gdzie nie ma drapieżnéj walki... gdzie pomarańcze kwitną. Zostanie nam zawsze tyle, by kupić domek nad jeziorem, ubrany w winnych liści sploty... Tam świat i ludzie wiedzieć o nas nie będą... tam będziesz siedział, dumał... a ja pieścić cię będę i słuchać... Tam... ja mam życia nie wiele... resztę wyżyję na szczęście, pochowasz mnie pod laurowém drzewkiem i pójdziesz w świat nowe może rozpocząć życie...
— Kobieto! zawołał Zbyski — ty jeszcze marzysz, nawet wśród tych czterech ścian, które są jak brama piekieł zapisane rozpaczą... Wasze życie marzeniem... ale ja na téj nici pajęczéj, z ciężarem mych bólów nie wytrwam, ja urwę się i padnę z nią... Na co mnie ciągniesz w świat, w którym dla człowieka jak ja... miejsca nie ma? Czém jest człowiek bez miłości kraju i stępla narodowości, to pieniądz starty, którego nikt nie przyjmie... chyba ten, co w ogień ma rzucić.
Nie kuś mnie — zostaw przeznaczeniu... Wszak mi się należy kula nie powróz! O! ten zimny sznur w koło szyi... to dławienie się przedśmiertne... przerażają mnie. Ale oni mnie rozstrzelają? nie prawdaż, dodał z wyrazem trwogi drżącéj w głosie.
Marya płakać zaczęła.
— Jeśli ci straszne ze mną życie... idź i żyj sam... ja widzieć nie będę... puszczę cię wolnym, żyj tylko.
— Mówię ci — czém? zapytał gwałtownie Zbyski, to nie jest czcze słowo... com rzekł... człowiek żyć nie może bez duszy, dusza nie żyje bez idei... idea nie rośnie bez celu... U mnie w piersi... próżno...
— Pierś się napełni, mój drogi.
— Nie — to Danaid naczynie... gorzéj, to urna rozbita... płynie z niéj, co w nią wleci i wsiąknie w ziemię, ona zostanie próżną na wieki...
Myślisz, że można żyć bez ojczyzny? a! nie! a! nie... bez niéj nie pełnym jest człowiek... a ja... ja nie mam ojczyzny...
— Masz ją choć nieszczęśliwą! zaczęła Marya łagodnie... prawda, ja nie rozumiem téj miłości waszéj, ani téj potrzeby... dla mnie salon był ojczyzną... któż wie? może ta twoja Polska się odrodzi...
Wymówiła te wyrazy jak dziecku obiecuje się... jutro gwiazdkę z nieba... Zbyski się rozśmiał ironicznie.
— Nie, Maryo — z popiołów nie wyjdzie żywot nowy, a to, co żywe... nie stworzyłoby spółeczeństwa... choć umrzeć za Polskę potrafi, żyć dla niéj nie umie. Zeszliśmy na karły, w których błyski heroizmu zespolone są z ciemnotą... polskiéj ziemi brak ludzi... brak tego, co ich wiąże... bo nawet ojczyzny miłość przejednać zrozpaczonych nie potrafi...
Jestże to ich winą? A! nie! ale ja jestem fatalista, nad nami wisiała fatalność.
Jenerałowa słuchała...
— Wszystko się odmienić może — szepnęła, cisnąc dłoń jego.
— Tak, wszystko tylko nie to... bo ze dniem każdym jest gorzéj, bo upadek widoczny a polepszenia nie ma... bo zaczerpnąć z próżni sam Bóg nie potrafi...
— Mylisz się — on zapełnia próżnią... Zbyski zamilkł...
Postrzegła wszakże jenerałowa, że słowa jéj powolne wywierały wrażenie, spokojniejszym się zdawał.
— Maryo, rzekł po chwili — nie śnijmy, mówmy o rzeczywistości... proszę cię o łaskę... staraj się, by mnie rozstrzelano...
— Ale ty musisz być ocalonym... przerwała gwałtownie...
— Na co? ażebym sobie był zmuszony w łeb strzelić? spytał jenerał, ty nie wiesz, w jakim boju dusza moja, jak podarta w szmaty... Mówią, że wściekłe zwierzę samo się kąsa i rwie z siebie mięsa kawały... jam teraz wściekły...
— Ale ja ci przynoszę... ratunek, nadzieję... niewolnicy twéj usługi... i choć kroplę tego napoju, co usypia i osładza... Wszak miłość choćby nienawistna... jest darem Bożym?... i cudowną lekarką...
— Miłość! powtórzył Zbyski... i zamilkł.
— Czyś ty mnie kochał kiedy... dodała — ja nie wiem... alem ja kochała ciebie... alem ja cię umiłowała, ubóstwiała — i choć dziś uwierzysz temu...
— Czym ja Cię kochał? a tak! rzekł, jakby przebudzając się Stanisław — wszak przyszłaś zapewne dowiedzieć się o to... Maryo... ja o tém sam nie wiem... alem cię nigdy nie zdradził... Wiesz od czego się poczęło przywiązanie moje?... Myślałem, że w tobie zyskam siłę nową, by pracować tajemnie dla tego kraju, którego dziś... nie ma dla mnie... Uczepiłem się twéj sukni, aby za tobą wejść w świat wasz i sięgnąć okiem w tajemnice jego... Chciałem zużytkować to dla Polski... Potém... potém...
— A! cóż potém? zapytała, składając ręce.
— Potém... ja nie wiem — rzekł zimno Zbyski — były chwile szaleństwa i ostygnienia... Kochałem rano, a obojętniałem wieczorem, przywiązywałem się i uciekałem, płomieniałem i stygłem... nie wiem... ale widzisz, żem nie wart był przywiązania twojego... że powinnaś mnie odepchnąć i pogardzić, bo byłem niewdzięczny... Przebacz... wyznałem winę moję...
Marya z płaczem rzuciła mu się do nóg...
— I tych błyskawic mojemu życiu starczyło! zawołała... a! spowiedź za spowiedź... ja ci wypowiem wszystko...
Ty nie znasz naszego życia... tego salonu nad Newą, w którym jest barwa kwiatu... a pod nią robactwo tylko. Całe życie ocierałam się o ludzi, którzy mi ludzkość obrzydzić mogli. Najlepsi byli zwierzętami... W tych rozmaitych kielichach ani kropli nektaru, co karmi i poi... ani pyłku ideału... W poezyi szatach brud i obrzydła życia proza... ile razy podniosły się zasłony, buchał z pod nich czad śmierci... chciwość, egoizm — szyderstwo... Wśród tego świata zwiędła nim rozwinięta... schłam z pragnienia czegoś szlachetnego, wielkiego, jasnego i czystego...
Czułam, że jeśli się to pragnienie nie spełni... oszaleć trzeba i konać. Ty nie możesz bez ojczyzny, jam nie mogła żyć bez ideału, bez poezyi... Świat mi obmierzł... chwyciłam ciebie, jak zieloną gałęź... dałeś mi życie nowe... nie odbieraj go!!
— Umrę, jak żyłem... czysty może i zimny, jak ta łza skamieniała, co się kryształem zowie, ale co ci po kamieniu?
Zapukano do drzwi. Marya powoli wstała z podłogi i żywo dokończyła rozmowę.
— Zaklinam... na matkę... na Boga, na wszystko... ocal życie... tylko życie... chciéj...
— Nie kłamać? zawołał jenerał...
— A! dla mnie, dla niéj...
Domawiała tych wyrazów, gdy postać wojskowo ubrana, stanęła w progu... podali sobie ręce... jenerałowa znikła...
Dopiero po jéj wyjściu postrzegł Stanisław zwitek ciemny, który mu przy nogach zostawiła, więziennym instynktem narzucił go płaszczem... W chwilę potém wniesiono światło... Ale długo Zbyski pozostał pod wrażeniem rozmowy, zdrętwiały i nieruchomy... usta mu się krzywiły szydersko... Nagle, jakby go coś rzuciło, wstał i począł się przechadzać gwałtownie po celi... Paczek przyniesiony zwrócił jego uwagę, rozwinął go i znalazł kobiecą prawdziwie ręką zebrane, co tylko nędzę życia tego osłodzić mogło... papier, ołówek, parę książek... spory pugilares, pełen pieniędzy. Na wierzchu jego, jakby naumyślnie, ażeby mu ten dar uczynić niepodejrzanym, położona była kartka, ręką matki jego napisana. Drżąca dłoń nakreśliła wyrazy nieczytelne:

„Stasiu... żyj dla mnie! zaklinam cię... pozwól się ocalić... dla twéj matki... Spal.“

Z kartki téj widoczném było, że jenerałowa poznała pułkownikową i działała za jéj wiedzą...
Kilka razy brał, odczytywał... pocałował list i, zdarłszy go w drobne kawałki, połknął.
— Takiéj matki jam nie był godny... rzekł w duchu, ani takiego ojca... ani nawet takiego poświęcenia, jak téj kobiety... Ja nie mam serca... Odzywa się w piersi... i cieszę się niém a potém... pusto... Oni mi serce wyjedli...
Szarpnął się za pierś...
Świeca się dopalała, skwarząc w lichtarzyku, gdy wstał z tapczana złamany i znękany, sen mu chorobliwie jakoś ciążył na powiekach, myśli się wiły jak czarne węże po czaszce... powolnie... a bez spoczynku.
— Żyć czy nie żyć? zawołał śmiejąc się... żyć czy nie żyć?...
W kieszeni miał ostatnią czterdziestówkę z kadeckich czasów przypomniała mu się gra w reszotkę... Patrzał na pieniądz, obracał go, śmiał się...
Willa nad jeziorem... konanie powolne wśród pomarańcz i jaśminów rozkwitłych! A na wiosnę kwiaty pachną poezyą... Z pod szubienicy paść na miękkie poduszki i ostatki przespać... wyparłszy się wszystkiego...
I znowu spojrzał na pieniądz, ale go nie śmiał rzucić jeszcze... usta mu się ironicznie krzywiły.
— Poszedłbym o zakład, że fatalność umrzeć każe, a ja... nie potrafię! A! ten zimny powróz na szyi... Nie! nie — przecież onaby mi wyjednała kulę...
Ona... to dobra kobieta... ma serce?
Czy to jest serce?
Któż wie... A matka! biedna matka... Ale onaby chciała mieć we mnie bohatera... a na tego nie stanie dziecku karmionemu mlekiem niewoli!
Z jaką gorączką szedłem... z jaką wracałem rozpaczą!! Ha! rzekł cicho... i nad jeziorem tam może wśród jaśminu przyszedłby z nich który, odarty nędzarz, jak ja urwany od szubienicy... urągać mi nędzą swoją i plunąłby mi w oczy z pogardą.
Miałby słuszność — ale czyżem ja winien temu?
Jeszcze raz popatrzał na czterdziestówkę i opodal wyrzucił ją w powietrze... pieniążek upadł i potoczył mu się pod nogi, ale w téj chwili dogorywająca świeczka zagasła. Stanisław zaśmiał się w duchu.
— Los jest dobroczynny... odkłada wyrok do jutra, abym spał z nadzieją...
Dobrze — a więc do jutra...
To mówiąc, legł na posłanie... a we śnie widział willę nad jeziorem, czołen kołyszący się u brzegu... Maryą, spartą na białéj marmurowéj balustradzie, otoczoną zielonością i kwiatami... i opodal u wrót Władka w łachmanach o kuli... wyciągającego rękę... a potém ciskającego przekleństwem... Biały orzeł bujał w obłokach... Po gorączkowych snach, w których i matkę widział w żałobie i siebie na szubienicy, po konwulsyjnych przebudzeniach z uczuciem zimnego powrozu na szyi wstał, gdy już szarzało... U drzwi zmieniono wartę...
Pierwszym przedmiotem, który oko jego uderzył... był biały na podłodze pieniążek... pochylił się ku niemu...
Na blaszce stało — życie.
Ruszył ramionami.
— Los jest łaskaw, wiedział, że możebym umrzeć ładnie, schludnie i z prozopeją nie potrafił... Ale jak tego po mnie wymagać? Mnie oni dwadzieścia kilka lat dusili jak ciasto, żeby z niego ulepić potworę... Mój świat nosiłem w duszy, a ich światem żyłem... powoli tamten malał, niknął, roztapiał się, niszczał... a ich wciskał... Com ja winien!!
Śmieszna rzecz życie... to nie ma najmniejszego sensu... zaczyna się nie wiedzieć kiedy... kończy licho wie jak? Czy sen prawdą, czy jawa? któż wie?... ja nie wiem...
Gdyby można od pomarańczowych kwiatów zaczadzieć? śmierćby wcale była znośną... ale stryczek! o! ten stryczek... Co téj biednéj Polsce przyjdzie z mojego bohaterstwa, ona i tak ma tego towaru do zbytku i nie znajduje już nań amatorów — Europa rusza ramionami a Moskale ryhoczą ze śmiechu... Czy moja głowa potrzebna jéj?
Ruszył ramionami...
— A więc żyć! być podłym, nikczemnym, wyłgać się... wyprzysiądz... i pójść za parobka do Moskiewki... ale to logiczny koniec mojego początku... naprawdę.
Matce nie spojrzę już w oczy... jam nie wart nóg jéj uścisnąć... czyżem ja syn tego ojca... téj ziemi... jam psiak przez wilki chowany, co gotów się porwać na psiarnią...
I znowu szarpnął piersi... jakby je pragnął rozedrzeć...
— No — tak — żyć! żyć! człowiekowi jak ja, bohaterską śmiercią umierać, to byłoby szyderstwo... popsułbym szubienicę... nie umiałbym... Trzeba żyć i zgnić! to ostatnie słowo losu... Amen!...
Zastukano za drzwiami, żołnierz wszedł ze śniadaniem... zobaczył na podłodze pieniądz... i oczy mu błysły.
— Weź go, rzekł więzień.
Wdzięczny sługa obejrzał się, pochylił do ucha więźnia i szepnął...
— No! namyślcie się no dobrze! dobrze! was dziś wezmą do śledztwa...
I wyszedł.


Wiadomość ta w istocie wymagała namysłu, od jednego słowa przed tym trybunałem inkwizycyi nie świętéj zależało życie, przyszłość — wszystko. Sprawiedliwość moskiewska jest tak prostą, że przed nią jedna tylko absolutna, energiczna negacya ma jakieś — chociaż bardzo względne znaczenie. To téż w Rosyi powszechnie systemem jest zapierać się wszystkiego, o niczém nie wiedzieć. Zaparcie się takie czasem wyjednać może okoliczności łagodzące, gdy zeznanie najszczersze zawsze prowadzi za sobą potępienie. Tak jest w sprawach politycznych, tak w przestępstwach zwykłych i pierwszą zasadą winowajców — musi być nieprzyznawanie się do niczego.
Tam wszakże, gdzie zachodzi tak zwane polityczne przestępstwo — sąd nie ma ani form prawnych, ani stałéj normy, ani oznaczonego sposobu postępowania — polityka więcéj waży nad sprawiedliwość, winny, podejrzany, zamilczający cudze przestępstwo karze się jednakowo. Kodeks ma na celu wytępienie, bo cywilizacya (jeśli ją tak nazwać można) moskiewska za słabą się uznaje, by walczyć z przekonaniami, z ideami, z ludźmi — ma jednę siłę i tą się posługuje — zabija.
Zbyski siadł, myśląc, co pocznie, gorączka snów nocnych ustępowała powoli, ale do heroizmu podnieść się nie mógł... Długie życie w innych sferach i ideach, czyniło mu go niedostępnym. Siedział tak milczący, gdy przez ścianę dało się słyszeć pukanie...
Od czasu, jak był zamkniętym, wyuczył się, nie mając co robić, tego języka grobowego, chociaż go prawie sam nie używał. Tym razem po długiém milczeniu odzywająca się ściana zwróciła jego uwagę tém, że pukanie było natarczywe, gwałtowne, domagające się odpowiedzi. Rad był, że go coś od myślenia odciągnie.
Spytał więc ściany, kto jest za nią i zdumiał się, poruszył, dowiadując się o Władysławie... odpowiedział mu dając swoje nazwisko.. Ta rozmowa urywana, powolna, często niezrozumiała zajęła go na chwilę całego... Była to wymiana wyrazów, w których myśli ściśnięte odgadywać musiał... Spytał go, kiedy przybył, dowiedział się, że uwięzionym był od dni kilkunastu a przeniesionym do celi sąsiedniéj dopiero od wczoraj. Władysław dodał, iż wie, że dziś go indagować będą.
Zbyski spytał, co myśli i jak się chce tłómaczyć.
— Schwytany z papierami — nie mogę się zapierać... Wiedzą, co robiłem — czeka śmierć...
Stanisław nie śmiał pytać, ale Władysław zapytał go — A ty?
— Nie wiem, odparł...
— Nie przyznawaj się, wypieraj — stukał więzień.
— Próżno — trzeba umieć umrzeć... inni życie dali, dam i ja...
Rozmowa przerwaną została, gdyż w celi sąsiedniéj coś zaszło, czego sobie więzień wytłómaczyć nie umiał.
Powtarzał sobie — trzeba umieć umrzeć i uśmiechał się... brzydząc sam sobą a czując, że nie potrafi. Życie śmiało się doń... czcze, puste, łupiną swą ciągnęło go jeszcze... Wyrocznia kazała mu je ocalić, on sam nie wiedział dobrze, co pocznie, zdał się na losy, nie układał planów... Co będzie, to będzie...
W duszy nie miał ani iskry tego zapału, z jakim Władek mu wystukał: Trzeba umieć umrzeć.
Do życia nie przywiązywał zbytniéj wartości, ale go poświęcić nie umiał raz drugi. Na placu boju rozburzyła go namiętność, rozwścieczony był — tu, gdy ostygła... w sercu nie znajdował pobudki do męczeństwa. Aureola dla czoła była mu obojętną, a zimny powróz wstrętliwy. Przesiedział tak do wieczora... kreśląc po stole ołówkiem bezmyślnie cyfry, imiona, wyrazy niezrozumiałe...
Nad wieczór wszedł oficer i dwóch żołnierzy, kazał się więźniowi ubrać i dał mu do zrozumienia, że go miał za głuchego. Mówił do niego przez złożoną w trąbkę dłoń. Zdziwiło to Zbyskiego, ale nie zaprzeczał, poszedł posłuszny.
Więzienie, zarost, wychudzenie tak go zmieniły, iż gdyby nawet w sądzie znaleźli się dawni znajomi, wyśmienicie mogli go nie poznać. Na progu sali minął się z wychodzącym z niéj pod strażą związanym Władysławem, który mu posłał wejrzenie... wzrok ten powinien go był zelektryzować. Władek opuszczał salę badań rozpromieniony, z czołem jasném, z taką powagą i uczuciem siły w sobie zwycięzkiéj, iż klęknąć przed nim było można. Spojrzawszy nań... krew rumieniła mu lice, zmęczony był jak po najcięższéj walce, ale usta drżały jeszcze wypowiedzianą prawdą i daném jéj świadectwem...
Mignął mu tryumfujący... prawie straszny choć skrępowany... mówiąc oczyma: Nie ustąpiłem, nie uląkłem się! Zginę, ale godnym imienia Polaka, ojczyzny Rejtanów i Łukasińskich...
Gdy Zbyski wszedł, w sali widoczném było wrażenie, jakie po sobie więzień zostawiał... zasiadający przy stole poglądali po sobie zbladli, rozgniewani, zdumieni. Twarze ich były nieznajome Zbyskiemu...
Sala ogromna, słabo oświecona, podobną była do innych warsztatów sprawiedliwości moskiewskiéj, ogromny stół ją zajmował w połowie, a w miejscu krzyża i Chrystusa stało to carskie zwierciadło trójkątne z orłem na szczycie, które tak symbolicznie zastępuje godło odkupienia. W istocie tu wyrok wydaje się nie w imię idei Bożéj, ale carskiéj. Dziś tylko car jest już martwém bożyszczem, a zastępuje go państwo...
Zasiadający na końcu, prezydujący sądowi jenerał z ukosa rzucił wejrzenie na wprowadzonego, coś szepnął drugiemu, drugi i trzeci ukradkiem popatrzali na więźnia i zdawali się naradzać... Na ich twarzach zmęczonych oprócz zniecierpliwienia pozostałego po Władysławie i pewnego zakłopotania nie można było nic rozpoznać. Ten, który grał rolę sekretarza... coś szybko napisał i poniósł podać więźniowi...
Zapytanie to, nie ustnie uczynione, ale na piśmie, zawierało nazwisko i imię obce, które mu wczoraj była poddała Marya, i żądała odpowiedzi na to — czy słyszy i mówić może?
Od odpisu tego widocznie cały tok dalszy śledztwa miał zależeć. Jenerał przez chwilę się z sobą pasował... kłamstwo mu było ciężkiém... nie pewien, co powie, wahał się, gdy sekretarz podając pióro i wskazując miejsce w końcu stoła, szepnął (jak dla głuchego wcale nie zrozumiałym sposobem)... Podpisujcież — nie... Sam prawie nie wiedząc, co czyni, Zbyski położył ten wyraz ręką drżącą. Osobliwszą było rzeczą, że prezydujący, który zwykle przy badaniu wpatruje się pilnie w obżałowanego, widocznie unikał spojrzeć nań... Jego towarzysze ze spuszczonemi głowami notowali coś na papierach.
Poddana odpowiedź przeszła z rąk do rąk, nastąpiła narada...
Sekretarz wyszedł... chwila upłynęła, Zbyski stał milczący za stołem... Sąd rozmawiał po cichu...
Po długiém dosyć oczekiwaniu sekretarz wprowadził otyłą jakąś figurę, któréj mundur wojskowego lekarza oznaczał... Z twarzy téj trudno było co wyczytać. Oczy siedziały w głowie nadto głęboko, policzki były odęte... czaszka łysa... usta obwisłe...
Zaczęła się dosyć głośna rozmowa po rosyjsku, w któréj prezydujący żądał od lekarza, aby opatrzył szlachcica Melchiora Szarlińskiego, obwinionego o uczestnictwo w powstaniu, ale skutkiem ciężkich ran w głowę pozbawionego słuchu, mówiącego z trudnością i nie zupełnie przytomnego. Dodał zawsze głośno, jak gdyby w istocie głuchego miał przed sobą, że wina Szarlińskiego nie była wielką, iż wiadomo było władzy, że został wciągnięty prawie gwałtem... ale zawsze kara choć łagodna spotkać go musiała...
Doktor zażądał, aby mu wolno było wybadać więźnia w jego celi, na co się zgodzono; żołnierze się zbliżyli, wyprowadzono Zbyskiego pod konwojem... może upokorzonego nieco własną słabością, ale jakby na nowo przywróconego do życia.
Jawném dlań było, że wpływ Maryi Pawłownéj wszystko to ułożył i przygotował, że jéj był on winien to ocalenie sromotne... ale cudowne zarazem. Milczący i sapiący lekarz pociągnął za nim do jego celi, w drodze nie przemówili do siebie słowa, nie spojrzeli nawet...
Gdy się drzwi zamknęły, gość wziął jedyne krzesełko, wyplatane trzciną, jakie tu stało, i siadł pochylając się ku Zbyskiemu. Ujął go za rękę i rzekł cicho:
— Wszystko pójdzie dobrze, ja poświadczę, jak potrzeba... nie lękajcie się... ja wiem o całéj sprawie... ale zmiłujcież się, nie odzywajcie się... Milczeć, to cała mądrość wasza, więcéj nie potrzeba nic... Na przyszły raz, gdy was wezwą, powiedzcie, żeście chorzy, a raczéj napiszcie... ja was do lazaretu wezmę... Nic nie mówić, panie Melchiorze Szarliński... Was może skażą na mieszkanie i to nie daleko... no! do Woroneża, do Kaługi... co to strasznego! i tam ludzie żyją...
Ja wam zapiszę lekarstwo... nie bierzcie go, wylejcie precz... i bądźcie dobréj myśli.
Jenerał tak jakoś wszedł w swą rolę, że się nawet nie odezwał... Popatrzali na siebie... Doktor odsunął krzesło, podał rękę, jeszcze raz powtórzył: bądźcie dobréj myśli i wyszedł...
Jenerał został sam zdrętwiały, uśmiechnięty z siebie i swojego losu... dziwił się, że tak rączo potrafił chwycić się głupiego życia na nowo... ruszał ramionami, chłostał się wymówkami... ale... uśmiechało mu się marzenie... Heroizm Władka jak widmo, jak coś nadludzkiego, przerażał go... ilekroć on mu przyszedł na pamięć, wzdrygał się...
Powiedział sobie nagle: Jeśli ja mam żyć, niechże i on żyje; jeśli ja ocalonym będę, to nie sam... Ona musi uratować go także... Lżéj mi będzie nie samemu powrócić do życia...
Ta myśl pochwyciła go silnie... ale jak ją było wykonać? Jenerałowa nie powiedziała mu, czy jeszcze się z nim w więzieniu widzieć będzie; a potém czy nie zapóźno.....
Śmierć Władka, którą się zdawał mieć wyrytą na <zole, potępiała go, czuł się nią upokorzonym, chciał mieć towarzysza...
Kłamał tak sam sobie, aby się w swoich uniewinić oczach...
W parę dni, w przeciągu których nikt nie przyszedł i nie dowiedział się o niego... zaprowadzono go do lazaretu... W izdebce osobnéj, widocznie przygotowanéj troskliwie, znalazł podrzuconych wiele rzeczy, które mu pobyt mogły uczynić znośniejszym...
Na oknie, jakby od niechcenia, rzucono kilka książek francuskich... Nie były one pierwszemi lepszemi pożyczonemi w czytelni... ale dobór ich zdradzał chęć przywrócenia smaku do życia... Wszystkie mówiły o Paryżu, o świecie, o roskoszy bytu... z tą płochością francuską, która unika zetknięcia z czémś powaźniejszém, aby mogła obejść uśmiechem zagadnienia życia i dowcipem porozcinać jego węzły święte... Nie zgadzały się one z usposobieniem więźnia... ale jenerał pochwycił je z ciekawością. Żył tak długo w atmosferze ofiar i ideałów, że ta proza powszednia wydała mu się strawą pożądaną, po raz pierwszy od dawna uśmiechnął się nad kartami tych książek, pisanych tylko, by zabawić i okłamać...
Rozmowa z Maryą była mu jeszcze przytomną... Ona właśnie skarżyła się na tego ducha, który w przysłanych książkach panował. One żyły tém, czém żyło najwytworniejsze towarzystwo petersburgskie... W istocie jest to jego znamieniem i charakterystyką, że w sobie łączy sceptycyzm i ironią cywilizacyi zepsutéj z realizmem barbarzyństwa również zepsutego.
W barbarzyństwie ludów Wschodu jest pewne tchnienie ideału... coś dziko majestatycznego... czasem się w nim wybuchem wulkanicznym ozwie czucie i serce, czasem rzuci nim instynkt ludzki; u Moskwy barbarzyństwo się wyżyło, straciło instynkt i ten majestat pierwotny a natomiast przywdziało modny płaszcz ulicznic cywilizacyi...
Z tego dwojga sklejoną jest ta istota, która w Europie gra rolę dobrze wychowanego Moskala, a w domu jest czémś nieokreśloném, stokroć wstrętliwszém od Kirgiza i Kałmuka... któremu ma być nauczycielką i przewodnicą.
Myślał Stanisław, dla czego Marya (czuł jéj dłoń w tych książkach) wybrała dla niego to, czego nie cierpiała sama... i łatwo mu było odgadnąć, iż w téj chwili pragnęła go ściągnąć na ziemię, nakarmić rzeczywistością, umysł ostudzić i zobojętnić.
W celi lazaretowéj był sam, ale ona miała choć pół okna, którém zaglądało słońce... powietrzem jéj można było odetchnąć... i chód nieznośny żołnierza na warcie... nie nużył swą monotonią zabójczą, ani oko tego stróża w szybie drzwi się już nie ukazywało...
— Niech się dzieje, co chce... rzekł trzeciego dnia... każą mi żyć... będę żył, jeśli potrafię...

Niecierpliwiło go tylko, iż o Władka upomnieć się nie mógł. W tydzień doktor mu przyniósł kartkę od jenerałowéj i szepnął, że odpisać może... Stanisław skorzystał skwapliwie z téj zręczności — i nie mówiąc nic o sobie, zaklął o ocalenie Władysława. Trzy dni potém żadnéj nie było odpowiedzi; czwartego oddano mu książkę... Na pierwszéj karcie jéj był numer jakiś wielkiemi wypisany znakami... Zbyski domyślił się szukać wskazanéj przezeń karty, która była lekko sklejona... Na białéj stronie ołówkiem znalazł wyrazy po francusku:
„Bóg wielki... ale i on nie zbawi człowieka bez niego... kto nie chce być zbawionym... Czasem wola i miłość czynią cuda... Miejmy nadzieję...“

Upłynął znowu dosyć długi przeciąg czasu... a wieści nie było żadnéj...
Melchiorowi Szarlińskiemu przeczytano wyrok, skazujący go na wygnanie do Kaługi, przeciw któremu on nie protestował... Co się działo w duszy jego, Bóg wie jeden tylko... Roczniki cytadeli nie dostarczają nam materyałów do dalszych dziejów więźnia, który wywiezionym został w istocie... i nikt więcéj o nim nie słyszał...
Przez cały czas procesu pułkownikowa była chora... zamknięta... nie widziała już więcéj téj kobiety, która ją napełniała trwogą, obudzała w niéj wstręt a jednak — zasłużyła sobie na wdzięczność. Zapowiedziano jéj, ażeby najmniejszych nie czyniła starań, żadnym krokiem nie zdradziła życia syna... Pod tym jednym warunkiem obiecywano ocalenie!
Ten wyraz przecież był prawdziwém urągowiskiem. Wdowa wiedziała dobrze, czém ono okupione być miało — wyrzeczeniem się siebie... śmiercią moralną...
Wątpiła nawet, czy kiedykolwiek widzieć go już będzie, czy przyciśnie do serca... ale miłość macierzyńska jest nieustanném wyrzeczeniem się siebie... Tu ono z goryczą było zmięszane, bo dziecię jéj, polskie dziecię, wyjść miało skalane, zmalałe, zmienione w istotę nikczemną z zapasów z losem i ludźmi...
Pułkownikowa nie śmiała o to obwiniać Stanisława, ale oprawców, którzy go dziecięciem porwali... aby mu odebrać, co miał najdroższego...
Starano się o ocalenie Władka, to wszystko było próżném... Przy pierwszéj indagacyi odpowiadał tak, tyle win cudzych pobrał na siebie, ażeby innych ocalić, okazał się tak szlachetnym i energicznym, że przebaczyć mu nie było podobieństwa... Wzięto okup ogromny za jego życie i wysłano do kopalni Nerczyńskich.
Wdowa zaledwie się z trudnością dowiedzieć mogła, iż Stanisława nie było już w Warszawie... Cały rok następny panowało milczenie głuche, straszne, a matka unikała wspomnienia o synu.
Czasem gdy się jéj imię, to wyrwało, dodawała — Mój nieboszczyk...
Pogrzebła go w sercu swojém, lękając pomyśleć nawet, jakim dla niéj powstać może z téj mogiły, tylą oblanéj łzami...
W r. 1865 dopiero pułkownikowa odebrała z Genui list pisany znanym dobrze charakterem, który tu cały powtarzamy:
„Po przebyciu ciężkiéj, śmiertelnéj choroby, podnosząc się z łoża, świat człowiek wita jak nowy... sny, gorączki rozpierzchają się, troski dawne odlatują, i tylko żyje się... żyje, oddycha piersią całą... nie myśląc nic, nie chcąc nic wiedzieć... Zdaje mi się, kochana pani, żem się urodził raz drugi. Próżnowanie mi smakuje jak dziecięciu... Mówią, że szczęśliwi historyi nie mają, ja nie wiem, czym szczęśliwy, ale o sobie napisać nic nie umiem... Wstaję, patrzę na drzewa zielone, jem, śpię... wegetuję, dzień jeden do drugiego podobny. Marya, żona moja (ślub wzięliśmy kilka miesięcy temu) całuje rączki pani i od siebie kilka słów przesyła...“
W tych wyrazach lakonicznych zamykało się więcéj niż one zawierały: było zobojętnienie dla matki, chłód, wystygnięcie serca bolesne... Odczytawszy list, rozpłakała się pułkownikowa, a że była samą, nim przyszła Michalina, spaliła go razem z kopertą. Wolałaby była milczenie..
— Nie mam syna! rzekła w duchu...
Po kilku dniach jednak ukradkiem odpisało serce... i — nie otrzymało odpowiedzi... W rok dopiero ceremonyalne pismo przyszło z Sorrento... kropla w kroplę podobne do pierwszego... Pułkownikowa już na nie odpisać nie chciała... Po całych dniach z książką pobożną na kolanach, patrząc na portret męża, siedziała starzejąc w oczach... a serce wciąż jéj tylko mówiło...
— Nie mam syna!...


W r. 1867 (co nie nowina) koléj petersburgsko-warszawska wyrzuciła jednego wieczora na bruk nowy kilka postaci widocznie przybyłych tu po raz pierwszy. Poznać je było można po ruchach, ubiorach, mowie i pewnéj bucie zwycięzkiéj, z jaką przybywali zająć zawojowaną Polskę, uważając ją za swoją. Panów tych, dosyć nędznie odzianych, z których dwóch nie miało kołnierzyków od koszul ale za to ogromne wstęgi świętéj Anny na szyi — zdawał się prowadzić na zdobycie ziemi obiecanéj nieco pokaźniejszy od nich mężczyzna, średniego wieku, mizerny, chudy ale jeszcze mający pewne pretensye do uchodzenia za to, co zowią w Moskwie szczygłem. Vice-mundur miał zrobiony porządniéj i umiał się obchodzić z rękawiczkami, nawet stare buty podróżne były przed rokiem lakierowane....
— Chodźcie tylko za mną, mówił, obracając się do towarzyszów — ja tę Warszawkę znam... ja tu był, ja tu miał tę sławną awanturę, od któréj mnie mało diabli nie wzięli...
— Jaką awanturę? spytał jeden...
— Ej! niby to kto nie wie historyi Arsena Prokopowicza, zawołał przewodnik...
Pochlebiał sobie zanadto elegant, gdyż jego cni towarzysze, z których jeden był z Tomska a drugi z Wołogdy rodem, nie tylko o awanturze, ale o Arsenie Prokopowiczu nie słyszeli jako żywo. — Z fizyognomii czynowników, których zresztą nie zdawała się w téj chwili wiele obchodzić przygoda Arsena, poznał on, iż odgłos jego imienia nie tak był w Rosyi upowszechnionym, jak się miał prawo spodziewać. Ubodło go to tak dalece, iż zapowiedział towarzyszom, że im musi opowiedzieć sławną historyę swoją.
Nie długo na nią czekali, gdyż zaledwie dostali się do hotelu i kazali podać wieczerzę a dla rozochocenia do przyszłego urzędowania szampana, Arsen Prokopowicz dał każdemu z nich po jedném cygarze rygskiéj fabryki i podniósł kwestyą w zawieszeniu będącą.
— Jak to być może — odezwał się, abyście wy nie znali historyi Arsena Prokopowicza! Ona sławna jest na całą Rosyą... z niéj byście się wy dowiedzieli, co polska intryga znaczy... To kraj, w którym nie inaczéj się chodzi, tylko jak po szańcu podminowanym, lada chwila mogącym wylecieć w powietrze. Ej Polaczki, psie syny! ja ich się znać nauczyłem.
Posłuchajcie... kochało się nas dwóch w Maryi Pawłownie...
To mówiąc, spojrzał po fizyognomiach tomskich i wołogodskich i przekonał się po raz wtóry, że nawet o Maryi Pawłownie ludzie ci nie wiedzieli.
Ruszył ramionami, w duchu mówiąc — to bydło, ale nie mniéj ciągnął daléj, bo przygodę swą niezmiernie opowiadać lubił...
— Wystawcie sobie... ja... ot! niczego! a jeszcze przed tą awanturą doprawdy lepiéj wyglądałem!!... Drugi Polaczek, jenerał... Czyście wy i o Stanisławie Karłowiczu Zbyskim nie słyszeli?...
Urzędnicy zgodnie odpowiedzieli —
— Nie. —
— To bałwany! myślał Arsen i mówił znów daléj. Było to w Petersburgu, Marya Pawłowna wdowa, no i milionerka... wszak mówią... że jéj Mikołaj dał przez Kleinmichela dwakroć sto tysięcy rubli w samych dyamentach... a piękna była i taka arystokratka... że no! choć przed nią tylko bić pokłony... Miałem ja na nią chrap i na milionczyki i na osóbkę, ale Polaka opętała... Dopieroż my z nim wzięli się za bary... kto kogo zmoże? Silny ty, duż i ja... Czekaj niewiaro! Chodziłem za nim w trop... aż doszedłem... Polak spiskował. Wy wiecie; oni wszyscy tacy, żeby ich od szyi do pięt obwieszał krestami, dla tego, jak im tam Polska zapachnie... nie wytrzymają...
— To prawda... jej, jej! rozśmiali się czynownicy chórem...
— Pokopałem pod nim takie doły, że nareszciem się jego pozbył... Przyszło powstanie... jemu kazali iść na swoich, nie wytrzymał, poszedł do lasu... Ale co myślicie? Jak zaczęli zamazywać tę sprawę, tak go niby umorzyli z cholery, pochowali i powiedzieli, że umarł. Ja, jak głupi pojechałem za trumną, a trumna była pusta.
— A to bestya! zawołał wołogodzki urzędnik, pięścią bijąc o stół... taż to powiesić za to...
— Rozumie się powiesić, nie co innego tylko powiesić, odezwał się drugi...
— Byłem już rzeczy tak nastroił, że i Marya Pawłowna wściekła na niego była... i mścić się chciała, długo gadać za co... Ale kaduk ją przyniósł, przyjechała po tę zemstę do Warszawy, ja téż... a docierałem z bliska...
Choć nie rychło, doszedłem przecież, że jenerał nie umarł i był w powstaniu... Myślę sobie dobrze, już nie ujdzie... Była bitwa... powiadają okrutna, nasi w pień cały oddział wyrznęli... a ja już miałem ślad, że on tam i że bił się i że padł. Ale myślę sobie, dojdę, a nuż mi do Maryi Pawłownéj drugi raz wstanie z grobu?.. Zacząwszy śledzić, dochodzę, że ranny, że się liże w chacie, w lesie... tego mi potrzeba... podjechaliśmy, wziąłem go, zawiózłem i do cytadeli oddałem. Teraz myślę, jak się wyrwie z moich szpon, będzie mądry... Ale co nam wojować z babami. Marya Pawłowna formalnie zwaryowała... Domyśliła się, że ja sprawy dopilnuję... kto ją wie, jak, przez kogo... wyrobiła, żeby mnie aresztowano! ot co!! ot co!
Wszyscy czynownicy zakrzyknęli, słysząc to, a czulszy z nich ręce załamał.
— Mnie, dodał Arsen Prokopowicz, któremu rząd winien był tyle, com mu służył życiem, potem... porwali mnie ztąd, i — co myślicie... niby omyłka jak pchnęli aż nad Amur!...
Westchnął.
Dobrze to komu innemu, co ma familią, plecy, przyjaciół i pieniądze, ale mnie co, miałem tylko moje zasługi, jak głową w wodę... zdawało się, że przepadnę. Szczęściem głowa na karku, stary czynownik, wkręciłem się do kancelaryi, a dokłady umiem robić... Gubernator, dobry człowiek, do pióra nie był skory... i ja wydobyłem się jakoś z jego pomocą... Dopieroż śledztwo, kto kazał wywieść, za co?? Nie dojść było, końce poszły w wodę, nakazano milczenie... przybyłem do Petersburga, to mnie tylko cieszyło, że Stanisława Karłowicza nie ma pewnie na świecie... A co myślicie?
— No co? zapytał wołogodzki... co?
— Co? diabeł nie baba! wyprzedała się z brylantów, ziemie pooddawała, pałac w Petersburgu, folwark... moskiewski dom... i... wykradłszy Polaczka, uciekła za granicę...
— Ale jakże go mogła wykraść?
— A jak mnie mogła wysłać niewinnego jak nowo-narodzone dziecię? Jak? u nas w świętéj Rusi — pieniądze miéj z reszty się śmiéj. To tak! Jenerała nie poznali, liczył się za umarłego, ochrzcili go inaczéj, wysłali gdzieś na mieszkanie... pojechała baba za mim... i znikli oboje.
— Ale dokądże uciekli?
— Dokąd! albo ja wiem! świat szeroki, a jeszcześmy do tego nie przyszli, żeby nam wydawali naszych zewsząd i nie ważyli się poddanego państwa trzymać...
— Cara, poprawił jeden.
Arsen pogardliwą zrobił minę. — U nas teraz państwo! zawołał, i my do tego Europę przyprowadzim, że ona nie będzie śmiała naszych zbiegów przetrzymywać... Niech no w domu ład zrobimy!! zobaczym!
Wszyscy się rozśmiali... Arsen Prokopowicz podniósł kieliszek szampana... i powiódł oczyma po towarzyszach...
— Wy mnie rozumiecie i pamiętacie, cośmy w drodze gadali... podajmy sobie ręce... a dobrze będzie... za sto lat... ani szlachcica u nas, ani Niemca, ani Polaka nie stanie, no... i... zapanuje nasz brat...
Okrzykiem — hurrah! rozległ się hotel a służący hotelowi byli najpewniejsi, że Moskale pili carskie... zdrowie.

Genewa-Homburg, 1864 — 1868.


Do pani X. X.
w W....

W jednym z ostatnich listów zarzucasz mi, pani, tendencyjność moich powieści. Z tego zarzutu trudno mi się tłómaczyć, z pewną dumą odpowiem — Peccavi. Tak, powieści moje są na nieszczęście tendencyjne, bo ja dotąd żyję wiekiem moim, krajem i każde drgnienie przebiegające masy odbija się we mnie. Wystygłéj téj krwi, któraby na wielki dramat patrzeć mogła nie poruszona, nie falując i nie wzdymając się to oburzeniem, to uniesieniem, to gniewem, to czcią — ja nie mam niestety! Jeśli to cnota, nie chwalę się nią, jeśli wada, nie kryję jéj. Mówisz pani, że z tego powodu to, co najżywiéj mogło obchodzić w chwili obecnéj, jutro w proch pójdzie i zapomnienie. A! pani, ja nie jestem pono ani literatem, ani artystą, choć piszę wiele i kocham wszelakie piękno — ja jestem człowiekiem mojego wieku, dzieckiem narodu mego i gdybym miał nawet jeniusz, starłbym go na proch, rozszarpał na kawałki i podesłał pod nogi ludzkości, pod stopy ojczyzny, aby się o kamień nie zraniły. Cóż mnie to obchodzi, że ja i te kartki jutro nie będą? Żyjemy z posłannictwem dnia dzisiejszego, pierwszy obowiązek dlań pracować. A! pani, nie tylko nie należę do tych artystów, co swój własny posąg dłutują życie całe, co wolą prawdę zgnieść w sobie, niż ją wypowiedzieć wówczas, gdy wypowiedzenie sławy na nich nie zleje i skroni im nie oblecze laurami — nie tylko nie należę do nich, ale się nimi brzydzę, ale się nad nimi jak nad dziećmi popsutemi lituję.
Bojować trzeba dla prawdy swojego sumienia orężem, jaki Bóg dał w dłonie, do zdechu... a nie spekulować talentem i stylem, aby laurami procentował. Niech mnie Bóg uchowa od takiego frymarku.
Równie nikczemném znajduję sprzedawać sumienie, jak dar i siłę Bożą... Więc mnie nie boli los przyszły, boli teraźniejszość, niech karty te lecą, służące na zawijanie nabojów, jeżeli one zabić mają fałsze lub wyświecić prawdę. — Litujesz się pani nademną i losem pism! A! pani, jam nigdy o nim nie pomyślał nawet, pismo było i będzie dla mnie orężem; gdy znajdę lepszy, rzucę ten a wezmę inny. Przebacz pani gorące ale szczere słowa — chciałbym być tak rozumianym, jak ja się sam rozumiem.
Bądź co bądź.

B. Bolesławita.
Kto widział raz w życiu ów rozkoszny ogród śmierci, zowiący się neapolitańskiém Campo Santo, ten nigdy go nie zapomni. Jak że tu miło spoczywać umarłym i wśród rozkwitłych róż a czarnych cyprysów, wśród kwiatów woni i szmerów strumienia, pod marmurowém wiekiem czekać przebudzenia. — Z téj wyżyny, zasadzonéj drzewami, zastawionéj pomnikami i kapliczkami, nad którą wznosi się Kapucyński klasztorek, widać lazurowe morze, i zatokę ubraną w białe mury i w mglistych barwach snu Castellamare, Sorrento, Capri, Ischią... i łódki rybackie z białemi żaglami jak plamki snujące się po szafirowym kraterze... W lewo stoi Wezuwiusz na straży z głową obwiniętą chmurą i duma...

W tym kraju, gdzie zima i słoty nie goszczą, a rzadki powiew wiatru przynosi chłód chyba na chwilę, zieloność trwa wiekuista i jedne po drugich tryskają pączki z wybujałych gałęzi... Campo Santo téż strojne jest zawsze w rozpęknięte róże i woniejące krzewy... Śmierć się tu jedną ciszą i milczeniem wyraża, nie przestraszają groby, podobne do wytwornych schronień dla szukających spokoju, anioł zmartwychwstania zdaje się już zstępować po nad sarkofagi, a z nich ulatują promienne duchy ku otwartym niebiosom... Jeszcze chwila a zabrzmi wielki hymn radości wiekuistego żywota...
Róże tymczasem chylą się ku mogiłom i szepczą im o słońcu i ślą wspomnienia ziemi i mówią o gościach... Smutek tego cmentarza cały jest ozłocony nadzieją... uśmiech jéj przez splecione gałęzie przegląda... Żywy nawet, wszedłszy między umarłych, przestaje się tu lękać śmierci... jest to nieuchronna via carnis, wiodąca ad templa serena...
Nie jeden zbolały usiada na grobie i wzdycha do niego, by spocząć po walce daremnéj, gdy sił i ochoty do życia nie stało — wielkiém jest szczęściem, a chodzić trupem wśród nowych pokoleń z twarzą, językiem i myślą innego wieku — straszną niedolą. Za grzechy życia czasem je Bóg przedłuża...
Szczęśliwi mrą młodo, z uśmiechem na wardze, z krasą na czole, ze złudzeniami w piersi i wiarą w duszy. Ale łachmana życia nie zrzuca się po dobréj woli, bo się nie wdziewa z ochotą, kładzie go boża prawica i zdjąć musi rozkaz boży... Wzdychać wolno do cmentarza, ale się położyć na nim nie godzi aż szczęśliwa godzina uderzy i zmęczony uczeń wybiegnie z zadusznéj szkoły na powietrze i słońce.
W téj szczęśliwéj krainie nawet cmentarze się śmieją... i pogodnego dnia jesieni 1869 roku zachodzące słońce rzucało ciepłemi promieniami na kwitnące groby, w chwili gdy kilka osób czarno ubranych wiodło do skromnéj mogiły, wykopanéj świeżo u wierzchołka wzgórza, ubogą czarną trumnę przywiezioną z St. Lucia...
Ludzie, którzy jéj towarzyszyli, widocznie szli za nią tylko jako miłosierne dusze, żadnym węzłem ściślejszym nie połączone z umarłym. Na twarzach ich był wyraz głębokiego, ale spokojnego smutku, jakby pociechy że rozbitek do brzegu dopłynął. Nie zostawiał on między temi, co go teraz przeprowadzali, téj nie zapełnionéj niczém próżni jaką członek rodziny, lub stary wspólnik doli i uczuć niknąc nagle i ubywając roztwartą rzuca po sobie. Żałowano go znać pocieszając się, że nareszcie dobił się spokoju. Nikt nie płakał oprócz jednéj kobiety ubogo ubranéj. Orszak téż żałobny składał się cały z biednych ludzi, wśród których dwie postacie się wyróżniały ubiorem i twarzami. Znać było na nich cudzoziemców, gdy reszta widocznie należała do autochtonów kampanii szczęśliwéj, na twarzach noszących znamiona tylu pomięszanych plemion, iż brzydotą swą do żadnego nie należały. — Uderzać musi każdego ten starty typ neapolitańskiego ludu, jakby zwiędłego od upałów słonecznych, pokurczonego od skwaru — ta sprzeczność najpiękniejszego w świecie kraju z najpoczwarniejszą i najnędzniejszą ludnością, w któréj kropla krwi heleńskiéj wsiąkła nieodgadnięta... Na czele téż orszaku były dwie Ekscellencye, bo tu ten tytuł spotyka niemal każdego lepiéj odzianego cudzoziemca...
Była to kobieta i mężczyzna...
Pierwsza pięknych niegdyś ale zwiędłych rysów twarzy, na których ból i szczęście głębokie wydeptały ślady, miała jeszcze postawę wspaniałą, ruchy żywe, ale w oczach jakby wypłakanych i zbladłych mieszkało zwątpienie nieuleczone... Patrzała niemi, niczemu się już nie dziwiąc, nic nie pragnąc, z wiedzą, że na dnie czary nie ma nic prócz trochy mętów brudnych... Szła tak zamyślona, rozmarzona, stęskniona, znudzona życiem, bezmyślna...
Obok niéj, wiodąc ją, postępował mężczyzna młodszy od niéj, surowego wyrazu oblicza, sztywny jakby niedawno rzucił ten mundur wojskowy, który na wieki w formę drewnianą ugniata człowieka, a smutny prawie jak ona. Wysokie obnażone czoło wypełzło od myśli czy troski, usta miał zsiniałe i zapadłe, a na policzkach miasto rumieńca chorobliwą żółtą powłokę. Większy w nim zapas życia — niewyczerpany, był jakby wielkim przywalony kamieniem... Znać dla obojga ich skończyła się pielgrzymka, pochód do mety doprowadził, stali u tych drzwi, za któremi rozpoczyna się żywot nowy. Postępując za tą trumienką, zadumani, każdy w sobie, uciekli myślami gdzieś w inne strony... Czasem kobieta popatrzyła na płaczącą ubogą niewiastę i zdawała się jéj łez zazdrościć. — Ta płakała z potrzeby jakiéjś przyrodzonéj, bez wielkiego téż żalu i rozpaczy. Po twarzy płynęły powoli łzy, które kiedy niekiedy ocierała, potrząsała głową i znowu się jéj na nie zbierało. Może płakała nad śmiercią nie nad człowiekiem. Para starszych żebraczo wyglądających cór lazzaronów wzdychały, płakać nie mogąc... Odarty mężczyzna, czarno zarosły, rzucał głową z włoską żywością, okazując, iż mu ten zgon téż był bolesny. Kapucyn w komży stał już nad otwartym grobem, z którego wyrzucona ziemia posypała się aż pod gęstych róż krzak, a gałęzie ich uciśnięte pozwieszały się jakby żaląc na uciemiężenie... Cicho odmawiał staruszek modlitwy... a chłopak, trzymający naczynie z wodą święconą, odpowiadał mu pół-głosem... przytomni przeżegnawszy się mruczeli modlitwy... Tymczasem gotowano sznury, trumna przysunęła się na brzeg dołu... i podjęta zaczęła spuszczać w łono gościnnéj ziemi... Grudki posypały się na wieko... Wszyscy uklękli... Ave Maria...
Kobieta, która płakała, rzuciła kilka garści ziemi, otarła łzy ostatnie i razem z innemi odsunęła się od grobu, poczynając już żywą rozmowę, któréj żywsze jeszcze ruchy towarzyszyły. Pokazywano sobie z boku stojących ciągle i jakby wrytych przy mogile dwoje tych obcych, których oczy pływały, zachwycone po uroczym obrazie Neapolitańskiéj okolicy. Odarty człek zbliżył się wedle obyczaju tutejszego wyciągając rękę po datek... Mężczyzna rzucił mu kilka granów... Na ostatek ubogi ludek poszeptawszy rozpłynął się po Campo Santo. Przy téj sposobności każdy z przybyłych poszedł odwiedzić jakąś mogiłę, bo każdy tu miał kogoś z krewnych lub przyjaciół... Tylko tych dwoje państwa byli całkiem obcy...
— A! odezwała się po długiém wpatrzeniu w lazurową dal kobieta głosem słabym — jakże tu pięknie! jak pięknie! jak się ztąd odchodzić niechce! Dla czego tak rozkoszne miejsce umarłym i pustelnikom oddano!...
— Biedny wygnaniec! szepnął mężczyzna... dostało mu się zamiast mogiły w mazowieckim piasku... schronienie w puzolanie neapolitańskiéj... pod krzakiem róż i cieniem akacyi!... ale w pustyni, bo tu nikt nie przyjdzie klęknąć u głów jego...
— Któż wie? odpowiedziała kobieta... są może serca uczuciu wierne i nie wystygłe od mrozów naszego wieku, trzeba mu skromny choć kamień położyć, aby ci, co szukać będą, miejsce spoczynku znaleźli... Mężczyzna nie odpowiedział nic, oczy jego błądziły po cmentarzu i zatrzymały się na grobie...
— Cały osmutniałem od widoku śmierci tego człowieka, u którego łóżka ostatnie spędziłem godziny... a! losy nasze! losy — zawołał nie rychło mężczyzna.. Turecki fatalizm i żelazna ananke starożytnych i hebrajskie prawo niezbłagane, narzucają się mimowolnie w takich chwilach. Ty tego tak jak ja nie możesz czuć, Maryo, rzekł mężczyzna, prowadząc ją ścieżkami daléj po Campo Santo. Nie mogę się obronić jeszcze wrażeniu jakie mi zgon tego biednego zostawił. Widziałaś może twarz jego z okna kiedy, oglądałaś ją po śmierci taką wypogodzoną i uśmiechniętą anielsko, a co boleści! co boleści zstąpiło z nim w mogiłę!... Nigdy los mojego kraju nieszczęśliwego, mojego narodu skazanego, tak mi jak teraz uczuć się nie dał...
Wystaw sobie, Maryo, tego chłopaka... który umierając niewielą laty przeszedł dwadzieścia... Wychował się w tym ogniu poświęceń, którym Polska gorzała cała tak długo, aż się wypalił pono do szczętu... Na sam odgłos że się biją, poleciał walczyć. Za ojczyznę!! Nie spał, nie jadł, nie spoczął póki oręża w gorące dłonie nie pochwycił... A był poetą... więc w duszy jego, co na nią padło to się w diament obracało... Widział walkę heroiczną, wielką, świętą... i w oczach jego zdeptane zostało wszystko, co czcił, zwyciężone, co kochał, obalone, do czego przyrósł duszą... Nakoniec dożył, że się kraj wyparł swych dzieci z brutalskim egoizmem ratując ostatki życia... Z licznéj rodziny nie pomógł mu nikt, nie odezwał się, nie wyciągnął dłoni..
Dano mu czuć, że powinien był umrzeć. Nie udało się to na placu boju, ranny w piersi, młodością z ran się wyleczył; ale trzeba było na chorém jeszcze po ojczyznie sercu nosić nędzę i rozpacz tułaczą. — A był poetą! był poetą!! Poszedł z poezyą na wygnanie... złocąc sobie je pieśnią i wiarą w ideały... Wiesz, znalazłem go tu chorego, dogorywającego suchotnika, w nędznéj, wilgotnéj izdebce mrącego z głodu, załzawionego z tęsknicy po kraju i piszącego poemata... Wysłali go przyjaciele znać, aby na zgon niepatrzéć... Przybył bez grosza z duszą pełną zachwytów vedi na poli e puoi morir. Umierał i wierzył, że Polska i on żyć będą, walczył ze śmiercią i zwątpieniem, w pośród obcych mu językiem, myślami, obyczajem ludzi... Nie miał mówić do kogo, pisał po całych dniach listy, na które mu nikt nie odpowiadał. Cisza śmierci otaczała go już za życia... Pół ze skargą, na pół z płaczem... odzywał się do swoich, że kona, że z nędzy umiera, że krwią pluć zaczyna, że gorączka go trawi... Siostry, bracia... przyjaciele po długiém wyczekiwaniu zbywali go kilką słowami... Ale ostatkiem sił trzymając się ludzi i nadziei, tłómaczył sobie tułacz słowa zimne, gorąco... brak współczucia... położeniem kraju... nieszczęście swoje, winą własną... Płakał może wśród nocy bezsennych, lecz gdym go w ostatnich dniach odwiedzał, odżywał, uśmiechał się, rozgrzewał... i wracała mu młodość... Mówił o pracy... Codziennie biegł na pocztę po listy z kraju i codzień z niczém smutny powracał... Opuścili go wszyscy swoi... Kiedy mi o nim znać dano, już tylko ostatnie tchnienie przyszedłem ująć i uśmiech blady...
— Mój Boże — szepnęła kobieta... jaka szkoda talentu i człowieka...; a ileż się ich tak zmarnowało...
— Są takie lata i wieki, mówił mężczyzna, bezlitośne, żelazne, przeklęte... nie szanujące nic. — Tak w Grecyi padały pod maczugą zdobywców arcydzieła Fidijasza, tak w Rzymie Hunny palili zwitki, na których wieki swą mądrość spisały, tak w Polsce z ludźmi obeszła się barbarzyńska wojna i dzieci wojny, żołnierze a wyrodki własne... Ludzkość jest jak słonie chowane, które dziczeją czasami a wówczas depczą kornaków i obalają pagody... W takich wiekach najnieszczęśliwsi są ludzie, co z innéj pozostali epoki, bo na żelazne lata potrzeba spiżowych bohaterów... a myśmy z mięsa i kości i serca biją nam w piersi...
Szli tak dróżyną w dół Campo Santo patrząc na morze...
— Boże mój, rzekła kobieta po cichu — to istny raj... a przecież serce się z niego wyrywa... gdzieś w lody i śniegi północy... woła tam coś nieszczęsnego zbiega...
— Wyrwałaś mi to z ust, a raczéj z serca, Maryo, rzekł mężczyzna, we mnie także odżyła tęsknota po kraju, widokiem tego umierającego biednego wygnańca obudzona. Zdaje się, że konając zostawił mi puścizną po sobie żal za Polską...
— Tobie za Polską żal — odezwała się kobieta, a mnie uciska podwójny za Rosyą mój, za Polską twój, za temi dwiema rozżartemi siostrami...
— Z których jedna jest dziś katem, dodał mężczyzna...
— A jednak, nie zaprzeczysz tego Stasiu, odezwała się kobieta, że nawet mowa i twarz kata dziśby ci milszą była, niż śpiewny język Florentczyka?
Mężczyzna stanął zamyślony, jak gdyby sam badał siebie i wniknąć chciał we własną duszę...
— Tak, rzekł po chwili — miałbym to uczucie pewnie spotkawszy za granicą Rosyanina przed rokiem 1861... gdy pamięć 1831 została zatartą... Po 1864 dźwięk mowy rosyjskiéj w uchu mi brzmi jak szczęk pałaszy i chrzęst karabinów co strzelały w piersi nasze... jak dzikie urągowisko...
Rok 1863 przepaść krwi pełną postawił pomiędzy nimi a nami...
— Ale niebyłożby, ozwała się kobieta nieśmiało, zadaniem wielkiém, godném szlachetnego serca starać się katów opamiętać, a ofiarę ocalić?
Mężczyzna się uśmiechnął ironicznie.
— Przepraszam cię, Maryo, rzekł — daruj mi, trzeba prawdziwie kobiecego serca ażeby możliwość czegoś podobnego przypuścić.
— No — dodajże, grzeczny panie — ozwała się kobieta, do kobiecego serca i głowę kobiecą. — Więc myślisz, że to niemożliwe...?
— Jestem o tém przekonanym, rzekł pierwszy... a choć od 1864 kilka lat upłynęło, wiemy co się dzieje. Polska jęczy w gorszéj niż kiedykolwiek niewoli... okryta kirem oplwanym... Znęcają się nad nią, aby jéj trupa pogrzebać co prędzéj, a przecie żyje nieszczęśliwa...
Jedném westchnieniem podniosło się piersi dwoje... i było milczenie długie... Chodzili, patrząc po mogiłach i czytając napisy grobowe... Mrok coraz gęstszy padał na Campo Santo... Na wybrzeżu po nad zatoką zapalały się światełka jak gwiazdki na ziemię upadłe... od morza wiał wiatr przynoszący woń tę słoną i ostrą a rzeźwiącą, któréj pierś jest łakomą, na drzewach szemrały liście, a w kościółku kapucynów dzwonek wołał na wieczorną modlitwę.
— A! dzwonek ten na Anioł pański — zawołał mężczyzna, odkrywając głowę — dźwiękiem mi w serce uderzył... Pamiętam ten wieczorny głos smętny dzwonka za umarłych... Za moich młodych lat... słuchając go, klękaliśmy wszyscy, aby się pomodlić za drogie dusze.. Ale inaczéj on dźwięczał tam na polach i nizinach naszych... głos jego był słodszy, rzewniejszy...
Tempi passati! westchnęła kobieta...
Wszystko, wszystko ulega temu okrutnemu prawu zniszczenia...
— Mój drogi, przerwała kobieta, na żywym świecie karmimy się śmiercią, żyjemy trupami, w świecie ducha téż to, co ginie, podściela się pod nogi przyszłości.
— A jednak!!
— Tylko jedne łzy nasze marnie wsiąkają bezsilne... Z tych się już nic nie urodzi, dodała kobieta... Trochę męztwa i ochoty do życia! na Boga...
— Ale, dajże mu cel, myśl! pracę — przerwał, ręce zakładając mężczyzna. Żyć, aby tylko żyć, aby czuć, że się na nic nie zdało... że nie ma się co począć... że jutro będzie tak blade jak było dzisiaj... a! tak żyć — nie warto.
— A dla szczęścia drugich?
— Mogąż być oni szczęśliwi, patrząc na to wiekuiste konanie...
— Dziś, bo cię, kochany Stasiu, ta czarna trumienka wygnańca tak rozżaliła okrutnie... a otóż śliczny ten cmentarz wesoły... chodźmy z niego... na St. Lucia, posłyszym choć ludzkie głosy, a w Villa Reale zobaczymy ludzkie twarze...
I ująwszy go pod rękę, zaczęła żywo prowadzić ku bramie Campo Santo, gdzie na nich czekały konie..
Przestrzeń dzieląca cmentarz jest znaczna, ale zbliżając się ku miastu coraz bardziéj ożywiona i ruchawa. Lud téż ten neapolitański przy swych łachmanach i brzydocie odróżnia się od innych włoskich niepomiernym życia pośpiechem i wrzawą. Tu nic się nie odbywa po cichu i smutnie, żadne intermezzo nie dzieli tragedyi od farsy życia... śmiech konwulsyjny tyka się z rykiem rozpaczy... Często od siebie rozpoznać ich trudno... Tam, gdzie jednego ni drugiego nie ma... panuje sparaliżowana martwota... zniedołężniałych niedobitków. Mowa staje się tu krzykiem, śpiew wyciem, pieśń zawodzeniem, nabożeństwo extazą, miłość szałem... Miasto albo milczy trupio lub wre kipiątkiem... spieszy się, leci, rwie... pędzi... Szczególniéj wieczory dni świątecznych, gdy co chwila strzelają moździerze, pękają lampy i biją się ludzie, a tłum falami płynie i odpływa, rychocząc śmiechami od których dreszcze przebiegają spokojnych północy dzieci. Takim był Neapol dnia tego, gdy wjechali na Toledo, od którego w lewo idąca uliczka prowadziła właśnie ku kościołowi odpustowemu... Tłumy lały się ku oświeconemu obrazowi patronki dnia tego... Madonny w sukni atłasowéj ze srebrnym mieczem w łonie... Odpust był dla nich widowiskiem równie dobrém jak San Carlino, a kaznodzieja grał tęż samą rolę, co ulubiony Anastazio; łajał ich jak on i jak on czasem ich śmieszył. Tymczasem młode chłopaki strzelały pod nogi przechodniom, a każdy wystrzał długim się śmiechem rozlegał.
Mijali właśnie tę odpustową uliczkę, gdy mężczyzna z westchnieniem i wejrzeniem pogardliwém rzekł do kobiety... — Patrz! na ten lud zdziecinniały długą niewolą... bawiący się i szalejący jak żaki... nie żalże ci go? nie litośćże patrząc na to porywa?
— Litość, żal? odparła kobieta — ja nie wiem, jeśli zawsze ma być lud ludem, czyż nie lepsza dlań taka zabawka dziecinna niż rozdziczałe namiętności polityczne i szarpanie się po ulicach dla nieznanych bohaterów i niepojętych myśli?
Mężczyzna zamilkł.
Wrzawa panująca na Toledo już ku Santa Lucia inny przybierała charakter, odpust tam nie sięgał, tu było królestwo Lazzaronów, a noc pogodna rozbudzała ich właśnie ze snu na łodzi, do pracy, do rybołowstwa... Jak czarne cienie włóczyli się z wiosłami w ręku nawołując rybacy... Morze wygładzone marszczyło się tylko z lekka u brzegów i każda jego fala przybijająca fosforyczną frędzelką iskrzyła się obumierając na piasku... W dali jak czarny sarkofag z jedném czerwoném polyfemowém okiem stał Castel del’ovo, tajemniczy grobowiec, na skale wśród morza... zawsze zamknięty, wiecznie milczący lub niewidzialnemi działami zwiastujący gniewy i radości swoje...
Tu w gospodzie Crocelle wprost naprzeciw Capodimontę, u wrót Villa Reale, mieszkali ci, których gonimy wracających ze cmentarza. Czytelnik poznał w nich może lub się domyślił jenerała naszego i jenerałowéj Maryi Pawłownéj. Kilka lat w obojgu tych ludziach wiele zmian sprowadziło...
Są lata, które płyną bez śladu, są godziny, co się piętnują gorącém żelazem. Takiemi były dla tych dwojga ludzi przebyte po burzach i dramatach polskiego powstania 1863 r. — miesiące, tygodnie, godziny spoczynku i rozmyślań nad brzegami sinego włoskiego morza. Marya woziła schorzałego, wpółumarłego swego męża, szukając dlań ciszy... powietrza, coby odżywiło, widoków, któreby z duszy wywołały choć uśmiech zapomnienia. Jenerał ciągle jeszcze pamiętał, że umrzeć nie umiał, że uląkł się śmierci i nie dosiągł bohaterstwa, którego czuł piękność a postradał doń zdolność. Uważał się za znikczemniałego i spodlonego odstępstwem... za zdrajcę, chociaż nim nie był... Najdziwniejszych uczuć sprawą on, co z Polską powstańczą pojednać się nie umiał i zgodzić, teraz Polskę całą kochał znów miłością wielką i płakał gorzko nad jéj losami. Stała mu w oczach męczennica ze skutemi dłońmi, ze strugami łez krwawych, obluzgana błotem potwarzy...
Marya szukała wnijścia do téj duszy zapieczętowanéj straszliwym bólem i znaleść go nie mogła. Sądziła, że się ono otworzy na widok natury czarownéj, pod wrażeniem arcydzieł sztuki, od dźwięku pieśni, od tęczowych promieni obrazów... od tego wesela napastliwego, któremi brzmiały Włochy nawet okute...
Pojechali do Włoch... mieszkali znowu w téj Genui, gdzie ich raz Arsen Prokopowicz wyszpiegował... ale jenerał pustą znajdował Genova la superba... Z Genui popłynęli do Neapolu... Neapol był nudny... Wezuwiusz jak zły aktor nawet na wybuch się nie zdobył... Pompeja nie umiała zająć znudzonego jenerała... Siedli więc wśród kasztanowych lasów Castellamare... i tu w téj pustelni byłoby im cicho a dobrze, i pięknie a rajsko... gdyby napływ Anglików nie spowszednił tego raju, a spekulacya nie czyniła go nieznośnym. Trzeba było płacić za cień, za koloryt krajobrazu, za ścieżkę, po któréj się chodziło i powietrze, którém się oddychało.
Więcéj rozmaitości a razem ciszy znaleźli w Sorrento. Na chwilę Marya sądziła, iż tu nareszcie dusza się smętna otworzy. Z tych przepaścistych brzegów okrytych laskami pomarańczowemi widoki były tak cudne... tak miłe przejażdżki po tych grotach nadbrzeżnych, które fale wybiły w opokach... Kilka godzin tylko dzieliło od dzikiego Capri i lazurowéj schowanki Tyberyusza.... Stanisław na kilka dni o przeszłości zapominać się zdawał... Ten krajobraz tak do dekoracyi opery podobny, tak nieprawdopodobnie piękny i wspaniały, zmęczył go swym blaskiem... Na Capri przeżyli miesiąc, w Sorrento parę i powrócili do Neapolu i popłynęli do Palermo, aby skosztować Wschodu... Potém znów do Parthenopy... z któréj długie wycieczki jaką taką przynosiły rozrywkę. Jenerałowa Marya bliską już była nabycia małéj willi w Sorrento... Tu można było zestarzeć zapomnianym, niewidzianym umrzeć i zostać ukrytym na wieki.
Lecz gdy się odrobina życia rozbudziła w nich obojgu i jenerał począł wychodzić z tego marazmu, jaki go męczył lat parę, — razem z władzami innemi odżyła pamięć nieubłagana i nieuleczona tęsknota... Wśród ciszy wieczora, gdy tylko mruk fali zdala roztrącającéj się o skały i szelest laurów rozkwitłych dochodził uszów, a na ciemném tle niebios latały złociste muszki... w oczach wygnańców zjawiały się blade przeszłości obrazy... Fala Sorrentyńska śpiewała... mazurka Dąbrowskiego i Boże coś Polskę... na czarnych nocy kortynach widniały obrazy męczeństw sroższych niż w San Stefano Rotondo....
Jęk z dali od ziemi ucisku przylatywał aż tutaj i do serca się cisnął... Załzawione oczy staréj macierzy patrzały na Stasia... a śmiech szyderczy znowu szeptał mu — Tyś ojczyznę zdradził... Tyś matkę porzucił. Troskliwa o męża, bo żyła w nim tylko i dla niego, bo dlań się prawie Polką stać umiała, Marya myślała co z nim pocznie i dla niego. Sucha ta gałąź musiała odkwitnąć jeszcze.
Z troskliwością niewieścią badała go i przemyśliwała nad nim... a że radzić się nie miała kogo, radziła serca. Ona w tych gajach pomarańczowych tęskniła ku północy... i on téż tam ciążyć musiał... Kraj pod panowaniem Rosyi był im zamknięty... ależ to nie była Polska cała; Marya myślała, iż w okrawkach tych staréj rzeczypospolitéj, które się Austryi i Prusom dostały, znajdzie toż samo, co w rosyjskim zaborze... rodzinną ziemię, język, obyczaj, wiarę, ziomków z otwartemi dłońmi i sercami... pomoc i pociechę... Nie śmiała się jeszcze odezwać z tą myślą... ale nosiła ją w sobie. To był ostatni ratunek. Jak Anteusz, dotykając ziemi swéj, tak półumarły Staś mógł na nowo odzyskać siły...
Z Sorrento przyjechawszy do Neapolu, jenerał dowiedział się tu o umierającym biednym młodym Polaku... któremu z krwią i poezyą ostatni oddech ulatywał. Istnym przypadkiem poznał go jenerał.
Przebiegając bez myśli okolice, po raz drugi czy trzeci zwiedzał na Pauzylippie ów grób Virgilego, na którym wysechł laur niegdyś kwitnący. Tu na ścianie zdziwiony spostrzegł świeżo wydrapany nożem czterowiersz polski, smutny, rzewny, rozpaczliwy, który mu serce przejął do głębi. Przeprowadzający go i czczący nieustannie... Cellenza, Lazzaron wskazał pełnym tajemnic gestem na wchodzącego właśnie wschódkami bladego, ubogo ubranego chłopaka, który zmęczony zakaszlał się, stał oparty o skałę i usiłował konwulsyjne owo rozkaszlanie ukoić... Dobył na pół spalone cygaro i drżącemi rękami tarł gasnące zapałki, aby dymem cygara na chwilę rozdraźnienie piersi uśmierzyć. Pierwszy raz od czasu jak kraj opuścił jenerał, który zwykle posłyszawszy mowę polską uciekał, zbliżył się żywo do nieznajomego i sam go pierwszy przywitał, podając mu zapalone cygaro. Blady chłopak spojrzał zdziwiony, kaszel się na chwilę uspokoił, wziął białą drzącą ręką cygaro i uśmiech mu się rozbiegł po ustach. Nieśmiało, trwożnie patrzał na jenerała, zdawało mu się, że dźwięk téj mowy kochanéj rajskiém go upoił weselem... że czekał, aby ją jeszcze i jeszcze posłyszeć...
Młodzieniec był wychudły, ale tak piękny, jak jaki anioł Fra Beato, choroba wypiła zeń krew, przezroczystą uczyniła cerę, zapaliła oczy ogniem, po twarzy rozsiała budzące współczucie piętna tęsknoty i niedoli. — Długie jasne włosy spadające na ramiona okalały owal przedłużony, wśród którego świeciły dwie źrenice łzawe i usta zbielałe...
— A! panie! zawołał nieznajomy, ściskając rękę jenerała — cóż to za szczęście posłyszeć mowę tę naszą... jak ona brzmi a — nietylko całą przeszłością... a! mów pan... bo to Bóg go zesłał, abym z tęsknoty nie oszalał...
— To téż łzami i tęsknicą wyryłeś pan ten śliczny wiersz... który was zdradził, a mnie dał zręczność poznania was... Cóż wam powiem? chyba to, że i ja... tęsknię jak wy!
— A! panie — dwie tęsknoty... ozwał się weseléj poeta — są jak dwie negacye... znoszą się... Z dwóch tęsknot można czasem jedno szczęście, choć chwilowe, zbudować...
Tak rozmawiając, zeszli z Virgiliuszowego grobu na Mergellinę... a pozbywszy się natręta, który dopominał się o botiglis za otworzenie podróżnym téj skarbnicy pamiątek.. zawrócili po chwili razem pod cienie Villa Reale... i brzegiem morza pociągnęli ku miastu. Jenerał dowiedział się z kilku słów o losach biednego poety, którego wypchnięto tu skonać... aby na konającego nie patrzeć. Opromienił mu Neapol swym wdziękiem ostatnie godziny. Ta przechadzka wszakże do grobu Virgilego była już ostatnia, a potém z biednéj stancyjki wyjść nie mógł. Jenerał ulitowawszy się nad nim, odwiedzał go, przesiadywał z nim, ale postrzegłszy, że się dlań chory do wesołości zmusza, że się sili na mówienie, ostrożniejszym był potém... aby mu już nieuchronnego nieprzyspieszyć zgonu.
Poeta zmarł, gorączkowo na papier rzucając myśli ostatnie, czekając na listy, pożerając zimne książki, które odbierał... Zgon jego głęboko zasmucił jenerała, a razem odżywił w nim pamięć kraju, o którym ciągle z sobą mówili. Chociaż nie dał mu się poznać Zbyski, przyznał się, iż był w powstaniu ostatniem. Chłopak się téż niezapierał tego i z chlubą pokazywał blizny ran, przez które śmierć mu weszła do piersi. Jednego wieczora tęskną pieśń wyśpiewawszy na pożegnanie ze światem... w nocy umarł poeta... i za jego to trumną ubogą szedł pan Stanisław na Campo Santo, bo mu tam wśród róż i cyprysów kupił na spoczynek parę łokci obcéj ziemi...
Od tego zgonu, od pogrzebu myśl o Polsce ciągle wracała.. Już noc przezroczysta oblokła cały krajobraz ów w nowe go ubierając wdzięki, gdy jenerał wyszedł z żoną na balkon, aby odetchnąć jéj orzeźwiającym chłodem.. W lewo palił się Wezuwiusz... na prawo świeciły fale morza... na niebie podnosił się księżyc... a o mur przy Castelu oparty odarty śpiewak, brząkając na gitarze, postrzegłszy ludzi dwoje przed sobą, począł głosem czystym i wprawnym śpiewać im znaną
La bella Sorrentina...
Jenerałowa rzuciła mu zawinięty w papier pieniążek... Usiedli — w obec takiéj cudnéj neapolitańskiéj nocy... usta najszczebiotliwsze niemieją... chce się tylko płakać że na tym świecie Bożym, który jest największą ze wszystkich zagadek — za chwilę ciszy i szczęścia tylą trzeba płacić mękami... Ta urocza noc przypomniała ową Pliniuszową straszliwą i groźną.. ten spokój i szczęście Włoch wolnych niedolę Polski przypomniały.
— Nie — zawołał jenerał — nagle — im dłużéj się żyje, tém mniéj się cel żywota rozumie... Albo on po nad nami lub go nie ma...
— Proszę cię, jeśli my cel życia pojmujemy, możeż on nie istnieć? wzniósłżeby się słaby umysł ludzki do idei, któraby człowieka przerosła? to być nie może...
— Prawda! a jednak...
— A jednak życie musi zostać zagadką... któréj słowo ostatnie dopiero śmierć przynosi...
Jenerał spojrzał ku Campo Santo, którego ztąd cale nie było widać, i dodał. — Ten już tam jest, gdzie nie ma wątpliwości... biedny chłopak! a! serca ludzi, a! rodzinne węzły! wiara w miłość... w litość wiara... on nawet nie przeklinał, on nie zwątpił do końca... a opuścili go wszyscy!!...
— Prócz Boga, rzekła jenerałowa, Bóg przecież cudownie zesłał ciebie, abyś mu przyniósł pociechę, aby było go komu opłakać i pochować...
— Tak dawniéj nie było — zawołał zasępiony jenerał — wyjątkowo ludzie się zapierali obowiązków, trafiali się bezduszni... straszyli bezlitośni, ale tak dawniéj nie było... aby kraj wyrzekł się dzieci, familii, swych synów, bracia braci... matki... żony... dzieci i mężów. Teraz spotykamy co chwila tych nieszczęsnych zaprzańców, za chwilę patryotycznego zapału skazanych na banicyą wieczną. Carskie wyroki skazują w kopalnie i Sybir, ale się z kopalni i Sybiru powraca czasem, a tułacze biedni, z którymi my się krzyżujem po drodze, gdyby wrócili do domu... znaleźliby... miejsca w sercach i u ognisk zajęte... i obojętność wypchnęłaby ich nazad... w świat na śmierć głodną — to okropne!
— Ale któryż kraj — przerwała jenerałowa — nie skosztował téj doli wygnańczéj, przypomnij włoskich tułaczy... pomyśl o niemieckich schronionych do Ameryki...? a nasi ruscy...
Tu przerwała nagle i nie domówiła. Jenerał nie dosłyszawszy może ostatniéj wzmianki, rzekł.
— Jest wielka różnica — z wygnańcami włoskimi szły sympatye narodu, z niemieckimi szła miłość cicha, z naszymi idzie niemal pogarda... wstręt... zaparcie. Wiesz, żem był powstaniu przeciwny, ale oburza ta bezlitość i bezduszność, ta przewrotność wspólników winy, co za siebie drugim pokutę ponosić każą...
— Proszę cię nie mówmy o tém — łagodnie przerwała żona — ile razy wpadniemy na ten temat, ty się zburzysz i zasmucisz... nie myślmy... nie przypominajmy... zapomnijmy...
— Tak zapomnijmy... o wszystkiém... a! gdyby można zapomnieć!!
Są szczęścia, których prawie od najsroższych bólów niepodobna odróżnić. Do tego rodzaju należało jenerałowéj Maryi pożycie z człowiekiem, który na dnie duszy nosił nieuleczoną zgryzotę, rodzącą niczém nieukojone niepokoje. Niegdyś losu pieszczocha, kobieta, przed którą wszystkie świata klękały potęgi, stała się dobrowolną siostrą miłosierdzia przy tym chorym, na wieczną skazanym niedolę. Jenerał nie miał, bo niechciał mieć woli własnéj, dawał się wozić, rozrywać, karmić wrażeniami, jak istota pozbawiona władzy ducha...
Nie był przykrym dla żony, owszém okazywał jéj wdzięczność, czułość, poszanowanie, ale szczęśliwym nie był. W każdym jego słowie odbijało się cierpienie płynące ze źródła, którego Marya Pawłowna dosięgnąć nie mogła... Sączyło się ono z tych głębin i przepaści, które tylko duch Boży nawiedza... Były chwile, gdy jenerał jakby odrętwiały okazywał się spokojnym, uśmiechniętym, ożywieńszym nawet, ale najmniejsze, niepostrzeżone tchnienie jakieś z zewnętrznego świata... przywracało stan pierwotny, normalny, chorobliwy.
Marya kochała go tak namiętnie, iż nawet z tém brzemieniem był jéj, miłym. A czegożby nie poświęciła, aby uleczyć i orzeźwić!
Wiele w początkach rachowała na czas. Przyniósł on ulgę jakąś, ale działanie jego, doszedłszy pewnego kresu, zatrzymało się i przestało być widoczném... Od r. 1865 do 1869 jenerał pozostał jednym. Dopiero u łoża biednego wygnańca odświeżone kraju wspomnienie wywołało zmianę — ale na gorsze. Odżyły żale, niepokoje, zgryzoty...
W rozmowach z żoną odzywały się znowu.. dziwne pragnienia jakieś, tęsknota za krajem zdwoiła.
Z dawnych stósunków petersburgskich pozostały jenerałowéj znajomości, przyjaźnie, węzły, które w jéj przekonaniu rozerwać się nie były powinny. Rachowała na niektórych ludzi... O powrocie do Rosyi marzyć nie było podobna, z dzienników rosyjskich przekonywali się oboje, że tu tak zwana raison d’etat zapanowała nad wszystkiém, głusząc uczucie sprawiedliwości, miłosierdzia... nawet zdrowszą rachubę polityczną.
Rosya od r. 1864 weszła, jeśli nie na zupełnie nową drogę życia, to przynajmniéj wezwała nowe siły, użyła środków, dotąd za niebezpieczne uważanych, dla sparaliżowania żywiołów, które jéj groziły wywrotem.
Niewiadomo komu należy przyznać pierwszy pomysł zużytkowania trucizny na lekarstwo. Zdaje się, że dawniéj przez nas wspomniane słowo w. ks. Konstantego, najtęższéj głowy z carskiéj rodziny, było hasłem nowego toru w postępowaniu z polityką wewnętrzną. On to powiedzieć miał, iż rewolucya powinna iść z góry, aby sparaliżowała tę, która groziła od dołu. Od roku 1863 datuje poślubienie przez rząd idei rewolucyjnych w ten sposób, by ich zewnętrzny blask zaspokajał tych, którym dość jest pozoru... a wewnętrzny virus umiejętnie został oddzielony. Próba ta, wielce niebezpieczna, nie zupełnie szczęśliwie dokonaną została, ale przecież wydała ona już dla rządu owoce, nim je zrodzi dla sił i celów innych. Naród, ogół, opinia, dziennikarstwo, patryotyzm bezwzględny zawezwane zostały do współdziałania z rządem razem. Rząd pochłonął zaraz w ten sposób pewną część żywiołów radych, że mogą liberalnie paplać a despotycznie działać, zmuszonym jednak został czuwać nad rozwojem opinii i nad czynnościami patryotów często za gorących.
Bądź co bądź, Rosya znalazła sobie derywacyą, która chwilowo odciągnęła chorobę. Była to wezykatorya postawiona umiejętnie.
Na nieszczęście, gdy w organizmie jest chorobliwy jad, krążący we krwi, gotów się on i pod niewinną odezwać wezykatoryą. Tak i tu się stało po troszę. Wiele sił, pragnień, patryotyzmów różnego rodzaju dobyło się z ukrycia, któremi trzeba było kierować, kiełznać, głaskać, aby wozu państwowego na przepaście nie poniosły...
Każdy z wielkich działaczy, ofiarujących się dla idei państwowéj, zawarowywał sobie swobodę w wyborze środków i samowolę zupełną. Patryotyzm ów nowy, specyficznie ruski, namiętny zrywał z przeszłością, ze stósunkami, z tradycyami i bohatersko szedł, siekąc na prawo i lewo... Podbijanie i eksterminacya żywiołu polskiego, russyfikacya... stały się hasłem chwili...
Jenerał więc, gdyby się liczył za żywego, jużby nie mógł się w Rosyi ani pomieścić, ani w niéj wyżyć — jenerałowa nadto należała do lepszéj nieco przeszłości, by się z tym stanem pogodzić mogła.
Widząc wszakże tęsknotę męża, czując ją sama, zaczęła marzyć jeśli nie o powrocie, to o zbliżeniu się do kraju, o osiedleniu w innéj jego części. Całkiém fałszywe pojęcia o prowincyach polsko-pruskich i polsko-austryackich służyły za podstawę. Przed mężem jednak wahała się jeszcze z objawieniem swéj myśli, chciała wprzód stronę jéj praktyczną obmyśleć. Przypadek, który jenerałowi nastręczył spotkanie z umierającym poetą, zbliżył Maryą Pawłownę do dawno znanéj w Petersburgu i Moskwie rodziny.
Jedyną rozrywką dla obojga państwa były ciągłe po muzeach pielgrzymki. Raz, gdy w dawném Museo Borbonico oglądali ową sławną kameę, jedyną w swym rodzaju, jenerałowa usłyszała za sobą rozmowę rosyjską, odwróciła się mimowolnie i spostrzegła za sobą stojącego siwego mężczyznę z młodziuchną panienką... Ten ujrzawszy twarz jéj, cofnął się aż zdziwiony, potém poskoczył krok naprzód i nie zastanowiwszy się zawołał — Marya Pawłowna! Jenerałowa zarumieniona, bo nie chciała, by widział Stanisława żywo zakryła go sobą i z uśmiechem a dobrze odegraném, zresztą w części rzeczywistém zdziwieniem odpowiedziała — Aleksander Nikitycz!!
Na pierwszy rzut oka w starcu tym znać było potomka staréj rodziny arystokratycznéj, któréj krew azyatycka na typ europejski się ukształtowała. Aleksander Nikitycz miał rysy szlachetne, którymi wiek delikatności i wdzięku nie odjął... ale piękność ta męzka zarazem marmurowo była zimną. Znać było z twarzy, że człowiek ten nauczył się śmiać, płakać, gniewać, radować, nie czując wesela, smutku ni rozdrażnienia... Nosił maskę posłuszną na twarzy, któréj zwyczajnym wyrazem była łagodna obojętność, ale z téj neutral tint przechodzić mu było łatwo we wszystkie tęczy kolory. Aleksander Nikitycz, gdyby coś w nim nie zdradzało Rosyanina, najpodobniejszymby był może do francuskiego wielkiego pana... Był téż Rosyaninem z koniecznéj potrzeby, a dla własnéj satysfakcyi Francuzem, szczególniéj za granicą. Język, obyczaj, pojęcia, gusta miał paryskie, żył od czasu jak wyszedł ze służby, tylko w Paryżu i za granicą.
Aleksander Nikitycz, hrabia Isakow, należał do jednéj z tych rodzin, które niezbłagany historyk szlachty rosyjskiéj, książę Dołhoruki, liczy do najstarszych. Wprawdzie papiery Isakowów poszły na ogień z innemi za Iwana Groźnego, ale znaczenie rodziny na tém nieucierpiało. Utrzymała się ona na wysokich stanowiskach u dworu i w wojsku, a gdy przyszły owe czasy Elżbiet i Katarzyn, owe niewieście rządy, co tyle ofiar pochłonęły, Isakowowie stracili téź kilku ze swoich na wygnaniu, na rusztowaniu, ale z mniejszych gałęzi odrośli. Ogromne dobra, których część stanowiły kopalnie w Uralu... konfiskowane były, zwracane, pomnożyły się nadaniami nowemi i ostatecznie familia była jeszcze jedną z najbogatszych w Rosyi. — Przez małżeństwa łączyła się z najpierwszemi rodami w cesarstwie, z Worońcowymi, Dołhorukimi, Strogonowymi i t. p. Za cesarza Mikołaja Aleksander Nikitycz nie był w wielkich łaskach, bo Mikołaj tylko wojskowych stupajków miłował, wszakże zajmował wysokie synekury i z senatorstwem honorowym wyszedł na spoczynek.
Jak twarz, tak charakter Aleksandra Nikitycza był nierozwiązaną zagadką. Zdaje się, że najtroskliwszém staraniem całego życia jego było nie dać się zbadać nikomu, a w stósunkach codziennych zasłaniać jak najbaczniéj zachowywanemi formami. — Zdania jego były zawsze najoględniejszém odbiciem faktów samych, o których mówił, lub cudzych przekonań...
Co on czuł i myślał, tego nikt nie odkrył, wszakże Aleksander Nikitycz wyrażał się zawsze w sensie urzędowéj większości, strzegł się nawet cienia opozycyi, nie poddawał krytyce wypadków... Nie poruszały go téż one wielce, raczéj rozrywały przyjemnie. Opowiadał o powieszeniu lub rozstrzelaniu, o rzeziach na Kaukazie jak o teatrze i paradzie. Schwycić go nieprzygotowanym, dobyć z niego słowo serdeczne, było niepodobna... Budził się już z uśmiechem szatana i z nim zasypiał. — Zdaje się, iż musiał mieć to przekonanie, że wielkiemu panu i dygnitarzowi nie przystały ludzkie słabości i afekta. Całe téż życie wedle tego planu było urządzoném. Ożenił się za wolą rodziców i N. Pana, żył z żoną bardzo przykładnie, nie widząc, czego nie powinien się był domyślać... pochował żonę i opłakał wedle prawideł w świecie przyjętych, syna ożenił jak wypadało, wnuczkę po nim pozostałą, bo pułkownik Isakow zabity został na Kaukazie, wychowywał starannie i kochał jak dziadowie wnuki kochać powinni...
Anna Aleksandrowna, stojąca właśnie przy nim, wysmukłéj postaci, śliczna blondynka z niebieskiemi oczyma, pomimo świeżości i wdzięku młodości. nie miała arystokratycznych rysów dziada. Była to piękność nieco pospolita, wieśniacza, biała, różowa, bujno rosnąca, miłego oblicza i wyrazu twarzy... ale jeszcze jakby ze snu dziecinnego nie przebudzona. Mimo lat swych siedmnastu było to dziecię wesołe i szczęśliwe, wpatrujące się oczyma zdziwionemi w tego kościanego, zimnego dziadka.
Aleksandra Nikitycza nie widziała jenerałowa od bardzo dawna, znikł był jéj z oczu przed rokiem 1861, wyjechawszy za granicę, nie wiedziała nawet, czy zna życie jéj, losy i przebyte koleje. Grzeczne bardzo przywitanie dowodziło w każdym razie, iż hrabia nie wahał się znajomości odnowić; a znając go Marya Pawłowna była aż nadto pewna, że niedyskretnego pytania ani słowa obawiać się nie może. Była przez chwilę w niepewności, czy ma męża mu przedstawić, gdy usłyszała, że jenerał żywo po cichu się oddalił w głąb muzeum, dając jéj do zrozumienia, iż znajomości robić sobie nie życzy. Marya Pawłowna pozostała więc sama z senatorem i jego wnuczką, zakłopotana nieco ale rada, że rodzinną mowę usłyszała, że zobaczyła kogoś z dawnych znajomych. I ona tęskniła za krajem...
Senator odezwał się po rosyjsku.
— Cóż to za miła dla nas niespodzianka spotkać was tu, Maryo Pawłowno... na drugim końcu świata! Niewiem czy znacie wnuczkę moją?... Annę Aleksandrównę... Anuszka... ta pani to nasza dobra dawna znajoma i przyjaciółka rodziny...
Anuszka uśmiechnęła się białemi ząbkami, podała rączkę, poprawiła włosów i niemając czém lepszém przyjąć przyjaciółki dziada, błysnęła jéj wesołością swoją.
— Dawno jesteście za granicą? spytała jenerałowa.
— A! Margo Pawłowno! ja ciągle dla mojego zdrowia włóczyć się muszę... Lord Brougham miał słuszność wielką: im bardziéj człowiek starzeje, tém dla zachowania się przy zdrowiu, daléj powinien uciekać na południe...
— Widać, że prawidło to musi być skuteczném, bo doskonale wyglądacie...
— A! Maryo Pawłowno! postarzałem straszliwie, rzekł z uśmiechem łagodnym stary... Wy to wyglądacie ślicznie.
— Ja! rozśmiała się jenerałowa — ja! o mój Boże! tego mi już nie mówcie... cierpiałam wiele... a cierpieć nie umiem cierpliwie... jestem starą babą... ale tém lepiéj — dodała — prędzéj się to już wszystko skończy!
— O! nie mówcie tego, Maryo Pawłowno, to się nie godzi — zaprzeczył stary, uśmiechając się ciągle — człowiek, gdy dla siebie żyć przestaje, niepowinien tracić ciekawości przynajmniéj. Uciecha to niepospolita patrzeć na grę dobrych artystów...
— Tak, gdyby komedva czy farsa życia była cokolwiek więcéj urozmaiconą, rzekła jenerałowa, ale jak w teatrze tak i tu, od razu piąty akt przewidzieć można.
— Ale gra artystów?...
— A! najczęściéj tak niezgrabna i pospolita...
— Ja tego nie znajduję, mnie życie bawi, rzekł stary...
— Jesteście szczęśliwi...
— Cóż dziwnego, mając Anuszkę taką, musi być człowiek szczęśliwy.
Anuszka znowu się, całując w ramię dziadka z ruchem pieszczonego dziecięcia, rozśmiała się do niego i spojrzała na jenerałową.
— Od dawna jesteście w Neapolu? spytał Senator...
— My? ja? poprawiła się Marya — a dosyć już dawno... próbowałam Sorrento, Castellamare... Capri... a teraz już wszystko zużyte... A wy?
— Myśmy nie dawno jeszcze i bawimy się doskonale... My, to jest Anuszka... bo ja, jam tu już dawno bywał i spił pierwsze wrażenia, którym nigdy powtórne niedorównają. Dla Anny ma to jeszcze urok nowości. Byliśmy już w Herkulanum i Pompei, nosili nas na Wezuwiusz... Mamy medaliony z lawy, kupiliśmy mnóstwo korali... Teraz koléj na Psią grotę, Puzzoli, Baje, Kumy... Castellamare, Sorrento i Capri...
— Tak... musi się to Annie cudnie wydawać po naszéj twerskiśj gubernii i Nowogorodzie... a jednak, ja stara... czasem pod laurami tutejszemi tęsknię do zimy moskiewskiéj...
— Nic łatwiejszego jak do niéj powrócić z tą pewnością, że się ją zawsze znajdzie w Rosyi kochanéj przez dziesięć miesięcy roku, dodał stary...
— Nic łatwiejszego! wyrwało się jenerałowéj prawie mimowoli — a! jak komu!
Na te słowa Aleksander Nikitycz spojrzał dziwnie, jakby przestraszony na jenerałową, ale nie śmiał jéj pytać o tłómaczenie. Ostygł nawet jakoś nagle i zakłopotał, chociaż mu się to wielce nieprawdopodobném wydało by jenerałowa nie mogła powrócić, gdy zechce. Z wyrazu twarzy i zdziwienia jego Marya Pawłowna nauczyła się tylko, iż Senator o losach jéj nie wiedział wcale. Zmieniła więc żywo przedmiot rozmowy...
— Macie, spytała, dzienniki rosyjskie i często zapewne listy?
— A jakże, rzekł Isakow. Kazałem za sobą posyłać Moskiewską gazetę i Głos i S. Petersburgskie Wiadomości. Dzienniki teraz tak urosły, tak się rozruszały, że ich przeczytać niepodobna!
— Cóż mówicie o Rosyi? spytała nader nieostrożnie Marya.
Senator zaciął usta... potém ramionami ruszył.
— Tylko się cieszyć należy, rzekł — zapewne mamy jeszcze ciężkie bardzo do przebycia chwile... ale wielkie dzieło rozpoczęte... i idzie dzielnie...
— A! a! zawołała Marya i zamilkła... Spojrzeli sobie w oczy, ale z senatorskich źrenic nic się nigdy wyczytać nie dało, a jenerałowéj wzroku nie śmiał badać stary, aby się niedowiedzieć czegoś, coby go mogło zakłopotać.
Rozstali się po chwili, bardzo grzecznie i uprzejmie żegnając, a stary powiedział, gdzie mieszka... Pokazało się, że hotel Villa Reale był bardzo blizki Crocelli... Zwiastowało to odwiedziny wzajemne. Godzina już dosyć późna, zmusiła senatora do wyjścia, Marya obejrzała się za mężem i musiała go pójść szukać aż w etruskich wazach, które zdawał się z wielkiém oglądać zajęciem.
— Znałeś kiedy Isakowa? spytała...
— Spotykałem go, widziałem z daleka, rzekł jenerał... zbliżać się tutaj nie chciałem... byłoby to dla nas obu zbyt żenującém...
— Ale to prawie nieuniknione, że się spotkamy z nimi!
— Wy! może, ja — nie... I owszem, jeśli to was, Maryo droga, rozerwać ma.. co do mnie!
— Zrobisz jak chcesz! masz mieszkanie oddzielne... Zresztą stary Aleksander Nikitycz jest dyskrecyą samą... można być pewnym, iż nie spyta o nic i zadowolni się tém, co mu zechcemy powiedzieć. Jenerał zamilkł. Gdy zmiarkować mogli, że senator ich o wiele wyprzedził, wyszli, by wrócić do domu...
Nie można już potém było uniknąć odwiedzin wzajemnych, rozmów dłuższych; a że u senatora zbierali się wszyscy podróżni Rosyanie, Marya zetknęła się tu z wielu znajomymi, którzy otwarci byli i więcéj mówiący, niż Aleksander Nikitycz...
Z rozmowy we cztery oczy z nim przekonała się naprzód, że trochę dziwny system teraźniejszy powszechnie był przyjmowany za dobry, inni ziomkowie, różnie go sądząc, chwalili jeśli nie wszystko, to główniejsze części programu. Zdziwiła się nieco, znajdując u wszystkich dziwną obojętność na losy Polski i chłodne jakieś okrucieństwo... które uchodziło za wielką politykę. Niektórzy wzdychali nad biednymi Polakami, przyznawali się do sympatyi dla pojedyńczych osób — kraj i naród wszakże skazywali na zagładę z rodzajem rezygnacyi... O żadném przejednaniu mowy nie było... Najliberalniejsi głosili, że raz trzeba przecież skończyć z tą Polską i dobić ją, żeby się nie męczyła... jak się strzela w łeb sarnie na polowaniu, gdy kona za długo...
Z tych rozmów, z tego towarzystwa wyniosła smutne przekonanie, iż łudzić się lepszą, inną przyszłością było niepodobna. — Pomiędzy Polską a Rosyą oprócz owéj przepaści, krwią napełnionéj, stał mur idei dwóch skrajnie sobie przeciwnych.
Na żadném z pojęć ogólnych tyczących się położenia — obowiązków — zejść się razem nie było podobna.... Zabolała jenerałowa, ale niewyspowiadała się z tego mężowi...
Aleksander Nikitycz z dawnych jeszcze czasów miał znakomite stósunki w Berlinie, a po troszę z dyplomatami, ministrami, dygnitarzami całego świata. Było to słabością jego mianować się przyjacielem osób najwyżéj położonych. Zdało się Maryi Pawłownie, że, przyznawszy się nieco do nieszczęść swych przed człowiekiem tak zacnym a poważnym jak senator, będzie mogła z jego pomocą wyrobić dla męża pozwolenie okupienia się i osiedlenia a pobytu w Księstwie Poznańskiém.
Nie mówiąc nic mężowi, gdy się jéj zdało, że senatora nieco przygotowała, poprosiła go o posłuchanie na cztery oczy.
Odmówić go nie mógł, ale znać było, że sama myśl jakiéjś sprawy, jakiéjś protekcyi, przeraziła go...
Stał się jeszcze zimniejszym, niż zwykle... Nazajutrz rano nastąpić miała rozmowa. Aleksander Nikitycz, krochmalny, zimny, przesadnie grzeczny, przyjął jenerałową stojąc. — Jestem na jéj usługi, co Marya Pawłowna rozkaże...
— Marya Pawłowna prosi tylko... Czy wiecie, że jestem zamężna? że mąż mój jest Polakiem? i że mu do Rosyi wrócić niepodobna...
Senator milcząco zrobił minę zdziwioną...
— Nic nie wiem! rzekł.
— Wiedząc, iż dla niego przebaczenia spodziewać się nie podobna, nie myślę starać się o nie — dodała jenerałowa...
— Macie zupełną słuszność, trzeba czekać — nie pora! pospiesznie dorzucił senator — nie pora!
— O co mi innego idzie, Aleksandrze Nikitycz... wy macie tak rozległe, tak wysoko sięgające stósunki... On tęskni za swoim krajem, ja pragnę widzieć go szczęśliwym... Gdybyście mogli przyczynić się do tego u hr. Bismarck’a... u ministrów, aby nam do Prus jechać i osiedlić się dozwolono?...
— Ale dla czegożbyście nie mogli tego uczynić? spytał senator — jakież położenie męża waszego? czy...
— Jest emigrantem... a z tym tytułem... trudno się gdzie dobrego spodziewać przyjęcia...
— W istocie... to prawdziwe nieszczęście — rzekł stłumionym, cichym, nagle chrypnącym głosem stary. — Lękam się, żeby nawet pozwolenie pobytu nie było połączoném z trudnościami wielkiemi... Wy, szanowna Maryo Pawłowno, zbyt macie wielkie wyobrażenie o moich stósunkach... Prawda, że znam kanclerza z czasów jego pobytu w Petersburgu, że mnie zaszczyca swą przyjaźnią... ale w tych sprawach...
— Wiecie co? — dodał po chwili — zdaje mi się, że nierównie łatwiéj wam przyjdzie gościnność znaleść w Austryi, w Galicyi... Beustest bon enfant i ten mi nie odmówi... Napisałbym do Wiednia, mam tam przy cesarzu kilka osób... Polacy w Austryi są lepiéj widziani.
— Spróbujemy! — ściskając jego ręce, odpowiedziała jenerałowna — dziękuję wam. Nic jeszcze o tém nie mówiłam mężowi, aby mu nie dawać przedwczesnych nadziei...
Senator zawahał się.
— Spodziewam się — dodał cichutko — że mi dochowacie tajemnicy. Odmówić wam nie mogę, ale pojmujecie, że gdyby wiedziano o mojém interesowaniu się losem Polaka, emigranta... nawet tytuł waszego męża nie obroniłby mnie od podejrzeń...
Westchnął.
— Wiesz, Maryo Pawłowno, byłem i jestem zawsze najposłuszniejszym poddanym, najwierniejszym Rosyi synem... a mimo to mówiono mi, że uchodzę za malkontenta! lękam się cienia! otóż, Bóg widzi, jestem niewinny!! Takie czasy... Nie skarżę się na nikogo... przecież ostrożnym być trzeba...
W téj chwili uciął nagle...
— Ale, zdaje mi się, że cesarz jest jeszcze za granicą — dodał żywo — wybyście mogli pojechać i... w mnóstwie dawnych przyjaciół...
— Nie mam przyjaciół! — odparła jenerałowa — dacie mi list do hr. Beusta... zobaczymy.. Westchnęła wstając...
— Takie czasy! ciężkie... kryzys... naturalnie... trzeba być bardzo oględnym... Odprowadził ją do drzwi jenerał. Nazajutrz list do hr. Beusta miał być gotowy, tymczasem coś niespodzianego spowodowało wyjazd w nocy senatora z wnuczką... a przyniesiono tylko grzeczny bilet jego z pożegnaniem, w którym się tłómaczył, iż po rozmyśle baczniejszym żadnego listu dać nie mógł z powodów, które kiedyś ustnie opowie...


To było pierwsze zetknięcie się Maryi z rodakami, a zostawiło jéj po sobie uczucie przykre osierocenia. W życiu nigdy jeszcze na sobie nie doznała tego wrażenia, jakie spada na człowieka, gdy drugi człowiek, co był dlań dworakiem w szczęściu, zaprze się go w niedoli. Napróżno boska nauka ewangelii usiłowała wszczepić w serce ludzkie miłość nieszczęśliwych, litość nad upadłymi, miłosierdzie dla cierpiących, — zwierzęcy instynkt, instynkt bydlęcia odzywa się w sercu, ilekroć widzi słabość i słyszy jęk... Naówczas usiłuje sofizmatem się usprawiedliwić przed samym sobą i szuka winy w niedoli i widzi kary, gdzie może być tylko próba... a w końcu, aby nie potępić siebie, potępia ofiarę.
Wszystko to działo się po za plecami jenerała, który o niczém nie wiedział, zdał on siebie i cały kierunek losów swych na Maryą, posłusznym był jéj jak istota pozbawiona woli i nie pragnąca jéj odzyskać.
Po kątkach płakała kobieta mimo swéj dumy i męstwa, mężowi jednak okazywała zawsze jeśli nie wesołą, to spokojną twarz...
Jednego wieczora gdy siedzieli na balkonie w Crocellach, patrząc na płonący Wezuwiusz i cicho szemrzące morze... Marya odezwała się:
— Wszystko to bardzo piękne... ale kiedy się nie ma własnego kraju — obcy najpiękniejszy znuży wreszcie... nie znajdujesz, że moglibyśmy ruszyć gdzieś indziéj, gdzieś daléj, gdzie może nie byłoby tak czarownie, ale téż nie tak samotnie i gdzie proza życia odwiodłaby od snów i marzeń niebezpiecznych?
— Ale dokądże i jak jechać? — zapytał obojętnie jenerał — ja już nie wiem, choć mi to wszystko jedno...
— Neapol z całą swą pięknością trochę przybrukaną — rzekła Marya — nie jest stolicą europejską... nie ma w niém towarzystwa... są przyjezdni i malkontenci pozamykani... Wiesz co? a gdybyśmy... pojechali choćby do Wiednia? ztamtąd o trzy kroki jest kawałek twéj kochanéj Polski, w któréj już byłbyś jak w domu.
Jenerał spojrzał zdziwiony i drgnął.
— Myślisz, że to możliwe? — zapytał.
Jenerałowa uśmiechnęła się.
— Najzupełniéj — odpowiedziała, przysuwając się. — Nie weźmiesz mi tego za złe, gdy ci się przyznam, żem pewne wstępne poczyniła starania i kroki... Mam tę pewność, że nas z Wiednia nie wygnają... a ztamtąd... pojedziemy na zwiady do Krakowa i Lwowa, i... wszak nas nic nie wiąże, siądziemy tam, gdzie się nam zda lepiéj a wygodniéj...
— Dobrze — wybornie, rzekł Stanisław, wstając z krzesła — w istocie mnie nic nie pozostało nad to, by sobie szukać wygody i spokoju... nie mam obowiązków, jestem jakby umarłym, nie mam ojczyzny, nie mam zawodu.
— A! dość! cicho! cóżem ja winna i czym ja winna temu? — przerwała Marya.
Stanisław zwrócił się żywo i pochwycił ją za ręce.
— O! Maryo moja droga — rzekł — nie przypuszczajże nawet we mnie téj myśli niewdzięcznéj. Z całego narodu twojego tyś może jedną istotą wybraną, coś kochać i poświęcić się umiała. Sądziszże, iż ja nie pojmuję ciebie, nie umiem cenić serca i nie klękam w duszy przed ofiarą twoją? Milczę... bo słów nie ma na uczucie poszanowania, jakie mam dla ciebie... Ty jedna mogłaś mnie z Rosyą przejednać...
— Jeszcze raz — chwytając go obu rękami za szyję, zawołała Marya — jeszcze raz — cicho! mój drogi! dosyć tych kadzideł. Najmilszém dla mnie byłoby cię widzieć szczęśliwszym... Mam jakieś przeczucie, że czas się nam zbliżyć do kraju — jedźmy...
— Jedziemy! — zawołał jenerał z uśmiechem dobréj wróżby — jedziemy — posłuszny memu komendantowi... jestem już gotów do drogi, pozwolisz mi tylko Maryo pójść pożegnać grób biednego wygnańca. Wezuwiusz i ten sen Caprei na widnokręgu i turkusowe morze... i wszystko, co tu tak uroczo było piękne... potém w drogę!! Ale tu — dodał — na tém wygnaniu można było pozostać samotnemu z założonemi rękami, obojętnym na stronie... tam, trudniéj mi daleko będzie nie mięszać się do życia, nie zamarzyć o jakiémś współdziałaniu? Mam się li tam zjawić jako Stanisław Zbyski, czy jako Melchior Szarliński? A jeśli w Melchiorze poznają Stanisława?
— No — dosyć przypuszczeń... dosyć tych postrachów.. jedziemy! — zawołała Marya — a co nas spotka? możnaż zgadnąć —? W każdym wypadku będziemy musieli radzić sobie... Przewidywania są zawsze próżne, bo nikt albo tak jak nikt nie odgadł nigdy jutra... Nie mamy w Wiedniu znajomych... a jeśli się nawiną?... zobaczymy, co począć z sobą i z nimi...
Następny dzień poświęcony był pożegnaniom, w których łagodny smutek mięszał się z jakiémś weselem. Ludzka to rzecz pragnąć czegoś nowego i dusze najbardziéj wypróbowane a odczarowane jeszcze się ku niemu rzucają, z nadzieją nadziei.
Dzień był prześliczny znowu, a przejażdżka na Campo Santo jest jedna z najmilszych wycieczek w Neapolu... Po drodze spotkali małą trumienkę dziecięcą obwieszoną kwiatami i skromną, zamykającą zwłoki starca, który już tak przeżył swoich i siebie, iż się go pozbywano z obojętnością... Ludzie, rodzina, idąca za trumną, przybierała miny smętne gdy ujrzała obcych, ale wyminąwszy ich gwarzyła wesoło aż do obojętności.
Ciągnąc się tak powozem pod górę dosyć wolno, jenerałowa ujrzała pieszo idącego, widocznie turystę, w zaniedbanym stroju człowieka, który, obcym będące, nie dba za kogo wzięty zostanie. Był średniego wieku, śniady, ogorzały a typ jego twarzy uderzył Maryą Pawłownę charakterem przypominającym jéj ludowe fizygnomie w Moskwie spotykane. Małe, czarne, żywe i ruchawe oczki, nos nieco zadarty, szczęki wydatne, ironiczny ust uśmieszek... zapowiadały człowieka gorącego temperamentu, namiętnego a spragnionego życia... oglądał się, patrzał, stawał, chciał niby pochwycić sobie wszystko, przyswoić a razem wzbraniał się widocznie, by go entuzyazm nie opanował... Dla tego, choć oczyma pożerał, szydersko śmiały mu się usta....
— Patrz Stanisławie — rzekła z cicha jenerałowa — przysięgłabym, że to ziomek mój. Dawniéj za granicą oprócz arystokratycznych twarzy Isakowych nie można było spotkać innych, dziś Rosya wysyła już i te dzieci ludu, aby possały nieco piersi téj cywilizacyi europejskiéj, która wszakże, według Katkowa, ma być zatrutą.
Jenerał spojrzał.
— Masz słuszność, — rzekł, — jest to z pewnością jakiś Iwan Iwanowicz...
Pocóż pominął turystę, który weń ciekawém rzucił okiem... pojechali na cmentarz. Jenerał kazał nad grobem poety położyć prosty kamień z napisem nazwiska i dnia śmierci... Młody chłopak na łożu już kreśląc po kartkach ulotnych to poezye to myśli swe, to niedokończone listy do krewnych... do przyjaciół, na jednéj z nich zanotował, iż gdyby mu kto chciał kamień kłaść u grobu, prosi, aby na nim wyryto:
O morte sia fino al mio dolore...
Słowa te w istocie wyrzeźbiono mu na grobowcu, a pobożny rzemieślnik z własnego domysłu dołożył Ave Maria. Na grobie żółta jeszcze ziemia nie porosła, ale z dwóch sąsiednich krzewy gałęźmi powyginanemi zaczynały przysłaniać go litościwie...
— Na rok przyszły... — odezwała się po rosyjsku Marya — nie będzie śladu ni człowieka, ni kamienia... kwiaty pokryją ziemię i pamięć biednego...
— A!! — zawołał głos z tyłu, — co za szczęście, wszak... przebaczcie — państwo z Rosyi!
Był to ów turysta, który dogonił ich tu pieszo i z otwartemi wesoło ustami i z podniesioną czapeczką witał ich dosyć natrętnie.
Jenerał nie lubił wogóle nowych znajomości, a najmniéj improwizowanych wśród drogi... ponuro nieco zwrócił się ku nieznajomemu. W takich razach Marya Pawłowna zwykle głos zabierała...
— Nie mylisz się pan — odezwała się śmiało, ale z trochą dumy niedopuszczającéj zbytniego spoufalenia, ja jestem Rosyanka...
O mężu nie powiedziała nic i on téż uchyliwszy tylko głowy nie tłómaczył się ze swego pochodzenia.
Młody podróżny popatrzył na oboje państwo, nakrył głowę i stanął śmiało obok nich, postanowiwszy, znać dla jakiéj potrzeby wywnętrznienia się, bądź co bądź zmusić ich do rozmowy.
Z blizka go widząc, łatwo by!o odgadnąć, że Marya Pawłowna miała słuszność upatrzywszy w nim typ ludowy. Obejście się jego, mowa, ton zdradzały młodzieńca świeżo napompowanego znać teoryami demokratycznemi, który szukał tylko zręczności, aby za nie kruszyć kopie..
— Ja także, jak mowa moja świadczy — odezwał się turysta, — jestem Rosyanin; że mam honor przedstawić się Ilija Michajłowicz Nizin... z Moskwy, z białokamiennéj mateczki naszéj Moskwy...
Rozśmiał się. — Jak widzicie — dodał niezrażając się milczeniem, którém przyjęto przedstawienie się — poszedłem w świat przypatrzeć się téj sławionéj cywilizacyi zachodu!
Ruszył ramionami.
— No, tak, my barbarzyńcy... ale cóż tu po dwóch tysiącach lat cywilizacyi zostało? Dwóch tysięcy lat przesądy...
Marya i Stanisław spojrzeli po sobie.
— Wy mi przebaczycie, — dodał Nizin, — że ja tak niegrzecznie czepiam się z prawa pobratymstwa narodowego... ale, miły Boże, ruskiemu człowiekowi już nie tyle za kwasem, co za mową swoją tęskno. Chciałoby się choć ją posłyszeć — choć nią przemówić do kogo...
Może i to słuszność... ale człowiek, jak wiadomo, słaby!
Rozśmiał się sam z siebie.
— Czy dobrowolnie puściliście się w podróż, dla nauki? — spytała grzecznie Marya.
Nizin rozśmiał się.
— Mam się przyznać z prawdą całą? A, nie! nie pani moja! musiałem uciekać bo mnie tam posądzano, że do nihilistów należałem, żem z Neczajewem był w stósunkach, że państwo i cesarstwo chcę wywrócić? Cóż? jak miałem iść etapami na Syberyą, wolałem już pieszo za granicę...
Popatrzał po swych słuchaczach, badając, czy to zeznanie bardzo ich nastraszy i oziębi, i chcąc z tego wymiarkować, czy się zbliżyć do nich więcéj może. — Ani Marya Pawłowna ani jenerał nie okazali strachu ni wstrętu, ośmielony więc mówił daléj:
— No! prawda, kraj piękny... choć szatańsko gorący... ale ludzie?
— Byliście już oprócz Włoch więcéj gdzie? — spytała jenerałowa.
— A jakże! byłem w Paryżu! siedziałem w Szwajcaryi, a oto odbywam teraz pielgrzymkę tylko i do Genewy powrócę... albo — uśmiechnął się tajemniczo — kto tam wie, gdzie się znajdzie!
Jenerał milczał dotąd; nie miał on nigdy do socyalistów i demokratów zbytniego nabożeństwa..... a człowiek ten pachniał mu rewolucyą, spiskiem i nihilizmem. Jednakże raz się losem spotkawszy z reprezentantem systemu i idei, choćby fałszywéj, ciekaw był może form, jakie przybiera i jak się w rzeczywistości wciela.
Ponieważ Nizin nie zdawał się wcale gniewać za to, że mu się nawzajem nie prezentowano, jenerał począł rozmowę. Nie chcąc wszakże narazić Rosyanina na nieprzyjemną niespodziankę, otworzył ją od wyznania, że jest Polakiem.
— A! dziwna rzecz! pani Rosyanka! pan Polak... Domyślam się, — mówił Nizin — że małżeństwo! — Takich nie wiele na świecie, bo Rosyanin z Polakiem, przepraszam za porównanie, jak pies z kotem.. i — darujcie mi — to nie nasza wina...
Począł się śmiać z własnego dowcipu...
— Długoby to o tém i wiele mówić, Ilijo Michajłowicz — odparł jenerał — czyja wina a czyja prawda, lepiéj temu dać pokój...
— E! wy myślicie, żem ja nieprzyjaciel Polaków? — podchwycił Nizin — zachowaj Boże... ja ich lubię nawet, to naród sprytny, tylko nie praktyczny i feodały... feodały!
Szli daléj ulicą cmentarną. Nizin nie miał najmniejszéj ochoty rozstać się z nowymi znajomymi. Chociaż jenerał wprost na jego wykrzyknik odpowiedzieć mu nie chciał i przyjął go półuśmieszkiem... Nizin mówił daléj.
— Ja naszego rządu nie lubię, ja republikanin... ja demokrata, socyalista... ja zwolennik namiętny Bakunina... no, ale w teraźniejszém położeniu co było robić, trzeba było Polskę przydusić... Darujcie! (Izwinitie) Podniósł nieco czapeczki i szedł daléj.
— To prawda, dodał, można było inaczéj... ale na to rząd carski rządem... on jak krawiec z tępemi nożycami musi takiemi krajać, jakie ma...
Nie otrzymawszy jeszcze odpowiedzi żadnéj, Nizin znowu wpatrzył się w towarzyszów.
— Przepraszam, państwo pewnie za paszportem legalnym z Rosyi, a może... razi ich moja mowa?...
— Nie, odezwał się jenerał, ja nie jestem już poddanym rosyjskim i nie powracamy do kraju, możesz pan mówić, co mu się podoba... przekonania powinny być swobodne...
Rozpromieniła się twarz chłopcu i stał się o wiele śmielszym.
— Jeśli tak, odezwał się, to choć przynajmniéj wygadać się mogę swobodnie, a wy może lepiéj zrozumiecie niż cudzoziemcy.
Postawa chłodna jenerała i jenerałowéj nie była wprawdzie wielką zachętą, ale w młodości są chwile takiéj potrzeby wynurzenia się, zamiany myśli a choćby wykłócenia o idee, że się staje natrętem i niegrzecznym. Nizin był młody i rozmarzony pomysłami, potrzebował dzielić się z niemi.
— Chociaż uszedłem z Rosyi, rzekł, nie wyrzeknę się mojéj ojczyzny ani pracy dla niéj. Nasza matka ma wielką przyszłość przed sobą... a choć jeszcześmy do niéj nie gotowi, przynajmniéj się gotujemy. Narodom łacińskiego szczepu bije ostatnia godzina, germańskie plemię trochę więcéj ma siły, ale poślubiwszy cywilizacyą łacińską, wyrzekłszy się samoistności, już téż nie długo pożyje. Chwyci może na chwilę najwyższą potęgę i doszedłszy do szczytu, spadać zacznie... naówczas światowi słowiańskiemu pora stawać do roboty!! Era słowiańska przychodzi. My barbarzyńcami byliśmy, dodał, no tak, ale w téj skorupie barbarzyństwa przechowała się pierwsza może i najstarsza tradycya ludzkości, jądro żywotne. My mamy młodzieńczą siłę do wyrobienia z siebie nowéj cywilizacyi.
Jenerał się uśmiechnął.
— Słyszałem to, rzekł — rzecz nie nowa, są i w Rosyi ludzie, co tak mówią. Szkoda tylko, że ci, co się z tą mrzonką noszą, nie uczyli się historyi lub nie zrozumieli.
— Proszę! proszę! wytłómaczcie! słucham, rad jestem i odpowiem, odparł ochoczo Ilija Michajłowicz...
— Cywilizacyi dwóch właściwie nigdy na ziemi nie było, rzekł jenerał, jedna wyrastała z drugiéj i na drugiéj; wszystkie jak ogniwa jednego łańcucha wiążą się z sobą. Jeśli się od pnia głównego odłamała jaka gałąź sucha, nie puściły z niéj już liście ni korzenie. To, co wy zowiecie pierwotną tradycyą i macie za wyłączną własność słowiańskiego plemienia, jest po prostu znanym stanem przechodnim, zacofaniem tylko i opóźnieniem. Nie może Rosya zużytkować swych młodych sił inaczéj, jak czerpiąc ze źródła téj saméj cywilizacyi, którą zgniłą nazywa...
— Tak! aby z niéj zaczerpnąć fusy i męty... odparł Nizin — ech! ech! panie szanowny... Jeśli się człowiek lub naród tak poczuwa do wielkiego posłannictwa jak my dzisiaj... to je mieć musi...
— Być może — zawołała jenerałowa, i bodajby tak było. W Rosyi wszakże to posłannictwo dziś ogranicza się do bezmiernéj ochoty burzenia wszystkiego. Możnaby więc przypuścić, że misyą naszą będzie rozbić i zniszczyć jak Hunny, aby na gruzach kto inny budował...
— My idziemy z postępem wieku... przerwał Nizin, śmiejąc się dziwnie, my już daléj w pojęciach ustroju spółecznego zaszliśmy niż zachód... Niech pani poczyta Wyrubowa...
— Zawadziliśmy o zbyt drażliwy przedmiot, rzekł jenerał, myślę, że lepiéj dłuższéj nie mieć już rozprawy. Powiedzcie nam raczéj, co myślicie z sobą...
Nizin chwilę się zdawał namyślać a potém dodał.
— Co wam się mam taić — wy przecie do trzeciego oddziału mnie nie doniesiecie... Ja naprzód sam naocznie chcę przekonać się o stanie Europy... dowiedzieć się wielu rzeczy... Szczęściem jestem w lepszém położeniu niż większa część takich jak ja wygnańców, ojciec mój bogatym kupcem w Moskwie, choć nie bardzo skoro grosza przysyła, ale z głodu umrzeć nie da. Pracować nie potrzebuję na chleb powszedni... Jak mi się zatęskni do białokamiennéj mateczki... o! to się znajdzie sposób do niéj dostać, a tam między swoimi skryć i.. (westchnął) daléj do dzieła...
Jenerał spojrzał nań pytająco.
— Chcecie wiedzieć, do jakiego dzieła! zawołał — stary świat przecie runąć musi i to, co się dziś zowie porządkiem spółecznym a co jest uorganizowaną grabieżą przywileju... Ziemia będzie dla wszystkich..
— Już wiem! rzekł jenerał — reszty domyśleć się łatwo. Ale szanowny Ilijo Michajłowiczu, gdy się wam szczęśliwie uda dokonać waszego wielkiego dzieła, zdziwicie się pono mocno, gdy owocem jego stanie się despotyzm stokroć straszniejszy niż był kiedykolwiek.
— No! no! to ja téż wiem, bom już o tém czytał, rozśmiał się Nizin — ale nim do nowego porządku przyjdzie... teraz burzyć! burzyć! niszczyć i wywracać.
— Nawet cywilizacyą? spytała Marya.
— Wszystko! wszystko! co robić! potém się ona odrodzi jak Feniks z popiołów. Nie ma rady..
— I nie pomyśleliście, ile ofiar takie zniszczenie kosztować będzie — ile krwi...
— A cóż bez ofiar! a co bez krwi! przerwał Nizin, na wodzie różanéj tylko cukierki się robią...
Zamilkli. Stanisław nie uląkł się wcale bujnéj owéj fantazyi młodzieńca, uśmiechnął się.
— Wy tego jak my pragnąć powinniście, dodał Nizin — Polacy, odzyskacie prawa narodowości — nie będzie państw... będzie gmina i ludzkość... Narodowości rozwijać się będą mogły wedle przyrodzonych sił swoich..
Stanisław ruszył ramionami.
— Wierz mi, kochany panie, rzekł, ile razy ludzkość chciała równemi nogami przeskoczyć przestrzeń, którą powinna była przechodzić powoli — zawsze wpadła w dół, z którego się długo potém wydobyć nie mogła. Najbezpieczniéj jest iść krok za krokiem, zwolna. Reformy powinny być stopniowe a postęp zdobyty pracą mozolną...
— Wiadomo! wiadomo! znam tę teoryą — żwawo zawołał Nizin — ale każdy ma swoją i niech każdy przy swojéj zostanie.
— Dawno pan jesteś w Neapolu? — spytała chcąc przeciąć rozmowę Marya.
— Ja?? a! już dość, bym się śmiertelnie nudzić począł! Bardzo piękny kraj dla malarzy, ale zresztą... nie ma tu z kim gadać. Nawet Mazzini postarzał bardzo... a Garibaldi...
Ruszył ramionami.
— Państwo tu na długo? — z kolei zapytał Nizin.
— My wyjeżdżamy — jutro...
Z pewném niedowierzaniem i uśmiechem odpowiedź tę przyjął Nizin, znać było, że mu się zdawała wymierzona na to tylko, żeby się go pozbyć... Jenerał to zrozumiał.
— Szczera prawda, szanowny panie — dodał — jedziemy jutro...
— Aby tylko nie w tę stronę, co ja! — rozśmiał się Ilija, bobyście państwo myśleć mogli, że za nimi w ślad gonię i gotowibyście mnie uważać za... no! za urzędnika trzeciego oddziału, stróża porządku spółecznego, vulgo szpiega. Ze wszystkich posądzeń, jakie na człowieka spaść mogą, jest to jedno z najnieprzyjemniejszych...
— A jedziesz pan, dokąd? — zapytała jenerałowa.
Nizin zawahał się trochę. — Myślę, że pojadę na Wiedeń, do braci Serbów, Kroatów, Czechów, Bulgarów i t. p. Chciałbym nawet zwiedzić Czarnogórę, gdzie się najwzorowiéj pono przechowała pierwotna tradycya słowiańska. Zresztą któż to wie, gdzie człowieka losy zaniosą...
Jenerał nie przyznał się wcale, że także ma jechać do Wiednia, spojrzeli tylko na siebie z żoną. — Nizin towarzyszył im chwilę jeszcze.
— Aż mi rzeźwiéj — szepnął — żem trochę swoim językiem pomówił; były już chwile, że miałem ochotę sam do siebie w głos jak w tragedyi klasycznéj prawić monologi... Ten włoski język nic do rzeczy... wypieszczony, wygadany... coś mi się tak wydaje, jak gęba staréj kobiety, któréj dużo zębów powypadało... W naszéj mowie jeszcze wszystkie białe i zdrowe...
Jenerał rozśmiał się.
— Tak — rzekł — bo wiele z nich jeszcze nie wyrosło.


Od lat dziesiątka tak Wiednia jak Austryi poznać trudno. Wielki to i straszny czynnik swoboda, zwłaszcza gdy przychodzi po długiém nawyknieniu do niewoli i działa na stwardniałe ciało państwowe w oryginalny sposób, do jednych jego przystając części, nie mogąc ująć się drugich. Nawyknienie do patryarchalnych rządów z łaski Bożéj pozostawia na długo w obyczajach, w ruchu spółecznym, w mechanizmie życia niezgluzowane ślady. Dzieje się więc, że tu świeży powiew wolności gdzie niegdzie kwiaty rodzi, owdzie chwast bujny, indziéj zaschłą zostawia rolę.

Ale bądź co bądź, spółeczność zostawiona sama sobie, gdy umie szanować prawa i godzić swobody jednostek z interesami ogółu — choćby zeszła chwilowo na manowce w pierwszym szale wyzwolenia, trafi zawsze na prawy gościniec.
Przy nieszczęściach i stratach, jakie spotkały Austryą — mimo popełnionych błędów, porusza się ona, dzwiga i, jeśli nie ocali się państwo, złożone z wiekowych zaborów, zlepek zdobyczy dyplomatycznych, — owocu owego sławnego felix Austria nube — odrodzą się w pocie czoła składowe jego części.
Dziś, jak w każdéj epoce przejścia wszelki kraj i naród wszelki — Austrya chaotycznemi, konwulsyjnenemi ratuje się ruchy. — Nie łacno jest z fałszywego wyjść położenia, gdy długiém siedzeniem wszystkie się stawy zaklękły. Trudniéj to jeszcze, gdy choroby wieku ogólne epidemicznym zarażają jadem.
Tak téż Austryi na kryzys odrodzenia przypadały szały spekulacyi giełdowych i niepomierna chęć używania, na zepsucie stare wszczepiona.
Przeszłość nie zostawiła ludzi po sobie, teraźniejszość ich nie wyrobiła jeszcze, poszczerbione narzędzia stare, niedoostrzone nowe... krają bardzo niezręcznie, a i ręka niewprawna. Przytém nałóg rządzenia i mięszania się do wszystkiego, choćby swoboda była w literze prawa, nie tak łatwo opuszcza.
Ciężka to więc do przebycia godzina. Na Wiedniu wszakże tego nie widać; stary Wiedeń odmłodniał świetnie, wesoło, zamożno, jakby miał przed sobą wielką przyszłość i nie potrzebował jéj z Pesztem podzielać.
Charakter dwóch największych stolic niemieckich czyni je jakby dwoma przeciwnemi biegunami magnesu. Berlin jest podobien młodzieńcowi, który, ze szkólnéj ławy zszedłszy ledwie, zaciągnął się do wojska i wdział piękny mundur nowy. Wiedeń wygląda jak jeden z tych miłych, wyświeżonych, uperfumowanych staruszków, galantów, co się jeszcze kulis teatralnych i kolacyjek nie wyrzekli, zepsutych do kości, ale z kościami miłych i kochanych. — Zepsucie dwojga stolic wcale różne; w Berlinie jest to żołnierska, chłodna rozpusta, hamowana regulaminem wojskowym, w Wiedniu ubiera się ona w sentymentalizm, w namiętność i rada, by jéj uwierzono, iż z serca płynie... Wyrazem pierwszéj proces Zastrowa, drugiéj historya Chorińskiego. — Junkry téż berlińskie, potomkowie krzyżaków, cale nie są podobni do arystokracyi austryackiéj... pierwsi śpią w mundurach i orderach, drudzy, choćby nie byli nimi, maskują się na dyplomatów... u tamtych ton kordygardy bywa uważany za najlepszy, u tych salonowa ogłada dochodzi do przesadnego bałwochwalstwa wykwintności.
Bankrut berliński jest najczęściéj zjedzon niepowściągliwemi chuciami cielesnemi, dziko wybuchającemi, wiedeński zrujnował się na czułości, na przepych, na chorobę państwa. Język i twarze w obu stolicach różne i fizyognomia ulic jest inna. W Berlinie czuć, że to surowa jeszcze kanwa, na któréj przyszłość ma wyhaftować może stolicę... w Wiedniu, jak na starym gobelinie, wyglądają złotem i jedwabiem szyte kwiaty nowe. — Izraelita nawet, ten żywiół dziś niezbędnie w pewnéj dozie znajdujący się w każdym narodzie jak szpikowanie w pieczeni — wygląda w Wiedniu na barona, — w Berlinie raczéj na literata; w stolicy Austryi ciśnie się do salonów, nad Spreą do redakcyi dzienników; tu jest jeniuszem finansowym, owdzie wzdycha do wcielenia w siebie potęgi intelligencyi. W Austryi jest on — o ile się to daje — za starym rzeczy porządkiem, w Prusach domaga się instytucyi liberalnych.
Do nieskończoności pomnożyćby można rysy podobieństwa i różnic dwu stolic niemieckich, z których żadna może nie odegra w przyszłości téj roli, jaką sobie obiecuje.
Dla przybywającego do Wiednia najbardziéj uderzającą będzie mięszanina narodowości, składających ludność stolicy, tak jak one wchodzą w skład państwa. Żywioł niemiecki jest tu wprawdzie panującym i najwybitniejszym, ale nie najliczniejszym może. Typy twarzy, dźwięki mowy dziwnie mięszają się z sobą... Węgier, Kroat, Słowak, Polak, Czech, Włoch przedstawiają tę aglomeracyą narodów, która się zwała Austryą i władała długo cesarską koroną Niemiec. — Dziś jest to jeszcze cień dawnéj wielkości, złamanéj a nieumiejącéj się przejednać z rzeczywistością... Swoboda, jak prawie zawsze, sprowadziła zrazu wybuch namiętności raczéj niż rozwój władz powołanych do życia... Wesoło więc wygląda Wiedeń konstytucyjny, któremuby z grobu powstały Metternich uwierzyć nie chciał.
Państwo Szarlińscy (gdyż pod tém imieniem mieli dane paszporta) przybyli do rakuskiéj stolicy, sami nie wiedząc, ani jak długo w niéj przebędą, ani w jaką sferę rzuci ich tu przeznaczenie. Majątek jenerałowéj dozwalał im podróżować wygodnie i żyć na stopie pańskiéj. Stanęli więc w hotelu u Munsch’a a zajęli dosyć drogie i piękne mieszkanie. Pierwsze dni zeszły na przejażdżkach po mieście, zwiedzaniu galeryi, pałaców, ogrodów, okolic, o ile pora roku dozwalała. Wieczory spędzali w teatrach... Życie to znośne na czas krótki, przeciągnięte dłużéj, staje się nader dokuczliwém. Wiecznie być obcym w pośród świata otaczającego, zawsze tylko życia świadkiem... męczy w końcu i nęka. Już byli bliscy oboje znużenia tym Wiedniem, gdy jednego wieczora, będąc w Burgu i zapomniawszy, że poznaną być może, Marya Pawłowna wychyliła się z loży dla przysłuchania lepszego grze aktorów. W chwili gdy światło padło na jéj twarz, któréj rysy nadto były znaczące, ażeby się znajomym rozpoznać nie dały — z przeciwnego końca skierował na nią lornetkę mężczyzna podżyły i długo a bacznie wpatrywać się począł. Po niejakim czasie jął się tak samo przyglądać z uwagą jenerałowi, przetarł szkła, podniósł je znowu, posuwał, skracał perspektywę teatralną, zdawał się mocno zdziwionym i zamyślił głęboko. Zbierał niby wspomnienia dawne, rozrachowywał coś, ważył i znowu patrzał i, jakby oczom nie wierzył, powtarzał po kilkakroć badania swoje. Nareszcie zwyciężony rzeczywistością, zrezygnowany ale zdziwiony, począł z afisza liczyć akty, potém niespokojny w końcu drugiego wyszedł. Krążył jeszcze po korytarzu w niepewności, co z sobą pocznie... Spoglądał na zegarek, naostatek odważył się i, otworzywszy drzwiczki loży, zajmowanéj przez jenerała, ukazał się na progu.
Niespodziewany ten gość ubrany był po cywilnemu, choć po wojskowemu się trzymał, mężczyzną był pięknéj postaci, twarzy niegdyś przystojnéj ale wypłowiałéj i przedwcześnie pomarszczonéj. Wyraz przebiegłości i rozumu bił z jego czoła i oczek, pokrytych złotemi okularami. Głowa była nieco wyłysiała, ale czaszka zyskała na tém, piękne odsłaniając kształty. Z trudnością poznać było można, do jakiéj należał narodowości, twarz uspokojona traciła cechy plemienne, dopiero gdy się rozśmiał, wschodnio-tatarska krew zdradzała się w wyrazie ust otwartych. Był to wszakże wyszlachetniony już téj krwi potomek, a ruchy i postawa oznaczały człowieka nawykłego do wyższego towarzystwa,
W chwili gdy zwolna i ostrożnie drzwi loży otwierał i zapuszczał w nią wzrok ciekawy, Marya Pawłowna i jenerał odwrócili się razem i pozostali jak wryci. Mężczyzna przybyły jeszcze się wahał z powitaniem, potém uśmiech grzeczny rozwiązał mu usta, zwrócił się do jenerałowéj i odezwał po francusku.
— Jakimże cudem Maryą Pawłownę szczęście mam spotkać? A! ależ to najszczęśliwszy z cudów, jaki mi się mógł w Wiedniu przytrafić! Oczom mym przed chwilą wierzyć nie chciałem. Sądziłem, że mnie mylą. Lecz nie ma dwóch Maryi Pawłowien na świecie!
Jenerałowa pobladła trochę, podała mu rękę powoli i bez wielkiéj oznaki radości, uśmiech wymuszony przebiegł po jéj ustach...
— Maryi Pawłownéj — rzekła cicho — nie ma już na świecie, Mości książę, widmo jéj tylko snuje się jeszcze po ziemi.
— W parze z widmem zmarłego Stanisława Karłowicza — rzekł kniaź, dając rękę jenerałowi, który ją w milczeniu uścisnął, zmięszany równie jak żona. — Same więc cuda, o których tłómaczenie, z góry zapowiadam, że pytać nie będę. Proszę być spokojną, Maryo Pawłowno, un homme du monde, znający swe obowiązki, nie dziwi się niczemu, nawet umarłym chodzącym po świecie... Rad jestem, że was widzę i dość mi na tém...
Bądź książę pewien, że ja niemniéj mu rada jestem... odpowiedziała jenerałowa... odpowiadam za siebie i za mojego męża. Na tym ostatnim wyrazie położyła nacisk umyślnie. Kniaź, siadając na taborecie w głębi loży, spojrzał tylko na Stanisława i skłonił głową...
— Cóż książę robisz w Wiedniu? nie jesteś w służbie? przeniosłeś się li z wojska do dyplomacyi? Ale naprzód, czy wolno go o to pytać?
Kniaź skłonił się znowu, uśmieszek niedostrzeżony przebiegł mu po ustach... myślał trochę, co ma odpowiedzieć.
— Ja? — rzekł w końcu — byłem trochę chory, jeździłem do Gasteinu, jakiś czas jeszcze myślę przepędzić dla spoczynku w Wiedniu... dostałem urlop nieograniczony... Bawię się — szukam rozrywki. Wiedeń jest stworzonym dla tych, co się chcą skąpać w Lethe zapomnienia... można się zanurzyć i zostać dla całego świata niewidzialnym... no! chybaby się na taką pokusę było narażonym, jak ja, dziś Maryą Pawłownę zoczywszy. Naówczas po nad fale wynurza się głowę... Was nie śmiem nawet pytać, co tu robicie i jakim przypadkiem??
— Widma przenoszą się z miejsca na miejsce jednym wiatru podmuchem — rozśmiała się smutno Marya — jesteśmy tu, zupełnie jak wy, aby się w Lecie zanurzyć...
— Zapewnę na całą zimę? — spytał kniaź.
— Któż to wie — przerwał długie swe milczenie jenerał — jeśli nam będzie dobrze, zostaniemy... jeśli się znudzim, popłyniemy daléj — Chi lo sa?
— Jedziecie państwo z Włoch? — rozśmiał się kniaź. — Poznaję to po téj zdobyczy, która Stanisława Karłowicza zdradziła.
— Byliśmy we Włoszech! — szepnęła jenerałowa, rumieniąc się.
— A! jakżeście państwo szczęśliwi — żywo, zapomniawszy się, zawołał książę; — cóżbym ja dał, żebym mógł raz tam zajrzeć i te cuda oglądać; ale człowiek jest niewolnikiem obowiązków.
Słowa te znać mu się wyrwały mimowolnie, bo już je chciał czémś zatrzeć, gdy jenerałowa pochwyciła go za nie.
— Wszakżeście mówili, że jesteście na urlopie i swobodni.
— Tak, nie inaczéj — zawołał kniaź widocznie zmięszany — ale teraz już zapóźno, a wprzódy musiałem siedzieć w Gasteinie.
— Właśnie na zimę wszyscy do Włoch jeżdżą.
— Maryo Pawłowno! czyżbyście się mnie ztąd pozbyć chcieli? — rozśmiał się przybyły... a to niewdzięcznie.
Jenerał patrzał nań, nic nie mówiąc.
— Dawnoście z Petersburga?
— Przed paru miesiącami opuściłem go — rzekł kniaź — i wcale doń nie tęsknię. Dawniéj Petersburg był bardzo miły, dziś w nim zamieszkały troski. Rosya ma wiele do spełnienia dla uratowania teraźniejszości, dla przygotowania przyszłości... Musimy pędem biedz, aby zachód doganiać... iglicówki, działa gwintowane, kartaczownice... koleje... i dyplomatyczne kręcielstwa... wszystkiego uczyć się trzeba razem.
Wszyscy milczeli, wspomnienie Rosyi, polityczny zakrój dany rozmowie powiały chłodem. Kniaź to zrozumiał i zręcznie zwrócił się zaraz ku innéj treści.
— Przekonany byłem — rzekł — że Wiedeń jest miastem niemieckiém... Tymczasem prawie do bram jego mógłem się rozmówić a przynajmniéj zrozumieć z bracią słowiańską a tu... co chwila mowa swojska obija mi się o uszy... O! i nie mniéj tu robót słowiańskich jak u nas... dodał ciszéj — o ile się tak z daleka i ze wzmianek przekonać mogłem...
— Nie zachorowaliście i wy na panslawizm? — spytała Marya żartobliwie. Pytanie to rzucone było bez myśli, ale zdało się dotykać mocno kniazia, który ramionami zżymnął i gorąco zaprzeczył.
— Ja! cóż znowu! to nie moja rzecz! do czego mi się w to mięszać? jestem na urlopie i chory... Tylko — dodał zaraz — mimowolnie przejeżdżając kraje, których mowa, obyczaj, twarz przypominają mi nasze, serce się ściska patrząc, jak ich tu Niemcy duszą i wypleniają... Uczucie politowania rodzi się mimowolnie a gdy się jeszcze rozmówi z Czechami, z Serbami... którzy dla Rosyi tak żywą mają sympatyą.
— Tak, to nie mając co lepszego do roboty, można zostać Słowianofilem — rozśmiała się jenerałowa.
— A! o to nie posądzam kniazia — zawołał jenerał — Wiedeńki nadto są ładne i słyną z zalotności, a książę niegdyś słynąłeś z wielkiéj słabości dla niewieścich wdzięków.
Kniaziowi przypomnienie to, acz przy jenerałowéj, nie było nie do smaku; rozpromieniał, poprawił włosów na łysinie.
— Stanisławie Karłowiczu, westchnął, wszystko ma swój czas... jam już postarzał.
— A czém się skorupka za młodu napije... wrzuciła jenerałowa.
— Tego już na starość ma dosyć i nie połyka więcéj, dokończył kniaź.
Potém jakby zwracając rozmowę: s
— Państwo mają tu znajomych?
— My? upiory? jakże chcecie? — odpowiedziała Marya — każdy od upiora ucieka... nie mamy żadnych...
— A! Maryo Pawłowno, Stanisławie Karłowiczu, jeśli tak, na miłość Bożą... nie odrzucajcież stręczącego się wam starego znajomego i sługi.
Złożył ręce.
— To mybyśmy was o to prosić powinni — grzecznie ozwała się Marya.
— Gdzież mieszkacie państwo?
— Hotel Munsch..
— Najdroższy w mieście, ale bardzo dystyngwowany... ja — dodał kniaź — po namyśle, po rachunku wyniosłem się z Hotelu na mieszkanie prywatne... bardzo skromne. Ten nieszczęsny tytuł mój wszędzie drogo przypłacić muszę.
Podniesiono kurtynę, kniaź wstał i pożegnał, wyszedł... Jenerał lżéj jakoś odetchnął. Ha, szepnął do żony, trudno to podróżować po świecie, gdy się dla świata umarło, bądźcie pewni Maryo, że tę swoję przygodę opowie w Petersburgu...
— Sądzę, że ona tam tak bardzo nie zdziwi nikogo, odpowiedziała żona, wiedzą o niéj po troszę... O to mniejsza, więcéj się lękam, ażeby ciebie nie męczył.
— Ja najbardziéj ciekawym — dodał Stanisław — co on tu robi właściwie. Ściśle biorąc, mógł być chory i jeździć do Gasteinu, jednakże — jednakże prędzéjbym przypuścił, że został z misyą jakąś sekretną wysłany... Znam go zdawna, jest czynny i należał do zagorzałych Słowianofilów; jeśli dłużéj bawi w Wiedniu... podejrzany mi jego odpoczynek...
Milczeli już potém przez cały akt, gdy w następnym przestanku drzwiczki loży znowu się uchyliły a w nich z pokorną i szyderską razem miną pokazał się — Nizin.
— Bardzo przepraszam — zobaczyłem państwa z parteru, a dojrzawszy jeszcze i kniazia w dodatku, już byłem pewny, że się nie mylę i że to państwo jesteście. Otoż i ja w Wiedniu!! Dalibóg, przepyszne miasto, rozkoszne życie, Niemki śliczne... i wesołe za katy, tak że można o reformie spółecznéj zapomnieć a tylko młodość swą nosić i używać...
Nizin był wyświeżony, przebrany już w wiedeńskie sukienki, i wyglądał na — reisendera... chociaż chciał być dystyngwowanym. Przysiadł przywitawszy się w kątku...
— Państwo, jak widzę, znają kniazia! ho! ho! znam i ja chociaż w inny sposób, bo zasiadał w pewnéj komisyi, z którą ja miałem nieszczęście mieć do czynienia... Dobry chłopiec — no! ale za granicą musi być liberalny... bardzo... Przysiągłbym, że nie przyjechał tu po dobréj woli...
Widząc, że mu nie odpowiadają, Nizin zamilkł.
— Rozkoszny Wiedeń, rzekł, i taki tu człowiek swojego brata choć zapyta, bo i ruskich jest dosyć, i Serbów i Czechów i wszelkich Słowian, którzy, jak którego z nas zobaczą, cisną się, bo czują, że my ich przewódzcami będziemy.
Jenerał obejrzał się i uśmiechnął.
— Kiedy i do czego?
— E! da się to widzieć! mruknął Ilija — a no tylko to wam powiadam, że ten instynkt mają wszyscy... Słowiańszczyzny reszta zubożała, znędzniała, wychudła pod panowaniem Niemców i Turków, my zamożniejsi i ducha w nas więcéj... to darmo...
Wszystko to — dorzucił — bodaj nie narody a materyał tylko, z którego się one robią. Ot że, czytaliście pewnie, co Czechów poszło do Moskwy i przyjęło prawosławie,
O! to prawosławie!! uśmiechnął się, ono dla mnie wcale nic nie warto — ależ... to przecie chorągiew... a póki nowéj nie ma i ta dobra...
— Niezabawne rzeczy mówicie — przerwała jenerałowa — a mieliście przecie po młodemu się bawić w Wiedniu...
— A! to swoją drogą, zaśmiał się Ilija — ja już, niech pani daruje, mam kochankę... Proszę spojrzeć, tam w trzecim rzędzie krzeseł, czwarte od brzegu, gdzie obok moje miejsce próżne! Widzi pani, co za cacko dziewczyna! A wystrojona, a trzyma się! No! to trzeba im przyznać, że u nas i w salonie trudno znaleść taki szyk! A to — proszę pani, prosta magazynierka, co perfumy sprzedaje... Pozawczoraj się w niéj pokochałem przez okno, poznałem i dziś bilet kupiłem do krzeseł.
Marya smutnie spojrzała na niego i nieco surowo...
— Nie ma przecie w tém nic złego, rzekł Ilija — ale żeby człowiek jak był polityką zajęty, proszę pani, młodości zupełnie z głowy i serca nie wypędzi...
— No, to idźże pilnuj pan swéj dulcynei — przerwała Marya, bo oto oficer w białym mundurze bardzo się coś pochyla blisko z drugiego rzędu do czułéj rozmowy...
Nizin rozśmiał się.
— My, teraźniejsza młodzież, rzekł — nie jesteśmy wcale zazdrośni.
Pokłonił się i wyszedł.
Ale był to wieczór spotkań, gdyż po trzecim akcie, gdy drzwi loży skrzypnęły znowu i jenerałowa spodziewała się powrotu jednego z tych, co ich wprzódy nawiedzili, weszła postać nowa, cale jéj nie znana. Weszła, przystanęła na progu, popatrzyła na jenerała długo i wyzywająco a nie śmiejąc się daléj posunąć... dała znak, prosząc go, aby wyszedł. W półcieniu loży Stanisław nie mógł poznać gościa, który był tak okryty i zakryty, jakby poznanym téż być sobie nie życzył. Gdy wyszli na oświecony korytarz i twarz nieznajomy odsłonił, rysy jéj przypomniały się mglisto jenerałowi, jednakże nazwiska przypomnieć sobie nie mógł.
— Wszak się nie mylę — odezwał się nieśmiało po polsku przybyły — ukazując pod lampą rysy twarzy wychudłéj, zmęczonéj choć młodéj, szlachetne, ale jakby ręką śmierci już napiętnowane — wszak się nie mylę, pan Stanisław Zbyski... który był w szeregach naszych w 1863... walczyliśmy razem... Widzę ze zdziwienia jego, że pan mnie sobie nie przypomina — dodał — bardzo to być może, blisko znajomymi nie byliśmy z sobą, aleśmy się spotykali w ogniu...
Podał mu rękę chudą, spotniałą i drżącą... jenerał wyciągnął swoją żywo, bo w téj dopiero chwili przypomniał sobie rysy, dziś niezmiernie chorobą i cierpieniem zmienione... człowieka, o którego się ocierał w czasie służby swéj w powstaniu.
Był to młody urzędnik z Warszawy, którego w wojsku zwano Turem, milczący, odważny, zapamiętały w boju żołnierz. Opowiadano sobie historyą jego, bo na głos kraju, wołającego swe dzieci, rzucił był posadę, z któréj żył, matkę staruszkę i narzeczoną, czule ukochaną. O swém poświęceniu, o sobie nie mówił nigdy, do żadnych rad wojennych nie należał, poszedł jako prosty żołnierz, bił się walecznie, nie skarżył nigdy na nic... i mówiono, że legł na tém samém pobojowisku, i na którém ranny śmiertelnie pozostał Zbyski. Sympatya mimowolna jakaś zbliżyła ich do siebie, ale rozwinąć się nie miała czasu i sposobności. Tur był małomówny, jenerał także, porozumiewali się oczyma, półsłowami, uściskiem dłoni.
Nieraz spoczywali u jednego ogniska i Stanisław z obojętniejszych rozmów poznał w Turze człowieka wykształconego a razem wielkiego, energicznego charakteru. Znać po nim było, że się czego innego w powstaniu spodziewał niż zastał, ale nie szemrał jak drudzy, nie parł się do rady, stał z karabinem w szeregu i pełnił powinność.
Zimna odwaga, z jaką walczył, zamknięte usta, niezłomny ów charakter zyskały mu cichą przyjaźń Stanisława. Rozpoznawszy go teraz w chwili, gdy się jakiéjś niemiłéj może spodziewał znajomości, jenerał radośnie zawołał:
— Tur! — i pochwycił w obie dłonie ręce jego.
Od dawna po raz pierwszy oko mu się rozśmiało... Biedny człowiek, który lękał się może być odepchniętym, uśmiechnął się i łza a raczéj pół-łezka srebrzysta zaszkliła mu w oku zapadłém.
— A! więcżeście mnie poznali! Darujcie! nie mogłem się oprzeć chęci sprawdzenia, że was widzę i uściśnięcia waszéj dłoni... Teraz... mogę już odejść — cieszę się, że żyjecie, szczęśliwym, żem was oglądał.
— Czekaj pan — rzekł Stanisław, widząc, że mu się już wyrywa — dwa słowa, nie puszczę was tak... powiedzcie mi co o sobie, bo, wierzcie mi, jam téż rad a bardzo rad, iż was widzę. Zostaliście dla mnie z tych ciężkich czasów prawie jedyném wspomnieniem miłém... o! ciężkie bo to były czasy!
— Jam was miał za umarłego! — zawołał Tur — jakżeście się potrafili ocalić?
Jenerałowi chmura na to wspomnienie czoło zasnuła.
— Nie pytajcie — rzekł — uczyńcie mi tę łaskę, nie pytajcie!! powinienem był umrzeć, straszny fatalizm chciał, bym żył. To dosyć. Mówcie mi o sobie.
— Ja także nie wiem, dla czego żyję, bom sto razy umrzeć był powinien. Cicho — szepnął pokaszlując Tur — ranny zostałem na owéj łączce ślicznéj, gdzieśmy pono oba padli. Miłosierne ręce zaniosły mnie już prawie nieżywego do chaty włościańskiéj, gdzie skryty przeleżałem dni kilka... Zabrano mnie do dworu... Ludzie litościwi wypchnęli mnie jeszcze z otwartemi ranami za granicę... Tu, już byłem prawie uratowany... bośmy wszyscy sądzili, że, raz z pod panowania Moskwy wyrwawszy się, znajdziemy za granicą tą u cywilizowanych ludów wolnych współczucie, pomoc, opiekę. Uśmiechnął się gorzko.
Odczarowanie było bolesne. O ludy obce już mniejsza; w tém, co się zwało niegdyś Polską, co było ojczyzną, zdumieni natrafiliśmy na wzgardę prawie, na gniewy, na dziką niemal nieczułość. Obchodzono się z nami jak z winowajcami, co kraj na nieszczęście i zagładę narazili... Trzeba było uciekać z Polski... W Niemczech znaleźliśmy cyniczną obojętność, która nieszczęśliwym patrzała w dłonie... czy mają czém gościnność zapłacić... pchano nas chorych, nagich, zrozpaczonych daléj a daléj, do Szwajcaryi. W Szwajcaryi były serca ale chleba nie było... Francya mrucząc i niechętnie przyjmowała kontrolując rany i skąpiąc jałmużny. Jak tylko wróciły mi siły, począłem pracować — mówił po cichu Tur — robiłem, co tylko mogłem robić, byle daremną nie żyć jałmużną... Ale trzeba się było uczyć języka, pracy, ich chleba nawet i strawy... klimatu i ludzi, rzemiosła i idei epoki. Świat mas otaczał inny, nowy, nie ten, któregośmy się spodziewali, smutniejszy stokroć niż marzyć było można... Cóż chcecie? byłem we Francyi fotografem, kramarzem, konduktorem na kolei, nadzorcą przy gościńcu... introligatorem... stolarzem... nic mi nie szło... tęsknota dobijała... Powiedziano mi... idź tam, do Galicyi, znajdziesz pracę, opiekę, braci, chleb i powietrze swoje... i —
Tu się opowiadający zatrzymał nagle, w oczach łza się kręciła.
— Resztę — rzekł — dopowiem inną razą... reszta nie ciekawa... musiałem ujść z Galicyi i oto jestem w Wiedniu, starając się jeszcze o wyrobienie pozwolenia pobytu, choć wiem — dodał — że pobyt ten będzie pasmem zawodów i rozczarowań. Ale na swojéj ziemi cierpieć jakoś lżéj i znosić, co los zeszle, toć obowiązek... Jestem w Wiedniu dla téj sprawy, która mi idzie opornie... Niemcy, jeszcze jak Niemcy, pozwoliliby oddychać powietrzem naszém, ale rodacy... Ci się tak boją téj rewolucyjnéj emigracyi, że gdyby nie wstyd, skazaliby ją całą na wytępienie głodem... byle się pozbyć raz na zawsze. Wszystkoby to niczém było — rzekł w końcu Tur — ale mi się zdrowie popsuło, miałem w piersiach rany... pierś choć zgojona osłabła... kaszlę... czuję się bezsilnym. Może to przejdzie...
Jenerał, który z zajęciem słuchał, nie mógł go tak puścić. Czekaj — rzekł — za chwilę kończy się teatr, siądź w naszéj loży, przedstawię cię mojéj żonie, a potém musicie z nami pojechać na herbatę, tam pomówimy obszerniéj... Wielu rzeczy pragnąłbym się od was dowiedzieć. Ale naprzód uprzedzić muszę, żona moja jest Rosyanka... nie przeszkadza jéj to mieć uczucie sprawiedliwe dla Polski — możecie mówić śmiało...
Wciągnięty do loży, zaprezentowany Maryi, Tur tłumiąc, jak mógł, odzywający się kaszel, siadł w kątku i zadumany pozostał do końca. Wyszli więc razem, a powóz, oczekujący u drzwi, zawiózł ich do hotelu Munscha. Ubrany ubogo, ze swą twarzą wybladłą i schorzałą Tur wydawał się paradnéj służbie hotelowéj jakąś bardzo dziwną postacią, nie bywałą w tych sferach. Późno już było, gdy podano herbatę... Widząc męża ożywionym, wesołym prawie, Marya, która czuła za to wdzięczność dla nieznajomego, podwoiła dlań uprzedzającéj gościnności.
Tur po długich walkach z chłodem ludzi, do których zbliżać się musiał, uczuwszy tu trochę życzliwości, ożył jakby na nowo. Smętna twarz mu się uśmiechnęła... zapomniał o tém, co go czekało za progiem.
W pierwszéj chwili Marya i mąż jéj przyznali się zaraz, iż mają myśl udania się do Galicyi. Spojrzeli pytająco na tego, który z tamtąd powracał, ale Tur nie zebrał się ani na odpowiedź, ani na radę żadną. Nie chciał zachęcać ani zrażać.
— Znacie państwo tę prowincyą? zapytał po namyśle.
— Dosyć, że jest polską, odezwała się jenerałowa. Przecież Polska, która na rozćwiartowanie się skarży, jakimś jednym wszędzie charakterem, myślą, obyczajem łączyć się musi.
Tur nie mówił nic — ale milczenie jego mówiło bardzo wiele.
— Państwo możecie być pewni — wyjąknął nareszcie widząc, że od niego wymagają odpowiedzi — że tam będziecie dobrze przyjęci. Nic to nie dowodzi, że ja, że my, odarci, ubodzy z nieufnością, ze wstrętem, z obawą, ledwie się tam po cichu wkraść możemy. Ubóstwo naprzód źle zawsze uprzedza, w ubogim zaraz domyślają się rewolucyonisty, któryby wszystko chciał wywrócić, aby na tém coś skorzystać. Majątek, stósunki, imię każą przebaczyć nawet to, że się służyło powstaniu... W szeregach teraźniejszych Stańczyków ci, co najzjadliwiéj plują na nas, wszakże mają jeszcze na rękach blizny od kajdan ołomunieckich... ale ich blizny są szlachetne, a nasze rany są podłe! — Tam imiona, majątki... pewne rękojmie są potrzebne... bardzo. Z niemi nic nie przeszkadza osiedlić się, żyć, mieszkać spokojnie... bez tego trudno... Państwu zapewne nie zbędzie na stósunkach, na protekcyi a w ostatku na majątku, który za nie starczy.
— Stósunków nie mamy żadnych, odezwał się jenerał — nie znamy tam nikogo, nazwisko, które noszę jest pożyczoném...
— Ale papiery w porządku być powinny — rzekł Tur... Zresztą pojechać tam zawsze można, nigdy tylko nie ma pewności, że jutro fantazya urzędnika lub denuncyacya nie wygna.
— Ależ sympatya kraju... zawołała jenerałowa.
— Sympatya kraju — rozśmiał się nieznacznie gość — wieleby to o tém mówić trzeba. To, co stoi najwyżéj a co nawet polskiém się mieni, ma największą sympatyą do świętego spokoju i do Thiers’owego: Chacun chez soi, chacun pour soi — Galicyanin jest zazdrosny i Polak z innych prowincyi uważa się tu za obcego. Maleńkie gronko ludzi innych jest zasad i uczuć, ale ono może tylko protestować po dziennikach i wołać o pomstę do Boga... w kraju mało ma siły...
Nie łudźcie się państwo, dodał — licząc na schronienie miłe w tym kraju niegdy polskim... a dziś galicyjskim... Obowiązek każe choćby cierpieć między swoimi, więc się tam iść musi i cierpieć bez szemrania powinno...
Nie było to bardzo pocieszającém, co mówił Tur, ale można go było posądzić o gorycz i przesadę.
Rozmowa zwróciła się potéóm na inne przedmioty. Jenerał, wziąwszy na stronę biednego emigranta, usiłował wybadać, czy mu w czém użytecznym być nie potrafi — odebrał wszakże odpowiedź grzeczną, chłodną, która daléj iść nie pozwalała. Mówili jeszcze o biednym poecie zmarłym w Neapolu, który był w Galicyi znanym i z którym Tur się spotykał. Wieczór zszedł przyjemnie, a Marya bojąc się, by im ten szczęśliwie pochwycony gość nie uszedł, zmusiła go odchodzącego już, by przyrzekł być nazajutrz...
Wszakże to, co mu się mimowolnie z ust wyrwało o kraju... dało wiele do myślenia obojgu, jenerał posmutniał... zawahał się...
Jedna okoliczność wszakże zmuszała go posunąć się daléj. — Po dosyć długo ostygłych stósunkach z matką odżywszy nieco Stanisław napisał do niéj, oznajmując o przybyciu do Krakowa... Pułkownikowa uszczęśliwiona, odżywiona odpowiedziała mu, że choć słaba... przybyć musi tam, ażeby go uścisnąć.
Można sobie wystawić, jak biło serce macierzyńskie, gdy ten syn, którego zwała umarłym, wstał dla niéj z téj ciszy grobowéj i na nowo miał się jéj żyw, kochający ukazać. Z inném uczuciem oczekiwała Marya Pawłowna widzenia téj, którą matką nazywać miała prawo; lękając się i pragnąc razem spotkania z nią i rodziną, któréj chciała przedstawić się godną...
Stanisław wreszcie oderwany od tak dawna od swoich, na chwilę dla nich zobojętniały — powracał z podwojoną tęsknotą, z odrodzoném uczuciem dziecięcém. Marzył już o spotkaniu tém z matką... o przejednaniu z nią, o długich wieczorach, które na opowiadaniu przygód spędzić mieli.
Czekał już tylko w Wiedniu na oznajmienie, gdy matka przybędzie do Krakowa... Powrót do dawnych związków i życia dawał się czuć w nim całym, a Marya Pawłowna w duszy cieszyła się pomysłem swym, którego skutkiem był ów szczęśliwy list do matki i jaśniejsze czoło męża... jakiego dawno nie oglądała.


Dnie spływały w Wiedniu na wycieczkach, w których im teraz na przemiany kniaź i Tur towarzyszyli. Nizin nie pokazał się tak prędko. Sprzeczniejszych dwóch natur ludzi nad Rosyanina tego i Polaka spotkaćby trudno; były to téż dwa skrajne typy narodowości, zamykające w sobie cały zasób ducha i tradycyi obu plemion, wyszłych z jednego pnia a żywionych cale różnemi sokami. Stanisław i jego żona, oboje oswojeni i obyci obcowaniem z najsprzeczniejszemi objawami charakterów i przekonań, umieli cenić lub znosić i kniazia osłonionego tajemnicą i poczciwego Tura, nieumiejącego się ukryć z żadném wrażeniem i myślą; starali się wszakże dla nich samych uniknąć spotkania. Jenerał przestrzegał dawnego towarzysza broni o petersburgskim znajomym, któryby dlań mógł być niemiłym, a kniaziowi powiedział otwarcie, iż jako Polak ma znajomości polskie, na których spotkanie nie chciałby go narażać.
Tur jak najmocniéj prosił, żeby mu naznaczono godzinę pewną, by się z nieprzyjacielem nie zetknął. Kniaź przeciwnie oświadczył, iż ciekawymby był choćby trochę porozprawiać z takim zagorzałym Polaczkiem. Do tego jednak jenerał ani chciał ani mógł dopuścić.
Udawało się téż przez kilka dni jak najszczęśliwiéj, a że Tur nie narzucał się wcale, o niego nie było obawy. Inne a niespodziane spotkanie groziło im w chwili, gdy się tego ustrzedz chcieli. Korzystając z pięknego wieczora, pojechali na Prater i przebywali główną ulicę powoli, gdy powóz ich skrzyżował się z drugim, w którym siedział mężczyzna i kobieta, bardzo niesmakownie a wykwintnie przystrojona. Oboje mieli oczy zwrócone w przeciwną stronę, tak że osób dostrzedz nie mogli, ale mężczyzna jadący na widok ich porwał się aż z siedzenia, ręce złamał z wyrazem podziwienia i dzikiéj jakiéjś radości, rozśmiał się, rzucił w głąb zakrywając, a wyminąwszy jeneralstwo, począł żywą rozmowę z woźnicą, nakłaniając go datkiem i prośbą, aby zawrócił i z oczów nie spuszczał wskazanego powozu, jadąc za nim póty, pókiby się przy hotelu jakim nie zatrzymał. Kobieta towarzysząca temu jegomości napróżno ciągnęła go za rękaw od płaszcza i badała, chcąc się od niego coś dowiedzieć, mężczyzna wcale się o nią nie troszcząc i nie czyniąc z nią ceremonii, póty się nie uspokoił, dopóki nie postawił na swojém. Naówczas ukrywający się w powozie z miną rozradowaną począł ręce zacierać, mruczeć coś sam do siebie i nawet podśpiewywać.
Wytłómaczoném to będzie dla czytelnika, gdy mu powiemy, iż tym jegomością był niezbyty Arsen Prokopowicz, którego przeznaczenie zaniosło właśnie na tę chwilę do Wiednia. Czcigodny członek komitetu urządzającego, odkarmiwszy się już dobrze na pensyi i wyderkafach królestwa, jeździł tego lata za urlopem do Baden. A że tęsknoby mu było samemu długą podróż odbywać i trudnić się wszystkiemi szczegółami podróży, uznał właściwém pożyczyć sobie za gospodynią pewną panią aptekarzową z Leszna, z którą był zrobił znajomość czułą. Osoba nie była ani nazbyt młoda ani bardzo ładna, ale śmiała, rezolutna, pokaźna i jak na swój stan wykształcona. Arsen Prokopowicz bywając w jéj domu (owdowiała bowiem od roku) nałogowo przywykł do jejmości, którą żaden skrupuł religijny nie wstrzymywał od zamążpójścia za Rosyanina, ku czemu téż zmierzała. Z nią odbywał przejażdżkę tę urzędnik... Na szturmujące zapytania towarzyszki, coby to wszystko znaczyło, p. Arsen odpowiadał zżymnięciem ramion tylko i ruchem ręki dla pozbycia się natrętnéj. To do was nie należy, rzekł, to moja osobista sprawa! Pustiaki! daj mi pokój...
— Ale w powozie tym siedziała kobieta... przerwała aptekarzowa.
— No, choćby i tak? nie mam potrzeby się tłómaczyć, ani wy się macie czego obawiać... to rzecz polityczna.
Aptekarzowa dąsała się, ruszała ramionami, nic to nie pomogło, pojechali tak aż do hotelu Munsch’a a Arsen Prokopowicz przekonawszy się, że tu wysiedli, doróżce kazał do domu powrócić. Trzeba mu się było namyśleć, rozsmakować w tém, jak cieniem Banka miał się znowu zjawić przed Maryą Pawłowną i jéj mężem. Wystawiał sobie już, jakie na nich uczyni wrażenie... jaki cios zada ludziom już uspokojonym... Dla takich istot jak Arsen zemsta jest przysmakiem, który radziby przyprawić z całą sztuką gastronomiczną smakoszów. Dla tego miły człowieczek chodził, robił plany — wahał się, osnuwał coraz nowe i nie wiedział sam, jak ma się zjawić we dnie, nocą, gdy będą w miejscu publiczném lub sami...
Aptekarzowa, któréj głosu nie słyszał, łajała go tymczasem, podejrzywając o jakiś spisek miłosny; pokazywała mu zdala kułaki, klęła niewiernego i nie czyniła na nim najmniejszego wrażenia. Już zabierała się płakać, gdy Arsen, któremu to przeszkadzało, wyłajał ją na sposób czysto rosyjski i obudził gniew, który doszedł do psroxyzmu takiéj kłótni, iż piękna jejmość zaczęła się pakować do drzwi, czemu Arsen nie przeszkadzał... Jednakże ostateczne rozwiązanie odroczone zostało, Eleonora Herte zamknęła się w swym pokoju, a oswobodzony urzędnik zasiadł przy groku zimnym, który sobie nalał do ułożenia scenario swego dramatu.
— No! jaż to sobie przyznać muszę — mówił w duchu — że jestem w nieszczęściu szczęśliwy jak rzadko. ... Niby się mi nie wiedzie — ot, ot, szala przechyla, mam lecieć głową na dół... wtém niewidzialna ręka mnie podtrzyma i jeszcze przysmaczek podstawi... Ktoby się był spodziewał po téj zdradzie i wywiezieniu mnie, że ja się wydobędę, dostanę do Polski i réj im wodzić będę, a potém spotkam moich wrogów... żeby się na nich słodko zemścić. Ale tu! rozum miéj! Arsen Prokopowicz! tu dopiero sztuka, co zrobisz... jak ty mi się pokażesz?... Ostrożnie, żeby nie spłoszyć! Tobie pilno, ja wiem, — ciebie prze polecieć — pokazać się, napoić zemstą, ale żeby dobra była jak wódka — musi postać!!
Arsen chodził, pił, myślał, pięścią stukał we drzwi, po za któremi słychać było płacz aptekarzowéj przeszkadzający mu nieco.... brał się za głowę... siadał, wstawał, kładł a nic jakoś nowego i efektowego wydumać nie mógł. Gniewał się sam na siebie. — Bał się przy tém, ażeby mu jego ofiary nie uszły, boć mogły niespodzianie wyjechać z Wiednia. Wziął więc kapelusz, nasunął go na oczy i poszedł na zwiady do portyera hotelu, którego ułagodził naprzód wspaniałomyślną ofiarą 10 złotych w. a., a potém zaciągnąwszy do jego izdebki, rozpytał, kiedy przyjechali ci państwo, co robili, kto u nich bywał i jak prędko prawdopodobnie wyjechać mieli... Dowiedział się, czego pragnął, a co więcéj, ponieważ jeneralstwa nie było w domu, dano mu do obejrzenia zostawione dla nich bilety wizytowe kniazia, Nizina i Polaka, który się Turem nazywał... Dowiedziawszy się godzin, w których wstawali, przyjmowali, wyjeżdżali z domu, kiedy byli razem lub sami — Arsen podziękował szwajcarowi i zniknął. Po drodze plan już był osnuty... Prawdę rzekłszy, obawiał się nieco jenerała, który rozgniewany mógł nie być łagodnym, daleko mniéj kobiety, o któréj łaski teraz wcale nie dbał, pragnąc tylko pomścić się na niéj. — Ponieważ Stanisław zwykle sam wychodził rano a pani zostawała w domu, Arsen postanowił nazajutrz oddać jéj, jak nazywał, czołobitność.
Wrócił do domu spokojny o swoją aptekarzową, że choć się pakuje, nie wyjedzie pewnie. — Zastał ją téż na kuferku siedzącą, więcéj gniewną niż zmartwioną, pożartował obojętnie i cofnął się do swego pokoju na herbatę z rumem.
Noc przepędził niespokojny, nie mogąc usnąć do rana; jakkolwiek człowiek wytrawny namiętnym był, gdy mu się wyrządzenie zła komu nadarzało... Nic go już teraz tak nie poruszało jak to żółciowe zemsty nasycenie... Śmiał się ciągle na samą myśl wrażenia, jakie wywoła... a gdy nadedniem usnął, marzył o rozmowie z Maryą Pawłowną. Głęboko potém i twardo zasnąwszy znużony, nie zbudził się aż dobrze około południa i przestraszony, by mu chwila sposobna się nie wyśliznęła, ubrał się na prędce, biegnąc do Munsch’a. Drzwi i numer szwajcar mu ukazał, meldować się nie chciał, wiedział, że zastanie we wspólnym saloniku jenerałową przy śniadaniu, które późno dla niéj podawano. Pilno mu tak było, iż nie zapukawszy otworzył drzwi i wpadł krokiem nadto żywym na tak we wszystkiém obrachowanego człowieka.
Nie mylił się, Marya siedziała z książką sama jedna przy herbacie a sądząc, że wszedł kelner, nie podniosła nawet oczów. Dopiero suchy, stłumiony śmiech szatański Arsena Prokopowicza przebudził ją, spojrzała i przerażona zjawiskiem upuściła filiżankę, książkę, obaliła krzesełko, cofając się co najdaléj od człowieka, który cichym ku niéj zbliżał się krokiem...
Na twarzy jéj znać było wstręt, gniew, obawę zmięszane razem. Obłąkana prawie w pierwszéj chwili szukała machinalnie w powietrzu, po ścianach dzwonka, którymby kogoś w pomoc przywołać mogła.
Nie mówiąc słowa Arsen kłaniał się i przysuwał coraz bliżéj, milczeniem tém dręcząc może więcéj niż najboleśniejszém szyderstwem...
Wybuchnął nareszcie śmiechem stłumionym, kłaniając się do ziemi.
— Do waszych usług, Maryo Pawłowno... stary znajomy...
Nie odebrawszy odpowiedzi — zawołał nieco głos podnosząc.
— No cóż? nie gracz? ot! wrócił z oddalonych gubernii, dostał już od téj pory Annę z gwiazdą... i dobre miejsceczko i cały i zdrów... i nic mu... a wam Maryo Pawłowno? a wy? no jakże się powodzi?
Blada, z wargami drżącemi, walcząc z sobą, ażeby mu nic nie odpowiedzieć, Marya nie spuszczała go z oka, ręką wciąż jeszcze szukając dzwonka... Ruchu tego nie umiał sobie wytłómaczyć domyślny Arsen Prokopowicz, widział tylko, że do szaleństwa przestraszył — to go cieszyło.
— Ani słóweczka! stary więc sługa i przyjaciel nie posłyszy nawet głosu Maryi Pawłownéj! — Czyżby się gniewać miała? A toż gniewby słuszniéj przypadł temu, którego wy wystrychnęliście na dudka... no! a przecież, dobry chłopiec, jak tylko się dowiedział, że wy tu jesteście w Wiedniu, przybiegł zaraz pokłonić się...
Na ustach jenerałowéj drżał od dawna jeden wyraz, który nareszcie zdołała wymówić spazmatycznie, gwałtownie, ruchem ręki ukazując mu drzwi.
— Precz! precz!
Drugą ręką chciała pochwycić dzwonek, który znalazła u ściany, gdy uderzenie krwi z gniewu osłoniło oczy, zamgliło źrenicę, odjęło mowę i Marya Pawłowna padła jak martwa na ziemię skronią[5] o ostry mur... krew bryznęła...
Na widok téj niespodzianéj katastrofy Arsen Prokopowicz przeląkł się, czując, że w proces kryminalny wmięszanym być może, i już się cofał do drzwi, chcąc uciekać, gdy te się otwarły, jenerał stanął w progu, jednym rzutem oka zmierzył salon, zobaczył leżącą na ziemi żonę, stojącego wybladłego ze strachu Arsena i bez namysłu oburącz chwyciwszy za piersi nikczemnika, który składał dłonie, nie mogąc słowa wymówić, cisnął go przez otwarte jeszcze drzwi na wschody. Łoskot spadającego z pierwszego piętra człowieka całą służbę hotelową wywołał.
Jenerał klęczał już przy żonie, z któréj czoła lała się krew... oczy jéj były otwarte, usta skrzywione... słowa wyrzec nie mogła... widoczne było uderzenie apoplektyczne... Nadbiegającego sługę posłano po doktora, tymczasem Stanisław uniósł ją na rękach i złożył na kanapie, tamując, jak umiał, krew uchodzącą.
Wszystko to stało się w mgnieniu oka... Arsen Prokopowicz potoczywszy się głową na dół po wschodach, potłukł okrutnie a w dodatku, nim się ciekawéj służbie z rąk wydostał, dowiedziano się, iż na górze zaszła jakaś napaść i walka, i ten sam szwajcar, który wczoraj dostarczył szczegółów Arsenowi Prokopowiczowi, teraz go oddał w ręce policyi.
Doktor znajdował się nie daleko, nie upłynęło więc kwadrans, gdy nadbiegł. Jenerał w dwóch słowach powiedział mu, iż żona jego przestraszona została i rozgniewana napaścią łotra dawno im znanego i padła tknięta, jak się zdawało, apopleksyą. Puszczono krew natychmiast, obandażowano skroń, lekarz wszakże oświadczył, iż skutkiem uderzenia pozostał paraliż, którego kuracya musiała być stopniową i powolną. W istocie Marya Pawłowna mówić nie mogła wcale, straciła władzę... a zbadać było trudno, czy jéj została przytomność...
Piorun ten w chwili, gdy lepsze nadzieje przyszłości zdawały się przyświecać — znowu Stanisława pogrążył w niemym smutku dawniejszym. Szczęściem teraz dlań było towarzystwo Tura, który sam chory, zaledwie dowiedziawszy się o wypadku, stawił się do usług Stanisława, nie chcąc go na chwilę odstąpić. Tegoż samego dnia Nizin i kniaź dowiedzieli się o słabości jenerałowéj i zostawili swe karty... Wiedeń dosyć jest plotkarski, tajemnicza więc owa historya ranna z komentarzami odgadywanemi rozmaicie rozeszła się po mieście. Policya, że się nic od Arsena Prokopowicza dowiedzieć nie mogła nadto, iż był rzeczywistym radzcą stanu i kawalerem orderów a urzędnikiem na urlopie, odgrażającym się skarżyć do ambasady, udała się po objaśnienie do jenerała.?
Jenerał powiedział całą prawdę, nie schodząc do niepotrzebnych szczegółów, oświadczył, iż człowiek ten był mu wrogiem, że w niebytności jego napadł żonę, którą gniew i oburzenie przyprawiło o upadek i chorobę życiu zagrażającą — co lekarz mógł poświadczyć; był więc w swém prawie w przystępie gniewu pozbyć się go wyrzuceniem za drzwi. Dodał, iż napaści poszukiwać, nie myśli i prosił, aby napastnika wypuszczono Po zasiągnięciu objaśnień w poselstwie, gdzie Arsen Prokopowicz miał przyjaciół i znajomych, uznano właściwém rzeczywistemu radzcy stanu kazać we dwadzieścia cztery godziny z Wiednia wyjechać... Wysmarowany, okryty plastrami, przeklinający świat cały, odgrażając się ze straszliwą zemstą, Arsen Prokopowicz czule i troskliwie opatrywany przez aptekarzową, wyruszył natychmiast cichuteńko do Pragi, gdzie pod Niebieską Gwiazdą postanowił się ostatecznie wyleczyć, nim do Warszawy powróci.
Policya chciała także jenerałowi nakazać wyjazd z Wiednia, lecz świadectwo lekarza i list rekomendacyjny, z którym jenerał dopiero teraz pojechał do kanclerza, zapobiegły spełnieniu wyroku.
Ażeby się uchronić od oczów ciekawych i natrętnego sług szpiegowstwa, Stanisław, jak tylko chorą przenieść było podobna, wyjechał na prywatne mieszkanie w cichéj ulicy... które poczciwy Tur, znający dobrze już Wiedeń, wynalazł z łatwością.
W pierwszych zaraz dniach po katastrofie jenerał napisał do matki, nie tając nic przed nią i prosząc, aby się ze swą podróżą wstrzymała. Jechać do Wiednia pułkownikowój było za daleko przy słabém i nadwątloném jéj zdrowiu, cóżby tu zresztą robiła przy łożu choréj bez nadziei, nieméj i bezwładnéj synowéj?
Przywołano lekarzy, nie brakło największéj troskliwości, ale siły były wyczerpane długiemi cierpieniami poprzedniemi, które system nerwowy osłabiły; kuracya więc szła z trudnością wielką i postępy były mało znaczące... Po kilku tygodniach osiągnięto przecie tyle, że chora odzyskała mowę, acz z wielką trudnością po kilka słów cichych mogąc wyrzec powolnie, i ruch a władzę w jednym ręku. Pozostał jéj wszakże strach i rozdrażnienie, najmniejszego nie znoszące szelestu... a nawet głośniejszego słowa... Jenerałowi lekarze nic powiedzieć nie chcieli, Turowi wszakże wyznał doktor S..., iż najmniejszéj nie było ocalenia nadziei, że słabość przeciągnąć się tylko mogła, ale zdrowia przywrócić nikt się nie spodziewał.
Mówiono o jakichś wodach na wiosnę, jeśliby do wiosny się nie pogorszyło. Sama chora zdawała się znać ten swój stan, gdyż zaledwie uczuła się nieco lepiéj, zaklęła męża, aby jéj dozwolił rozporządzić prawnie tém, co posiadała... wymagając od niego przyrzeczenie przyjęcia zapisu ocalonego mienia. Dobra w Rosyi, których jéj prawo pozbyć się nie dozwalało, i tak przypaść miały rodzinie, chciała, by kapitały ze spieniężonych majętności własnych, domów i klejnotów dostały się mężowi. Potrzeba było zaklęć i względów na jéj zdrowie, aby skłonić jenerała do przyjęcia téj ofiary. Nie mogąc mówić, pisała ołówkiem, nieustannie przynaglając i modląc o to jak o łaskę... A że doktora także wciągnęła do swego spisku i przez niego sprowadziła potajemnie prawnika, testament prawie bez wiedzy męża został spisany. — Nie umrę inaczéj spokojna — napisała Stanisławowi — i na drugim świecie męczyć się będę, jeśli nie poszanujesz méj woli. Moja ojczyzna pokrzywdziła twoją, niech ja choć w cząsteczce dług ten spłacę, abym z niéj zdjęła to przekleństwo, którém ją obarczać musicie.
Z wielką téż trudnością, powoli, pisząc noty do testamentu, dokończyła go temi słowy: — Przekazuję ci jako cel życia, kochany Stanisławie, abyś wszelkiemi starał się środkami dwa nieprzejednane kraje w imię Chrystusa, w imię braterstwa, w imię miłosierdzia nakazanego prawem Ewangelii zbliżyć ku przejednaniu. Nie żądam, byś się wyrzekł twych uczuć dla Polski, wiem, że to nie podobna, chcę, byś po Chrystusowemu umiał przebaczyć zaślepionym nieprzyjaciołom, bo nie wiedzą, co czynią... Pomnij w każdéj życia chwili, że ja się modlę i proszę o miłość i przebaczenie dla méj braci.. Nie taj prawdy im, nie zapieraj się Polski, ale nie miéj nienawiści dla tych, których nazywasz katami. Któż więcéj miłosierdzia potrzebuje nad tego, kogo Bóg uczynił oprawcą własnéj braci, kto więcéj nad obłąkanego, który się sądzi rozumnym?
Z całego postępowania jenerałowéj mimo upartéj choroby i bezwładności widać było, iż nie postradała przytomności, pamięci, że nienaruszone władze umysłu, owszem żywiéj jeszcze pracowały, gdy ciało dogorywało...
Ostatnie chwile były dla niéj jakby rozjaśnionym wieczorem po burzy, jakby pogodnym słońca zachodem... modliła się, kazała sobie czytać, pisała po słów kilka... a najczęściéj wyzywała męża, aby jéj coś z przeszłości opowiadał... Tur, który się stał domownikiem ich, przypuszczanym był czasem do pokoju choréj siedzącéj nieruchomie w fotelu... Pomimo cząstkowéj bezwładności twarz Maryi przybrała dziwny wyraz spokoju, jaki czasem zbliżanie się śmierci zwiastuje... Wypiękniała prawie... czoło wygładziło się, usta zdawały uśmiechać... znużona pół dnia była jakby uśpioną, choć słyszała wszystko, co się koło niéj działo. W tym stanie, raz wieczorem, gdy ją sądzono uśpioną, jenerał usłyszał lekkie westchnienie i nieruchomy pozostał na czatach, nie chcąc jéj przerywać spoczynku. Dopiero po godzinie dotknięcie jéj zimnéj, skostniałéj ręki zrodziło wątpliwość i przestrach... Przyniesiono światło, przywołano lekarza... Marya Pawłowna nie żyła...


Nic smutniejszego nad widok tych miast, które swą wielkość przeżyły. Tam, gdzie przeszedł oręż oszalałego zwycięzcy i gród obrócił w perzynę, ruina zachowuje majestatyczną swą wielkość i skarży się wiekom przyszłym na dokonaną nad nim zbrodnią... Lecz biada grodom, które życie ustępujące z nich powolnie na długie, mizerne konanie skazało. Stoi tam wszystko, co mieściło w sobie potęgę, co było życia skorupą, w czém grały siły przed laty zwycięskie, ale głazy te, mchem i pleśnią a prochem i kałem okryte, urągają się przeszłości... Czepia się do nich znędzniała rzeczywistość, lepi do nich jak jaskółcze gniazdo życie powszednie, chciwość wyrywa cegły, podłość ściera z marmurów pamiątki... Kostnieją członki rozpaść się nie mogąc i magni nominis umbra pozostaje z wieku na wiek świadectwem znikomości rzeczy ludzkich..: Zamki bez królów, kościoły bez kapłanów, pałace bez panów, chaty bez ludu, ulice zarosłe i kałużami zaplwane a na tém wszystkiém mrówia trochę skarlałego ludu, który się wielkim mniema jak chrząszcz w żółwiéj skorupie... choć ona nie z jego krwi wyrosła... Z każdym dniem ściera się jedna tradycya i rodzi fałsz nowy na ruinach, co rok rozbija się jakaś ściana, by wpuścić nędzę tam, gdzie królował przepych... nareszcie robactwo rzeczywistości osnuwa, objada, szczerbi, maże, póki z majestatu nie zrobi poczwarnego czegoś, co nie jest starém, nie będzie nowém, nie może być wygodném a piękném być przestało...
Do tego stanu, dzięki Bogu, jeszcze nie doszedł Kraków nasz, ów mały Rzym, owa polska Pompeja... stolica, nad któréj losami krwawemi łzyby płakać można... ale kroczy ku upadkowi, jeźli fantazya losu nie tchnie weń życiem nowém.
Ze wszystkich majestatów, które mieścił w sobie Kraków, pozostały mu w kościołach majestat Boży, w akademii majestat światła i nauki, modlitwa i wiedza... Szyderstwo losu na modlitwie już kładzie znamię faryzejstwa, na nauce suchéj pedanteryi cechę. Dwa ostatnie majestaty je rdza powoli. Oprócz tego dwojga Kraków już nie ma nic. Na Wawelu ani Zygmuntowskiéj sali o gadającym stropie, ani owych podwoi królewskich rzeźbionych dłonią, ani szczątka miejsc, gdzie obradowano, gdzie biesiadowano... Na ostatku przeszło oblężenie i wojna i wymiotły resztki...
W smoczéj jamie mieszkają nietoperze a gospodarują austryaccy żołnierze, trzymając ją pod kluczem, aby z niéj nowy smok nie wypadł na państwo rakuskie. W ulicach tłumy żydów chciwe, zwadliwe, napastliwe a brudne, pośród nich chodzą ludzie ruiny. Starzy czy młodzi, na wszystkich ich obliczach napisano... Baltazara głoskami ruina... Dzieci czuć już stęchlizną... W pośród tego upadku strzeli gdzieniegdzie na przekorę przeznaczeniu biała ściana otynkowana trupio, zimna, goła, straszna... przysiągłbyś, że z pustek pilno było komuś urodzić — więzienie. Cały bo Kraków uwięziony w ciemném kole fortów i wałów, ściśnięty, dusi się i tchnąć nie może...
Lud zdaje ci się złożony z żebraków, a mieszczaństwo z emerytów na łaskawym chlebie; wszystkie wielkości miejscowe wydają się nadbankrutowanemi... Nawet owe przystanie wesela, owe gospody dla gąb i gardeł stworzone, przypominają czegoś garkuchnie u wrót cmentarzy i szyneczki na drodze ku mogiłkom... Hotele nie różnią się wielce od więzień policyjnych... a ktoby o komfort i elegancyą śmiał pytać, temu twarze odpowiadają — Memento mori. Jest to zdanie wypisane niewidzialnemi głoskami po wszystkich murach... wysadzane brukiem pod stopami twemi... w nocy pałające w okopconych gazowych latarniach...
Miasto to — wielkie cmentarzysko, po którém chodzą widma stękające. W duchu jego jest coś, co żyć przeszkadza i wierzyć w przyszłość nawet młodzieży, któréj téż skelety czynią wrażenie rzymskich przy biesiedzie — — Carpe diem!
Taką jest zewnętrzna szata Krakowa... budzi ona poszanowanie razem i przestrach — ale dłużéj tu pożyć potrzeba i robaczkiem wtoczyć się w stare mury, to się je kocha i oderwać od nich trudno... i umieraćby się tu chciało, bo żyć — za prawdę trudno.
Żywot Krakowa ma podobieństwo téż do życia starca na schyłku; albo drzemie w krześle lub łaje sługi i kłóci się z rodziną... Milczenie głuche, wśród którego strzeli paszkwil, skandal — i cicho znowu... Staruszek spoczywa...
Napróżno wiatr rzuci tu jakie młode nasionko, któreby inném jak miejscowe życiem chciało się rozrosnąć, w téj gęstéj atmosferze zaduchy wiekowéj blednie kiełkująca roślinka, żółknie, chyli się, więdnieje, umiera.
Czujesz, że to szpital nieuleczonych... schronienie chromych na umyśle staruszków i kalek... Gdyby nic innego nie było... Czasby cię o tém przekonał. Stańczykowski bunt zupełnie téż wygląda na porwanie się dziadów i babek ze szpitala przeciwko księdzu proboszczowi... który po młodemu chce gospodarować, ale o tém — cicho — nie trzeba ran octem polewać.
Z tym swoim smutkiem, z tą żałobą swoją piękny jest jeszcze ten stary Kraków, a pełen świętości i pamiątek, które na nowym człowieku czynią wrażenie głębokie... Na Wawelu śpią królowie i bohaterowie: Zygmunt i Kościuszko, Łokietek i Kazimierz W. i ks. Józef Poniatowski; po ulicach znać stopy wielkich ludzi, choć je warstwa błota przykryła...
Gdzieniegdzie na murach, od świeżych pożarów okopconych, rozpaczliwéj restauracyi synowskiéj oznaki, pobożne ręce chciały przeszłość zatrzymać, odtworzyć, uprzytomnić i nią zasromać teraźniejszość. Ten wysiłek czuć w sercu widza, bo wspaniałość tych dziecięcych wieńców na rodzica trumnie odbija jaskrawo przy opuszczeniu reszty...
Dla podróżnego, który Krakowa nie widział w życiu, ta uszczuplona stolica, ten sarkofag Polski piastowskiéj i jagiellońskiéj — jest czémś może w całéj Europie jedyném. Inne już się w proch posypały lub nowém zakwitły życiem, ta skamieniała jakby i stoi a rzekłbyś — czeka na Polskę! I stawiąc stopę na téj poświęconéj ziemi, strach jaką relikwią nadeptać.
Z takiém uczuciem średniego wieku mężczyzna, słusznéj postawy, twarzy smutnéj, wysiadał z wagonu jednego dnia roku zeszłego, rozpatrując się w gospodarstwie miejscowém, wcale do żadnego z zagranicznych niepodobném. Opuszczenie, zaniedbanie, biedne wynędzniałe twarze ludzi, straszne z oszarpanemi zaprzęgami dorożki — pozór nędzy ogólny a raczéj jakiegoś zrozpaczonego nieładu; niemiecka mowa urzędników kolei — dziwniéj tu brzmiąca niż wszędzie indziéj — w osłupienie go niemal wprawiały... Dał się zabrać i wieść, nie mówiąc słowa, patrząc na wieże, na mury, na domy, na ulice, jakby go czarodziejska siła o dwa wieki w przeszłość nazad przeniosła. — Europy ani znaku, Polska... ale jakaś umarła... czekająca zmartwychwstania — odrodzenia...
Zawieziono go przed hotel... na ciasnéj bocznéj uliczce... Tu już mu Kraków znikł z oczów, bo na zapytanie ciche o osobę, która z Królestwa przybyć miała, odpowiedziano mu wskazaniem numeru, pod którym się znajdowała. Nie myśląc więc o niczém już więcéj, rzuciwszy swe bagaże na łaskę służby, mężczyzna ów — poznajecie w nim jenerała — spiesznym krokiem pobiegł na górę. — Tu w pokoiku skromnym ujrzał w krześle siedzącą kobietę, raczéj zestarzałą niż starą, która otwarła na widok jego ręce, chciała wstać i zachwiawszy się padła mu na szyję z płaczem. Przez chwilę nie było słychać nic, tylko cichy ten płacz i jakby modlitwę... Jenerał był wzruszony... i jemu łza płynęła z powiek na zżółkłą twarz...
Z boku stała młoda kobieta, piękna, ale także ze śladami cierpienia w twarzy, nie śmiejąc się zbliżyć, — patrzała, aż i jéj od tego widoku na łzy się zebrało.
— Mój Staś, którego mi Pan Bóg powrócił! O! bądź pozdrowiony! bądź błogosławiony ty, coś o staréj matce sierocie pamiętał... I dość łez... bądźmy szczęśliwi!
Dopiero z uścisku matki, która się napowrót w krzesło osłabiona potoczyła — podniósłszy głowę, jenerał spostrzegł stojącą kobietę i poznał w niéj Michalinę.
Podbiegł, milcząc jeszcze, pochwycił jéj rękę i do ust przycisnął.
Rozmowę zacząć — od czegóż??
Myśl obojga snuła się około grobów... nie można było ust otworzyć, by o nie nie potrącić. Matka ocierała oczy, jenerał stał chmurny... W takich razach instynkt kobiecy umie obejść to, coby bolało, rzucając się na drobne szczegóły powszedniego życia, które od wielkich zaprzątnień odwodzą. Matka odezwała się coś o mieszkaniu, o zmęczeniu drogą... o śniadaniu. Jenerał podziękował, oświadczył, że nic nie potrzebuje i że mieszkanie obiecano mu dać obok.
Wszyscy milczeli, bo każdy obawiał się dotknąć boleści pełnych wspomnień a niemniéj boleściwéj teraźniejszości... Naostatek jenerał cichym głosem począł z uśmiechem dziwnym, smętnym o samym Krakowie i wrażeniu, jakie on na nim uczynił. W niektórych rzeczach przeszedł oczekiwanie, w innych obudził zdumienie upadkiem...
— Upadek... moje dziecko — odezwała się pułkownikowa — upadek to piętno nasze... Gdziekolwiek jeszcze Polska Polską została, tam ruiny... Gdzie znajdziesz życie, ruch, gdzie świeci nowość, gdzie płynie strumieniem złotym praca jakaś, tam ona obca, tam wynarodawiająca i niszcząca... Nigdzie w Polsce polskiego naszego nie ma ruchu i życia, a jeśli jest, to pożyczane i obce... bośmy nie swoi... Życie u nas, to kwiat na gruzowisku...
— A jednak, bądź co bądź, trzeba gdzieś na polską ziemię powrócić, choćby pod kościołem siąść przyszło — odezwał się jenerał — człowiek należy krajowi swemu... musi dlań i w nim żyć, choćby on go odpychał... O powrocie do Rosyi myśleć nawet nie mogę, szukam tu gdzieś schronienia.
— Ale potrzeba dobrze, dobrze się wprzódy rozpatrzeć — szepnęła po cichu Michalina — bo, ja nie wiem, ale z tego, com słyszała... co mówią...
— O! ja się téż ani bardzo gościnnego przyjęcia ani miłych chwil tu nie spodziewam — odezwał się Stanisław. — Położenie moje pogarsza to, że muszę dla wszystkich być Melchiorem Szarlińskim... Zresztą nikogo tu nie znam.
— A ja bardzo mało kogo — odezwała się pułkownikowa. — Z dawnych moich stósunków nie wiele na świecie zostało...
— Niech się mama o to nie troszczy — dodał jenerał — dla mnie trocha walki z życiem, trudności do przełamania, niepowodzeń nawet są dziś potrzebne... Na piersi cięży mi tyle, tyle, o czémbym rad zapomnieć...
Westchnął, Michalina spojrzała nań pobieżnie i zwróciła się ku oknu. Matka nie mówiła nic, spojrzała na żałobę, którą jenerał miał na sobie, potrzebowała go pytać, nie śmiała... Spotkanie to z razu, mimo wewnętrznego uspokojenia, smutek w duszach posiało... Stare, przeżyte bóle się odzywały. Po chwili Stanisław wyszedł pod pozorem przebrania a Michalina podbiegła do bladéj pułkownikowéj, widząc, że znowu płacze.
— Co się z nim stało przez te lata! — odezwała się matka — co ten człowiek duszą i ciałem musiał przebyć i przecierpieć! jak się on zmienił! jak zestarzał! A gdyby zajrzeć do głębi, co tamby się znalazło... Dziecko to moje — a nie mogę powiedzieć, bym je znała, nie wiem, jak mówić do niego... lękam się zadrasnąć.
— A! droga pani moja — poczęła cicho Michalina — to pierwsza chwila wrażenia... Niech się pani nie trwoży... znajdzie się wspólna myśl i zrozumiały język... Tak! na tym człowieku znać cierpienie, jakby znać było, gdyby go dziki zwierz podrapał... Przecież ni» mógł on stracić ani polskiego uczucia ani uczucia dla Polski.
— Moje dziecko... tyle lat z tą kobietą...
— Przecież nie była ona dlań złą żoną... a jako kobieta dowiodła takiéj stałości uczuć —
— O! ty jéj pamięci bronisz zawsze — odezwała się pułkownikowa — ani téż ja ją potępiam. Biedna, nieszczęśliwa była... a wierna poślubionemu uczuciu do zgonu... Żal mi jéj — płakałam po niéj, modlę się za nią a jednak — jednak — przyznaję się do grzechu... Lżéj mi się zrobiło, gdym się dowiedziała, że umarła. Ciężyła mi ta jéj ofiara dla mojego syna... bałam się wpływu... któż i teraz wie, co te lata zrodziły... Wszakci my, cośmy podobnym nie ulegli codziennym wrażeniom, czujemy na sobie, że coś w nas jest zmienionego a widzimy, że cały niemal świat się przeobraził w oczach naszych po téj katastrofie! Cóż dopiero on... który się wyrwał z płonącego stosu popalony...
Mówiła staruszka po cichu, jakby się lękała, aby kto głosu jéj nie podsłuchał. Michalina nie przerywała jéj. W istocie téż trudno jéj było co dorzucić do tych myśli, których uznawała trafność.
— Po trzydziestym — mówiła pułkownikowa, nieco się uspokajając — było na chwilę coś podobnego, ugięły się dusze, ale natychmiast podniosły. Duch narodu był jeszcze sprężystszy... dziś... o biednéj Polsce jak o wielkiéj winowajczyni nawet wspomnieć nie można. Polska winna, że ją tak szalenie kochały jéj dzieci... aż do nierozumu, ona winna rewolucyi, ona zgrzeszyła szałem, ona popełniła samobójstwo to ostatnie. I odpryśli od niéj nawet ci, co ją dawniéj kochali gorąco...
— A! powrócą! powrócą! — zawołała Michalina. — Ja zresztą tego tak straszliwego, ogólnego odstępstwa nie widzę... W Królestwie cale się ono czuć nie daje tylko na najnikczemniejszych istotach... Dopiero tu w czasie kilkodniowego pobytu w Krakowie natrafiłyśmy na to szyderstwo z miłości ojczyzny, na potępienie świętego uczucia, na apostatów, co w języku matki jéj się zapierają...
— O! tak! tak! nie trzeba było robić rewolucyi — przerwała pułkownikowa — ona zgubiła nas... ona za sobą pociągnęła te następstwa... Lecz, Boże mój, gdy zawiała chorągiew, gdy zabrzmiała pieśń, gdy zabiły serca... jakże się tu było oprzeć?
— Nie, nie, kochana dobrodziejko moja — przypadając jéj do kolan i całując po rękach, poczęła Michalina — nie mówmy bo o tém, nie mówmy, cieszmy się powrotem pana Stanisława... Starajmy się go rozerwać, odżywić, róbmy plany na przyszłość a zapomnijmy o...
— Jakże o Polsce zapomnieć! — szepnęła staruszka.
Takie było po długich niewidzenia i milczenia latach pierwsze spotkanie matki z synem. Tegoż dnia wieczorem, gdy przyszło do bliższego zetknięcia z rzeczywistością i planów na przyszłość, Stanisław oświadczył, że ma zamiar, rozpatrzywszy się w Wielkiéj Polsce i Galicyi, osiąść tu lub tam i okupić. W takim razie naturalnie matka byłaby została przy nim. Więcéj ani on ani ona nie dopowiedzieli. Pułkownikowéj śniło się zawsze o połączeniu tych dwojga istot, które najwięcéj w życiu kochała, syna z Michaliną, ale dla tego właśnie, że marzyła o tém, postanowiła nie dać poznać po sobie, iż myśl tę przechowała do dziś dnia. Jenerał nadto jeszcze czuł stratę kobiety, dla któréj wedle pojęć matki i Michaliny musiał mieć najżywszą miłość, a pułkownikowa téż nie była nawet pewną, co się działo z sercem jéj ulubienicy, w którém z razu mieszkał umarły kochanek.. a potém mógł je kto żywy pochwycić. Nie śmiała nigdy pytać i zgoła nie wiedziała o usposobieniach jéj, chociaż słyszała często opowiadania o nowych znajomościach, nawet wzmianki o mężczyznach, co się o nią starać chcieli, Michalina zbywała je krótko, zdając się trwać w postanowieniu niewychodzenia za mąż.
Zobaczywszy teraz jenerała, może z miłosierdzia nad jego niedolą, może dla wspomnień jakichś i odgadując myśl pułkownikowéj, zarumieniła się, zmięszała i zdziwiła saméj sobie, że uczynił na niéj jakieś dziwne wrażenie. Po kobiecemu usiłując je sobie wytłómaczyć, pogniewała się na serce, w którém niby odżyła odrobina zapomnianego i nierozwiniętego uczucia. — Wszakżem go nigdy ani myślała kochać? — powiedziała sobie — a jednak doznaję czegoś, jakby radośnie zmartwychwstającego przywiązania, które istniało... A! nie — to chyba część macierzyńskiéj miłości, zaczerpnięta w obcowaniu z moją tą dobrą pułkownikową...
Tak sobie mówiła Misia i uśmiechnęła się, spojrzawszy w zwierciadło, w którém świeżą jeszcze ale już zmordowaną i znękaną swą ujrzała twarzyczkę.
— Obawa płonna, rzekła do siebie — nie jestem już dzieweczką ową, któréj śnił się każdy uśmiechający się do niéj młodzieniec. — Ot — po prostu — żal mi to serce ścisnął... a zakłopotałam się, bo mnie zawsze to mięsza, że on myśleć musi, jak matka mnie pragnie wydać za niego — téj myśli już się choć teraz przynajmniéj wyrzec musiała... Zdaje się, że nie przystalibyśmy nawet do siebie. O! nie! nie! ten mój biedny umarły będzie jedynym moim kochankiem.


Po pierwszém wrażeniu téj pustki krakowskiéj, gdy się z jéj licem oswoiły oczy, tak ona polską się wydała wszystkim, tak im tu było doma, że pojęli, jak tu mieszkać, żyć, umierać można. Warszawa ze swą półeuropejską, pół niestety moskiewską już elegancyą, odbudowana, odnowiona, aby pod nią staréj mazowieckiéj pani widać nie było, zachowała polskość w charakterze mieszkańców, Kraków ma ją i w stroju poszarpanym... Tu jeszcze austryaccy żołnierze gośćmi się wydają, moskiewski już niby gospodarz rozkłada się po ulicach téj świętéj męczennicy, która od czasów Suworowa wszystkich spróbowała katuszy. Dla tego po Warszawie ubogi i nie świetny Kraków wydał się rozczulająco pięknym pułkownikowéj. Płakała na Wawelu, płakała u Panny Maryi, u Floryańskiéj bramy, u starych domostw ciemnych i brudnych... Gdzieś może jeszcze pył na nich osiadł, który wjazd królewski zmiótł z ulicy... Równie żywo zajmowało miasto Michalinę, która podobnéj narodowéj relikwii nigdy w życiu nie widziała. Pułkownik zdumiony był wśród Europy takim kątem, którego ruch ogólny nie tknął i twarzy pomarszczonéj nie otynkował.

Z razu cała baczność zwracała się na mury, powoli przeszła na ludzi. Pułkownikowa miała tu starych znajomych, co dla spokoju pouciekali do tego szpitala, a choć nie spieszyła ku nim, aby jéj nic nie odbierało syna i nie mięszało spokoju, musiała wreszcie pomyśleć o przypomnieniu się im choćby dla tego, że mogli osiedlić się w Galicyi i potrzebowali lepiéj się z nią obeznać. Projekta jenerała dotąd wszakże wahały się pomiędzy Poznaniem a Krakowem, między Wielkopolską a Galicyą.
Wiedział on dobrze, iż osiedlenie się i otrzymanie praw obywatelstwa w Prusach daleko było trudniejszém, gdyż tam starano się raczéj zmniejszyć siły żywiołu polskiego niżeli je pomnażać. Po roku 1831 patrzano na to przez szpary, późniéj systematycznie zaparto drogę emigrantom, z największą trudnością dopuszczając krótkiego tylko pobytu. Przez stósunki wszakże, umiejętnie chodząc około tego, można było wcisnąć się po cichu między tutejsze obywatelstwo, jakkolwiek i ono nie zbyt przyjazném okiem patrzy na polskich przybyszów... Wszystko to z opowiadań i przez ludzi znaném było Stanisławowi, który potrzebował naocznie się przekonać, dotknąć stósunków miejscowych, aby wiedzieć, co o nich trzymać. Tak samo chciał téż zbadać Galicyą, w któréj osiedlenie się było łatwiejszém, usposobienie nawet mieszkańców mniéj dla gości nieprzychylném... Dawne stósunki pułkownikowéj do pewnego stopnia ułatwić miały zapoznanie się z krajem. Od dnia jednak do dnia ociągano się z oddaniem wizyt i zawiązaniem ich... Dnie upływały w domu na nieskończonych opowiadaniach wzajemnych o chwilach grozy a burzy, o ofiarach, o podróżach... o doznanych wrażeniach i o gospodarstwie nowém, które wywracało wszystko w Królestwie. Pułkownikowa, opowiadając o tém, unosiła się, płakała i wyznawała, że szczęśliwą będzie, jeśli się od widoku tego powolnego męczeństwa uwolni. Jenerał słuchając milczał zasępiony. Własne przekonania a najbardziéj zaklęcia umierającéj Maryi Pawłownéj, znajomość natury Rosyan i rządu skłaniały go do szukania środków, jakiemiby pomiędzy Rosyą a Polską choćby modus vivendi znaleść było można, gdy teraz tylko moriendi modus się przedstawiał. Nie wyjawiał jednak swéj myśli, wiedząc, jak ona dla wszystkich wyda się niemożliwą i wstrętliwą. Od wjechania na ziemię polską rządzoną przez Niemców, czuł, że mu w piersi brakło oddechu. W Polsce, zabranéj przez Rosyą, choć gospodarzył sołdat — mogło się czuć uciśniętym ale w domu, tu czuło się wyciskanym... choć przez obcych.
Z razu wszakże pozory swobody łudzące dla pułkownikowéj kraj ten czyniły znośniejszym. Trzy dni upłynęły w ciszy, czwartego z rana przyniesiono jenerałowi małą drukowaną na pół, w pół pisaną karteczkę, zapraszającą go nazajutrz rano do dyrekcyi c. k. policyi.
Sądząc, że to zwykła tylko formalność, jenerał wcale się tém nie poruszył, ubrał i o naznaczonéj godzinie poszedł, gdzie mu wskazano. Na małéj uliczce w jakimś przycienionym wewnątrz gmachu, dopytawszy przedpokoju, w którym proszono go czekać, siadł zamyślony... Gdy koléj na niego nadeszła, otworzyły się drzwi i mężczyzna średniego wieku niezmiernie grzecznie zaprosił go do obszernego salonu, w którym pośrodku stał stół zarzucony papierami... w rogu była kanapa... Nago, sucho i zimno zresztą. Mężczyzna ów bardzo grzeczny, który w progu go powitał, zaprowadził na kanapę, posadził, sam siadł na rożku, trzymając w ręku paszport Melchiora Szarlińskiego. Z uśmiechem wpatrywał się w twarz jenerała, jakby ją pragnął z rysopisem porównać, miął arkusz ten w ręku, tarł czoło i jakby nie wiedział, co począć.
Stanisław czekał na zapytanie.
— Pan Melchior Szarliński?
— Tak jest...
Spojrzał w paszport, na paszport, na stronę odwrotną, na pieczęć, na wizę, na końce swych butów, na paznogcie u rąk, na kanapę i powtórzył:
— Pan Mel-chi-or Szar-liń-ski.
— Tak jest...
— Pan jedzie z Wiednia?
— Tak jest.
— Do??
— Do Galicyi?
— Tak jest.
— A celem podróży?
— Interesa prywatne.
— Interesą prywatne!! Długo pan tu zabawi?
— Nie wiem.
— Pan wie jednak zapewne, przepraszam, że ośmielam mu się uczynić tę uwagę, jaką za sobą odpowiedzialność pociąga użycie fałszywego — chcę mówić, niewłaściwego paszportu?
— Czy pan mój paszport podejrzywa?
— Uchowaj Boże! zwracam tylko uwagę, iż gdyby... biorę pierwsze lepsze nazwisko, jakie mi na myśl przychodzi... np. Stanisław Zbyski... jechał z paszportem Melchiora Szarlińskiego?...
Spojrzał na jenerała, którego twarz nie zmieniła się wcale, pozostał spokojnym...
— Rozumiem, byłaby to wina wielka, pociągająca za sobą wygnanie, odezwał się jenerał. Na nieszczęście mogę panu dowieść, iż Stanisław Zbyski umarł i pogrzebiony został w Warszawie w roku 1863.
— Ale ja imię powiedziałem pierwsze lepsze, uśmiechając się dodał grzeczny człowiek... a o żadnym Zbyskim my tu nie wiemy... ani téż posądzam pana o tak wielką winę... tylko, tylko zwracam jego uwagę. Ja myślę, dodał, że pan tu długo bawić nie zechce... Kraków jest smutny... towarzystwa nie ma, bruk szkaradny, klimat ostry, bliskość Karpat... Gdybyś pan dobrodziéj życzył sobie opuścić Kraków, na rozkaz jego w jednéj chwili wizowałbym mu paszport, gdzie się podoba... Chociaż wątpię — rzekł uśmiechając się, ażebyś pan życzył jechać do Rosyi.
— Na teraz, nie — odparł spokojnie jenerał... jak pan powiadasz, klimat jest ostry, a tam nierównie niż tu ostrzejszy... zwłaszcza w téj porze roku...
— Tak! w téj porze roku! w téj porze roku! mnóstwo chorych! rzekł człowiek grzeczny, uśmiechając się ciągle i zacierając ręce. Pan Szarliński? wszak tak? bliski jest krewny pani pułkownikowéj Zbyskiéj z Warszawy?
— Bardzo bliski...
Znowu uśmieszek i ukłon bardzo niski, grzeczny, słodziuchny. Było to coś nakształŁ pożegnania, nakształt odprawy, jenerał skłonił się i wcale niezlękniony odchodził.
— Paszport wizowany będzie na zawołanie. Czy... daléj do Galicyi? spytał urzędnik.
— Sądzę, że do Lwowa... przynajmniéj dla poznania miejscowości.
— Wie co pan? nie ciekawa!! tam nad Pełtwą wyziewy, wyziewy, błoto... nieprzyjemnie... W téj porze roku... Do nóg upadam...
— Najniższy sługa! rzekł jenerał, unikając odpowiedzi.
W ulicy wszakże zrobiło mu się tęskno i przykro, rozmyślał, czy mówić o tém matce, zostać czy jechać. Dano mu wiedzieć, że go znają i że będzie śledzonym, przestrzeżono, by się miał na baczności, nie chciano zresztą gwałtownie się pozbywać, strachem tylko wykurzyć... Nieprzyjemne jakieś uczucie nim owładło, nie miał się z czém ani taić, ani ukrywać, a jednak... być na łasce i na oku... męczyło. Przed matką wszakże zamilczał o wszystkiém.
Dnia tego po obiedzie pułkownikowa wybierała się do państwa Skwarskich. Skwarscy podwójnie jéj byli mili a drodzy i od bardzo dawna znani; sama z czasów młodości jeszcze i pensyi w Warszawie, on jako żołnierz z roku 1831 i podkomendny pułkownika. Wiedziała, że oddawszy majątek dzieciom schronili się tu dla spokoju do kamieniczki, którą w rogu Wiślnéj ulicy sam pan Skwarski posiadał. Tak dawno wszakże nie spotykała ich już pani Zbyska, iż po raz pierwszy nie chciała z sobą brać syna... Zabrała tylko Michalinę i pojechały na zwiady.
Na rynku było dość pusto, w kamienicy żywego ducha, sień ogromna, ciemna, z niéj wschody fantastyczne wiodły na piętra. W głębi widać było okolony gankami dziedzińczyk. Michalina ofiarowała się sama dobiedz na pierwsze piętro i dowiedzieć, czy tu żywi ludzie byli; już się zabierała iść, gdy w wielkim negliżu służąca zbiegła, oparła się na poręczy i spytała:
— A do kogo to państwo chcą?
— Wszak to kamienica państwa Skwarskich?
— A tak... ja właśnie od nich jestem.
— Czy w domu?
— Coby nie mieli być w domu... na taki czas?
— To może nas zameldujecie?
— E! proszę panienki, a po cóż to meldować, oni przyjmą, kogo Pan Bóg da... to — i proszę...
Szła tedy przodem, pułkownikowa, sparta na ręku Michaliny, za nią, a nie mała była sztuka wnijść na te wschody ciemne w biały dzień, pokręcone, niewygodne, bodaj od XVII wieku nie tykane, stopami ludzkiemi powyżłobiane nierówno i trzęsące. Szczęściem sługa idąca przodem otworzyła drzwi przedpokoju, z którego do sieni i na wschody padło trochę światła. Razem z jasnością dnia zapach staroświeckiéj poczciwéj aptekarskiéj trociczki rozszedł się z pokojów. Weszli. Wszystko tu było po staroświecku, mury grube, sklepienia silne, okna małe, pokoiki nie rozległe... W oknie szczebiotał kanarek, dwa szpice wyskoczyły, szczekając i tłómacząc użytek trociczek. W szlafroczek skromny ubrana staruszka na głos sługi, która ogromnie donośnie wołała od progu: Proszę pani, goście! wyszła i stanęła, wpatrując się w osoby nieznajome.
Pułkownikowa zwróciła oczy na nią i jakiś czas milczała.
— Kogoż mam honor?
— A! Elżuniu! tyś mnie nie poznała! tyś nie poznała!
Stara Elżunia załamała ręce, zawahała się, podstąpiła krok, oczyma zgasłemi śledząc rysy twarzy przybyłéj, na ostatek cicho, nieśmiało zawołała:
— Zbyska!
Rzuciły się sobie na szyję...
Na ten niezwyczajny w godzinie popołudniowéj ruch, głosy sam Skwarski, który z długiego cybucha palił swą poobiednią fajkę, ale po domowemu w szlafroku i mycce, zoczywszy kobiety, wyśliznął się co prędzéj przebrać. Panie weszły do pokoików, ze staroświecka, czysto i miło poprzybieranych. Meble były znać z 1826 r., ale jeszcze mocne i świeże... na pokryciach kapki, stoły poosłaniane, po posadzkach wysłane płótna, czysto, cicho, klasztorno... trochę smutno, tak jak na dni stare przystało. W chwilę potém, nim jeszcze panie usiadły, zjawił się Skwarski zaczesany od tyłu głowy na łysinę, z półksiężycowemi bakenbardami, z małym komowatym wąsikiem, w chustce czarnéj na ogromnym halstuchu, w surducie zapiętym na wszystkie guziki ale skutkiem zapomnienia, nawyknienia czy choroby w haftowanych tylko pantoflach. Krzyknął z radości, poznawszy pułkownikową, i nuż w ręce całować, a wywoływać swe szczęście... Michalinę zaprezentowała pani Zbyska, siedli, gosposia porwała za kluczyki i pobiegła. — Toż się musicie u nas kawki napić, bo już bez tego być nie może.
Radość była wielka... a pytań bez liku.
— Na miłego Boga! cóż tu kochana pułkownikowa robi! — zapytał Skwarski — tu u nas w Krakowie! Czy nie na mieszkanie? Ot tobyśmy się cieszyli! toby dla nas było szczęście!!
Zbyska milczała z razu, odpowiadała ni to ni owo, chciała dopytać, czy stary przyjaciel wiedział o losie syna. Okazało się, iż słyszał o jego śmierci... Cicho i ostrożnie w kilkunastu słowach na ucho powiedzianych odmalowała mu Zbyska położenie swoje. Skwarski osłupiał, zdrętwiał, zamyślił się. Potrzebował objaśnień, nie mógł z razu zrozumieć, tak mu się to wydawało dziwaczném, a gdy żona wróciła z kluczykami, nie miał nic pilniejszego jak zaraz jéj to powiedzieć. Pani Skwarska siadła, poczęły się ciche znowu, obszerniejsze, łzawe opowiadania, do których pomagała Michalina.
Po tych preliminaryach zaczęto dopiero narady. Skwarski wszakże nie miał na razie dosyć zebranych myśli, aby coś skutecznego poddać.
— Ekstraordynaryjne rzeczy! mościa dobrodziejko! rzekł, poprawiając włosy na łysinie. Pomówimy o tém z nim!! To tylko dziś pani dobrodziejce powiem, iż w Galicyi osiedlenie się trudne. Ja to niby tutejszy, no, i kamieniczkę mam.. i obywatelem być nie przestałem, ale że część życia spędziłem w Królestwie, to mnie tu do dziś dnia uważają za przybysza.. Stósunki się wiążą nie łatwo... Choćby Polak, gdy z innéj prowincyi, dobrze tu musi fałdów przysiedzieć, nim się swojskim stanie...
No — ale poznać się trzeba, rozpatrzeć... Nic ci to łatwiejszego jak się tu okupić — ale i okpić, mościa dobrodziejko... Dobra pozadłużane... hipoteki nie czyste, adwokaci mądrzy... a potém i to gospodarstwo...
Zresztą, po cóż gospodarować, kiedy teraz nową modą papiery sobie można kupić i jak paznogcie je co kilka miesięcy obcinać i z tego żyć... Bo to mościa dobrodziejko, nowy świat... nowy! Pokomponowali wiele dobrych rzeczy, nie ma co mówić, ale i szalbierstwa dużo...
Pan Skwarski głową trząsł..
Nuż potém dawne, wesołe owe wspominać czasy, ów rok 1831... gdy Warszawka taka była rozpromieniona i szczęśliwa, bo wolna. Wszystkich drogich zmarłych powyciągano z mogił. Skwarski dodał... Chłopicki tu, mościa dobrodziejko, ostatniego robra zgrał i szlema wziął... na tamten świat... Stary nasz, trzymał się jak na napoleońskiego żołnierza przystało...
Było nas tu niedobitków dosyć... teraz coraz się przerzedza... my z Elżusią jakożeśmy się ostali...
— I proszę cię, moja pułkownikowa, przerwała Elżusia patrząc na męża, ja się na pruchno zestarzałam a mój Ksawerek, proszę cię, i młody i młody!
Ksawerek włosy poprawił, nieco się uśmiechnął, wprawdzie prosto się trzymał, ale ani półksiężycowe bokobrody, ani czerniony wąsik, ani wysoki halstuch nie mogły go odmłodzić. W łaskawych tylko oczach poczciwéj Elżuni takim się wydawał, jakim był, gdy go pokochała... Pocałował ją w rękę czule... Widok téj szczęśliwéj pary starych gołębi był rozrzewniający... Michalinie łezka zakręciła się w oku. Podano kawę, wniosła ją taż sama sługa, którą spotkały panie na wschodach, teraz nieco ogarnięta... Przy kawie rozmowa się ożywiła i Skwarski podał myśl szczęśliwą. — Gdybym śmiał, rzekł, tobym pułkownikową dobrodziejkę na jutro prosił na barszczyk... i z kochanym... Stasiem... Zaprosilibyśmy téż doktora, dobrego mojego przyjaciela, bo to nikt nad niego lepiéj nie zna tutejszych stósunków, i naradzilibyśmy się...
— Ale zmiłuj się, szanowny panie mój, o Stasiu nikt w świecie nie powinien wiedzieć!
— Tak! to pewna... tylko nie doktor! ależ to chodząca cnota... wypróbowany człowiek... pewny jak złoto, co nie rdzawieje... Jemu powierzyć tajemnicę jak w wodę...
Umówiono się tedy na barszczyk wedle życzenia, państwo Skwarscy przeprowadzili aż do sieni, Basia służąca pomogła schodzić pułkownikowéj, nie dla tego, aby dostała dwa złote na dole... i panie do hotelu wróciły.
Tu na zapytanie o Stanisława powiedziano im, że miał gościa — tknęło to nie mile matkę, bo się obawiała o niego i nie pojmowała, kto go tu mógł odwiedzać; trzeba było wszakże czekać... aż się ta rzecz wyjaśni.
Gość dosyć był niespodziewany w istocie. — Oczekując napowrót matki i korzystając z chwili wolnego czasu, jenerał poszedł obejrzeć piękne reszty Floryańskiéj bramy. Tu gdy obchodził ją zetknął się oko w oko z ubranym po podróżnemu mężczyzną przystojnym, tego wieku co on, który, popatrzywszy chwilę z uwagą, zdziwiony rzucił się ku niemu, po cichu wołając po rusku.
— Na miłość Boga! Stanisław Karłowicz! tyś żyw?
Rzucili się sobie w objęcia i uścisnęli, jak się może nigdy jeszcze Rosyanin z Polakiem nie uścisnął.
Nieznajomy miał rysy szlachetne, czoło wysokie, kształty twarzy arystokratyczne, postawę i ruchy człowieka wielkiego świata, ale razem coś żołnierskiego, bo wszyscy Rosyanie żołnierzami byli, są lub choć jakiś czas być muszą.
— Chodźmy, gdzie chcesz — szepnął Stanisław do niego — ale nie rozmawiajmy w ulicy, bo mam powody sądzić, iż mnie tu śledzą...
Zżymnął się niecierpliwie na to Rosyanin... poprowadzili się pod ręce do hotelu.
Tym przyjacielem Stanisława, który w chwili ostatnich wypadków opowiadanych przez nas posłany był na Kaukaz a którego niebytność srodze się czuć dała Zbyskiemu — był Andrzéj Konstantynowicz kniaź Arusbek, ze staréj rodziny ormiańskiéj, dawno już zupełnie zrusyfikowanéj. Matka Arusbeka Rosyanka i także jakaś księżniczka, dama dworu, w wielkich łaskach u cesarza Mikołaja, świetną synowi przygotowała karyerę. Andrzéj był paziem, potém fligel-adjutantem, miał przed sobą otwarte urzędy, najwyższe stopnie, największe łaski, niestety — nie był do tego wszystkiego stworzonym. — Kto w jego młodéj jeszcze duszy zasiał ziarna uczuć, które mu na zawadzie stać miały, było tajemnicą. Mówiono, że miał guwernera cudzoziemca. Andrzéj grzeczny, miły, posłuszny woli matki i cesarza, szedł drogą, jaką mu wskazywano, ale znać było z jego twarzy, oczów, milczenia, poważnego czoła, że mu to wcale w smak nie szło. Gdy tylko mógł, biegł do książek, zamykał się w samotności, pracował i uciech a rozrywek, których tak społeczność rosyjska jest spragnioną, zdawał się wcale nie żądnym. Już to samo uczyniło go podejrzanym; potém, mimo najściślejszego spełniania rozkazów czuć było w nim, że pochlebcą nigdy ani bałwochwalcą nie będzie. Nie prosił téż o żadne łaski, matka nie pojmowała, jak mógł najmniejszéj nie mieć ambicji.
Arusbek mimo protekcyi nie poszedł już daléj, słówko cesarskie, wymówione w złym humorze, odepchnęło od niego ludzi... Matka zgryzła się biedna i umarła. Po jéj śmierci cesarz parę razy nie był zadowolniony z Arusbeka i odkomenderowano go do ks. Bariatyńskiego na Kaukaz. Pobywszy jakiś czas w Tyflisie i korzystając z bytności, aby poznać cudnéj piękności kraj, kniaź Andrzéj podał się do dymisyi, otrzymał ją, usunął się od dworu i począł być widzianym złém okiem jako malkontent.
Z jenerałem znali się od korpusu, od szkół wojskowych, od młodości a była to jedna z tych serdecznych przyjaźni, co dusze dwie otwiera do dna i ludzi łączy na życie. Dość powiedzieć na scharakteryzowanie jéj, że Stanisław nie taił przed Arusbekiem nawet polskich uczuć swoich a byłby mu wyspowiadał wszystko... gdyby w latach ostatnich los ich nie rozerwał. Listom w Rosyi nie wiele powierzać można. Kniaź Andrzéj opłakał późniéj śmierć jenerała, można więc sobie wystawić, jaka radość przejęła go, gdy zmartwychwstałego zobaczył.
Gdy do hotelu weszli i usiedli przy sobie tak blisko, aby cichą prowadzić rozmowę, strawili parę godzin na zwierzaniach wzajemnych, na opowieściach o swoich losach, nie mogąc się dosyć nacieszyć sobą.
Arusbek powracał z Włoch także; jeździł on tam, jak powiadał, aby uniknąć w Rosyi widoku tego chaosu, który nowy system wyrodził. Choć wychowany przy dworze, Rosyanin całą duszą pojmował on wcale inaczéj zadanie Rosyi, jéj przyszłość i środki, jakiemi do niéj zdążać miała.
Był to umysł poważny a serce szlachetne... tam więc, gdzie nawet do celu, jaki uznawał, pędzono kraj środkami szkodliwemi, niedającemi się usprawiedliwić, Arusbek oburzał się i przewidywał, iż one do tego celu prowadzić nie mogły a raczéj od niego odwodzić. Dla niego w istocie Rosya w myśli stała promienna wielką przyszłością...... Czuł on w niéj siły młode, zbogacone doświadczeniem starém zachodu... inicyatorkę cywilizacyi dla Azyi, obronicielkę tradycyi wiekowych przeciw doktrynom fałszywym... lecz Rosyi takiéj, jaką Arusbek miał w głowie, na świecie nie było. Inaczéj rozumiał jéj misyą słowiańską — a naostatek widząc te gromady ludów, z których tworzyło się państwo, rozumiał to, iż powinno było spoić węzłem federacyi ludy, ażeby olbrzymie to ciało w całości utrzymać.
Od r. 1863 wpatrując się w politykę wewnętrzną państwa, liczył jéj błędy i zżymał się. Rząd opierał się na grze subtelnéj żywiołów, które powoływał do życia, kazał im z sobą walczyć i próbował je niszczyć przeciwstawiąc. — Gry téj niebezpieczeństwo i nieszlachetność widział Arusbek, dla tego chciał się od niéj odsunąć. — Bolał go téż los nieszczęśliwéj Polski, któréj nieszczęście i prześladowanie wołało o pomstę — i bez pomsty dziejowéj, groźnéj dla Rosyi, przejść nie mogło...
Im więcéj kochał swą ojczyznę, tém cały przebieg wypadków w niéj dotkliwiéj mu się czuć dawał. Smutek ogarnął jego duszę, — wyjechał, nie chcąc ani być czynnym ani martwym świadkiem oburzających czynów tych, co się rządzić podjęli.
Żadne spotkanie w życiu nie mogło być milszém jenerałowi, który potrzebował się wywnętrzyć, nie mając przed kim, potrzebował radzić, pocieszyć choć nadzieją lepszéj przyszłości. Arusbek spadał mu z nieba. Dla niego nie miał tajemnic i gdy się tylko dowiedział o powrocie matki, zostawiwszy kniazia u siebie, pobiegł do niéj. Gdy wszedł, rozpromienienie twarzy zwiastowało pułkownikowéj jakąś dobrą nowinę.
— Jestem bardzo szczęśliwy, rzekł, całując jéj ręce. — Pan Bóg prawdziwym cudem zesłał mi przyjaciela... jedynego... spotkaliśmy się z nim... Jest to Rosyanin, ale przedewszystkiém człowiek i chrześcianin... a mój brat serdeczny... Pozwoli mi mama, że go tu sprowadzę..
Choć w gospodzie nie bardzo było wygodnie przyjmować gościa, matka zgodziła się na wszystko, czego Staś pożądał, i Arusbek wszedł zaraz... Coś było tak miłego w téj posępnéj twarzy wschodniego typu.. iż na pierwsze wejrzenie Rosyanin się podobał... Jemu pułkownikowa przypomniała dobrą a czułą matkę.
Z ludźmi dobrymi znajomość i zbliżenie się łatwe, tu za łącznik służył jenerał... Kniaź czuł się jakoś nie obcy rodzinie, któréj syna był bratem, a był i miłym i wykształconym, wiele widział a umiał opowiadać. Wieczór więc zszedł na rozmowie zajmującéj i nawet uprzedzona a dzika nieco panna Michalina zbliżyła się powoli do tego Moskala, który był łagodny, smutny i nie miał ani dumy odrażającéj zwycięzkiego narodu ani chłodu, co zamkniętą duszę znamionuje. Tu jednak rozmowa nie potrąciła o nic poważniejszego, mówiono o Wschodzie, o Włoszech, o Kaukazie i o Rzymie... zresztą trochę o smutkach tych czasów, w których ludziom kazano nienawidzieć się, walczyć z sobą i dobijać panowania, nie przynoszącego korzyści chyba miłości własnéj wysoko siedzących kierowników, bawiących się w zdobywców i tryumfatorów jak dzieci w ślepą babkę.
Wcześnie dosyć obaj panowie pożegnali panie i odeszli do pokoju jenerała... gdzie dopiero szczerzéj się obaj we cztery oczy mogli rozprawić.
Wyspowiadawszy się z całéj historyi swéj Zbyski — dodał w końcu...
— Mój Andrzeju — tyś pono jedyny człowiek, który mi możesz do spełnienia myśli, jaką po Maryi otrzymałem w spadku, dopomódz. Byłbym ją może powziął sam, — rzucona z za grobu wzmocniła we mnie to głębokie przekonanie, że jest obowiązkiem ludzi serca i sumienia z obu stron, starać się zbliżyć, zrozumieć, przejednać i naprawić to, co zaślepiony doktrynami nieprawemi rząd rosyjski popsuł i zniweczył.
— Mój drogi Stasiu — odparł kniaź — poświęcić się téj idei byłoby dla mnie szczęściem. Wiesz moje przekonania, znasz głąb duszy, z chęcią wezmę się do pracy — obmyślmy tylko drogi... powiedz mi — co czynić?
— Radźmy, bo ja planu nie mam, rzekł Stanisław, Opieram się na tém, że w narodzie rosyjskim są ludzie i wybrani, którzy wyżéj stoją nad innych i pojmują, iż z tym systemem ostać się nie można, bo on niszcząc Polskę, zarazem zjada w Rosyi wszelkie moralne podstawy społeczne.
Niech to sobie jak kto chce tłómaczy, nie uszlachetnia to narodu, gdy się dopuszcza oburzających gwałtów, gdy swoim delegowanym nakazuje czyny, przeciw którym protestuje uczucie chrześciańskie... Niszczycie Polskę, ale demoralizujecie siebie w chwili, gdybyście właśnie na starą despotyzmu demoralizacyą leczyć się powinni...
— Rozumiem cię, rzekł Arusbek — zgadzam się z tobą — ale ażeby na twoje stanowisko się podnieść, należy odrzucić naprzód i obalić całe sztuczne rusztowanie sofizmatów, któremi prawda dziś wszędzie jest zaćmioną. Rosya zepsucie w pojęciach wzięła od reszty Europy... Spojrzyj, jakież to dziś zdania i aksyomata rządzą społeczeństwem? Wszyscy, co chorują na mądrość, myślą, że staną na wysokości wieku, powtarzając Bismarckowskie — siła przed prawem! Wszyscy, co chorują na wielkich polityków, głoszą z uśmiechem politowania nad tymi, co do téj wyżyny nie doszli, iż w polityce moralność powszednia nie popłaca... Wszyscy, co się zowią praktycznymi mężami, godnymi XIX wieku, zapewniają, że podstawy materyalne bytu narodowego i państwowego są jedynemi postulatami, bo na pognoju dobrobytu duch wykwitnie samo przez się. To są zasady, któremi rządzi się Europa; Rosya jest tylko na równi z nią, nic więcéj. Zaparliśmy się ideału, nauki Chrystusa, najgłówniejszych prawd ewangelicznych, nagięliśmy do chwilowych potrzeb doktryny i systemu, pobałamuciliśmy się mądrością maluczką, nie ma nikogo, ktoby chciał w rękę wziąć chorągiew krzyżem uświęconą i pójść walczyć za ducha nauki Chrystusowéj... Z tego wszystko złe... Aby dźwignąć Rosyą, Polskę, świat, trzebaby nowéj krucyaty przeciwko bałwochwalcom i niewiernym, spójnego szyku wszystkich wybranych... wszelkich narodów, coby gwałtem zwrócili ludzkość na opuszczone drogi.
— Masz słuszność — przerwał jenerał, ale gdybyśmy ogólnéj choroby uleczyć nie potrafili, spróbujmy choć ranę zagoić. Przed nami tymczasowo jest zadanie to, o którém mówię... Chciéj mnie zrozumieć i posłuchaj cierpliwie.
Panslawistą nie jestem i być nie mogę... bo ze słowiańskiego pnia gałęzie puszczające zaszczepił los każdą inaczéj. Zjednoczyć to, co rozbratały wieki, niepodobna. Czechy i Morawy urobiły się na indywidualność historyczną odrębną jak Polska; Ruś stanowi w sobie coś różnego, niedojrzałego a pełnego soków i życia; wielkorosyjskie państwo różni się od polskiéj rzeczypospolitéj szczątków ogromem przymiotów i wad takim, że tu więcéj tego, co odpycha, niż coby łączyć mogło... Nie mówię o zastałych Serbach, Czarnogórze, Kroacji. Zlać to w jedno, jest może ideą wielką i majestatyczną, ale niemożliwą praktycznie a moralnie niegodziwą...
W obec dzisiejszych jednak potrzeb ta idea połączenia jakiemiś węzły Słowiańszczyzny całéj narzuca się prawie jak konieczność.
Węzły te nie mogą, by były trwałe, być innemi tylko świętemi węzłami miłości, równości praw, poszanowania wzajemnego, węzłami bratniemi a dobrowolnemi.
Rosya jest dziś na zgubnéj dla siebie, dla Polski i dla Słowiańszczyzny drodze, którą jéj carat narzucił...
Carska wola nie zna praw natury, człowieka, narodów, rozumie tylko potrzebę skupienia, jedności, a jak ją otrzyma... nie dba...
Środki obmyślone są wedle zasad wieku — siła przed prawem...
Połska jęczy jako pierwsza ofiara pod razami oszalałych patryotów, którzy się nad nią znęcają...
Trzeba, by ludzie uczciwi starali się dowieść Rosyi, iż tém, czém chce połączyć, zasiewa nasiona przyszłego rozpadnięcia swojego. Olbrzymie państwo musi mieć organizacyą właściwą takim ciałom bezmiernie wielkim. Tu tylko teoretyk bez mózgu może sądzić, że od Wisły do Amuru, od Bałtyku do granie Persyi potrafi kiedykolwiek na jednéj tabula rasa, krwią wymytéj, wypisać... Rosya jednolita.
Pochodzenie narodów, klimat, obyczaj, tradycye, charaktery nie dopuszczają, jest to nie możebne... Nie stanie się to, czego chcą, ale Polskę zamęczą... Trzeba temu zapobiedz...
Arusbek uśmiechnął się smutnie.
— Rozumiem to tak jak i ty, rzekł — nie wiem tylko, z kim mówić i co poczynać. Ludzi dobréj wiary, niezawisłych jest nie wielu; ludzi pijanych wielkością Rosyi najwięcéj... marzyciele znajdują tłum, co im poklaskuje... Katkowy robią prozelitów... umiarkowane opinie stoją na boku bo nie świecą. Są one udziałem małéj garstki ludzi bez wpływu, bo nieugiętych, i bez złudzeń, bo dobréj wiary. Weź przeszłość Rosyj. Możesz od niéj wymagać wysokiego poczucia moralnego? Zkąd się tu ono wziąść miało? Duchowieństwo bez ducha... urzędnicy chleboroby, szlachta pusta a lekkomyślna, dwór zgniły i zepsuty... Jakiż przykład dawała rodzina panująca od Elżbiet i Katarzyn począwszy? Na takich podstawach co można było zbudować i z czego?
— Myślisz więc, przerwał jenerał, że nic robić i nic uczynić nie można?
— Owszém, robić należy, bo każe sumienie, odparł książę, ale skutek wątpliwy.
— A tu każda godzina droga! — zawołał jenerał...
— Jakże w imię moralności, sprawiedliwości, ewangelii mówić z ludźmi, którzy w nic nie wierzą oprócz siły? westchnął Arusbek.
— Dacie więc ginąć Polsce a kartę historyi waszéj splamicie krwią przelaną daremnie? przerwał Stanisław.
— Mów mi, co robić? do kogo się udać? — dodał kniaź, pójdę posłuszny... Znam wszakże jak i ty Rosyą, powiedz mi, do kogo trafić, z kim się o to rozprawić można? Rosya nie dzieli się na partye, rozkłada się na warstwy spółeczne... Lud ma instynkta po większéj części poczciwe i dobre, ale jest ludem łatwowiernym, namiętnym, niestałym, przesądnym... jest jedném słowem nieoświeconą masą, stworzoną na to, by była narzędziem... Po nad nim nieco podnosi się biurokracya na pół wykształcona, zarozumiała, chciwa wszystkiego, czego nie kosztowała, nieprzyjazna temu, co nad nią góruje, pogardliwa dla tych, z których wyszła... żywiąca się łachmanami różnych latających po świecie prawdek niezrozumianych a wygodnych...
W téj warstwie masz gniazdo ludzi, co z wściekłym patryotyzmem — chciwi łupu dali się pchnąć na Polskę, tak samo jak w innych okolicznościach poszliby na własną szlachtę z rewolucyą społeczną...
Ta warstwa, która z ludu wykiełkowała, umie do niego mówić, ma nań wpływ, jest liczną — a z nią ani mówić ani się zrozumieć. Gdyby miała zasady fałszywe tylko, mogłaby się z nich uleczyć — ale ma interes własny a w sprawie kieszeni nie ma z nią kompromisu.
Z téj warstwy jeszcze opoliturowanych nieco masz urzędników wyższych, służalców interesu swojego i rządowego, jeśli z nim jest zgodny.
Daléj — ukłonił się Arusbek — idziemy, my, szlachta... podpory tronu, wierne bojary jego carskiéj mości. Znasz to, co się zowie szlachtą rosyjską? Jest to francusko-niemiecka kosmopolityczna kompania ludzi wykształconych do salonów i do dworu — bez sił, energii i rozpieszczona... nieudolna. Są charaktery i popędy w niéj szlachetne, potężnych jednostek nie ma, bo jak kuglarze małym clownom wyciągają sustany, tak szlachcie ruskiéj w dzieciństwie odbierają i łamią samoistość wszelką... aby na lokajów przerobiona... służyła...
Wszędzie są wyjątki, jać przecie chciałbym się liczyć do nich, dodał Arusbek, nie zaprzeczysz, że skład społeczeństwa taki a nie inny... Nie wspomniałem o duchowieństwie, bo to nie ma ani powagi ani znaczenia. Jest to gałąź policyi państwowéj...
Do tych żywiołów specyficznie nam właściwy dodać należy — Niemców. Panowali oni nam długo, — a w rodzinie carskiéj panują jeszcze do dziś dnia. Ze zwrotem opinii po r. 1863, z większą swobodą patryotycznych objawów Niemcy znikli... przetworzyli się na rodowitych Rosyan. Stanowią jednak w Rosyi spojne i jednolite ciało, które się wpiło w nas i trzyma... Polypów w romansie V. Hugo byłby tu dobrym symbolem...
Z tych części składowych, powiedz, do kogo iść... z kim mówić, w imię czego?
— Trzebaby więc zrozpaczyć — rzekł jenerał.
— Nie liczyłem wychodźtwa rosyjskiego, którego zmarły Hercen był najdoskonalszym uosobieniem a Bakunin jest jednym z typów wybitnych. Wychodztwo — mówił Arusbek — wyznaje najostateczniejsze doktryny zachodnie i umie z niemi połączyć rosyjskie marzenia socyalistyczne, oparte na komunistycznéj gminie — wiesz przecie, że, co się tyczy stósunku do Polski, jest tak krańcowo radykalném jak rząd. Radzą genewscy reformatorowie przesadzać ludność z Litwy na Sybir, a z Wielkorosyi do Litwy...
Dwa despotyzmy carski i komunistyczny idą tu ręka w rękę. Jeszcze raz pytam się, z kim i do kogo mówić?
— Mój Andrzeju! rzucając mu się na szyję, zawołał jenerał — z ludźmi jak ty! niech oni idą i apostołują a nawracają...
— Czytałeś Dixona? zapytał kniaź.
— Nie.
— Dixon znalazł takiego apostoła czystéj wiary od dwudziestu kilku lat zamkniętego w sołowieckim monasterze z rozkazu najświętszego Synodu... Oto los apostołów u nas...
— Dla tego, że ich jest mało — odpowiedział jenerał...
— Może — rzekł kniaź — a przecież tam, gdzie tyle rozkołów, apostołowanie wiary łatwiejsze... polityczne trudniejsze stokroć — nie ma mówić do kogo.
Andrzéj spuścił głowę smutnie.
— Nie wątpię ja o przyszłości Rosyi, ale to olbrzymie ciało zlepione nie zrosłe potrzebować będzie wieków, ażeby przefermentowawszy dojrzało... Próbować na niém będą swych sił politycy wszelkiego kalibru... i kto wie, czy zewnętrzne okoliczności spokojnie mu się dadzą dorobić przyszłości. — Jest to przecie ojczyzna moja — dodał, kocham ją, w tym chaosie oczy moje, dziecięce widzą może same błyszczące kryształy zamknięte w łożach granitu i skamieniałych piaskach... Smutek ogarnia duszę, z rezygnacyą patrzeć potrzeba na obłędy, na szały, na to, co od celu odwodzi zamiast wieść do niego...
— Stałeś się więc fatalistą? spytał Zbyski.
— Jak każdy prawie starzejąc — rzekł kniaź. Siły pojedyńczego człowieka są nader ograniczone... a świat rzucony w przestrzenie nieznaną siłą nad siły idzie swą drogą.
— A więc nic! nic! nic! rzekł Zbyski — zatrzymał się chwilę.
— Nie — to nie może być! trzeba działać, próbować, mówić — Rosjanie czują dziś, że potęga cywilizowanych, połączonych ogromnych Niemiec jest dla nich znośniejszą niż Polska... Te Niemcy w sojuszu dotrzymają do chwili, gdy upatrzą osłabienie, gdy poczują zamęt... Drang nach Osten weprze ich do wnętrza Rosyi — a któż wie naówczas, czy łatwowierna, uciśnięta Polska nie pójdzie z nimi??
Zwycięskiéj Germanii ciężko będzie w jéj dzisiejszych granicach...
W przeczuciu przyszłéj walki plemiennéj rozsadziła już forpoczty swoje aż tam, nad morze Czarne, nad Bałtyk, aż do Saratowa... aż na Kaukaz. Gdzież nie znajdziesz kolonii niemieckiéj? Największe w królestwie po Warszawie miasto Łódź jest niemieckie... Są to przednie straże niemieckich wojsk. Dajcie się im rozrosnąć, a gdy wybije godzina wojny i zapasów krwawych, nie będzieli-to gotowy sprzymierzeniec w samych wnętrzach kraju?
Zbyski się rozgorączkował, Arusbek milczał, blada jego twarz była spokojną, marmurową — lekko ramionami ruszał.
— Mój Stanisławie, rzekł, z ciebie się dziś stał nieznośny polityczny działacz, marzyciel... gaduła... Jabym pragnął zapomnieć o tém, że na świecie są sprawy, którym ja ani zapobiedz ani pokierować niemi nie mogę, jabym chciał duszą artysty i poety szukać piękna,... wielbić naturę, rozkoszować się wiekuistą świata młodością... czytać, myśleć, marzyć... a ty... a ty!
— A ja skazany jestem moją naturą polską na to męczeństwo, odparł Zbyski. Jestem tułacz... rozbitek... pod nogami brak mi podstawy, ziemi — braci, rodziny... muszę sobie lepsze tworzyć światy.
— I cały boży dzień w nich mieszkać? ciągle w nich być zamkniętym? odparł Arusbek — o! daruj, jabym nie wytrzymał — udusił się, zamęczył. — Odpocznijmy...
Zbyski podał cygaro, przeszedł się po pokoju...
— Słuchaj no — zagaił kniaź, któż jest ta piękna, smutna, poważna panna czy pani przy twéj matce? Twoja krewna?
— Nie — rzekł jenerał, ale wychowanka, ulubienica méj matki... z którą niegdyś, dawniéj... miała może myśl mnie żenić...
— A! i ta zapewne teraz odżyła?
— Wątpię, rzekł jenerał, bardzo ją szacuję i szanuję, ale matka i ona wiedzą, że serce mam pełne żałoby, że pamięć pełną mam przeżytych dni, że nowe uczucie nie znajdzie wstępu do mnie...
— Piękną jest, rzekł kniaź. — Wasze kobiety inne są może niż na całym świecie bywają. Spotykałem ich wiele, uderzało mnie zawsze jedno, powaga matron rzymskich, smutek sympatyczny, jakiś charakter arystokratyczny spadkobierczyń wielkiego narodu. Dają im one urok, jakiego inne nie mają kobiety... W każdéj Polce zakochać się można... Nawet najpłochsza z nich kryje w sobie jak ów Kopciuszek w bajce, osłoniony ideał. Przychodzi chwila, magiczną łaską dotknięta, najpospolitsza wyrasta na heroinę.
Naród, co ma takie kobiety, dopóki je ma, zginąć nie może.
— I to wszystko à propos panny Michaliny? spytał Zbyski z jakiémś dziwném uczuciem, prawie na zazdrość zakrawającém — widziałeś ją przez kwadrans[6] prawie nie patrzyłeś na nią.
— Nie śmiałem — rzekł Arusbek — ale ona należy do tych kobiet, które się zna całe z pierwszego wejrzenia.
— A! rozśmiał się Stanisław — zapomniałem o tém, że mój Andrzéj kocha się co dzień w innéj kobiecie i bez miłości żyć nie może.
— Powiedz bez ideału! przerwał wzdychając Arusbek. Naród bez Boga a człowiek bez jakiéjś miłości w sercu jest trupem.
Nie mam rodziny, siostry, brata, nikogo, kocham więc wszystko, co mi jakąś stroną, rysem, dźwiękiem, barwą ideał przypomni. Śmiéj się, ja się tego nie wstydzę, ja się tém pysznię... W moich miłościach bez końca nie było nigdy ani kropelki brudu, ani odrobiny kalającéj je namiętności. Nawet gdym latając po świecie trafił na ideał, co się już zaparł swych szat niebieskich, co mnie chciał spętać szałem... umiałem się obronić i zmusić zepsute istoty, by się dla mnie za anioły poprzebierały...
Więc tak przez świat idę bez myśli, bez celu, rozmarzony, spostrzegam kwiat Boży, staję i modlę się do niego... kocham, szaleję... Potém ona uciecze lub mnie porwie coś i tęsknię, tęsknię, aż zobaczę drugi...
Długo w noc przeciągnęła się rozmowa, a że było pogodnie i jasno, Zbyski przeprowadził przyjaciela do Saskiego hotelu, żegnając go do jutra.


Nazajutrz był obiad u Skwarskich a że staruszkowie nigdy prawie nikogo nie przyjmowali oprócz przyjaciela doktora, zamęt więc był wielki w domu dla przyjęcia miłych gości. Skwarski się ogolił, zaczesał łysinę, włożył nowy surdut, świeżą chustkę, i — co go pono najwięcéj kosztowało, gdyż cierpiał na nagniotki — buty nawet. Nie mniéj przybraną była gosposia w czepek z wstążkami pąsowemi, a służąca, która miała podawać potrawy, świąteczną sukienkę i fartuszek wdziać musiała. Szpice oba tego dnia surowo były trzymane, aby nadużyć, jakich się często dopuszczały, nie popełniły przy gościach. Nadawało im to minę smutną i pani Skwarska po cichu je pocieszała w przekonaniu, że rozumieją doskonale, obiecując im wieczorem sowitą nagrodę... Doktor wezwany osobnym bilecikiem, chociaż nadzwyczaj zajęty, przybył wcześnie. Szło mu o to, ażeby o gościach zapowiedzianych dowiedział się trochę wprzódy i nie był jak w rogu, nie mając się z czém odezwać. Doktor ten, którego tu nazywano po przyjacielsku panem Ignacym, był w swoim rodzaju oryginalną figurą. Nie można było zaprzeczyć ani patentu doktora otrzymanego niegdyś w Wiedniu, ani nauki, ani tytułu. Miał nawet wcale nie złą praktykę, przecież medycyny nie cierpiał i nie bardzo w nią wierzył. Za to znowu był człowiekiem choć do rany przyłożyć, przyjacielem, doradzcą, jakich mało. Środki, któremi się posługiwał, ograniczały się na najprostszych: dyeta, rumianek, magnezya, emetyk, w wielkich razach kropelka laudanum i laurocerazu... Po za to się nie posuwał. W słabościach groźniejszych wyczekiwał lub wzywał konsylium. Nie gorzéj mu się powodziło od innych. Od kilku lat do środków zwykłych przydawał czasem użycie zimnéj wody. Miał téż swoje teorye szczególne, na przykład że natura stwarzając człowieka w pewnych warunkach klimatu, życia, w każdém miejscu lekarstwo przygotowywała na te słabości, które się wyrodzić w nim mogły. Dla tego środków wyszukanych zamorskich, jak on zwał, nie chętnie używał, wolał domowe jako do natury lepiéj zastósowane... Chinę gotów był zastępować tanninem lub korą wierzbową... Uczeni bardzo lekarze śmieli się z niego, on na nich ramionami ruszał. Lekarstw téż w ogóle nie lubił i niemi nie okarmiał. Był sobie poczciwy, gderliwy — a gdy mógł gdzie nie grać roli lekarza i być sobie tak prywatnym człowiekiem, najlepiéj mu z tém było. Sama wzmianka o chorobie humor mu psuła, dla tego w ogóle na pacyentów się gniewał.
Pan Skwarski znowu miał manią opisywania swych dolegliwości i radzenia się na nie. Jak tylko usta otworzył, doktor Ignacy marszczył się. — Co bo asan znowu! chory! gdzie chory! komponujesz! widzi mi się imaginacya! U was wszystko choroba... Co za choroba? Zdrów jak pień: napij się rumianku — i po wszystkiém!
Doktor sam nie chorował prawda nigdy i może dla tego w słabości cudze nie wierzył; życie prowadził bardzo skromne, wstrzemięźliwe, spokojne... Ruchu miał wiele, zmartwień prawie żadnych... Pomiernie otyły, silny, z twarzą ciemnéj płci, nieco rumianą, z sinemi oczkami, z nosem dużym i niekształtnym, doktor Ignacy był miły jednak i sympatyczny. Gdy się uśmiechał, znać było w łagodném rozpromienieniu twarzy dobroć wielką. Nie miał téż prawie nieprzyjaciół — a gdy widział w kim niechęć ku sobie, spieszył ją rozbroić...
Ten przyjaciel domu przystawał doskonale do dwojga staruszków, którzy bez niego żyć nie mogli. Była to ich wyrocznia. Miał i ten przymiot, że chodząc wiele, znając wszystkich, wiedział, co się gdzie działo, informowany był doskonałe i niewinne plotki nawet lubił. Mówił je tylko na ucho, po cichu, ażeby słudzy nie powtarzali.
W progu już spotkała go pani Skwarska.
— Musiałem się pospieszyć, rzekł, całując ją w rękę, bo widzi droga pani, goście — nie wiedząc kto, nie znając okoliczności, nie śmiejąc ust otworzyć, na nicbym się wam tu nie zdał — więc — kto taki?
— Zbyska, pułkownikowa Zbyska, z Królestwa, przyjaciółka moja od lat dziecinnych, święta, zacna kobieta, która wiele wycierpiała... Z nią miluchna jéj przyjaciółka, młoda jeszcze panna, mówią, że nadzwyczaj wykształcona i rozumna... to druga... A teraz — dodała — powiem ci na ucho — bo tego nie trzeba rozpowiadać — nibyto pan Melchior Szarliński.. a w istocie syn jéj, pułkownikowéj, Stanisław Zbyski, wychowany w Petersburgu, jenerał dawniéj w służbie rosyjskiéj... Tylko że był w powstaniu... podali go za umarłego... a to — powiadam ci, cały romans — bo się w nim moskiewka pokochała, z niewoli go wykradła, życie mu ocaliła, potém on się z nią ożenił, potém ona umarła... Otóż on tu przyjeżdża... bodaj czyby się nie chciał osiedlić...
Doktor słuchał z bardzo natężoną uwagą, oczy w górę podniesione, głową kiwając. — No, no — odezwał się — z tysiąca nocy historya, dalibóg... Dobrze, że wiem... żebym co nie powiedział im nie do smaku.. A jegomość gdzie?
Skwarski w téj chwili wszedł wyelegantowany; zapomnieliśmy dodać, iż wdział był rzadko świat oglądającą kamizelkę aksamitną i zegarek z dewizkami, który zwykle w pudełeczku z muszelek wisiał u niego przy łóżku...
— Oho! ho, rzekł doktor podając mu rękę, jaki z jegomości szarmant dzisiaj! fiu! fiu.
Jejmość się rozśmiała, Skwarski pobieżnie na zwierciadło spojrzał.
— A to może źle, żem ja fraka nie włożył, szepnął doktor — ale fraka nie cierpię, a od czegoż jestem eskulapem... może mi wolno być w surducie!
— Ale w czém chcesz!
— No to dobrze!
Doktor sięgnął do głębokiéj kieszeni i wyjął ostrożnie coś w papier zawiniętego. — A to się pani przyda do deseru... choć maleńki, po kawałeczku... w talerzyki trzeba pokrajać...
Był to ananasik kupiony po drodze, z którego w istocie pani Skwarska była i dumna i dosyć mu rada... Doktor téż był bardzo szczęśliwy, że się naprzód dowiedział o ludziach, z którymi miał siedzieć u stołu. Po chwili nadeszli goście, przyjmowani od progu z tą starodawną gościnnością serdeczną, co gospodarzy czyni sługami przybywających. — Skwarski, który kochał ojca, rozpłakał się na widok syna i uściskał go, nie śmiejąc wszakże przy doktorze wspomnień dawnych podnosić. Westchnął tylko i otarł zwilżone oczy. — Pani Skwarska zajęła się kobietami, ale z ciekawością wpatrywała się w syna swéj przyjaciółki. Ten zdał się jéj surowym i przerażająco smutnym. Doktor Ignacy, nawykły do poufałego obejścia w kółku najbliższych znajomych, zwykle spotykając się z obcymi, co mu się rzadko zdarzało, był milczący i zakłopotany, dopóki i z nimi się nie spoufali. Nie trwało to jednak nigdy długo. Jak nie cierpiał fraka, tak mu ciężyła ceremonialność, zrzucał ją, jak mógł najprędzéj. — Jeśli się jéj w czyjém towarzystwie pozbyć nie mógł, w takim razie z towarzystwa uchodził. Z razu z pod oka przypatrywał się jenerałowi, rzucał gderliwie po słówku, a powoli coraz śmieléj, coraz głośniéj wszedł na ton swój zwykły. Dopomogło do tego parę kieliszków dobrego węgierskiego wina, którém pan Ignacy nie gardził.
Pan Melchior Szarliński uchodził tu za siostrzeńca pani Zbyskiéj, mowa naturalnie wprędce weszła na tór pobytu i okupienia się w Galicyi.
Rachowano na doktora, że w tym przedmiocie mógł dać radę praktyczną. Potrząsł głową.
— Naprzód, co to pan dobrodziéj Galicyą nazywa? spytał, bo się wielu przybywających myli... Galicya zaczyna się, panie dobrodzieju, gdzie się W. Księstwo Krakowskie kończy, tu nie mamy nic z Galicyą wspólnego...
— Ależ Kraków jest jedną ze stolic Galicyi? rzekł jenerał.
Doktor potrząsł głową i wskazał ku wschodowi, dając do zrozumienia, że Galicya była tam.
— Otoż panie dobrodzieju — dodał, pomiędzy Krakowskiém a Galicyą jest różnica charakteru wielka... My tu... jesteśmy konserwatyści, daléj za rok 1831 ani ludzi ani idei nowych znać nie chcemy. Cisną się nam... i jedno i drugie na gwałt... narzucają... bronim się, jak możemy. A że każdy gość może z sobą mieć w kieszeni jaką nowinkę, jaki ukryty szmermel; podejrzany nam wszelaki gość i — prawdę rzekłszy... nie radzi mu jesteśmy. Młodsze żywioły wnoszą zbyt ruchu i wrzawy z sobą, a nasz organizm tego nie znosi...
W Krakowskiém osiedlić się nie jest może trudno, ale wrosnąć tu, zostać wcielonym i przyjętym za członka społeczeństwa... ho! toć na to potrzeba i wiele czasu i wiele dowodów, że się z sobą zarazy nie przyniosło...
Pan Ignacy uśmiechnął się.
— My, mości dobrodzieju, dobrzy sobie ludzie jesteśmy, wierz mi pan, ale my u siebie w domu nie radziśmy komu dać gospodarować... My do starego obyczaju, do starego bruku, do murów starych, do wad odwiecznych nawykliśmy... i chcemy przy nich pozostać. A tu panie, przychodzą coraz nowi ludzie, gwałtując o postęp, o ruch, o jawność, o równouprawnienia... dla żydów i protestantów, kiedy my katolicy i świętopietrze płacimy serdecznie... W ogólności reformatorów nie cierpimy... a w każdym przybyszu śmierdzi nam skryty radykał... Powinieneś pan wiedzieć, żeśmy w r. 1864 sami przecie petycyą podpisywali o stan oblężenia...
— Szanowny panie, rzekł jenerał, jestem tak dalece wyrozumiały na wszelkie przekonania, tak szczerze szanuję, co jest szczerém, iż państwu ich miłości ku staremu porządkowi nie mam za złe, choć wątpię, żebyście się oparli falom i przy nim zostali. Sądzę téż, iż w społeczeństwie nawet owo stronnictwo zachowawcze jest potrzebném dla przeciwwagi, aby młodzież zbyt szybko naprzód nie rwała. Z tém wszystkiém... powinnibyście państwo naprzód starać się poznać człowieka, nim go odepchniecie, bo zkądże możecie wiedzieć, czy wam on nie przynosi nowéj siły?
— Za pozwoleniem, odparł doktor; my mamy po sobie słuszność. Ktoś, co się z miejsca na miejsce przenosi, błądzi i szuka dla siebie nowéj siedziby, już przez to samo że się rusza... podejrzanym jest! Nie, powiesz pan, byśmy nie mieli słuszności.
Jenerał rozśmiał się i wszyscy mu zawtórowali. Doktor Ignacy przybrał minę tém poważniejszą, im ironiczniéj występował.
— Co do mnie, rzekł Stanisław — ja szukam wprawdzie na własnéj ziemi miejsca, gdziebym swobodnie pracować mógł i spocząć, ale nie życzyłbym sobie nigdzie narazić się na walkę z uprzedzeniami i nieprzyjazném usposobieniem... Więc jeśli Galicya jest tak niegościnną...
Doktor wychylił kilka kropel pozostałych w kieliszku.
— Nie trzeba się spieszyć, rzekł, ani z postanowieniem ani z wyrzeczeniem myśli, póki się nie doświadczy wrażeń... nie spróbuje szczęścia... Ja sobie tak plotę... ot! stary gdera... Z drugiéj strony, są ludzie, co mówią, że my pruchniejemy, że ludzi nam nowych i sił potrzeba... jest u nas kupka nowatorów...
— Mówisz pan jeszcze zdaje mi się o księstwie Krakowskiém, odezwała się pułkownikowa, jeśli się nie mylę? Pozostaje nam Galicya właściwa...
— Tak, Galicya, Galilea!... uśmiechając się mówił doktor Ignacy, kraj to już zupełnie różny. U nas na przykład panuje Adam I z bożéj łaski... i ci, co z nim trzymają, — tam ani nawet książę marszałek, ani rodak-namiestnik, ale p. Smołka i komitet towarzystwa demokratycznego... Czy w istocie on rządzi, czy tylko jak królowie konstytucyjni panuje a nie rządzi i tylko najgłośniéj hałasuje a książęta i rodacy ekscellencye po cichu sobie robią, co chcą, tego ja z pewnością wiedzieć nie mogę. Jednakże faktem jest, że o ile Kraków konserwatywny, o tyle Lwów demokratyczny, postępowy i patryotyczny... Tu tedy emigrant, chciałem powiedzieć gość przyjęty jest z większą sympatyą jako Polak i ziomek... Może nawet w pewnych razach uroczyście być witanym... i pozdrowionym mowami... jednakże wkłada to nań ciężkie obowiązki... Wszystkim tu dogodzić trudno, a jednego tylko niezadowolniwszy... trzeba się opędzać dobrze, by spokojnie wyżyć... Dodam, że naturalnie siadając tu, poślubia się zaraz nieustającą walkę z braćmi Rusinami... co nie jest rzeczą przyjemną... Rodak namiestnik jawnie manifestował i manifestuje swą niechęć ku przybyszom... i jeśliby wrócił do władzy, nigdy nie można zaręczyć, ażeby wpadłszy w zły humor do granicy rosyjskiéj odstawić nie kazał.
— Mój doktorze — przerwała gospodyni domu — cóżbo ty znowu z tak czarnéj strony nasz kraj malujesz! zmiłuj się!
— Pani dobrodziejko — szepnął doktor, głowę między ramiona tuląc — mówię, co myślę. Są i tu kompensaty jak wszędzie, możemy do nich z kolei przyjść.
Jenerał westchnął.
— Wyobrażałem sobie, znając nieco życie i usposobienia Królestwa Polskiego, Litwy, Wołynia, Podola, iż wszędzie Polak za brata i obywatela przyjętym będzie ochotnie, gościnnie, a tém sardeczniéj, im więcéj cierpiał, im bardziéj potrzebuje przytułku. W zaborze rosyjskim, gdy się zjawił kto z Galicyi, z Poznańskiego, co życie wspólne i pracę chciał podzielać, oburącz go przyjmowano... ułatwiano mu, pomagano, opiekowano się nim jak bratem... Przypominam sobie wypadki, w których umiano nieznacznie dla zatrzymania ludzi, przybyłych chwilowo, wyszukać im dzierżawy, ożenku, nabycia dogodnego zatrudnienia.. a to tak serdecznie, tak chętnie, z taką rozkoszą z dopełnionego obowiązku, z takim pospiechem łącząc siły całych okolic, iż rzadko kto, tam przybywszy na zwiady, nie został na zawsze... Tu jest widzę inaczéj.
— O tu jest wiele inaczéj — rzekł doktor — my, bo widzi pan, trochę sparzeni jesteśmy, a trochę zrażeni, a trochę skwaszeni... Nie idzie nam po myśli.
— Nie ma więc tu co myśleć o osiedleniu — rzekł Zbyski. — Człowiek skołatany potrzebuje spokoju, wypoczynku... tuby się musiał zaprządz do walki... nie o zasady i nie dla jakiéjś sprawy, boć taka walka obowiązkiem, ale w obronie zagrożonéj egzystencyi.
— Oh! oh! znowu tak źle nie jest! — rozśmiał się pan Ignacy — my krzyczymy głośno... ale niebezpieczni bardzo nie jesteśmy... Dałbym przykłady osób, które umiały tu, z innych prowincyi przywędrowawszy, powoli sobie wyrobić wygodne łoże i już tu są jak w domu... Wszystkie wszakże przykłady te stósują się do dobrze urodzonych i uznających panowanie z bożéj łaski familii, która zresztą — bądźmy sprawiedliwi — wiele czyniła i robi dobrego...
— Jakżebyś pan radził memu sy... — tylko co nie powiedziała pułkownikowa — synowi — zarumieniła się, zmięszała, chciała poprawić, synowcowi, przypomniała, że miał być siostrzeńcem... dodała: siostrzeńcowi, co uśmiech nieznaczny wywołało na usta doktora. — Jakżebyś pan radził mojemu siostrzeńcowi? czy ma się starać kraj poznać i zawiązać stósunki? czy...
Doktor począł chleb krajać i z kawałka kręcić gałkę, zatopił się w talerzu, na którym nic nie było i głową potrząsał.
— Radzić — rzekł — jak to tu radzić?... Doprawdy bardzo to ciężko... Może się ja mylę, może szanowny pan ma szczęście, może mu się lepiéj powiedzie, niżbym ja wróżył?... Zawszebym powiedział: należy iść, rozpatrzeć się i samemu próbować! Jednakże trzeba, by ktoś w towarzystwo wprowadził i żeby poprzedziła choć ta fama, zawsze konserwatywny nadająca charakter, że się będzie dobra kupować.. To konieczne, bo my wszelakim proletaryatem brzydzimy się aż do wstrętu... proletaryatem intelligencyi naprzód, proletaryatem patryotyzmu, proletaryatem pracy... Z tém u nas wiąże się idea społecznych przewrotów.. a w obronie status quo gotowiśmy na wszystko!! na wszystko...
Jenerał, który przyszedł dosyć posępny, stał się smutniejszym jeszcze. Bądź co bądź, wszystko, co słyszał i widział, przekonywało go, iż Polska nietylko materyalnie podzieloną była, ale duchowo rozbitą, że tu nic już jéj nie łączyło z oderwanemi częściami, wszystko skupiało w obronną osobną całostkę, już nie wierzącą, by kiedy czém inném być mogła, prócz jedną z owych planetoid drobnych, co z rozbitego świata po niebie smutne się włóczą.
Skwarski nie mógł zapobiedz temu, by rozmowa nie wpadła na ten tor poważny a chmurny, jako gospodarz zaś pragnął, by gość pod jego dachem był wesół. Człowiek to był starszéj daty, który na roku 1831 w pojęciach, obyczajach, bakenbardach i halsztuku się zatrzymał... a ówcześni ludzie byli po trosze fataliści i chętnie mówili: Jakoś to będzie! Więc ponalewał kieliszki i trącił łokciem doktora.
— Mówbo co weselszego, panie Ignacy — a głośno dodał:
— Dajcież, panowie, pokój tym malaturom satyrycznym naszego biednego kraju. — E! dalipan tak źle nie jest... Wszystkiego na rozum brać i nie należy i nie można... coś trzeba na Opatrzność téż spuścić! Wypijmy za zdrowie dobrych ludzi, o tych i w Galicji nie trudno, choć ją oszkalowano...
Doktor podniósł kieliszek.
— Za zdrowie wszystkich tych, którzy czcigodnemu gospodarzowi są podobni, ale naprzód gospodarstwa!
Wszyscy się ruszyli... trącono kieliszki, węgrzyn powoli wlewał szczerość i rozwięzywał języki... Byliby się téż może szczęśliwiéj rozgadali i do praktyczniejszych doszli wynurzeń wzajemnych, gdyby u drzwi pierwszych nie dał się słyszeć głos jakiegoś przybyłego, który ze służącą gorąco się spierał o pozwolenie wnijścia...
Słychać było wyraźnie z przedpokoju.
— Są goście, proszę pana — z daleka! państwo siedzą u stołu...
— No to co, że są goście? a choćby i z daleka! no to co, że siedzą u stołu? czy już dla mnie krzesełka zabraknie — hę?
— Ale proszęż pana! to może... może się pan każe opowiedzieć?
— Ja? zameldować? u Skwarskiego? ale, moja panno! czy mnie po raz pierwszy widzisz? czy co?
Skwarski, poznawszy znać głos, skrzywił się nieznacznie, serwetę odwiązał od brody, potarł nieszczęśliwą łysinę, zawahał się, na żonę spojrzał, jakby pytał, co tu robić, i pospieszył Basi na pomoc...
Wszyscy milczeli... Z przedpokoju dochodziły głosy: Mój drogi majorze! proszęż cię, ta panna mi chciała wstępu bez zameldowania odmówić! Staremu przyjacielowi...
— Właśnie pospieszyłem...
— Proszęż cię! mnie! mnie. Cha! cha!
Potém jakby coś z cicha szeptano, potém głos gościa nieco żywszy dał się słyszeć. — To mnie zaprezentujesz... Oczy wszystkich zwróciły się ku drzwiom... W progu ukazał się mężczyzna słusznego wzrostu, dobréj tuszy, rumiany, siwiejący już, postawy bardzo zręcznéj, mimo srebrzystych włosów widoczne zdradzający do młodości pretensye, ubrany wykwintnie, ale bez błyskotek, słowem nadzwyczaj przyzwoity, dobrego tonu i miłéj, wygładzonéj fizyognomii. Był to pan Wilhelm Okoński...
Trudno powiedzieć, kto był pan Wilhelm Okoński, zkąd się on przed laty dziesięcią dostał do Krakowa, co tu robił, z czego żył i czém się trudnił. Stał pod Różą od dawna, wprzódy w hotelu Saskim, był tu niby gościem czasowym... ale wrósł zupełnie do Krakowa. Doskonale mówiąc po francusku, będąc zasad przesadnie konserwacyjnych, należąc z zamiłowania do wyższego towarzystwa, był wszędzie bardzo dobrze widzianym. Do wszystkich znaczniejszych domów uczęszczał, przy wszystkich grach, choćby najgrubszych, służył za niezmordowanego partnera, umiał się wśrubować do każdego lepszego, to jest świetniejszego towarzystwa, a mimo że plotki roznosił i wszystko wiedział i w każdą intryżkę miejską nosa wścibił, wychodził zawsze cało, grał rolę powiernika przy matadorach, sam chętnie w innych sferach matadora udawał i — ot tak — szczęśliwie pędził życie bez troski, uprzyjemniane cudzemi obiadami, herbatą doskonałą, śniadaniami lukullowemi.. a dla wypoczynku wistkiem lub preferansem, lub choćby nawet diabełkiem.
Jednę miał wadę, z któréj sobie umiał przymiot zrobić, był z profesyi gastronomem. — Za światłą jego radą urządzano obiady i śniadania, wiedział najautentyczniéj, jakie wino kiedy podać wypadało, które potrzebowało chłodzenia a które ogrzewania, gdzie i po czemu był najlepszy węgrzyn, najprawdziwsze bordeaux i szampan niefałszowany. Pochwała pana Okońskiego starczyła za patent — ale nią nie szafował, nie wszystko mu było dobre. Za własne pieniądze nie widziano go, by jadł kiedy, fundusze téż jego były problematyczne, okryte tajemnicą najgłębszą, choć długów nie miał, przegrane płacił i na ubranie ani na karty nie żałował. Pokój jego w hotelu był przybrany bardzo wytwornie, ale tam oprócz cygara nigdy nikt nic nie dostał. Zagadkowy ten człowiek rodzinę gdzieś miał, choć o niéj mało mówił... herb zaś i na sygnecie i na cygarnicy i na małych sprzęcikach był tak wyrazisty, iż o pochodzeniu z czystéj krwi szlacheckiéj nie mogło być najmniejszéj wątpliwości.
Przybycie pana Okońskiego do Skwarskich w czasie obiadu dla wtajemniczonych w życie miejskie jak doktor Ignacy oznaczało, że już gość ów o przybyciu pani Zbyskiéj i jéj syna wiedział, że nie potrzebował ich widzieć a dodatkowo może starego węgrzyna chciał skosztować. Na inne bowiem przysmaki kuchni skromnéj państwa Skwarskich nie mógł się taki człowiek łakomić, a raz na zawsze był zaproszony pod Baranami.
Wszedł pan Wilhelm i jednym rzutem oka objął, rozklasyfikował, ocenił towarzystwo... Zaprezentowany ukłonił się i grzecznie i bardzo zręcznie, krzesło sobie przysunął z gracyą wielką i ulokował się jakoś pomiędzy doktorem, który go cierpieć nie mógł, a jenerałem...
Doktor i on żyli z sobą dosyć z daleka, stykali się rzadko, wstręt mieli do siebie wzajemny, ale byli z sobą bardzo grzeczni.
— Kochanego doktora Ignacego — rzekł Okoński — nie widziałem od wieków wiecznych — cieszę się, że zdrów i dobrze wygląda...
Doktor skłonił głowę.
Rozmowa była trudną, ale w nawiązaniu i tkaniu jéj, nawet w najmniéj sprzyjających okolicznościach, pan Okoński był mistrzem. Wzywano go téż w razach zdesperowanych, gdy nie spodziewano się jéj o własnych siłach utrzymać.
— Państwo z Królestwa tego nieszczęśliwego, odezwał się do pani Zbyskiéj, ja także jestem obywatelem Królestwa... ale tam teraz życie stało się niemożliwém. Ta biedna Warszawa...
Westchnął, zawtórowano mu...
— My tu przynajmniéj mamy swobodę osobistą, opiekę nad narodowością, i niech sobie ludzie mówią co chcą — żebyśmy nie mieli dezorganizacyjnych żywiołów, przy dobréj woli rządu... bylibyśmy teraz jak u Pana Boga za piecem.
Doktor coś pomruknął. — Okoński spojrzał nań — rozśmiał się.
— Kochany doktor trochę jest pessymistą...
Ignacy ruszył ramionami. — Ja-pes-sy-mi-sta! No — proszę... panie majorze, czy ja jestem pes-sy-mi-sta?
— Troszeczkę — rozśmiał się Skwarski...
— Nie wiem, czy pani pułkownikowa Zbyska raczy sobie przypomnieć, przerwał Okoński, iż miałem zaszczyt być jéj prezentowanym przed laty dziesięcią u pani hrabiny Augustowéj...
— Tak... przypominam sobie! szepnęła skłopotana nieco pani Zbyska, w istocie nie pomnąc nawet, czy u pani hrabiny Augustowéj była. Okoński mówił dalej.
— Lepsze to doprawdy były czasy — i ludzie nawet między Moskalami nie źli. Książę Gorczakow un peu faible, mais très honnête homme... W zamku towarzystwo miłe, w Warszawie tyle domów, hrabiny... książąt... baronostwa... hrabiów...
Począł liczyć Okoński i po imieniu spieszczono wymieniać osoby, z któremi, jak widać, żył na bardzo poufałéj stopie.
Jenerał, Michalina, wszyscy przypatrywali się temu bohaterowi salonów... on, wśród opowiadania, nie tracąc czasu, badał osoby, twarze, widocznie pragnął odgadnąć, z kim miał do czynienia, z jakiego świata byli to przybysze... Nikt się nie odzywał; gospodarz tylko podał kieliszek starego wina.
— Ale, kochany majorze, ja bo jeszcze obiadu nie jadłem, jestem zaproszony na piątą...
— Choćby przed obiadem kieliszek wina wytrawnego nie zaszkodzi! zawołał Skwarski — prawda doktorze?
— Szczególniéj gdy wino wytrawne pije wytrawny człowiek! potwierdził doktor Ignacy.
— Przedziwnie! zaśmiał się Okoński — zawsze dowcipny...
Doktor wedle zwyczaju głowę między ramiona wcisnął.
— Nie będą dziś państwo w teatrze — dorzucił Okoński — a! przecież warto widzieć Modrzejewską... Jest to chlubą naszéj sceny, że taką dała teatrowi polskiemu artystkę... prawdziwie genialną. Z każdéj roli umie ona wydobyć życie... Nieporównana et très comme il faut! Niepojęta rzecz, jak ta kobieta zrodzona na deskach teatralnych potrafiła zdobyć tę dystynkcyą, ten ton wielki... To geniusz...
Okoński był jednym z tych łysych wielbicieli artystki, którzy rozpływali się nad Adryenną Lecouvreur... Rozmowa zwróciła się na teatr... potém na wystawę sztuk, na restauracyą ołtarza Panny Maryi na odkrycie zwłok i pogrzeb Kazimierza Wielkiego. Nie potrafił wszakże zarzucając najrozmaitsze wędki p. Okoński złapać na nie osób, z których dobyć pragnął jakieś charakterystyczne słowo. Jenerał słuchał z uwagą, pani Skwarska potakiwała, pułkownikowa uśmiechała się, Michalina siedziała poważna i surowa.
Dla tak zręcznego człowieka, jakim był p. Okoński, milczenie samo już coś mówiło. Oznaczało ono, że się ci ludzie obawiali wygadać.. co tém większą obudzało ciekawość. Ofiarował swą pomoc w dostaniu biletów do loży, ale pułkownikowa podziękowała — nie szło... Skwarski był zakłopotany, doktor milczący. Po kilku próbach Okoński trochę zamilkł, zdawał się szukać téj nowéj beczki, z któréjby mógł zaczerpnąć.
Major trochę był ożywieńszy i mniéj ostrożny niż zwykle po węgierskiém winie.
— Już to, odezwał się — niktby lepiéj nas nie objaśnił o tutejszych stósunkach nad pana Okońskiego. Pan.. pan... (jąkał się nie mogąc przypomnieć nowego nazwiska jenerała)... pan Szarliński ma podobno myśl nabycia tu dóbr...
Żywo obejrzał się Okoński...
— O! nic łatwiejszego, rzekł uśmiechając się — cała Galicya jest do sprzedania... dóbr więcéj niż kupców... Prusacy nabywają nieustannie...
Pan dobrodziéj chciałby w Krakowskiém...
Jenerał nie rad może, iż go zdradzono przed obcym, nie mógł się już cofnąć.
— Nie jestem jeszcze zdecydowany — odpowiedział — chciałbym się rozpatrzeć.
Okońskiemu znać potrzeba rozpatrzenia, protekcyi słodką uczyniła nadzieję śniadań, obiadów.. wieczorów i żywo począł.
— Naprzód nieuchronnie należy porobić znajomości. Każda prowincya ma dystyngwowane rodziny, które ją reprezentują... w tych domach najlepiéj się można poinformować. Rodziny te właściwie rządzą krajem i wpływ nań największy wywierają... nie wchodząc do tych domów, kraju się nigdy nie pozna... i nic się w nim nie zrobi... Gdyby pani pułkownikowa życzyła sobie... lub pan dobrodziéj (wskazał na jenerała) chciał zrobić znajomości, ja, na którego są dosyć łaskawi...
— Nieskończenie wdzięczen jestem, przerwał jenerał — korzystałbym z jego uprzejmości, ale tym razem bawimy tak krótko...
Na tém się skończyła próba. Okoński wypił jeszcze kieliszek wina, starał się wybadać pułkownikową.
— Przypominam sobie, że pani dobrodziejka miała syna w Petersburgu? nagle począł Okoński.
Na te słowa twarze wszystkich, oprócz jenerała, który pozostał spokojnym, tak się zmieniły, tyle spojrzeń skrzyżowało, iż Okoński bystro dorozumiał się, że na coś musiał bolącego nastąpić.
— Mój syn, cicho bardzo... odpowiedziała pułkownikowa — zginął.
Milczenie; zmięszał się badacz... ale popatrzywszy znowu po otaczających sam nie wiedział, co wnosić.
Natrętna jego wizyta dosyć już była długą i bezskuteczną, a że dawała mu prawo odwiedzenia pułkownikowéj Okoński spojrzał na zegarek, począł się żegnać i przeprowadzony przez Skwarskiego wyszedł.
Wszyscy lżéj odetchnęli.
Doktor Ignacy jakby sam do siebie wymówił do stojącego przed sobą kieliszka — Truteń! Uśmiech przebiegł po ustach staruszki gosposi.
Przybycie Okońskiego zwiastowało pułkownikowéj, iż tegoż dnia o niéj wiedzieć już i mówić będą w tych kołach, w których się Okoński obracał..
— Masz pan dobrodziéj żywy dowód — ozwał się cicho bardzo doktor, że przecie i u nas est modus in rebus. Oto ten miły i wielce szanowny pan Wilhelm Okoński lat dziesięć jak się tu osiedlił i widzą państwo, że mu dobrze — utył nawet.
Świadczy to przeciwko mnie i moim pes-sy-mi-sty-cznym zapatrywaniom... Mea culpa. Powinienem być rozgrzeszonym. Nie prawda majorze?
— Ja ciebie bez spowiedzi rozgrzeszam, rozśmiał się Skwarski, bo i ty mój doktorze... stary poczciwy gdera... a serce masz złote...
Zaczęto się ruszać na znak dany przez gospodynią od stołu... Basia wnosiła czarną kawę na tacy ogromnéj... A była to taca srebrna wyprawna jeszcze, któréj przyjemnie było na świat wyjrzeć przy téj sposobności.


Z imieniem wielkiéj stolicy Kraków jest małém miasteczkiem... od Floryańskiéj bramy do Wawelu na wylot go może ciekawe prześwidrować oko... Wszyscy się tu znają, każdy wie o życiu, zajęciach, gustach i nawyknieniach sąsiada, ukryć się niepodobna ani z nałogiem ani z cnotą... Ci nawet, co się z sobą nie witają i nie żyją, poznają się po fałdach sukni z tyłu... Nowo przybyły na tém tle starém odbija natychmiast i najmniejszy żydek wekslarz pozna go, prześladuje i goni. Jak w małżeńskiém długiém pożyciu, mówią, że małżonkowie stają się w końcu do siebie podobni, tak i mieszkańcy tutejsi nabrali pewnéj jednostajnéj, księżowsko-profesorsko-mieszczańskiéj fizyognomii. W gruncie jest to jeden typ z trzema waryacyami. Dodawszy do tego izraelską ludność na całém świecie jednaką i włościan z okolicy, mieć będziecie wyobrażenie tła, z którém oko łatwo się tak oswaja, iż na niém jak jaskrawą barwę nawet niedalekiego Lwowianina odróżnia. Są wprawdzie w życiu Krakowa chwile przepływu i odpływu większego obcych, w których więcéj jest żywiołów naniesionych, co ogólny charakter nieco zmienia, ale większą część roku... sami swoi. — W miastach, w których silniéj było rozbudzone życie w młodzieży uczącéj się — jak na przykład w Wilnie, żywioł ten wybitnie się odznaczał, tu on prawie znika. Młodzież teraźniejsza dobrowolnie ściera z siebie znamiona stanu i wieku, woli uchodzić za starych i dojrzałych...
Nawet mniéj uderzający przybysz w Krakowie zwracać musi uwagę, a o nieco wyrazistszym wiedzą nazajutrz nietylko wszystkie redakcye, wszyscy doróżkarze, ale nawet szukający zajęcia faktorowie. — Mimo największego starania, aby się uczynić niewidocznym, jenerał téż wypłynął w parę dni tak dobrze na wierzch, iż wiedziano, dokąd i o któréj godzinie z domu wychodził; jakich miał znajomych a nawet poniekąd, po co przyjechał. Historya jego z dramatycznemi dodatkami chodziła z ust do ust, budząc powszechną ciekawość. Miał nawet parę odwiedzin zupełnie nieznajomych ludzi, którzy cierpieli za ojczyznę a nie mieli dwudziestu centów na tytuń, jednego muzyka, który przyniósł mu dedykowanego poloneza, i jednego literata, który chciał go przypuścić do spółki w wydawaniu bardzo zajmującego dzieła o starożytnościach miasta Bochni.
Wszystko to niecierpliwiło, męczyło człowieka, który pragnął i sądził, że mu się uda przesunąć niewidzianemu. Większą téż część dnia spędzał za domem na zwiedzaniu miasta z Arusbekiem, który ciekawy był wszystkiego, nawet starożytnych pamiątek téj Polski, któréj wcale nie rozumiał. — Przy najlepszych chęciach poczciwy kniaź czerpał o Polsce wiadomości z takich źródeł, z których tylko męty mógł zaczerpnąć. Jenerał starał mu się tę przeszłość wytłómaczyć, objaśnić, ale wyprowadzenie z błędu było bardzo trudném. Jak wszystkie zjawiska historyczne, na których utworzenie składają się siły różne i różnolite, Polska téż ma oblicze nie łatwe do rozczytania się w niém i mieniące. Nie dziw, że z pewnym pozorem bezstronności nawet można, z różnych się na nią stron zapatrując, widzieć w niéj najwyższą piękność i najpoczwarniejszą brzydotę...
Na to tylko trzeba być jednostronnym i namiętnym. Polski, jaką w istocie była, mało kto dziś rozumie — intuicyą dziecięcą chyba sierocy jéj synowie, co się w te rysy ukochane całe życie wpatrują i znają wszystkie ich zmiany, transfiguracye, cienia i blaski.
Arusbekowi ta Polska dawna obcą była zupełnie a przez to i nowa stawała się niezrozumiałą. Ten, coby w życiu ani we śnie nie widział gmachu, mógłżeby pojąć rzucony na polu kapitel strzaskanéj kolumny? Jedno tylko Rosyanina dobréj wiary uderzało — to niezmierna przestrzeń, jaka dzieliła dwa kraje, Polskę i Rosyą... wychowane na dwu różnych mlekach... zrodzone pod jakiemiś innemi konstelacyami. Pokrewieństwo ledwie się dawało dojrzeć, rozbrat historyczny uderzał co chwila. Arusbek wszakże, lepsze mając serce i szlachetniejsze od innych swych współziomków uczucia, łatwiéj mógł odgadywać jasne strony polskiéj przeszłości... umiał poszanować je i chwilami zdawał się je rozumieć.
Jenerał téż gorliwie pracował nad wyjaśnieniem mu tych zjawisk, które, odrębnie wzięte, fałszywie tłómaczyć się mogły.
Chodzili tak, ścigani oczyma ciekawych autochtonów, a że wiedziano o rosyjskiém pochodzeniu kniazia Arusbeka, powszechnie głowami kręcono na tę przyjaźń, jaka łączyła niedawnego powstańca z wysoko położonym podróżnym Petersburgczykiem.
Wkrótce gorsze on jeszcze na siebie ściągnął podejrzenie, jednego bowiem dnia ów kniaź, którego jakby na całą zimę w Wiedniu już zamieszkałym spotkał Zbyski, zjawił się przejazdem przez Kraków i zawitał (nie wiedząc zkąd o jenerale się dowiedziawszy) do mieszkania jego, gdzie i Arusbeka zastał. Drugi ten kniaź wcale nie był im gościem pożądanym. Arusbek, zobaczywszy go i zimno przywitawszy, wyszedł zaraz; jenerał przyjął go milcząco. To chłodne przyjęcie zdawało się raczéj pociągać kniazia Samuela niż odstręczać. Siedział godzin parę, w rozmowie badał na wsze strony Zbyskiego, a nie dowiedziawszy się od niego nic, oprócz że się może w Galicyi osiedli, zdawał przykro dotknięty. Pytał po kilkakroć i o Arusbeka, ale o tym powiedział tylko jenerał, że się z nim wypadkiem tu spotkał, że bawi nie długo i zapewne przez Warszawę do Rosyi powraca.
Wszystko to Samuel przyjmował z niedowierzaniem pewném, z półuśmiechem, a gdy nawzajem spytał go Zbyski, co on tu robi, odpowiedział, że ciekawy był staréj ruskiéj stolicy i jedzie do Lwowa na dni parę.
— Trudno się było oprzeć pokusie — rzekł — siedzieć w Wiedniu, a naszego kraju nie zobaczyć. Przecież się tam teraz ku nam sympatya obudziła i poczucie braterstwa. Rusini mają rozum, że do silnego lgną a przerobienie się na model wielkorosyjski nie wiele ich będzie kosztować. Pamiętam, gdy mi jeden Małorosyanin w Kijowie z westchnieniem wyznał: Enfin-que sais-je, nous sommes peut être destinés a être eternellement l’envers de quelqunn, nous avons été d’envers de Polonais, nous le deviendrons pour la Russie...
Jenerał nic nie odpowiedział na to, Samuel popatrzał nań... zagadał czémś obojętném i odszedł.
Po obiedzie gdy się spotkali z Arusbekiem u pułkownikowéj, gdzie ich już natręci ścigać nie mogli, kniaź się odezwał:
— Nie wiesz, co on tu robi?
— Odpoczywa w Wiedniu po wodach a dla ciekawości, jak mi powiadał, wybrał się do Lwowa.
— Dla ciekawości! potrząsając głową rzekł kniaź, — wierz mi, tacy ludzie jak kniaź Samuel — nie dla daremnéj ciekawości nie przedsiębiorą... Ja nietylko mie lubię go, ale się lękam...
Rozmowa wkrótce stała się ogólną i na tém się skończyło. Arusbek bardzo pokochał nietylko smętny wyraz twarzy Michaliny, ale staruszkę pułkownikową... Miał serce potrzebujące kochać, żyło w niém wspomnienie własnéj matki, matkę więc przyjaciela przybrał sobie niemal za własną. Prosił ją o pozwolenie nazywania po polsku — mateczką, całował po rękach, przynosił bukiety, starał się rozweselać rozmową... Spoufalił się zresztą i z panną Michaliną, bo obie panie mimo odrazy, jaką budzi imię Rosyanina, w przyjacielu Stanisława widziały tylko dobrego człowieka... Michaliny położenie względem jenerała było jakieś dziwne i przykre, — starała się być dla niego zimną, a nie zawsze umiała.
Na samę myśl, że ją mógł posądzić o jakieś zamiary podboju, krew jéj uderzała do głowy, a mimo to charakter, powaga, słodycz, rozsądek, nawet dziwactwa tego człowieka czyniły na niéj głębokie wrażenie.
Z kniaziem Andrzejem swawoliła, śmiała się dziecinnie, pozwalała mu sobie prawić grzeczności, bywała nieco zalotną, z jenerałem była surową i zimną. Arusbekowi tak jakoś z niemi było dobrze, — a w reszcie świata tak samotnie i pusto, iż ciągle powtarzał:
— Kupujcie sobie tu dobra, ja się do was przyłączę, wydzielicie mi w parku, — bo park być musi, — kawałek gruntu, pobuduję sobie szalet szwajcarski i raz w rok na wakacye do was będę przyjeżdżał, kwiateczki sadził... dumał, czytał i długie ze Stanisławem czynił wycieczki....
Jenerał, który trochę się rozpatrzywszy w Krakowie, rad był już puścić się daléj — zatrzymywał się tylko dla Arusbeka. Przytém ode Lwowa odstręczał go Samuel, który tam miał pojechać a którego spotkać się lękał.
Od dnia więc do dnia, choć policyanta sznurkującego około hotelu widzieli codzień, choć się z policyi dopytywano, kiedy jenerał wyjedzie, bawiono, nie postanowiwszy, co się ma daléj zrobić. Arusbek tylko oświadczył, że poświęca się na ich usługi i towarzyszyć im będzie, dopóki pozwolą. Był to tak miły, niezawadny a serdeczny druh, że mu wszyscy byli radzi. Pułkownikowa go lubiła bardzo, panna Michalina nie taiła się ze słabostką dla niego, i był jéj potrzebny, bo inaczéjby ze swą wesołością i dowcipem nie miała zręczności wystąpić.
Arusbek nawet przeniósł się do tego samego hotelu, aby częściéj być z niemi. Wychowańcowi zbytku nawykłemu do wykwintów, prostota tutejszéj gospody, jéj opuszczenie nie bardzo były przyjemne. — Znosił wszakże wszystko, śmiejąc się z patryarchalnych obyczajów... aby być obok jenerała. Obiady jadano w saloniku pułkownikowéj, a choć na duszach było smutno... wesoły śmiech, gość rzadki, czasem tu jeszcze zawitał. Ze znajomych odwiedzili tylko ich państwo Skwarscy a raz na zwiady przyszedł Okoński. Nie zastał szczęściem Arusbeka u jenerała, ale już był o nim znać uwiadomiony, szukał go oczyma i bardzo zręcznie zagadnął, że słyszał o jakimś Rosyaninie... który... tego... dawnym znajomym... czy coś...
Jenerał zbył kilką krótkiemi słowy, że to był w istocie dawny znajomy i nie powiedział nic więcéj. Okoński rachował, iż za jakąś słabość pochwyciwszy Stanisława, potrafi się tu wkręcić nieznacznie. Próbował grać na różnych strunach, na próżności, na smakoszowstwie, na miłości płochéj zabawy, na namiętności do gry — żadna się z nich nie odezwała. Chmurny odszedł — nie dając wszakże za wygraną. Bolało go to, że o bogatym Rosyaninie, kniaziu itd. nic się dowiedzieć nie mógł u źródła. Dał kilkanaście centów kelnerowi, zapalając cygaro na dole, w nadziei, że tu się czegoś przecie dowie, ale dopytał się tylko tego, iż podróżny ma wspaniałe kufry, że złotem płaci i że strasznie być musi bogaty... To go w tém kwaśniejszy humor wprawiło, bo z takim człowiekiem miłąby była znajomość. Arusbek właśnie unikał wszelkich nowych, bo mu w tém ciasném kółku bardzo było dobrze.
Nazajutrz po ukazaniu się kniazia Samuela spotkali go jeszcze w ulicy ci panowie, ale skłoniwszy się im z daleka, zniknął. Szedł tym razem z jakimś słusznym, wysmukłym jegomością bardzo uniżenie towarzyszącym mu... który nie zdawał się być Rosyaninem...
W kilka dni potém jenerał z wielkiém zdziwieniem swojém zobaczył Tura na progu... powitał go serdecznie, ale zdziwiony, że się tu mógł dostać. Biedny człowiek wyglądał blado, mizernie, kaszlał gorzéj niż wprzódy; przecież twarz miał jaśniejszą, rozpromienioną a podaną sobie rękę gorąco uścisnął,
— Co wy tu robicie? spytał jenerał.
— Cicho! cicho — odparł wygnaniec, w Wiedniu przez Niemców potrafiłem sobie warunkowe wyrobić pozwolenie pobytu w Galicyi... jestem już z tego szczęśliwy...
— I cóż myślicie?
— Nie myślę nic! bądź co bądź... choćby umierać na swojéj ziemi! dodał Tur ze łzami w oczach — coś się znajdzie! Będę pracował, będę kamienie tłukł, będę robił, co mi każą, ale ten czarny nasz chleb kochany pożywać będę, tém naszém odetchnę powietrzem i posłyszę mowę naszę, dzwony kościołów, szum lasów...
Łzy mu się z powiek potoczyły, był cały jakby gorączką przejęty, chwyconą rękę ściskał z oczyma podniesionemi ku niebu... i mówił w uniesieniu. — A! to już najwyższe szczęście, być tu... choćby bracia odepchnęli — toż bracia — choćbym tu doświadczył największego bólu, nagrodzi mi go jeden dźwięk, jedno tchnienie, jedno wrażenie, to, że jestem na naszéj polskiéj ziemi męczenników... O! byle mnie tylko nie wypędzili ztąd znowu... chciałbym choć módz umrzeć tutaj.
Jenerał zatrzymał go z trudnością na dłużéj, biedny człowiek lękał się być natrętnym i uchodzić za głodnego. Chciał go jednak przedstawić matce i Michalinie, bo to był przyjaciel i towarzysz Władka, chciał go poznać z Arusbekiem, dla pożytku obu.
Zgadłszy prawie, że Tur dla swego ubóstwa stronił od towarzystwa, Stanisław rzekł mu po cichu. — Jesteśmy bracia z pola walki, bądżże ty ze mną jak z bratem i nie lękaj się a pozbądź emigranckiéj drażliwości i nieufności — nigdy nam natrętnym być nie możesz. Muszę cię przecież poznać z matką moją, z siostrą Władka, no — i pozwolisz jeszcze, bo mi to potrzebne — z jednym poczciwym, dobrym, wyjątkowym — Moskalem.
Uśmiechnął się, widząc, jak Tur się zżymnął. — Czekaj, nie sądź, dodał, jeśli do trzech dni kochać go nie będziesz... zrobisz, co zechcesz, masz prawo uciec od nas...
Załagodziwszy tak Tura, którego puścić nie chciał i zatrzymał gwałtem, doczekał się Zbyski przybycia Arusbeka i naprzód poznał ich z sobą. Tur, nie łatwo mówiący po francusku, dosyć dobrze za to umiał po rosyjsku, zrozumieć się więc mogli łatwo. Zrazu oba chodzili nakrochmaleni i zimni, wkrótce jednak sympatyczna fizyognomia Tura pociągnęła ku sobie kniazia, odgadł w nim heroicznego męczennika, który chętnie chodził bez aureoli i nigdy nie mówił o swych poświęceniach, tak je naturalnemi znajdował... W parę godzin byli już z sobą jeśli nie dobrze i poufale, to przynajmniéj tak, iż wzajemnie wstrętności się i uprzedzeń pozbyli. Daleko większe wrażenie jednak uczynił Tur na pułkownikowéj i Michalinie. Przypominał on jéj nie tylko Władka, ale tego zapaleńca, co z sercem miłością dla niéj przepełnioném poszedł do grobu... Tur, który od dawna nie kosztował słodyczy towarzystwa takiego, prawie się stał wesołym, zapomniał swéj draźliwości i dumy chorobliwéj, był jak w domu. Michalina słysząc, jak kaszli, widząc go bladym i wyniszczonym, z troskliwością siostry nim się szczególniéj zajmowała... Arusbek był zrazu trochę zazdrosny, ale potém począł jej tylko dopomagać i sam téż zajął się Turem... Zmuszano go zrazu, aby przyjął mieszkanie, które chciał odstąpić kniaź, ale Tur na to za nic się zgodzić nie mógł. Miał on tu dawnego towarzysza broni, przyjaciela, ubogiego brata, który pracował w jakiéjś kancelaryi, stał na strychu i dawał mu przytułek... Wstrzymano go tylko do wieczora. Tak zwiększyła się znowu gromadka i znowu zapomniano trochę po polsku, że należało coś poczynać, myśleć o przyszłości a nie tracić dni na marzeniach i rozmowach. Pułkownikowa, któréj ta niepewność była najcięższą do zniesienia, napomknęła wreszcie synowi, że na cośby się należało zgodzić i postanowić. Skwarscy nastręczali już dwa w okolicy majątki... Okoński nosił się z kilką dobrami w kieszeni, nawet doktor Ignacy wiedział o bardzo pięknéj wiosce ze ślicznym pałacykiem i ogrodem. Trzeba więc było jechać do Lwowa... aby pour acquit de conscience zabrać znajomość z całą Galicyą. Pułkownikowa miała przez ten czas pozostać w Krakowie pod bardzo kruchą opieką Tura, doktora i państwa Skwarskich. Tura właściwie dla tego robił jenerał opiekunem, iż po cichu matce szepnął, aby ona nim się po trochu opiekowała.
Gorzéj było z Arusbekiem, który ważył długo, czy ma tu także na straży pozostać lub towarzyszyć jenerałowi. Naostatek w przededniu wyjazdu nagle powiedział, że jedzie z nim, upakował się, poszedł do pułkownikowéj pożegnać, zapuścił się w długą rozmowę z panną Michaliną i oświadczył zdumionemu jenerałowi, że — nie pojedzie już a będzie nań czekał w Krakowie.
— Jestem leniwy, rzekł, jakoś mi tu dobrze, po co bez celu będę się włóczył, kiedy mnie Lwów wcale nie zajmuje?
— Słuchaj Andrzeju, przerwał uśmiechając się jenerał — ja zgaduję cię, tyś się po swojemu zakochał w pannie Michalinie... przyznaj się...
— Nie — przysięgam ci, żem się nie zakochał, odparł kniaź, ale co gorzéj, fatalny nałóg zrobiłem z jéj towarzystwa. Możesz mi nie mówić nawet, że to do niczego nie prowadzi, ja o tém wiem doskonale... W życiu wszakże to, co daje kilka choćby dni jasnych, jest niezmiernéj ceny. Nie ma, niestety, nic wiekuistego! kilka dni, tygodni, miesięcy! a! to już bardzo wiele...
Jeśli mi powiesz, że moje bywanie kompromituje pannę Michalinę... to co innego! oddalę się natychmiast... Ale — dodał ze złośliwym uśmiechem Arusbek, ja sądzę, że Rosyanin nigdy Polki nie kompromituje, tak jak... chciałem bardzo grubiańskie uczynić porównanie, dam pokój. To wiem, iż moja matka, która lubiła bardzo zwierzęta, miała faworytę kotkę, zamykano ją często z moim wyżłem i nikt ich nie po sądził o przyjaźń zbyt poufałą.
Jenerał się rozśmiał, Arusbek go uścisnął i skończyło się na tém, że szczęśliwie w miejscu został... Przeprowadzili tylko oba z Turem na dworzec kolei pana jenerała, który siadł do wagonu z jakimś olbrzymiego wzrostu jegomością wyglądającym bardzo wspaniale i odjechał. — Dwaj towarzysze podróży obrali sobie miejsca na dwóch przeciwnych krańcach, olbrzym zapalił cygaro i zwrócił się do okna, pan Stanisław podobnież, świsnęła lokomotywa i stary Kraków wkrótce pozostał we mgle za nimi.


Pomimo starożytności swojéj Lwów jest zupełnie nowém miastem, stolicą został od niedawna, podział Polski z prowincyonalnego handlowego ale dosyć martwego grodka uczynił go nagle ogniskiem kraju, który przed niedawném ciążył w innych wcale kierunkach. Znać na nim dziś jeszcze dorobkowicza. Po Krakowie zdumiewa tu ten brak pomników, te maluczkie tylko ślady nie wiele rozwiniętéj działalności.
Być może, iż się do tego przyczyniało, że Lwów polski siedział wśród Rusi a ludność jego składali Ormianie, Rusini, Polacy i izraelici... Nigdy się to w jedną jakąś całość zlać nie mogło, każda gromadka miała inne zajęcia, charakter, dążności, wszystkie po troszę antagonizowały, życie spółeczne jakoś się nigdy rozwinąć potężniéj nie mogło.
W ostatnich czasach rzeczypospolitéj réj wodziło kilka rodzin możniejszych, potém skupiali się tu rozbitki z za kordonu, tradycyi nie było, wzrastało miasto koniecznością, zakwitnąć nie mogło.
Z czasem utworzyła się arystokracya czysto galicyjska i ta nieco miasto odżywiła; biurokracya rozrosła się jak mrówie... ognisko rządowe poczęło ludzi przyciągać.. Stolica de facto zaledwie potrafiła dorobić się powierzchowności znaczniejszego prowincyonalnego miasta. Tego, co największy wdzięk daje stolicom, starych zabytków, co je uprzyjemnia — porządku i smaku — grodowi Lwa brakło. Z pospiechem budowały się kamienice, wznosiły mury, a jako symbol poczucia artystycznego posłużyć może niesmaczne pudełko z koroną hrabiowską wystawione przez rodaka-namiestnika i ministra. Nic lepiéj nie przedstawia arystokracyi specyficznie galicyjskiéj nad ten pomnik...
Nagłe te wysiłki, by zostać stolicą, opłacił Lwów z widocznym pospiechem nastawionemi murami, obok których stoją jeszcze nieforemne klatki, chude kamieniczki stare, dworki drewniane i gmachy poprzedzające widocznie przybycie architektów do Lwowa.
Na prędce porozsiadały się mury, gdzie który mógł, bez planu, bez porządku, rachując znać na przyszłość. Wszystko wydaje się rozerwane — niesforne i jakby pokłócone z sobą. Jeszcze dziwniéj się to poplątało z powodu górzystego położenia, a Pan Bóg poskąpił jednéj z największych ozdób, rzeki i wody, jakby na szyderstwo dając rynsztok, który się Pełtwią nazywa a jest tak wstydliwy, iż go trzeba przykryć i zamurować, aby zatrutem oddechem nie zapowietrzał miasta.
Co wspaniałe, to bez smaku... co piękniejsze, to gdzieś pochowane po kątach, zresztą ulice roztańcowane w różnych kierunkach, z wątpliwym brukiem, z fizyognomiami podejrzanemi. Uderza wszędzie ten zupełny brak smaku i jakby jego pogarda... jakieś opuszczenie, zdające się w przyszłość nie wierzyć, coś tymczasowego, niby obóz rozbity na prędce... który jutro burza roznieść może. Z wysokiego zamku widok piękny, cóż, gdy ta sina dal tak smutna jakby jaka niepewna przyszłość, — a na równinie ogromnéj prawie pusto...
Ze starych drzew jezuickiego ogrodu możnaby stworzyć coś bardzo pięknego, ale tuż groźnie, ponuro, wrażo patrzy Św. Jur i przeszkadza.
Łacniéj jest stokroć odmalować ten cmentarz krakowski niż wrzawliwą targowicę, która się Lwowem nazywa. — Oblicze miasta mieni się co chwila, a w rzeczy jest to embryon niedokończony; — co z tego wyrośnie, Pan Bóg wie jeden. Wszystko w dorobku... może być starosta albo kapucyn, przepyszna stolica lub straszna pustka i ruina. Nawet przewidująca znać, że tu nie ma po co się wciskać, koléj żelazna zatrzymała się sobie w polu, czekając, co to z tego będzie. Jest to impertynencya niedarowana.
O ile Kraków martwy jest na pozór, o tyle Lwów pozornie jest żywy, przynajmniéj w ulicach ruchu wiele, choć tworzą go żywioły, które się tylko w ulicach z sobą ścierają.
Téj świątobliwości i pobożności, jaką tchnie Kraków, nie ma tu śladu, kościoły najczęściéj puste a ludność rozdzielona trzema wyznaniami zdaje się dla wszystkich trojga dosyć obojętną. Ruch stanowi nie najzamożniejsza klasa, nie odznacza go téż elegancya; ekwipażów mało i nie wykwintne choć błyszczące... a równouprawnienie obok nich sprowadza parokonne furki i żydowskie wozy, które przyćmiewają całą pierwszych pretensyą do blasku. Mimo że życie niezmiernie mozaikowe i przeróżne, jest go tu więcéj niż w Krakowie. Swobodniejsze ruchy, donośniejsze głosy, zamaszystsze postacie... czuć, że tutejszy populus leopolitanus w chwilach złego humoru szyby tłuc nawykł i zbierać się na mityngi, że ma swych wodzów, trybunów i pewne polityczne wykształcenie, niedokończone wprawdzie ale sylabizujące bardzo głośno.
Gdy w Krakowie Austrya jest reprezentowaną nader skromnie i cicho przez delegacyą, która na zewnątrz się nie objawia, dyrekcyą policyi schowaną w kątku i kilku w opiętych spodeńkach żołnierzy bez broni, we Lwowie namiestnictwo, biurokracya, wojsko, urzędnicy, władze występują daleko wybitniéj. Czuć, że to jest nadewszystko ich stolica, że oni ją stworzyli i pielęgnują, aby tak kulawo rosła, jak ją na świat wydali; — czuć także, iż ten cały ruch i ten cały świat jest dla nich nie dla siebie. Pomimo nowych swobód konstytucyjnych, któremi pomalowano to po wierzchu, stare kolory wyglądają z pod spodu. Lud ma prawo wybijania okna, ale statutu dla rady miejskiéj dobić się nie może. Powszechnie utrzymują, że jest uniwersytet i młodzież we Lwowie, liczniejsza nawet niż w Krakowie, — nic jednak przytomności jéj nie zdradza a niemiecka wszechnica, zajęta produkowaniem urzędników, zapomniała o kształceniu obywateli, którzy się bez niéj obchodzą. Są posłowie sejmu i mężowie stanu, którym gdy się zdarzy co napisać, nietylko ks. Malinowski choruje, nietylko p. Suchecki dostaje febry, ale najwytrzymalsi i najpobłaźliwsi dziennikarze oczom swoim nie wierzą. — Lwów i jego bohaterowie zdają się ufać w to, iż komu Bóg da wrodzony talent, uczyć się czytać i pisać jest dlań zbytkiem niepotrzebnym.
Jest to wreszcie gród, w którym za naszych czasów owe pamiętne wyrzeczono słowa:A na co nam oświata! — Na pochwałę wszakże rzec należy, że nigdzie Polski nie kochają tak gorąco, jak we Lwowie, ja myślę, że na przekorę urzędnikom austryackim i Rusinom, którzy nie kochają jéj wcale.
Osobliwszą téż rzeczą jest, że w mieście, gdzie Niemców tak mało jest, iż gdy pilna potrzeba, aby ich było więcéj, Polacy ich udawać muszą, trwa i kwitnie bankructwem co lat kilka teatr niemiecki. Jest to instytucya na kresach ufundowana ad perpetuam rei memoriam, jak słupy herkulesowe, że już daléj germański wpływ nie sięgnął.
Cóż więcéj powiedzieć wam o Lwowie, oto chyba, że w obec twarzy jego niedokończonéj malarz musi powstrzymać się z dopełnieniem wizerunku... Gród to zagadkowy i cały jeszcze w obietnicach... bakfisch stolic, mający wszystkie przymioty i szpetoty dorastających podlotków, którym, nie wiadomo, skrzydła czy pazurki wyrosną. Można go kochać, kto się w nim urodził — ale zakochać na pierwszy widok niepodobna.
Jenerał jechał do Lwiego grodu trochę już o nim uprzedzony, nasłuchawszy się za i przeciw, wiedział to, co wiemy wszyscy, iż mimo wszystkich słabych stron, jakie mieć może stolica Rusi, z niéj przecież płynie na Galicyą życie, od niéj inicyatywa czynu, ruch, pierwsze reform słowo i poczucie potrzeby postępu. Można wybaczyć do wielkiéj pracy powołanemu miastu, że się nie stroi i w skromnym do niéj występuje fartuszku, można darować omyłki dla zapału, przesadę i hałaśliwość, gdy cel uczciwy, naostatek w walce, jaką często stacza z krajem, chwytanie się różnych środków, gdy czuje, że ta walka o życiu stanowi.
I Lwowu téż jak Magdalenie wiele przebaczoném będzie, bo kochał wiele a poświęcał się ochoczo, nawet gdy z ofiar owocu zbierać się nie spodziewał. Wykołysał on na łonie swém poetę doby naszéj Ujejskiego, dzieckiem jego był Romanowski a z synów wielu z nadziejami i aureolami legło młodo na polach bitew 1863 roku. Każda myśl patryotyczna, gorąca, polska, każdy człowiek, co życiem miłości dla kraju dowiódł, znajdują tu serdeczne przyjęcie. Cześć ojczyzny tu, jak się w innych dzielnicach zdarzało, nigdy pod pozorem zachowawczości nie była zapartą...
Miał téż Stanisław nadzieję, iż w téj części Galicyi, gdzie żywiół polski zagrożony ciągłym bojem z Rusią nie gardzi żadnym przybywającym mu posiłkiem, rychléj znajdzie życzliwe przyjęcie i dłoń podaną chętnie.
W drodze nie mając zwyczaju nikomu się nieznajomemu narzucać, unikał i on bliższéj znajomości z ogromnym owym milczącym mężczyzną, danym mu przez Opatrzność za towarzysza... Przejechali tak w milczeniu, paląc cygara odwróceni do okien, dobry kawał drogi.
Jest to znaném prawem i psychologicznym pewnikiem, że aby obudzić ku sobie zajęcie, trzeba unikać tylko wywoływania go umyślnego. Jenerał, który się odwracał i milczał od nieznanego jegomości, zdającego téż stronić od narzuconego mu przez konduktora współpodróżnika, widząc, że się ten wcale nie garnie ku niemu, zdala począł mu się pilnie przypatrywać. Z razu odwracał głowę i rzucał okiem szybko, aby nie być schwytanym na uczynku, potém raz i drugi bezkarnie popatrzywszy, bo jenerał zamyślony oknem na okolicę wyglądał, jął śmieléj już badać twarz, ubiór i szczegóły a przybory, z których stan i możność podróżnego najłatwiéj się poznaje. Nad Stanisławem leżała piękna torba, najpierwszego paryskiego fabrykanta wypieszczone dzieło, przy nim kołdra kosztowna i drobne jakieś sprzęciki, aż do zbytku wytworne, bo takie tylko Marya Pawłowna mieć przy sobie lubiła... Prócz tego woń hawańskiego cygara, piękne futro przekonywały, że towarzysz podróży był, jeśli nic więcéj, zamożnym człowiekiem. Olbrzym siedzący naprzeciw miał téż wiele pakunków, ku wygodzie służących, oplataną flaszkę, koszyk z żywnością, torbę przeładowaną, pękatą i wytartą. Ubrany był dostatnio, wygodnie, chociaż to, co miał na sobie, złém użyciem zawczasu było zniszczone. Twarz, która z nad barczystych ramion wyrastała, z wąsem staropolskim, z podbródkami dwoma obfitemi, miała wyraz pewien dumy, w sobie zamkniętéj i pewnéj siebie. Małe oczki piwne ginęły w grubych powiekach, nos kartoflowaty bezkształtny wydawał się małym przy bardzo szerokich i wystających ustach. Myśli na czole nie było wiele i snać tam one nie pracowały zbytnio, bo marszczek nie orały. Słowem był to typ starego szlachcica, który, w XIX wieku nie mając nic do roboty oprócz używania darów bożych, roztył się nieborak z biedy. Dawniéj mógł on nawet konno jeździć i polować, ale dziś już musiał tylko mówić o koniach i myśliwskich swych dziełach wielkich...
Przekonawszy się szlachcic, iż miał do czynienia z człowiekiem, który wcale do rozmowy i znajomości skłonności nie okazywał, postanowił nudne przerwać milczenie. Z jenerałem wszakże rozmowę począć nieznanemu nie było łatwo. Olbrzym ziewnął, chrząknął, poprosił o ogień, otrzymał go, podziękował i na tém się skończyło. Upór ten zaciekawił go.
— Pan dobrodziéj do Lwowa? — spytał wreszcie.
— Tak jest, do Lwowa.
— O przenudnaż to droga z Krakowa, przenudna.
Na to nie było odpowiedzi tylko pół uśmiechu grzecznego.
— Wszystkie te, panie łaskawy, nowości djabła warte... a choćby i koléj żelazna. Zboże i woły wozić, zapewne, ale ludzi!!
— Ma pospiech za sobą.
— Komu pilno... Bywało — mówił podróżny — czwórka tęgich koni, człowiek jechał, jak chciał, wolno, prędko, sam u siebie w powozie gospodarzem...
Przerwał nagle.
— Pan dobrodziéj pewnie z za kordonu... nie tutejszy?
— Tak, nie tutejszy jestem — rzekł jenerał... który i kłamać nie chciał i wygadać nie życzył.
— Pewnie z rosyjskiego zaboru...
Stanisław pomyślał, że nie skłamie, a wiedział już, jak złą rekomendacyą jest w Galicyi nazwanie emigranta, odparł więc potwierdzająco.
Była znowu chwila milczenia.
— Panowie tam na ucisk narzekacie — odezwał się gruby — a ja powiadam, że tam jeszcze lepiéj jak u nas. Przynajmniéj demokracya ta i plebejusze znają mores, nie tak jak u nas, co to wszystko równouprawnione hałasuje, burdy robi i po gazetach brudy wywłóczy, uczciwych ludzi mażąc... Tu się teraz nikt nie ostoi cały...
— Za to w Rosyi — rzekł Stanisław — płaci sowicie demokracya moskiewska, któréj słowo w słowo toż samo wolno; a ta sobie nie żałuje...
Szlachcic sapnął, ręką się sparł na siedzeniu, przechylił wygodnie i mówił daléj.
— My tu panie z tą konstytucyą, mityngami, Smolką, gazetami, ludowemi zgromadzeniami chwili spokoju nie mamy... A gazety te! gazety! a redaktory te! śmieciuchy! mospanie, dałbym ja im, dał... Dawniéj, co się tam gdzie przytrafiło na wsi, nie wiedział bodaj sąsiad o miedzę, dziś mają, panie, korespondentów wszędzie, i głośniéj krzyknąć nie można, żeby zaraz nie wydrukowali. Z tą ich jawnością życie się staje niepodobieństwem. I to wszystko panie, kto? szewczuki, krawczuki, parobczaki od gnoju, jak słusznie nazwał Czas, wykolejone proletaryaty... A nosa to drze a staje ci okóniem... i my dziś szlachta za nic...
Odpowiedzieć było trudno, jenerał puścił dym z cygara.
— Ale to jest przejściowe — mówił daléj szlachcie — to minie. My się tu panie trzymamy, oni wrzeszczą a my robimy swoje. Za ręce się wziąwszy nie damy, nie damy!! Zjedzą kaduka. A no życie zatrute... Pan do Rosyi powraca? — spytał po chwili.
— Nie — rzekł jenerał — szukam nawet i, gdyby się co trafiło, osiadłbym tutaj. W całéj Europie lepiéj nie jest jak tu, wszędzie toż samo przesilenie i nowe żywioły trochę burzliwie życia się dopominające. Tę kryzys należy przetrwać.
— Tak, w Rosyi téż szlachtę obdzierają i niszczą — rzekł gruby wzdychając — a głupi są, bo z chłopami potém rady sobie nie tak łatwo dadzą... My to wiemy, że tam téż nie raj... Co się tyczy dóbr, to na sprzedaż ich dosyć, ale... hm! kupować należy oględnie...
Znowu milczenie było czas jakiś, choć pierwsze lody przebite; jenerał po części rad był coś się dowiedzieć i typ jakiś miejscowy mieć do badania przez drogę. Zaczęło się tedy coś o Rusi i Rusinach, szlachcic ramionami ruszył.
— Nawarzył nam nimi piwa Stadyon — odezwał się zapalając nowe cygaro — ale, któż wie, i Austryi pono nie największą tym wynalazkiem oddał przysługę. Kwestya ruska! ba! żebyż to była kwestya ruska, jak ją w gazetach widać, możnaby z nią do ładu przyjść, ale to po prostu... dziś kwestya moskiewska. Wczoraj mówił ci jeszcze taki Rusin doskonale po polsku, żył z nami i przyjaźnił się, jutro mu podsypnęli, dostał w łapę i stał się zagorzałym Rusinem. Imię tylko teraz kwestyi téj zostało, w rzeczy Moskalami być chcą ci, którym tak lepiéj. Duchowieństwo ruskie mści się może lekceważenia naszego... a no dziś stare owe grzechy naprawić trudno. — Machnął ręką. — Dopóki nie wkroczy wojsko imperatorskie, nie ma się co téj kwestyi obawiać.
Prawie do samego Lwowa to o tém to o owém gwarząc dojechali, nie znając się wzajemnie, przyszło wreszcie do zapoznania. Nazwisko przybrane jenerała nic nie powiedziało, szlachcic wyrzekł swoje z pewną dumą, w istocie znaném ono było jako reprezentanta kraju w sejmie i delegacyi, choć raczéj ze strony wesołéj niż poważnéj. Wyrzekłszy je, spodziewał się podwojonego uszanowania od towarzysza, co jednak gdy nie nastąpiło, wniósł, iż stósunki galicyjskie mało są znane za granicą. O kilka téż stacyi przysiadł się do nich nowy towarzysz, w którym poznać było łatwo duchownego obrządku ruskiego. Ten po obu rzuciwszy okiem, odsunął się jak najdaléj, nasrożył twarz bladą i dał do zrozumienia, że z Lachami nie gada... Można było posądzić go, iż znał posła i delegata, gdyż okiem nader złośliwém rzucał na niego. A że znalazł obu rozmawiających z sobą, i jenerała téż wzgardą jak najwybitniejszą potraktował. Zapalił śmierdzące austryackie cygaro i kurzył z widocznym celem naprzykrzenia się polskim nosom.
Na następnéj stacyi dostali jeszcze chudego jegomości z teką pod pachą, w okularach, przypominającego typy biurokratyczne z Kikiriki.
Przywitał go po niemiecku mianując Hofrathem duchowny, być to jednak musiał jakiś Hofrath gorszego gatunku a mniejszego kalibru, nie pokaźny, pokorny, do zbytku grzeczny. Rozpoczętą widocznie w chęci pokąsania współtowarzyszów rozmowę księdza zbył ministeryalném milczeniem. Może téż nie chciał drażnić grubego szlachcica, którego dłoń rozpostarta na siedzeniu niepospolitych była rozmiarów. Duchowny zmuszony zamilknąć, z cicha tylko sub rosa dowcipy jakieś ciskał na ucho ku rozweseleniu urzędnika, który się krzywił tak, że ksiądz mógł to wziąć za uśmiech a szlachcic za grymas.
Naostatek głośno, urzędownie po niemiecku konduktor oznajmił, że stanęli we Lwowie, czego się trudno było domyśleć, bo miasto ztąd jeszcze daleko. Jenerał pożegnał towarzysza z daleka i postarał się o dorożkę do Georga, jedynego hotelu, który ma sławę porządnego i wykwintnego we Lwowie a w istocie gdzieindziéj ledwieby za trzeciorzędny mógł uchodzić. Tu wszakże stoją tous ceux qui se respectent.
Jenerał miał jeden list do znanego prawnika, człowieka zamożnego, wziętego i znającego dobrze kraj, którego był dziecięciem, drugi do obywatelskiego domu zamieszkałego we Lwowie. Ostatni dała mu matka. W nim gospodarzem i głową był dawny wojskowy, od r. 1832 zamieszkujący w Galicyi, towarzysz broni jego ojca, który tu po żonie wziął majątek i przedzierżgnął się zupełnie na Galicyanina. Z pomocą tych dwóch znajomości, rachując, iż przez nie łatwo było inne zawiązać, spodziewał się dostatecznie w miejscowych stósunkach rozpatrzeć. Z jego stanowiska kwestya ruska, Rusini byli najciekawszym fenomenem do badania, ale przedsmak już miał o nich z rozmowy szlachcica w wagonie.
Dnia tego resztę poświęcił jenerał pieszéj przechadzce i rozpatrzeniu się po mieście, które oczekiwania jego zawiodło. Po świetnéj i pełnéj życia Warszawie, po relikwiarzu krakowskim Lwów wydał mu się bez charakteru obozowiskiem jakiémś nieuporządkowaném i zaledwie obietnicą dla przyszłości. Wieczór chciał spędzić w teatrze, nieszczęściem grano po niemiecku a repertoar wcale był niezachęcający... z musu więc pozostał w domu.
Nazajutrz rano wybrał się naprzód do prawnika. Dom, w którym mieszkał, będący jego własnością, dawał jak najkorzystniejsze wyobrażenie o właścicielu. Była to jedna z najpiękniejszych, wykwintnych nawet kamienic, niedawno znać pobudowana znacznym kosztem i z dobrym smakiem — jakby z Wiednia przesadzona... Trafiwszy dosyć szczęśliwie na godzinę, pan Melchior Szarliński został przyjętym w saloniku do pracowni przytykającym, któremu chyba zbytek wykwintu i umeblowanie nadto wystawne zarzucić było można. Wszystko tu nowe było, świecące, modne, dobrane i czyniło mimowolnie wrażenie jakiegoś na wysoką stopę urządzonego publicznego lokalu. Można było sądzić, że tu nikt jeszcze nie żył, nie mieszkał, bo powszedni tryb życia w zimnym tym salonie żadnych nie zostawił śladów. Stoliki były jakby dziś ze sklepu wzięte, fotele i kanapy jakby wczoraj od tapicera... całość widocznie od razu stworzona harmonizowała we wszystkich częściach doskonale, lecz wiało od niéj jakimś chłodem, każącym się domyślać, iż dom ten nie miał przeszłości, że ona gdzieś w innym pozostała lub tuliła się na boku.
Drzwi otworzyły się i mężczyzna lat średnich, grzeczny, uprzejmy a znać nawykły do przyjmowania obcych i częstowania ich zdawkową monetą życzliwości powszedniéj, powitał przybyłego. Miał mu się czas jenerał przypatrzeć, gdy list czytał. Był to mężczyzna w sile wieku do pracy, z fizyogpomią okazującą rozwinięte władze umysłowe, spokojny, poważny, trochę zimny. Ubrany z pewném staraniem wyglądał na urzędnika lub radzcę ministeryum, znającego ważność swojego stanowiska... Twarz wygolona cała okazywała bez obawy oku postrzegacza wszystkie rysy odkryte, jawne, jakby mu chciała zaręczyć, iż żadnych nie kryje tajemnic. Jednakże nic na niéj wyczytać nie było podobna.
— Jestem cały na jego usługi — rzekł prawnik, przebiegłszy pismo. — Widzę, że pan dobrodziéj przybywa w zamiarze osiedlenia się w Galicyi. Darujesz mi pan, że w chęci usłużenia mu po myśli jestem zmuszony go spytać o rzecz, która mu się na pozór wyda dziwaczną. Czy pan życzy sobie nabyć dobra dla korzystania z nich gospodarstwem i przemysłem, to jest warsztat do pracy, lub jako przyjemne miejsce pobytu i rezydencyą? W istocie w dwóch tych wypadkach należałoby szukać cale różnych warunków.
— Radząc się pana dobrodzieja, powinienem być szczerym — rzekł jenerał — i pytania cel dobrze pojmuję. Odpowiedzieć mi na nie trudno. Nie chciałbym tracić przy nabyciu, ale za główny cel nie zakładam sobie, aby ten warsztat, jak go pan zowie, dawał przedewszystkiém olbrzymie procenta. Chciałbym w nim domu, ogrodu... drzew... ciszy a najkorzystniejsze pustkowie zyskowne nie zaspokoiłoby mnie.
— Już rozumiem — rzekł prawnik, bacznie słuchając i wpatrując się w jenerała, jakby z twarzy jego chciał przeszłość wyczytać. — Celem więc pierwszym nie jest zysk... można coś przy nabyciu warunkom innym, uprzyjemniającym życie poświęcić... Dóbr w Galicyi rozmaitego rodzaju na sprzedaż mamy podostatkiem... coś podobnego znajdzie się łatwo... Pan zapewne mieszkał dawniéj??
— W Rosji najdłużéj... w Królestwie — rzekł jenerał — stósunki galicyjskie mało mi są znane; spodziewam się, że one nie wiele się różnią od innych części dawnéj Polski...
— O ile znam inne części — powoli zaczął prawnik — przypuściłbym raczéj, iż stósunki nasze, życie... obyczaje są dosyć różne od polskich stósunków w Poznańskiém i Królestwie. Inaczéj się tu poskładały, przefermentowały warstwy spółeczne, innéj nabrały barwy... Pozostało wiele z przeszłości, przybyło téż nowego nie mało... określić trudno, widzieć potrzeba... Fenomena życia łatwiéj się poznaje z zewnętrznych objawów niż z definicyi. Ma pan znajomości jakie?
— Dotąd żadnych oprócz spodziewanéj państwa Ropczyckich, do których mam listy...
— Dom bardzo zacny, ludzie czcigodni, sam żołnierz z r. 1831, szanowani powszechnie — rzekł powoli zawsze prawnik i wpatrując się w gościa. — W tym domu pozna pan przynajmniéj część naszego towarzystwa, wiejskie obywatelstwo, które może go najwięcéj obchodzić... kilku naszych literatów i znakomitości... Wybór nie mógł być szczęśliwszym, jest to neutralny grunt, na którym schodzą się ludzie różnych przekonań i obozów, zarówno wszyscy czcząc obywatelską cnotę gospodarza domu... i poświęcenie jego dla kraju...
Jednębym tylko uczynił uwagę panu, że chcąc trochę wniknąć w tajemnice spółeczeństwa i poznać jego charakter, należy poświęcić nieco czasu...
Gdyby zaś jaka godzina panu zbyła wolna... bardzoby mi było przyjemnie widzieć go w moim domu. Przyjmuję co czwartek... Jestem sam i dom... kawalerski... Tymczasem poszukamy dóbr i znajdziemy coś stósownego...
Prawnik nie zdawał się mieć ochoty do większego wywnętrzenia, a trudno téż było od niego wymagać czegoś więcéj przy pierwszém poznaniu i niedostateczném objaśnieniu, z kim miał do czynienia. Polecono mu jako bardzo zacnego i możnego człowieka pana Szarlińskiego, — a to nie mówiło wiele.
Jenerał wstał, podziękował i wyszedł... ztąd wprost doróżka go zawiozła na mniejszą ulicę bardziéj po wiejsku wyglądającą... przy któréj stał w ogródku obszerny stary dwór państwa Ropczyckich. — Urządzeni téż tu byli jak widać na zamożną stopę, ale nieco po wiejsku. Służby kręciło się wiele i różnéj, począwszy od lokajów w kamaszach aż do dziewcząt bosych i w szarych koszulach. Dwór miał po bokach oficyny, stajnie, do koła ogród... i wyglądał bardzo wygodnie a dostatnio... W dziedzińcu widać było karetę, kocze i bryczki...
Jenerał wiedział już, że rodzina państwa Ropczyckich składała się z dwojga naprzód małżonków, z owdowiałéj ich córki bezdzietnéj, która najczęściéj mieszkała przy rodzicach, i z syna, który, choć miał własną wieś i gospodarstwo, często tu także przebywał... Młody Ropczycki był dotąd nie żonatym. Tyle tylko o dawnym towarzyszu broni ojca wiedział Zbyski, polecony mu w liście przez pułkownikową jako siostrzeniec jéj najukochańszy; ale Stanisław nie chcąc się kryć przed nim ani go zwodzić, miał mu zaraz w cztery oczy przyznać się, kim był w istocie.
Zastał téż szczęściem samego tylko pana Ropczyckiego, który czytał gazetę w swoim gabinecie i nieznajomego z nazwiska gościa ze skwapliwą dawnéj daty uprzejmością pospieszył przyjąć w salonie. Ten był wcale do pierwszego niepodobnym, pełen kwiatów, książek, robót i choć piękny a dla oka miły, świadczył, że się tworzył powoli a składały nań lata długie. Sprzęty w nim staroświeckie, nowe, zużyte i świecące podobierane były z niewieścim smakiem, połączone jakimś charakterem jednym, który całości dawał wdzięk malowniczy.
Mieszkanie to nie przypominało téż wcale staroświeckiego saloniku zacnych państwa Skwarskich w Krakowie, tak jak czcigodny pan kapitan Ropczycki nie był podobny do starego z półksiężycowemi bokobrodami. Mężczyzna stary, siwy ale wyprostowany, silny, z ruchami żywemi z okiem błyszczącém, z wąsikiem do góry podkręconym ubrany wedle nowéj mody bardzo starannie, pokuliwając nieznacznie na jednę nogę (niegdyś strzaskaną od kuli pod Grochowem) przyjął jenerała, wpatrując się w niego niezmiernie pilnie i z pewném zdziwieniem, potém wziął szybko podany mu list, otworzył go i przez szkiełko czytać zaczął pospiesznie.
— Szanowna moja pułkownikowa! zawołał, przerywając sobie — siostrzeniec... ale...
I począł znowu wpatrywać się w rysy przybyłego z wzruszeniem wielkiém.
— Panie kapitanie, rzekł Stanisław z cicha, dla wszystkich siostrzeniec, ala dla pana... jestem Stanisławem Zbyskim, synem pułkownikowéj uratowanym od śmierci... cudownie..
... Tak-że mi mów! ma foi! ja od razu z podobieństwa twarzy poznałem cię!... I rzucił mu się w objęcie. — Siadaj! bądź jak w domu! Serdeczniem rad, że Bóg cię dla biednéj matki ocalił! Opowiesz mi to wszystko.. Ale dali-pan, już to w Galicyi tajemnicy robić nie ma potrzeby... bo z każdą podobną strasznie nam starym ludziom przywykłym do szczerego wygadania się niewygodnie... Dla mojéj rodziny, kochany panie Stanisławie, musisz być tém, czém jesteś dla mnie...
— A no — naprzód, niech posłyszę o twych losach...
Jenerał krótko, treściwie, chłodno w niewielu słowach opowiedział mu wszystko. Kapitanowi w czasie powieści wyrywały się stłumione wykrzyki i objawy oburzenia — potém łzy zakręciły mu się w oku. — I znowu uściskał syna przyjaciela.
— To prawdziwie szczęśliwy dzień dla mnie, zawołał — kochałem ojca, szanowałem matkę, cieszę się, że wam tu może usłużyć potrafię. Pisze mi pułkownikowa, że wy się tu osiedlić pragniecie. A la bonne heure! Nie wystawiajcie sobie, żeby to było trudném. Naprzód ludzi z pieniędzmi przyjmują wszędzie; — powtóre my nie jesteśmy tak niegościnni, jak nas malują, i daleko lepsi w gruncie niż sądzą z daleka. Staropolskie cnoty jeszcze się u nas po kątach tulą, dużo dobrych ludzi, dobrych z kościami, choć... choć grzesznych jak na świecie wszyscy...
— Szanowny panie, co do mnie, przerwał jenerał, prosiłbym jednak z powodu paszportu mojego zachować tajemnicę i zostawić mnie Szarlińskim.
C’est un peu bien difficile, rzekł uśmiechając się gospodarz, wygadam się, bom papla... a żonie, córce i synowi nie zataję... to darmo... Dla innych będziesz sobie, kim zechcesz...
Mówili jeszcze, gdy drzwiami głównemi wbiegły dwie panie, pani Ropczycka sama, nie młoda, okrąglutka, żywa kobiecina z oczyma czarnemi, pomarszczoną ale dosyć wdzięczną twarzą, wystrojona bardzo, — za nią córka, wdowa, hrabina Kościelecka, osoba dwudziestokilkoletnia, w kwiecie wieku, wesoła, z wyrazem twarzy trzpiotowatym i zalotnym, choć bardzo dystyngwowanym, wytwornie ubrana, pachnąca, wyświeżona, wyglądająca jak kwiatek wiosenny około południa... Obie panie wbiegły szybko, zobaczyły nieznajomego..., który wstał widząc je przybywające; — hrabina wlepiła weń oczy ciekawe, matka na przemiany patrzała na niego i na męża; czekały widać niecierpliwie, by gospodarz przedstawił im przybyłego...
Ten się namyślał właśnie.
Chère Rosalie, pan... Szarliński z Królestwa, syn... to jest siostrzeniec pani pułkownikowéj Zbyskiéj i mego najlepszego przyjaciela, o którym tylekroć odemnie słyszałaś... La comtesse Kościelecka ma fille...
Tu kapitan stanął chwilę...
— Nie skończyłem... dla ogółu śmiertelnych jest to pan Szarliński, siostrzeniec pani Zbyskiéj, dla nas... tylko dla nas jest to jenerał Zbyski, który cudem ocalony został z niewoli moskiewskiéj i podany za zmarłego. — Vous comprenez.. le plus grand secret!
Położył palec na ustach...
Oczy obu kobiet z gorącą ciekawością zwróciły się ku temu bohaterowi, którego postawa energiczna i piękna i bez tego już zajęły hrabinę Kościelecką... Obie panie podały mu rączki, wyrażając współczucie i zaręczając, że z sekretu nie wydadzą; a choć, jak się pokazało, wybierały się na spacer, zostały gorejąc ciekawością dowiedzenia się czegoś i poznania bliższego tak pięknego mężczyzny.
Młodsza szczególniéj ścigała go oczyma.., które wszakże polowały próżno na strategicznie wymykający się wzrok jenerała.
Rozmowa zawiązała się nader żywo, gdy po cichu kapitan Ropczycki oświadczył, iż jenerał chce kupić dobra i osiąść tu wraz z matką.
— O! my pana ztąd nie puścimy! — poczęła matka — znajdziemy mu majątek... złote jabłuszko... wprowadzimy w nasze kółko i przekonasz się que nous voulons mieux, que nôtre réputation... Na tę nieszczęśliwą Galileę wszyscy kamieniami rzucają... a toż przecież dziś jedyny kawałek Polski, gdzie być Polakiem wolno...
Hrabina Kościelecka przerwała matce.
— I zaręczam jenerałowi, że tu znajdziecie i dobre i miłe towarzystwo et le plus gracieux acueil!
W istocie oczy hrabiny już to zwiastowały, chociaż jenerał nie rozumiał ich mowy lub rozumieć jéj nie chciał.
Pierwsze przyjęcie w tym domu było w istocie serdeczne, przez tę powłokę światowych form lekkich, słów oklepanych, grzeczności powszednich czuć było życzliwość i sympatyą poczciwą, może nawet nazbyt żywo się objawiającą. Ale pani Rozalia i hrabina nic nie umiały brać chłodno, trzpiotanie się ptaszkowate było w ich naturze... tysiąc razy może zawiedzione obie, każdą nową twarz witały z nadzieją, że w niéj znajdą jakąś istotę wyjątkową. Zapalały się łatwo a najczęściéj po tém zmuszone były rozczarowywać się smutnie i odboleć pierwsze wrażenia.
— Kochany jenerale — zawołała spiesznie sama pani — to darmo... my cię musimy tu wziąć w opiekę... Jesteś nam powierzony, to najświętszy obowiązek. Zrobimy ci znajomości, damy poznać tutejszy świat... Jesteśmy dobrze ze wszystkimi... Zobaczysz... wywiążemy się z tego gorącém sercem starych choć nieznanych przyjaciół. Tylko się już spuść na nas i bądź z nami jak w domu... Mój mąż, mój syn, ja...
— O mnie to mama zapomina — figlarnie przerwała hrabina — a! przecież i ja mogę się przydać na coś! choćby dla zaprezentowania jenerałowi wszystkich pięknych pań, których oczów strzedz się powinien.
— Pani — uśmiechnął się Stanisław — jestem stary żołnierz, ostrzelany i obyty z pociskami pięknych oczów, które na mnie patrzeć już nie będą.
— Da się to widzieć! — szepnęła kapitanowa...
— Ale na miłosierdzie Boże, ma foi! — zawołał gospodarz — nie tak obcesowo, moje panie, bo mi go nastraszycie i pierzchnąć gotów... Dajcie mu się rozpatrzeć, odetchnąć...
— Mój dobrodzieju! — odpychając męża rzekła pani Rozalia — wszystko to dobre, co pan Ropczycki prawi, ale ja swoje, ja swoje. Dziś do nas na obiadek, en petit comité, en famille, sami swoi... Proszę, bardzo proszę, co Bóg dał... à la fortune du pot... No! ja proszę.
— I ja proszę za mamę! — dygając dodała piękna hrabina.
— I ja proszę, choć za późno, bo na końcu — dołożył gospodarz.
Jenerał się skłonił — nie mógł odmówić...
— Jemy o trzeciéj! czy to nie zawcześnie dla pana nawykłego do stolicy?
— A! pani — rzekł jenerał — ja jestem żołnierzem i nawykłem jeść, kiedy dają, a nawet całkiem się bez jedzenia obchodzić..
— To dobrze, parce qu’en fin, może być bardzo zły obiad...
W ten sposób zawiązała się zaraz poufalsza znajomość z całym domem, jenerał odjechał ucieszony tą znajomością jakąś milszą i serdeczniejszą niż inne.
Wracając do hotelu, zdało mu się, że zobaczył przesuwającego się kniazia Samuela, lecz że ten go czy nie poznał czy poznać nie chciał, nie przywitali się z sobą. Właśnie nań jeszcze patrzał, śledząc mimowolnie oczyma, gdy ktoś go za rękę pochwycił. Był to drugi niespodziany Rosyanin — Nizin...
— Co wy tam patrzycie na kniazia? rozśmiał się — hę? on! on sam... nie mylicie się...
— Ale wy co tu robicie także? — spytał jenerał.
— W ulicy ani w bramie spowiadać się nie lubię, odparł Nizin, chcecie, to do was zajdę na chwilkę,
— Bardzo proszę...
Wszedłszy Nizin, skręcił sobie naprzód papierosika, bez którego żyć nie mógł, rozsiadł się w krześle...
— No! no! zawołał — wy dziwujecie się kniaziowi, ja się dziwię, że was tu widzę, a kniaź, jeśli poznał, podziwi się także zoczywszy tu nas obu... Cóż chcecie? przyszedł na to czas, że za carską Rosyą, która po staremu koleją wyżłobioną się wlecze, ochotnicy coś robić muszą. Kniaź téż niby ochotnik... niby! ba... ja jego znam ptaszka... on te interesa robi, które mu jego interesa robią... Ja — to wy wiecie — nie taję się, ja republikanin, demagog, socyalista... stracona placówka... orzę zagon dla przyszłości... No — a wy?
— Ja sobie szukam zagonu, aby orać na chleb powszedni, odparł jenerał zimno. Aż nadto jest tych, co pracują około baniek mydlanych, potrzebaż kogoś, coby chleb piekł.
Nizin na niego popatrzył.
— To prawda, ale z was pono także piekarz problematyczny, wybyście téż chcieli upiec może jaki pierog, jeno się to nie sklei!... rozśmiał się Nizin. Wy przedemną nie powiecie, czego wy chcecie...
— Spokojności! szanowny panie Ilja, nic więcéj! ręczę wam! Ambicyi nie mam żadéj, jestem po troszę sceptyk... a dzisiejszy czas taki, że to, coby się uczynić chciało, o tém i myśleć nie można.
— Na przykład? — spytał Nizin.
— No... na przykład, pojednać Niemca z Rosyaninem i Polaka z Niemcem i wszystkich ich z sobą...
— To zawcześnie — rzekł Nizin — ja jestem doktryner, marzyciel, utopista, ale ja to widzę, że te nieprzyjaźnie ludów to jest zakwas, bez któregoby się chleb nie rozczynił... pospaliby się wszyscy... to potrzebne...
— Ale czy sprawiedliwe? — spytał jenerał — wszyscy ludzie bracia!
— Czort jego wie — rozśmiał się Nizin — jużciż to w republikańskim katechizmie stoi... a potém, wszakże Abel i Kaim bracią byli!!
Począł się śmiać głośno. — Ej! ej! — dokończył hamując się powoli — z Polakami, jakby oni rozum mieli, możnaby się zgodzić, z Niemcami to trudno...
— A z Polakami jak?
— Niech tylko z ruskiéj ziemi ustąpią...
Jenerał z kolei śmiać się zaczął.
— Cóż — spytał — chyba na tamten świat, bo wy mówicie, że ruska ziemia po Wisłę, z drugiéj strony chcą ją mieć Niemcy...
— A to Niemców w szyję i precz! — rzekł Nizin.
— Dajmy temu pokój, nie zrozumiemy się nigdy — dokończył jenerał — musicie chyba mieć słuszność, że ten kwas na przyszły chleb jest potrzebny... Powiedzcież mi, co myślicie, jaki on będzie?
Nizin się zamyślił.
— Kto go wie! naprzód trzeba dzieżę wyczyścić, nim się chleb rozczyni... i piec wymieść... koło tego jeszcze tymczasem dużo roboty... A potém... potém! — dodał cicho — po co nam państwa? po co carstwa?... po co granice?... Rzeczpospolita sfederowanych gmin europejskich, każdy u siebie pan i kwita... Ani wojsk, ani zaborów, ani podbojów, ani niewoli... wszyscy równi... kto nie pracuje, ten nie je, własność ziemi wspólna... kapitałom nie dać rosnąć...
— I tam daléj — dorzucił jenerał — ja to wszystko słyszałem już, despotyzm gminy w miejscu despotyzmu cara... stokroć gorszy... Człowiek, którego Chrystus wyzwolił, znowu bezmyślną cyfrą w społeczeństwie rządzoném przez kilku silniejszych trybunów... Ostatnie słowo, niewola! niewola! ciemnota i ruina.
Nizin się począł śmiać.
— I tam daléj — ja to także słyszałem — zawołał przedrzeźniając jenerała — a no my się tego nie boimy. Ja wam powiem jednę tylko rzecz... wy może macie słuszność, ja może bredzę, ale prąd wieku taki, a jak się uweźmie ogół, choćby głupstwo zrobić, ludzkość musi przejść przez próbę. W powietrzu zawieje to lub owo... to tak jak cholera zaraźliwe, wszyscy się nią pochorują... dużo wymrze... fatalizm dziejowy! Źle czy dobrze, tak musi być. — My, posłuszni głosowi wieku jak wyroczni, idziem, burzym, wywracamy, drudzy budują, inni znowu obalą... od czego świat i życie??
Na tém rozmowa skończyć się musiała, jenerał bowiem dłużéj rozprawiać z Ilią nie widział pożytku. Nizin po chwilce począł sam daléj nie proszony.
— No! tu to rola dobrze przygotowana — rozśmiał się — co posiejesz, wyrośnie. Nas Wielkorusów słuchają jak proroków... aby im siła, aby im zemsty nadzieja, a co potém z nimi będzie... No!... począł się śmiać, ręce zacierając. — Oni tu wszyscy z nienawiści do szlachty republikanie i demokraty... oni nas w mig rozumieją... Tylko na carski rząd nie można im nic powiedzieć, bo jeszcze cara szanują, przez to im przejść potrzeba — to darmo. Nie długa sprawa... pójdą i skosztują, dostaną oskomy...
Ot widzicie — począł po chwilce — ja tu — Samuel, tu... znaleźliby się i drudzy... każdy z nas ma z kim gadać i co robić... Z nimi nam daleko łatwiéj niż z Serbami, albo z Czechami, albo z Kroatami... Tamtym w głowie, że oni osobne państwa mieć mogą, a Ruś pokorna prosi się, żeby ją zjeść. Mówią, jak mają nas połknąć Polacy, lepiéj Moskal niech zje...
— Polacy ich przecie jeść nie myślą...
— Bo zębów nie mają! — rzekł Nizin — ale jakby Rusinów kto nie zjadł, to coby im z tego przyszło? Największego figlaby im wyrządził, ktoby państwo z nich stworzył... Na nowe gospodarstwo bez zasobu, bez tradycyi, bez siły... ciężkoby im się zebrać było. Oni téż czują, że sobą być nie mogą i mają dali pan rozum.
Podał rękę jenerałowi. — Do zobaczenia — rzekł — jeszcze się tu pewnie nie jeden raz spotkamy...
Pod wrażeniem tych niemiłych dwóch twarzy Stanisław zadumany przygotował się na obiad do Ropczyckich... Jakkolwiek krótko był we Lwowie, mógł już dostrzedz, że na zewnątrz cale nie widoczna, chorobliwa agitacya Rusinów, podsycana z zagranicy, tajemnie podkopywała tu przyszłość — przeciwko niéj nie czyniono nic, a kto wie, czy cokolwiek uczynić było można. Z dwoma zbyt przeważnemi siłami walczyć należało, z doskonałą organizacyą panslawistów, trzebiącą sobie drogi złotem, i z ciemnotą gminu, na który ona działała, znajdując pole łatwe i jakby dla siebie przygotowane. Panslawizm jako narzędzie miał w sobie, co podobne mrzonki najniebezpieczniejszemi czyni, myśl na pozór wielką i świetną. Na blask tego łuczywa dawały się brać ryby i same pod oszczep płynęły...
Biła naznaczona godzina, gdy jenerał wszedł do saloniku Ropczyckich, znalazł w nim całą rodzinę pomnożoną pięknym, słusznego wzrostu jeszcze młodym mężczyzną, który wyglądał na niemiecko-angielskiego sportsmana dobrego towarzystwa. W ojcu widać było jeszcze żołnierza 1831 r., coś polskiego miał w twarzy, ruchu, obejściu, matka była gosposią naszą wychowaną tylko przez guwernantkę francuską, hrabina jeszcze przypominała typy nasze z XVIII wieku, syn, pan Ildefons Ritter von Ropczycki... już zdawał się nie mieć krwi polskiéj kropelki w żyłach. Długi czas mieszkał w Wiedniu, coś podobno wojskowéj służby austryackiéj próbował — a obcowaniem z kosmopolityczną elegancyą sam téż na ów starty jakiś ogólnik się wyrobił, który we wszystkich Jockey-Clubach europejskich mógł mieć kurs równie dobry...
Pan Ildefons znacznie chłodniéj przyjął gościa domu, zdawał się chcieć wprzódy nieco wybadać, do jakiéj sfery towarzyskiéj należał.
W króciuteńkim surduciku, ze szkiełkiem w jedném oku, blady, zmęczony, znudzony, milczący, był raczéj widzem niż członkiem towarzystwa, które jenerała serdecznie przyjmowało. Hrabina ułożyła tak miejsca, by mogła usiąść przy jenerale i czynnie ojcu i matce pomagać go bawić.. Była téż nadzwyczaj ożywioną, miłą i tryskającą dowcipem. Żartowała niemiłosiernie między innemi z brata, który się nawet nie odezwał i coraz chmurniał.
Przez cały obiad ona odżywiała rozmowę, nie dała jéj na chwilę ustać, kierowała nią, wprowadzała wszystkich, aby uczestniczyli... tylko brata kwaśnego nie mogła rozruszać. Siedział, na przemiany przyglądając się to białym, starannie utrzymanym rękom, to naprzeciw wiszącemu sztychowi angielskiemu... Agarze na pustyni, prześlicznie udrapowanéj przez malarza, który nigdy matki przy chorém a głodném dziecku znać nie widział.
Pomimo braku udziału pana Ildefonsa wspomnienia kapitana, opowiadania pani Rozalii, dowcip hrabiny Kościeleckiéj bardzo przyjemnie czas zajęły. Oznajmiono jenerałowi, że na pozajutrz proszonym jest na herbatę, na którą małe kółko dobrych znajomych wezwaném być miało. Kapitan ofiarował się téż wieść jenerała do wszystkich domów, któreby sobie poznać życzył... Zdało się wszakże jenerałowi, iż toby było zbyteczném... Ma to w sobie czysto polskiego każda dawna prowincya nasza, iż złe czy dobre, zawsze w niéj jak na dłoni... Inne kraje, inne narodowości osłaniają więcéj swe usposobienia, starają się kryć z tém, czém żyją; w Polsce myśl, uczucie, popęd każdy wybijają się na wierzch natychmiast. Nie potrzeba tu badać głęboko, ani sobie głowy łamać nad odgadywaniem; co polskie, jest to odkryte, co zagadkowe, pewnie napływowe i nie nasze. Grzeszyliśmy zawsze tém najwięcéj, żeśmy jawnie spowiadali się z każdéj myśli i zamiaru... i nawet gdyśmy na nieprzyjaciela uderzyć mieli, mówiliśmy mu: Strzeż się! Pilnował się téż tak dobrze, że nas z ciosem uprzedzał.
Nad wieczorem znużony szczebiotaniem hrabiny, pożegnał Stanisław gościnny dom państwa Ropczyckich i puścił się pieszo do hotelu, myśląc o napisaniu listu do matki. W drodze jednak ogarnęła go tęsknota jakaś dziwna, ściskająca jak mróz serce, która nie dozwoliła pióra wziąć w rękę, bo czuł, że onoby przykry stan duszy zdradziło.
Z tego, co dotąd słyszał, widział, co przeczuwał — stan obecny Polski, którą kochał cichą miłością synowską, przedstawiał mu się w barwach tak straszliwych, iżby był przed nikim nie chciał się z tego zwątpienia spowiadać.
Wszystkie rysy rozpierzchłe, które pamięć gromadziła w umyśle powoli, zebrały się nagle, jakby czarnoksięzkiego zaklęcia sile posłuszne — i stworzyły ten obraz ciemny przedednia skonu...
Pot zimny wystąpił mu na czoło... spuścił głowę i pogrążony tak powlókł się do samotnéj izby, w któréj siadł wśród mroku a raczéj upadł na łóżko — zbolały i zrozpaczony. Dla czego właśnie w téj chwili widzenie straszne opanowało umysł, nie umiał sobie wytłómaczyć — i pozbyć się go téż nie mógł. Widział tę Polskę ściśniętą między dwa mury rosyjskiego despotyzmu i niemieckiéj rachuby chłodnéj, mającą do wyboru tylko dwie paszcze otwarte... Stała w pośrodku rozbrojona, rozdarta z dziećmi, które zamiast kupić się razem, waśniły się o drogę, pasowały o barwy, jakiemi przybrać się chciały.
Wodzów nie było... krew ich wyschła do kropli ostatniéj, kapłani patrzali nie w niebiosa ale gdzieś w dal zamierzchłą, tłumy wykrzykiwały różne hasła... a pola stały odłogiem i oręż rdzewiał i niszczały mienia ostatki... Gdzieniegdzie pośród ciżby wrzącéj grały grajki skocznego a weseli tańczyli, aby głodu i nędzy zapomnieć. Ówdzie sypali ostatkiem złota ci, którym chleba jutro miało zabraknąć. — Ładu i spoju nie było nigdzie... a dwie paszcze otwarte szeroko ziały już śmiercią jutrzejszą...
Tłum był — ludzi brakło... Wodzami chcieli być wszyscy, nikt żołnierzem; każdy miał radę inną, by ojczyznę zbawić... a dwóch nie znalazłeś zgodnych.
Jedni wołali Rzymu, drudzy Austryi, Prus trzeci, inni Moskali, Francyi starzy marzyciele, bodaj Turka ostatni... bo już w sobie samych siły nie czuli... Jeden zbawienia wyglądał od ludu, któremu zawiązanych oczów nie chciano otworzyć, drugi od modlitwy i cudu, inny od frymarków politycznych, sprzedając się za „kto da więcéj?“ Żadnéj dłoni mocnéj, coby ujęła i pchnęła. — Wszyscy tam!! I przesunęła mu się przed zakrwawionemi oczyma historya pięćdziesięciu lat ostatka, cały szereg strat, zawodów, upadków, niepowetowanych szkód naszych... wszystkie odpadki ziemi, ludzi, tradycyi, wiary, szlachetności...
Tam szczerbił nas fanatyzm, z drugiéj strony rewolucya i utopie i mistycyzmy i monomanie chorobliwe... Każdy coś urwał, wykąsił, osłabił...
Wszyscy patrzyli a nie umiał nikt podnieść głosu i zawładnąć tłumami i rzec i pchnąć — Tam! Jak w oblężonéj twierdzy ściśnięta załoga, może choć w fałszywym kierunku rzucające się masy byłyby się na świat szerszy przebiły... szły kupki rozerwane i ginęły... ginęły...
Wśród tych marzeń o mrocznéj godzinie wieczora widział sam siebie także obezwładnionym, związanym, nie umiejącym sobie obrać drogi życia, widział matkę, cień Maryi Pawłownéj, Władka i smutną Michalinę. — Żyć tak bez celu, aby się dobić do końca? czyż to życie! Iść? dokąd? Godzić? nieprzejednane, zasypywać? przepaści? opuścić więc ręce i umrzeć? W szczęście dla siebie nie wierzył, pracy nie widział; ta, którąby był mógł podjąć, byłaby trudem Syzyfa...
Drżącą ręką szukać się zdawał rewolweru podróżnego... dzikiéj dogadzając fantazyi jakiéjś, gdy we drzwiach zjawił się służący ze świecą i listonosz z torebką skórzaną, który mu przyniósł pismo z Krakowa... Sądził, że ono było od matki, nastraszył się i zdziwił, widząc na kopercie rękę Michaliny...
Drugi list był od Arusbeka... Dziwniejszém zdawało mu się, że Michalina unikająca go widocznie pomyślała o napisaniu do niego, uląkł się słabości matki — rozłamał pieczątkę, pierwsze jednak wyrazy go uspokoiły...
„Widzę, jak się pan Stanisław zdziwi, pisała, zobaczywszy na kopercie rękę nieznaną, odbierając list odemnie... Ja sama nie wiem, jakiemu uczuciu jestem posłuszną, pisząc do Niego... Kocham bardzo moję przybraną matkę, część tego czystego przywiązania, braterskie jakieś uczucie przelałam na Pana. Choćby ono Panu było przykrém, musisz się z niém pogodzić i oswoić. Przez cały ciąg pobytu jego z nami, z kątka, milcząca śledziłam was oboje, matkę i syna. W oczach jéj chwilami choć błysło szczęście i wesele, w waszych nie widziałam nic prócz smutku. Nawet w chwilach zapomnienia zdawaliście mi się zamknięci, skryci, opasani murem niedostępnym. Mimowolnie przychodziło mi na myśl, że tę żelazną zbroję wdziewać musicie z obawy, aby wam uścisk przyjaznéj dłoni... dawnego może szczęścia nie przypomniał.
„Rozmówić się z wami o tém było mi doprawdy trudno, po kobiecemu powiedziałam sobie, że gdy wyjedziecie, napiszę... Zdajecie się mnie obawiać, stronić odemnie, nie słusznie. Moglibyście we mnie mieć siostrę tylko, a nigdy nic więcéj nad siostrę przywiązaną. Ulżyłoby waszej duszy, gdyby się ona ze smutkiem w siostrzyną przelać mogła. Widzicie, jak bezwstydnie się wam narzucam; nie posądźcież mnie o egoizm; — byłabym wprawdzie zaufaniem waszém bardzo szczęśliwą, ale Bóg widzi, a Boga się darmo nie wzywa, nie o moje idzie mi szczęście, o wasze... o spokój téj dobréj matki!
„Ona ten smutek sączący się z twarzy waszéj spija po kropelce, on goryczą spada na dno jéj serca i tam kamienieje... Mnie się zdaje, że źle czynicie, walczące tak sam z sobą a nie chcąc, by dłoń przyjaźni pomogła wam w tym boju... Proszę was tylko, panie Stanisławie, zrozumiejcie mnie dobrze, jestem starą pannicą bez pretensyi, bez wdzięku, bez uroku i znam to do siebie... Nigdy więc nie zamarzę nawet o tém — co niemożliwe..
„Dla uspokojenia waszego powiem wam jeszcze — noszę trupa na dnie serca... Ale mi zostało dla żywych a nieszczęśliwych wiele sił bezużytecznych... któreby się może na opatrywanie ran przydało...
„Kaleko biedny, weźże mnie za siostrę miłosierdzia...
„Rumieniec oblewa mi twarz, gdy to piszę... a! jestem bezrozumna i bezwstydna... lecz patrzę przez pół otwarte drzwi na posępną twarz modlącéj się w krześle matki waszéj... i mówię sobie — niech sądzi o mnie, co chce...
„Teraz drugie równie nieprzyzwoite zwierzenie. Zostawiłeś nam pan tu załogą przyjaciela, który sobie ze mnie żartuje. Mogłabym doprawdy, gdyby nie metryka, gdyby nie zwierciadło, sądzić, żem mu zawróciła głowę. A przecież to być nie może. Człowiek miły, czuć w nim zdala bijące serce... ależ dziwny! dziwny! Czasem mnie bawi natrętnością swoją, czasem nudzi, niekiedy niecierpliwi. Muszę go przecież znosić, bo tę naszą matkę kocha jak syn, służy jéj jak dziecko, i gdyby choć cząsteczka Moskali była taka poczciwa... a! doprawdy, przestałabym im pamiętać krzywdy nasze!
„Otóż koniec papieru i lista i mojój nieszczęsnój spowiedzi, którą bardzo spalić proszę... Czekamy pana niecierpliwie, pułkownikowa radaby, żeby się coś już kupić mogło i osiąść a począć życie nowe... Ja się panu przyznam, że choć tu czuję się w Polsce, jest to druga jakaś Polska inna, któréj nie znałam. Czy jest i trzecia i czwarta może? Mój Boże i czy te cztery stanowić kiedy będą jednę?
„Pułkownikowa kochana w téj chwili nie domyślając się, że ja z panem koresponduję, kazała mi sama za siebie napisać kilka słów, pozdrowić i prosić, byś pan powracał. List więc mój jest zupełnie usprawiedliwiony, kończę go, wedle obyczaju, najniższą sługą...“
Czytając jenerał bladł, czerwieniał, uśmiechał się i zamyślał, dziwne to pismo zrobiło na nim wrażenie... Zrozumiał je i wyrzucał sobie, że zmusił biedną Michalinę do tak przykrego dla niéj upominania się o trochę grzeczności. Miała słuszność! on był winien! Uczuł to tak mocno, iż gdyby tam była, ukląkłby przed nią przepraszać.
List Arusbeka zwiększył jeszcze wrażenie i wzruszył go mocniéj, choć pobudki uczucia doznanego nie mógł zrozumieć. Był jakby zazdrosnym. Ruszył ramionami łapiąc się na téj śmieszności.
Kniaź Andrzéj pisał do niego.
— „Stanisławie Karłowiczu, wołam cię z za gór i rzek, powracaj, zrobiłeś mnie tu strażnikiem skarbu, który chętniebym ukradł, gdyby on się dał pochwycić! Niestety! musiałeś mi tu zostawić reputacyą najobrzydliwszego w świecie bałamuta... bo się z moich gorących afektów śmieją jak z jakiegoś dzieciństwa... w które niepodobna uwierzyć. A ja ci się przyznam, kochałem się w życiu mało razy pięćdziesiąt, miałem się topić razy sześć, truć trzy razy, zastrzelić najmniéj pięć... mimo to żadne z moich widzeń miłości nie było tak silne, tak uparte, tak porywające jak to, które mnie tu trzyma... To czarownica ta kobieta, bo oprócz uroku niewieściego ma straszną broń męzkiego rozumu i zawsze jest panią siebie, gdy ja dawno nad sobą postradałem władzę. Przybywaj, ratuj! przyjacielu!
„Jest jeszcze i drugi wzgląd, dla którego powracać tu musisz... a ten daleko poważniejszy, niżby się po listu mego początku spodziewać można. Wiesz, jak mnie téż gorąco obchodzi, abyśmy tę szkaradną walkę międzynarodową zakończyć mogli jakiémś porozumieniem i zgodą. Leży mi to na sercu równie jak tobie. Spotkałem dość uczciwego dziennikarza naszego z Petersburga, Michała Anastazjewa, mimowolnie mu się z tém wygadałem. Myśl zgody pochwycił gorąco... Czas jest po temu, z każdym dniem wzmaga się w siłę, łączy i zlewa plemię germańskie, lada chwilę uderzy ono albo na romańskie ludy lub na Słowian... Czuje ono i wie, że wspólna walka i na polu bitwy przelana razem krew zbrata i najściśléj połączy... Jeśli teraz ominie nas to starcie, przyjdzie ono jako następstwo niechybne jutro. Dynastya nie obroni od tego Rosyi ani pokrewieństwo panujących rodzin. Czas więc wielki słowiańskim ludom porozumieć się ku obronie wzajemnéj bytu.
„Walka ta ze Słowiańszczyzną jest w tradycyach odwiecznych, trwa z różnemi przerwami wieki, nie ustawała nigdy. Przybierała tylko formy różne, przymierza, pokoju, rozejmu, nawet sojuszu, ale tysiąca lat znajdujemy na odwiecznych sadybach Słowian ledwie ślady i mogiły. Na Rugii, na Pomorzu, w Meklemburgu, na Łużycach, nad Łabą, nad Salą, wszędzie tylko ogryzione kości przodków naszych, którzy zwyciężali w boju a w pokoju marli i niknęli naciskani i pożerani przez to plemię mrówie, któremu wkrótce całéj ziemi będzie za mało.
„Starcie to jakich ośmdziesięciu milionów Słowian ze czterdziestą Germanów jest koniecznością dziejową, nieuniknioną. Ludzkość mogła się obejść bez niego, opierając na prawach i na poszanowaniu historycznych posiadłości narodów, lecz wszedłszy raz na drogę walk o ziemię, na siłę przed prawem, otwarła wrota wojnom eksterminacyjnym.
„I Słowian czeka wielkie pobojowisko, na którém się ich przyszłe losy rozstrzygną. Rozumiemy to wszyscy, rozumie i pojmuje Anastazjew tak jasno jak my. W środku pomiędzy Rosyą, która jest największą siłą słowiańską, a Niemcami leży Polska, swą cywilizacyą i tradycyami więcéj pochylona niż my ku Zachodowi. Acz rozdarta i osłabiona w swych losach nieszczęśliwych ma jeszcze talizman potęgi, która przeważyć może w walce plemion szalę na jednę lub drugą stronę. Instynkt barbarzyński nakazuje nam ją zetrzeć w proch i zniszczyć, rozum powiada, byśmy się ją starali pozyskać... Są to słowa Anastazjewa. Jest to dziś trudniejszém niż kiedy, bo świeżo niezaschłe krwi strumienie rozdzieliły Polskę od Rosyi... Kto pierwszy rękę podać powinien?
„Myśmy chrześcianie jeszcze i po chrześciańsku powiemy: mocniejszy. Rola rządu musi być taką dla saméj jego powagi, iż on inicyatywy przejednania podać nie może, boby się uznał winnym. Rzeczą więc ludzi dobréj woli przygotować, uczynić możliwém przejednanie, nakłonić siłą opinii rząd, aby zszedł z drogi prześladowania i tępienia na sprawiedliwszą i czyściejszą. Mówię ci ciągle słowy Anastazjewa, który chce bardzo potajemnie, bez rozgłosu zarządzić w Krakowie maleńki zjazd polsko-rosyjski dla obmyślenia nie preliminaryów pokoju, ale możliwych warunków zawieszenia broni. Kilku Rosyan, ludzi wpływu i znaczenia znajduje się na teraz w Pradze, przybędą oni chętnie, na miejscu dobierzemy téż zaufanych osób kilka. Dla czegożbyśmy po tylu nieudanych spiskach rewolucyjnych takiego spisku zgody nie mieli zawiązać?... Jeśli to do niczego nie doprowadzi (co najprawdopodobniejsze), nie będziemy sobie mieli do wyrzucenia, żeśmy głosowi sumienia nie odpowiedzieli.
„Co do mnie, kochany Stanisławie Karłowiczu... Bóg widzi, nie idzie mi o to, ażeby ojczyzna moja Rosya miała ten brzuch ogromny, wypchany szczątkami zjedzonych bez pożytku dla jéj zdrowia narodów, niechby była chudszą a szczęśliwą! Ja jestem tego zdania, że małe państewko może być wielkiém szczęściem, spokojem i dobrym rządem. Człowiek niekoniecznie potrzebuje do szczęścia być obywatelem bardzo majestatycznéj ojczyzny. Są to średniowieczne i odwieczne przesądy... Kontentowałbym się byle bezpieczną od napaści Atlantydą..
„Otóż widzisz, jakem się szkaradnie zabałamucił po drodze — przybywaj, abyśmy spiskowali... Przyznam ci się que cela a du piquant pour moi qui suis blasé au possible. Panna Michalina wygląda téż pana w taki sposób, że zaczynam być zazdrosny... Wracaj, wszystkich Rusinów galicyjskich oddawszy na pastwę ich niemieckim protektorom... Czekam cię.

Arusbek.“

Listy oba miały ten szczęśliwy skutek, iż rozbudziły jenerała z odrętwienia. Myśl zjazdu uśmiechała mu się... Michalina go ciągnęła więcéj tą ćwiartką papieru niż zimném dotychczasowém obejściem... gotów był natychmiast wyruszyć ze Lwowa, trochę po młodzieńczemu rzuciwszy niepokończone tu sprawy; po chwili jednak ostygł i postanowił tylko nie zwłóczyć a po pierwszych formalnościach zapoznania z nowym światem... nazad do Krakowa wyruszyć.
Uczucie względem Michaliny wytłómaczył sobie bardzo łatwo wdzięcznością za jéj przywiązanie do matki...
Naprzód przypadał wieczór u prawnika, do którego list polecający miał jenerał — wieczór kawalerski, jak zapowiedziano, w owym wykwintnym salonie gustem tapicera urządzonym, — a że pora była agitacyi politycznéj i przygotowań do jakichś wyborów, Lwów dość ludny, gospodarz znany i lubiony, zastał więc wchodząc nasz gość zgromadzenie liczne, ochocze i wielce ożywione. Pospieszył naprzeciw niemu prawnik uprzejmie i zapoznał go zaraz z kilku znakomitościami miejscowemi. Gdyby pan Stanisław był jednym z tych ludzi nieszczęśliwych, skazanych na losy bocianie, do zbierania wzorków przez całe życie i karmienia się niestrawnemi mieszkańcami trzęsawisk... miałby tu strawę obfitą. Uderzyła go ogólna fizyognomia salonu niezmiernie butna, zamaszysta i wspaniała. W tych ludziach znać było za katy wnuków rzeczypospolitéj równych wojewodzie. Twarze wszystkie choć na płótno a do niektórych przystawały świeżo kreowane kontusze i żupany, jakby nigdy w niczém inném nie chodzili. Pomimo całego poszanowania i miłości dla tego uroczystego stroju polskiego tu on się wydał jenerałowi pretensyonalnym, wymuszonym, jaskrawym jakimś i wywołującym oczy... Patrzcie się na mnie.
W kościele, na sejmie, u ślubu, do trumny... strój to, co znaczy, że Polak ze swą przeszłością nie zerwał, ale go kłaść na ulicę i dni powszednie jest może brakiem poszanowania. Tak myślał pan Stanisław, wpatrując się ciekawie w różnobarwne kupki rozprawiające żywo, wśród których oratorów sejmowych i delegacyjnych poznać było łatwo po wymowie w słowa obfitéj, w gotowe zwroty i zużyte komunały. Wszyscy, nawykli do wielkich sal, w których się produkowali, krzyczeli niepomiernie.
Na nieszczęście obcy człowiek mimo najlepszych chęci ze stanowiska czysto polskiego nie mógł zrozumieć subtelnych wykrętów i odcieni mnogich polityk galicyjskich. To, co mówili stykający się tu z sobą mamelucy, demokraci, stańczyki, rezolucyoniści o bieżących sprawach, o zachowaniu się względem ministeryum, rządu, reichsratu, Węgrów i Czechów, trąciło tak parafiańszczyzną, iż trzeba było sparafianieć tu, by dobrze, o co chodziło, zrozumieć.
Prawnik poznał naprzód Stanisława z jednym z delegatów, który zwykł był za bardzo rozumnego uchodzić. Ten obcego wziął pod swoją opiekę, najmocniéj troszcząc się o to, aby mu siebie w aureoli znaczenia osiągniętego okazać.
Na wszystkie pytania miał jedną odpowiedź przypadkowaną rozmaicie — Ja, mnie, mną... On robił wszystko i odrabiał, radził ministrowi, kierował kanclerzem, redagował wszystkie dzienniki, naprowadzał na drogę właściwą Andrassego, burczał Czechów... zakładał banki, wytykał koleje... a w sejmie wszechwładnie marszałkiem trząsł i rzucał.
Wszystko to wszakże pono w gorącéj wyobraźni ex-literata się odbywało, który miał oprócz tego kilka dzieł politycznych na warsztacie... do wykończenia.
Stanisław jak tylko zrozumiał człowieka, zamilkł... nie badał go więcéj... Rozstali się grzecznie a delegat pewien był, że przez tego przybysza sława jego wielkości przejdzie do sąsiednich prowincyi. Oto mu tylko chodziło...
Drugi, który się nastręczył, był z temperamentu opozycyonistą... kłócił się więc, nawet gdy nie było o co, pięścią wywijał, czerwienił i fatalnie krzyczał.
Po kilku przemówionych słowach znalazł jenerała tak zacofanym w pojęciach o Galicyi, iż rozpoczął z nim kurs formalny parlamentarnego żywota jéj, usiłując dowieść, że musiała obstawać przy rezolucyi... że i że — itd.
Wysłuchawszy długiéj teoryi, Zbyski odważył się napomknąć, iż jemu zdawało się, jakoby Galicya zbyt gorąco poślubiała stronę formalną bytu państwa, do którego czasowo była wcieloną, że zatém szło, jakoby wierzyła w wiekuistość ślubów przymusowych... Dodał, że mieszkańcom innych części Polski ta drobnostkowa polityka, zużywająca siły całe narodu na walki o wyrazy i mrzonki konstytucyjne, wydaje się co najmniéj zbytkowną a kosztującą nadto czasu i atłasu w stósunku do otrzymanych rezultatów...
Doktor poseł strasznie był tém zgorszony, otworzył usta, osłupiał! Myślał, że obudzi swemi sztukami parlamentarnemi podziwienie, odbierał odpowiedź niespodzianą, która mu się wydała prawie grubijańską.
A o czémżeby te wymowne diatryby w reichsracie się wygłaszały!!
Ochłódł nagle i skrzywiony rzucił tylko słówko znaczące, iż obcy nie był wtajemniczonym w politykę galicyjsko-austryacką... i dla tego ważności jéj nie pojmował.
Zbyski, unikając sporu, przystał na zarzut i umilkł. Jako Polak w téj polityce czuł coś chińsko-nie-rozumiałego a zabawiającego się w słowa więcéj niż w płodne dla kraju myśli.
Parę jeszcze figur przesunęło się około przybysza, usiłował z niemi zawiązać rozmowę o kraju, o gospodarstwie, o życiu na wsi, o handlu, jedném słowem o czémś z innéj sfery wyczerpniętém — napróżno, każdy za statystę chcąc uchodzić, prawił o konstytucji, patentach, Gołuchowskim, Potockich, Wodzickich, reichsracie, sejmie, wyborach, demokracyi, Smolce, radzie miejskiéj — tak że z tego gleju politycznego wybrnąć nie było podobna.
Młody człowiek, któremu uczynił po cichu uwagę, że tu wszystko pochłania polityka, odpowiedział mu szydersko, iż to przecie jest edukacyą polityczną narodu, który był sobie nadto zardzewiał. Dodał, iż dla wychowania ludu brakło wprawdzie szkółek w mieście i na prowincyi, ale często zwoływane mityngi i na komenderówkę wybijane Żydom okna skutecznie miały je zastąpić. Był tego najmocniejszego przekonania i z gorącą wymową je popierał.
Szczęściem dla jenerała, który po kilku próbach nie śmiał już ust otworzyć, nadarzył mu się milczący staruszek, niegdy obywatel Królestwa, z którym go prawnik zapoznał. Ten z cygarem siedział sobie w kąciku... Rozmowa rozpoczęta po cichu, aby inaczéj usposobionych ludzi słuchu i nerwów nie draźniła, ożywiła się wprędce, gdy uczucie i myśli zgodnemi się znalazły...
— Przyznaję się panu — rzekł po półgodzinnym wstępie jenerał, że tu znalazłem się zupełnie zbłąkanym i obcym... Niewiele mogę zrozumieć... a ten nadmiar polityki dziwi mnie i mięsza. Może on być koniecznością położenia... mnie się wydaje przerażającą jakby grą i pogonią za niepochwyconemi widmami — jakby rodzajem łagodnego... obałamucenia.
— Przyznaj się pan, żeś chciał powiedzieć — obłąkania... dodał śmiejąc się staruszek. Drogi panie — trzeba téż wziąć to w rachubę, żeśmy długo nic fermentującego nie pili, więc pierwszy kieliszek swobody głowy nam zawrócił...
— Ale nie znajdujeszże pan coś przerażającego w téj obfitości słowa? bo dowiedzioném jest, że ilekroć narod rzuci się namiętnie w tę szermierkę, traci siły do czynu, staje się niedołężnym. Przed zgonem każdego państwa, każdego kraju znajdujemy ten wicher i burzę słów potężnych w któréj się rozwiewa cała moc człowiekowi dana... Nic subtelniejszego nad sofizmata konających.
— Masz pan może słuszność, rzekł stary... Zbytnie rozwielmożnienie słowa zwiastuje zniedołężnienie do czynu... Prawda to przerażająca... ale fenomen u nas zrodził się raczéj zarazą niż własném zepsuciem. — Nauczyliśmy się tego krzykactwa od austryackich Niemców.
— Bodajbyśmy się téż oduczyć mogli, zawołał jenerał. Byćże może, aby towarzystwo z różnych żywiołów złożone, przy usposobieniach i zajęciach rozmaitych cały wieczór tylko harce polityczne wyprawiało??
— Jest to wizerunek naszego teraźniejszego życia, dodał stary, zaniedbane téż wszystko — polityka na śniadanie, obiad, podwieczorek, wieczerzę... Literatura, sztuka, gospodarstwo... w zupełném zaniedbaniu... stało się to chorobą i nie może przejść bezkarnie...
Westchnęli oba...
Z wielkim kłopotem, po długiém krążeniu między ludźmi jenerał trafił wreszcie na kilku młodszych panów, którzy mówili o koniach a w dodatku o niemieckich aktorkach. Prawie go to pocieszyło... byli to przynajmniéj ludzie, gdy tamci zdawali się papierowemi trąbami... Znużony, z głową rozbitą Zbyski się wymknąć chciał niepostrzeżony, gdy go u drzwi pochwycił prawnik, wiodący pod rękę baryłkowatego jegomości uśmiechniętego grzecznie. Był to hrabia N... spólnik domu bankowego Fiburger, Kapiszon et Comp., znającego kilka pięknych kompleksów dóbr na zbycie. Dom ten zajmował się bowiem oprócz giełdowych interesów pośredniczeniem w kupnach i sprzedaży. — Hrabia N... ofiarował się nastręczyć sprzedaż, jak się wyrażał, extra realną i solidną.. Między innemi majątek około Dukli, w pysznéj glebie, z pałacem, parkiem, gościńcem bitym, łomem kamieni, nadzieją węgla, tartakiem, młynem i różnemi dogodnościami — za który nie żądano więcéj nad 200,000 zł. a. Tabula była obciążona, kilka długów mogło pozostać przy gruncie, były dogodnemi w wypłatach i t. p. Pomimo wymowy, z jaką hrabia zalecał to nabycie, jenerał chłodno jakoś przyjął zachwycający wizerunek téj posiadłości — która miała tę niedogodność, iż się co rychléj trzeba było decydować na niewidziane, inaczéj poszłaby na subhastę... i sprzedaną być musiała z publicznego targu. Kilka innych majątków przedstawiały się równie korzystnie, ale ostatecznie okazywało się, że na tych przepysznych dobrach, obfitujących we wszystko, czego dusza mogła zapragnąć — byli ich właściciele pobankrutowali. — Nie było to zachęcającém.
Gdy Zbyski ostrożnie uczynił tę uwagę i nie śmiało wyraził życzenie, iż pragnąłby kupić dobra bez długów i interesów, hrabia naiwnie odpowiedział mu, iż podobnych w całéj Galicyi nie znajdzie. Mógł dodać bezpiecznie — w całéj Polsce.
— Cóż pan dobrodziéj chcesz, rzekł hrabia, padamy ofiarą życia nad stan, byliśmy, jak nas pono nazwał nieboszczyk Szajnocha, królewiętami... a zeszliśmy na parobków... Nim się to człowiek ze zmianą stanu oswoił, wielu rzeczy oduczył a innych ponauczał — trzeba było odpokutować... Polak zawsze mądry po szkodzie.
Przydłuższa rozmowa tak się jakoś obróciła, iż gospodarz domu do niéj się wmięszał, ktoś hrabiego odciągnął i prawnik miał czas tylko przestrzedz jenerała, ażeby bez niego w żadne umowy nie wchodził.
— Nikt lepiéj nie nastręczy panu dóbr nad pana hrabiego, dodał — on zna stósunki, wie, co jest lub być może do zbycia — jednakże w interesie należy się pilnować.. i — nie spieszyć — a formalności prawnych nigdy nie pomijać...
Z tą przestrogą dawszy dobranoc wysunął się Zbyski, spragniony spoczynku.


Dnia tego, gdy na wieczór zapowiedziana była herbata u Ropczyckich, stary pan kapitan po młodemu ubrany przyjechał do hotelu przypomnieć jenerałowi, iż na niego czekano. Poprzedzającego dnia jeszcze młody Ritter von Ropczycki kartę mu wizytową wyrzucił...
Po wieczorze u prawnika ochota znacznie odpadła Zbyskiemu od badania tajemnic Galicyi. Widział w niéj polskiego wiele, ale do tego białego maku naszego, szarego téż przymięszało się sporo w małżeństwie z austryackiém społeczeństwem. Nawykać się trzeba było i uczyć atmosfery, obyczaju, pojęć... obejścia z ludźmi i żywota austro-polskiego.
Powiedział sobie po cichu jak prawnik niedawno, iż się nie należy spieszyć. Ułożył już wcześnie plan wyjazdu po wieczorze u państwa Ropczyckich pod pozorem potrzeby powrotu do matki, z nadzieją przyjechania na czas dłuższy. Oznajmił to zaraz kapitanowi, iż boleje bardzo nad koniecznością tak rychłego opuszczenia Lwowa.
Zacny kapitan w istocie się tém zasmucił: syn przyjaciela był dlań prawie krewnym, znał nieco jego życia dzieje, osnuł więc sobie pewne plany ku przyszłemu szczęściu i wybornemu osiedleniu w Galicyi. Przykro mu było dowiedzieć się, że ma tak nagle wyjechać. — Ale przynajmniéj nagły ten wyjazd ma foi, spytał, nie został spowodowany żadném rozczarowaniem u nas?!
— Nie, wczoraj odebrałem listy od matki i o matce, należy mi jechać koniecznie. Mam nadzieję powrócić rychło...
— O! bo myśmy tu dla asindzieja już sobie snuli złote plany różne, z życzliwego pochodzące serca!... myślałem, że zapoznamy go tu w szerszych kołach, w znaczniejszych domach naszych, że cię zmusimy nas pokochać i zrozumieć!
To mówiąc uściskał go kapitan.
— Bo to, widzisz, ma foi, rzekł, nie trzeba się nigdy zrażać do kraju pierwszém wrażeniem odebraném... jest ono częstokroć fałszywe, zawsze za ostre i rażące. Mimo to u nas w Galilei żyć można, ludzi poczciwych pełno — i z Polski całéj to jeszcze jedyny kąt, gdzie nieco swobodniéj.
— Tak — uśmiechnął się jenerał, w Królestwie trzeba się borykać z Moskalem, w Poznańskiém z napływowymi Niemcami w najgorszym gatunku i żydami, w Galicyi tylko z Rusinami, Austryakami, Czechami i... czy jeszcze jest co więcéj??
— E! e! ruszył ramionami kapitan. Znasz waćpan rusińskie przysłowie: Sławny buben za horemi. Tak i z tym naszym bojem... Więcéj huku niż strachu. W dodatku, gdybyśmy cokolwiek siły mieli, to, co na nas szczuje, przylgnęłoby do nas...
— A siły téż nie widać coś, panie kapitanie, szepnął jenerał — słów tylko siła.
— Powoli, powoli, ma foi, nie razem Kraków zbudowany. Fermentuje u nas dla tego, że się piwo warzy.
— A! jak się uwarzy! rozśmiał się Zbyski.
— Może być wcale nie złe! zamknął kapitan. Sapienti sat! Tylko niech się wyburzy, ustoi, niech szumowiny zejdą, męty opadną, wyklaruje się... zobaczycie!!
Z tém się pożegnali.
Dzień cały spędził jenerał na czytaniu gazet miejscowych, z których chciał bliżéj poznać Galicyą, ale tu wpadł znowu w zamęt taki jak na rozmowie u prawnika..
Trzeba było do nich osobnego słownika, pisały bowiem językiem parlamentarnym galicyjskim, którego bez nauki intuicyą nabyć trudno. Drapieżne ich występowania przeciwko sobie posunięte były do takich wyrażeń i malowały zawziętość tak wielką, że sądząc z niéj o kraju można się było spodziewać wojny domowéj...
Uderzyła go rzecz tylko jedna, symptom szczególny, zgoda najniezgodniejszych organów w jednym punkcie — nienawiści dla Rosyi. Obfitowały we wspomnienia katuszy sybirskich, w relacye sądów wojennych, popełnianych okrucieństw i prócz znienawidzonego Słowa, które stawało w obronie cara przeciwko zbuntowanym Laszkom, nigdzie się nawet łagodniejszym tonem nikt w tym przedmiocie odezwać nie śmiał. Malowało to do pewnego stopnia usposobienie kraju całego. Wszystko, co żyło, protestowało przeciwko uciskowi Polski.
Dosyć późnym wieczorem jenerał od dawna zarzucone wdział białe rękawiczki i mimowolnie przyszły mu na myśl stare dzieje, inne wieczory, inne czasy... inni ludzie. Z chmurą tych wspomnień na czole przybył do domu państwa Ropczyckich, gdzie nader obfite oświecenie zapowiadało przyjęcie mnogich gości. W salonie już znalazł jenerał oprócz kilku pań obcych świeżo i pięknie wystrojoną z wielkim smakiem hrabinę, która się nim natychmiast zaopiekowała z grzeczną natarczywością.
— Siadaj pan koło mnie — rzekła — ja panu wszystkie nasze piękności pokażę a w potrzebie nawet o każdéj dostarczę szczegółów biograficznych... Odemnie się pan nie wyzwolisz, jako córka gospodyni mam pierwsze prawo do gościa.
Uśmieszek bardzo wdzięczny towarzyszył tym wyrazom... a że strój był wieczorny, odkryte śliczne rączki, piękny biust marmurowéj białości, udatna szyjka popisywały się bezkarnie... Oczki ciemne, przymrużone zdawały się pytać go ciągle: — Coś ty za jeden! coś ty za jeden, tajemniczy gościu, milczący, chłodny, zamknięty? dla czego należnego mi hołdu nie składasz? czemu wystygły jesteś i życia ni szczęścia nie chciwy?... Coś ty za jeden... człowieku?
Na te oczów pytania Stanisław szklanym wzrokiem rozbitka zdawał się odpowiadać: — Wyżyty jestem, zastygły... iskry młodéj nie ma we manie... miłość moja zstąpiła do grobu... żyję tylko, bo żyć muszę...
Na to oczki zmrużone figlarnie odpowiadały: — My cię wskrzesimy z martwych...
Tymczasem usta próbowały pomagać oczom, choć nie unisono; oczy były czułe, usta szyderskie. Umiała być razem dwoma... smutną niby, a trzpiotowatą z musu i nałogu, jakby ręczyła, że czułość kryje się umyślnie, by całą oddała jednemu...
— Widzi pan tę śliczną... powiesz pan pewnie... panienkę — tę, tę z pąsową kamelią w czarnych włosach... jest to młodziuchna przecie mężatka... Osoba zajmująca... Luby jéj zginął na wojnie... Kazali nie lubego zaślubić... poszła posłuszna do ołtarza... ale żałoba na ślicznéj twarzy... wszak ją wyczyta każdy... Chodzi po świecie upiorem...
— Tegobym do prawdy nie domyślił się — rzekł jenerał.
Hrabina zwróciła oczy pilne na piękną brunetkę.
— Pan mnie przerażasz trafnością swych postrzeżeń! Wszak dziś żałoba znikła... Musiało się coś stać... cóż się stało?
— Pokochała męża zapewne! — szepnął Zbyski. Hrabina parsknęła śmiechem. — Widzi pan tego ospowatego jegomości pod oknem, zakochajże się w nim przy najlepszych chęciach! Przypomina, nie wiem, dla czego kaszę jaglaną... pfe!
Odwróciła się.
— Czekaj pan! — zawołała — ta majestatyczna piękność musi się mu podobać.. Avouez, qu’elle est magnifique...
Zatuliła chustką usta hrabina, bo jéj najnieszczęśliwiéj przyszło na myśl pospolite dopełnienie tego frazesu, które było okropnym sarkazmem (et pas chère).
Wskazana pani nie była pierwszéj młodości ale jeszcze nadzwyczaj piękna, dumna, wspaniała i wielkiego tonu... Przyjmowano ją wszędzie, chociaż na ucho mówiono takie rzeczy! takie rzeczy!
Hrabina coś poufnie poszeptała jenerałowi, żywo gestykulując... ale w téj chwili przerwał jéj wykład tajemnic Lwowa wchód tryumfalny aż trzech osób niesłychanie postrojonych... pani, pana i panieneczki... Pani była oryginalnie brzydką, czego paryski strój nie mógł pokryć, panienka miernie urodziwą, pan bardzo piękny mężczyzna, o wiele od żony młodszy...
— Boję się, żebyś mnie pan nie wziął za plotkarkę, mówiła hrabina, a tak język świerzbi... Ten pan nie miał nic, ta pani miała dwa miliony... i pokochała go, rodzice nie pozwalali, narzeczony wykradł i na tém byłby koniec dramatu, gdyby został wiernym swéj dobrodziejce... Wystaw sobie pan, że to największy w świecie bałamut... Il se croit irresistible... et je crois qu’il l’est — pour les femmes de chambre... dodała cicho..
W ten sposób przed złośliwym języczkiem pięknéj hrabiny defilowały panie, a każda z nich otrzymywała ciekawy komentarz..
Można się było z tego przekonać, iż kronika skandaliczna nadpełtwiańskiego grodu Lwowa nader była obfitą w ciekawe zdarzenia... i o tém także, iż tu serca kobiet nie wyrzekły się jeszcze marzeń miłości i upodobania w dramatach domowych, na przemiany osładzających i zatruwających życie.
Mnóstwo było pięknych twarzy, lecz czy hrabina uroki z nich zdejmować chciała umyślnie, czy w istocie do każdéj przylgnęło w życiu coś... co ten urok zaćmiło... żadna nie uczyniła wrażenia na panu jenerale. Dowcip hrabiny małe także wywarł, o ile z chłodnéj postawy domyślać się było można... Draźniła ona do hołdów nawykłą piękną panią.
— Powiedz mi pan — odezwała się nagle, wlepiając weń oczy i uśmiechając się nieco szydersko... gdzie pan i w czém zaczerpnąłeś tę zimną krew, tę ostygłą obojętność na wszystko, co go otacza? Żebyś téż choć ciekawiéj spojrzał na którą z tych pań...
Jenerał odpowiedział także smutnym uśmiechem.
— Długaby to była historya, gdybym ją chciał pani opowiadać, rzekł cicho — możem się urodził z krwią rybią, może w mrozach i lodach nad Newą wyziąbłem do ostatka, może chłodny po wierzchu iskierkę niedogasłą chowam głęboko pod popiołami... ja nie wiem.
— A jabym bardzo wiedzieć chciała! zaśmiała się hrabina.
— Któż pani broni zgadywać!
— Tak, ale nie ma dla kobiety nic nieprzyjemniejszego nad to, gdy się omyli...
W chwili, gdy nowe może przedstawienie wchodzących właśnie do salonu pań miało nastąpić, z ulicy dał się słyszeć gwar jakiś niezwyczajny. A była to jedna z tych spokojnych, małych, poczciwych uliczek, na któréj nawet hałaśliwego szynku brakło... Gwar złożony widocznie z owego złowrogiego szumu ciżby ulicznéj, z którego jak wystrzały wylatywały kiedy niekiedy okrzyki... Zbliżał się coraz... Wszyscy pozrywali się z krzeseł, mężczyzni pobiegli do okien, niektórzy na ganek i do ogródka. Jenerał w przekonaniu, że się pali, chciał biedz ratować... nie mógł się dopytać, co to się stało... Panie trochę przestraszone szeptały, mężczyźni ramionami ruszali, kapitan był gniewny i czerwony.
— Cóż to takiego jest? zapytał jenerał.
— Co to jest! a to głupstwo, z pozwoleniem, nasze... zawrzał Ropczycki, ktoś nawołał lud dla zrobienia manifestacyi przeciwko izraelitom, mamelukom, może redakcyi jakiéjś... lub... a kto ich tam wie! Tłumy więc pomnażające się szumowinami ulicznemi, pod wodzą kilku antreprenerów kocich muzyk i bicia szyb.. biegną gdzieś na wskazane miejsce, dopóki c. k. policya, która nie lubi się w te interesa wdawać, nie zjawi się nareszcie i nie popróbuje brać do kozy... co jéj się nie uda.
— Za prawdę ciekawy widok, rzekł jenerał, i gdyby go zdala można oglądać...
— Dla mnie on nie ciekawy, westchnął kapitan, boleśnie mi przypomina ową noc w Warszawie, która była jakby przepowiednią upadku rewolucyi naszéj. Biada temu narodowi, który śmie niewinności poczciwego ludu, jego nieoświecenia, jego łatwych młodzieńczych namiętności nadużywać na podobne demonstracye... który psuje ludzi, aby swe mrzonki wcielił!! Biada i stokroć biada!
Kapitan zamilkł.
— Częstoż się podobnego rodzaju zabawki powtarzają we Lwowie? spytał jenerał.
— Dosyć — odparł Ropczycki, każde wybory, sejm, głośniejszy polityczny krok zwykle takiemi się manifestacyami poczyna lub kończy...
Wrzawa w ulicy nie ustawała, tłum, dążąc gdzieś do pewnych okien przeznaczonych na zagładę, przeciągał właśnie spokojną uliczką, a że mu się jasno oświecone okna dworu pp. Ropczyckich nie podobały, kilka epizodycznych kamyków padło w krzaki blizkie, szczęściem szyb nie dosiągnąwszy.
— Mości dobrodzieju — rzekł szlachcie jakiś zamaszysty, biorąc się w boki i stając przeciw okna — mości dobrodzieju! — to nic złego! Mówił mi młody... a on to się na tém zna, że to edukacya polityczna narodu. No! jeżeli się ma, panie wyedukować, trudno mu kilku szyb żydowskich skąpić... Che! che! che! dali pan zabawne!
— Ale jutro, panie marszałku, rzekł kapitan, ktoś tę edukacyą poprowadzi na wasze szyby...
— O! wara! zawołał marszałek, to znowu co innego, katolickiego szkła tłuc nie wolno!
— Jabym żadnego nie pozwolił — gniewnie obruszył się Ropczycki — co u kaduka! Tłuczenie okien klasa pierwsza, znieważanie ludzi klasa druga, a na maturę dorabiając, gotowi kogo na latarni powiesić! To już będzie wychowanie dokończone...
— Nie, panie kapitanie — przerwał jenerał, kończy się ono dopiero, gdy lud nauczycieli swych wywiesza...
Rozśmiali się wszyscy... Gwar trwał jeszcze w dali i wzmagał się, to ucichał chwilami. Towarzystwo całe pod wrażeniem téj burzy ludzkiéj stało milczące i zamyślone... jakby Anioł śmierci przeleciał nad jego głowami.
Jenerał powiedział sobie w duchu — że potrzebujący pracy i wypoczynku z trudnością pono wybraćby mógł sobie kraj, gdzie na wsiach żyje wspomnienie rzezi a po miastach swobody pierwszy użytek stał się swawolą.
Niepostrzeżenie do zamyślonego zbliżył się hrabia N. N., spólnik domu bankowego Fiburger, Kapiszon & Comp., i powitał go jak stary znajomy i przyjaciel.
— Namyśliłem się, rzekł mu po cichu, mam coś dla pana dobrodzieja takiego, że na całą naszą Galicyą drugiego nie znaleść. Ziemia wyborna, rzeka prawie spławna, dwór pański, park prześliczny i majątek tani.
— A właściciel? spytał jenerał.
— Dojada w Wiedniu ojcowizny! westchnął hrabia, te nieszczęsne tancerki go zgubiły! Gdyby był się kontentował mniéj kosztownemi pięknościami, ale miał pasyą do tancerek i to do najdroższych. — Stanisław milczał.
— Przyznam się panu, żem stracił ochotę do osiedlania się w kraju za mało mi znanym, gdzie się wszystkiego, począwszy od ludu, uczyćbym musiał, sąsiadów, proboszcza, urzędników, prawa i języka...
Hrabia ruszył ramionami jakoś niedowierzająco i dodał, jakby wymówce nie wierzył:
— Nie kupisz pan, to nabędzie jeden z naszych nowo sztyftujących się magnatów, którzy politykę, finanse, spekulacye i popularność zarazem uprawiają... Ja — dodał — nie chwaląc się, pochodzę z jednéj z tych starych rodzin, których szlachectwu nic zarzucić nie można. Moi przodkowie mieli klucze i dobra... ale ci panowie!! Ja téż musiałem ugiąć się pod jarzmo wieku i wleść między bankierów i grzebać się w papierach i wekslach... ale ja! trzymam się tylko, żeby nie paść... Ci zaś, o których mówię, z ekonomczaków i rzeźników powychodzili na austryackich grafów i tęgo się biorą i familie swoje postawią lada dzień w izbie panów! Nie można ich ignorować, bo są potęgą...
Obrócił się hrabia, popatrzał w koło, zamilkł.
— Nie kupisz pan, nabędzie A. B. lub C. a szkoda... wolałbym, żeby to przeszło do kogo i innego, nie do tych dorobkowiczów, których cierpieć nie mogę... Żaden z nich nie wywiedzie się panu ze trzech pokoleń..
— To do pewnego stopnia zasługa... aus eigener Kraft... dobyć się z tłumu... rzekł jenerał.
— A żebyż to była siła... ale to...
Wtém przerwano im rozmowę, bo jedna z pań szła do fortepianu i miała coś zaśpiewać, a hrabina skorzystała z ruchu w salonie, by się zbliżyć znowu do gościa — i porwać go w swe szponki różowe.
— Pan mi uciekasz — zawołała śmiejąc się... ale nie mogę dozwolić, ażeby przebrzydły ten hrabia — bankier go eksploatował... Nadtobyś o nas miał złe wyobrażenie... A potém dodała ciekawie się weń wpatrując:
— Nie prawda? nasza emeut’a miała wiele charakteru! To bardzo malownicze i ładne ten lud zburzony, ryczący... roznamiętniony... srogi... ten szum, te śmiechy... okrzyki.
— Tak — w poemacie — dodał jenerał.
— A w życiu? nie trzebaż trochę poezyi wśród prozy jego?
— Poezyi zapewne, lirycznéj, sielankowéj, uczuciowéj... ale tak dramatycznéj... wątpię. Jest to przyprawa zbyt pieprzna, któréj tylko zużyte podniebienia pragnąć mogą.
— A! jestem zginiona! rozśmiała się hrabina — więc ja mam zużyte podniebienie?
— O! przepraszam, nie, pani hrabina masz może tylko rozpieszczoną fantazyą, która leci za nieznaném, goni za nowém... ale jutro po wybiciu szyb u pani... wydałoby się jéj to — okropném.
— Może i prawda! westchnęła, poprawiając włosy piękność — tak! ta nieszczęsna fantazya... la folle du logis, nigdy jéj obuzdać niepodobna...
Spojrzeli na siebie... posmutniała.
— Czy pan tak straszny jesteś realista w życiu... że nawet fantazyą potępiasz? Czémś przecie bawić się trzeba, gdy nie ma czém żyć?
— A! pani, ja nic nie potępiam... choć nad wielą rzeczami boleję — zakończył jenerał.
Na tém skończyła się rozmowa... Jenerał obejrzał się, był samiuteńki jeden w salonie wśród osieroconych kobiet. Cygaro i polityka wymiotły wszystkich do dalszych pokojów. Żeńskie towarzystwo dosyć smutne garnirowało do koła ściany, rozmawiając między sobą... Dwóch czy trzech młodzieńców zjawiało się czasem w ramie drzwi, by spojrzeć na białe tych pań popiersia; ale urok hawańskiego dymu odciągał ich napowrót w głąb domu. Zakręciwszy się dosyć zręcznie po salonie i widząc, że jest sam jeden tutaj, Zbyski rad nie rad musiał się w towarzystwie młodego Ropczyckiego, który po niego przyszedł, wynieść do whista i męzkiego grona, zajętego już jak najzapalczywiéj tém, ile kandydat demokratyczny może mieć głosów przy ponowionym wyborze.


W parę dni potém siedział już Zbyski w wagonie wiozącym go nazad do Krakowa. I znowu na przeciwnym jego krańcu wsunięta w głąb z zawiązaną twarzą towarzyszyła mu jakaś postać milcząca, na którą w początkach wcale nie zważał. Uderzyło go późniéj to, że nieznajomy tulił się bardzo skrzętnie do okna i kierował twarzą tak, aby jéj ku jenerałowi nie zwracać. Był widocznie niespokojny, kręcił się, wyglądał, poprawiał, nasuwał czapkę jakby chciał spać, to znowu zrywał się, niby wyczekując stacyi, na któréjby się pociąg zatrzymał. Wszystko to razem było jakieś dziwaczne, niezwykłe, prawie podejrzane, bo zdradzało śmiertelny niepokój... Nareszcie zaświstała lokomotywa, pociąg stanął, nieznajomy co prędzéj okno spuścił i począł, ale na migi, nie puszczając głosu, przywoływać w pomoc konduktora, który nadszedł z wielką flegmą i złym humorem. Nieznany podróżny spuściwszy głowę, począł z nim niezmiernie żywą, natarczywą rozmowę... Ale znać trafił na złe usposobienie, bo się odpowiedzi, jakiéj życzył, nie doprosił. Dobył nawet z konwulsyjnym pospiechem papierek austryacki i począł nim trząść, jakby zań miał świat kupić, ale i to nie pomogło. Konduktor pogniewał się, połajał go w głos i odszedł. Napróżne były nawoływania powtórne... nikt nie przyszedł, lokomotywa zaświstała... pociąg ruszył a podróżny pozostać musiał, mrucząc i zżymając się w swoim kącie. Obwiązał tylko mocniéj twarz, nasunął czapkę, cały wpił się w kąt wagonu i tak nieruchomy pozostał. Jenerał z pewném podziwieniem patrzał na to wszystko, dobrze zrozumieć nie mogąc, co się święciło. Widząc, że współtowarzysz był zapewne cierpiącym, nie odezwał się nawet do niego.
Na następnéj stacyi było kilka minut odpoczynku; nieznajomy gwałtownie począł domagać się otwarcia drzwiczek, porwał swoją torbę i wyleciał jak z procy. W pospiechu tym rozwinął się szal, otworzył płaszcz, odsłoniła twarz i jenerał z największém podziwieniem poznał w przelęknionym, nie bez przyczyny, podróżnym starego prześladowcę swojego, Arsena Prokopowicza. Mimowolnie posunął się do drzwiczek, aby zobaczyć, co się z nim stanie, i przekonać, czy go nie myliły oczy... W chwili, gdy doszedł do okna, Arsen przesadzał co prędzéj przez szyny, aby się dostać na dworzec, potknął się parę razy, doszedł ganku i w pierwsze drzwi, jakie znalazł przed sobą, rzucił się z widoczną trwogą... Stanisław uśmiechnął się szydersko... — Jeszcze więc — rzekł w duchu — trzeba się nam było raz spotkać w życiu? — Ale co ten człowiek tu robił? gdzie był? — pozostało zagadką.


W sali jadalnéj Hotelu pod Różą, tak nazwanego zapewne dla tego, że nie różaną tchnie wonią, dokoła dosyć przyzwoicie zastawionego stołu na kilkanaście osób... chodził sam jeden kniaź Andrzéj Arusbek i spoglądając na skromną zastawę, wzdychał. Co chwila przywoływał on najstarszego sługę i żądał czegoś takiego, czego albo nie było całkiém w hotelu lub o czém prastare tylko tradycye i głuche chodziły wieści, iż niegdyś przed czasy istniało. Kelner znajdował Rosyanina niesłychanie wymagającym i dziwił się w duchu, czemu z takiemi żądaniami nie poszedł sobie do Saskiego Hotelu; kniaź znowu dziwił się, że gospoda pod Różą mogła zaspokoić smakoszów miejscowych tak patryarchalnemi środkami, jakiemi rozporządzała. Oba rzucali na się oczyma ludzi niezmiernie zdumionych, że się z sobą spotkali.
Co chwila Arusbek dzwonił, kelner z serwetą na ręku wchodził, łamanym językiem zaczynała się rozmowa i kończyła tém, że żądanie nie mogło być uskutecznione.
Na te smętne przygotowania do obiadu, na godzinę szóstą wieczorem zamówionego, nadszedł w pomoc księciu jenerał. Czuł on, że do porozumienia się z władzami miejscowemi może być potrzebnym.
— A cóż? spytał w progu — jest wszystko w porządku.
Andrzéj ramionami tylko ruszył.
— Wiesz co, rzekł, trzeba prawdziwie cnoty wnuków rzeczypospolitéj i Spartanów, ażeby się zaspokoić tutejszą restauracyą. Z głodu zapewne nie umrzemy, ale po Petersburgu, naszych klubach i restauratorach, wykwincie kuchni i gastronomicznych wymysłach... znalazłem tu zacofanie prawie bajeczne. Musiałem się zaspokoić obiadem oklepanym, któryby mi gdzieindziéj haniebny wstyd zrobił. Widzę jednak, że tu inaczéj być już nie może... Ci ludzie nazwisk potraw wymyślniejszych nie znają, o wielu rzeczach nie słyszeli... i są nieświadomości osłupiającéj.
— To na pochwałę kraju! odparł jenerał — wierzaj mi, że w ślad za zbytkiem idzie zepsucie, że wykwint płaci się utratą energii, osłabieniem charakterów i powolném wyczerpaniem sił fizycznych i moralnych...
— Są to stare prawdy uznane, którym zaprzeczać nie myślę — rzekł kniaź — ale od spartańskiéj polewki do Heliogabalowskich uczt daleko a w środku jest pewna miara. Tu widzę tylko zaniedbanie...
Wiesz, kochany Stanisławie Karłowiczu, że przyjmować mamy dziś kilku moich ziomków a ci mają popsute gęby... Chodziło mi o reputacyą kraju, żeby się im ze strony kuchennéj téż nie najgorzéj przedstawił... Jeśli jeszcze szampańskie wino mnie zawiedzie, dodał Arusbek — przepadliście w opinii naszéj.
Poczęli się śmiać.
— Życzę ci ratować siebie i nas starym węgrzynem... który jeden może tu być doskonały, za resztę nie ręczę.
Rozprawiali tak śmiejąc się a kniaź, który wziął na siebie urządzenie objadu, nie ustawał w zabiegach, aby go przynajmniéj znośnym uczynić. Wybrano na nieszczęście Hotel pod Różą dla tego, że mniéj był ludny i zwracający oczy od Saskiego... trzeba się było zadowolnić tém, co on mógł dać swym gościom.
Pod tą formą skromną obiadu odbyć się miało zapowiedziane zbliżenie kilku Rosyan dobréj woli i kilku Polaków raczéj ciekawych niż ufnych, że rozmowa taka do czegoś doprowadzić może. Wybrano z obu stron albo raczéj nastręczyli się sami szczęśliwie ludzie nie zbyt porywczy, wystyglejsi, umiarkowani a mimo to Arusbek i jenerał oba wątpili, żeby się znalazła nić, coby pojęcia obu narodowości reprezentantów połączyć z sobą mogła.
W owym sławnym spisku grudniowym, wiadomo powszechnie, iż Rosyanie i Polacy godząc się na jeden cel uzyskania swobody, zgodzili się téż na sojusz wspólny i poparcie. Ale od owego czasu pojęcia w Rosyi i w Polsce i na świecie całym wielce się zmieniły. Miłość swobody ustąpiła patryotyzmom ciasnym, służącym za narzędzia ideom państwowym, pochlebiającym narodowościom a nie koniecznie na ich korzyść wypadającym. Od tego czasu téż zaszła olbrzymia zmiana w wyobrażeniach o środkach godziwych i niegodziwych, jakiemi interesa państwowe popierać należało. Przed niewielą laty niktby był nie śmiał przyznać się do chęci wynaradawiania, wywłaszczania, nawracania siłą; teraz wszystkie te czynności usprawiedliwiały się pogańskiém... Salus reipublicae suprema lex. Przed niewielą laty istniały prawa historyczne, przyrodzone, międzynarodowe... dziś na chorągwi wieku stało nieubłagane — siła przed prawem. Przed niewielą laty istniała jeszcze ludzkość i pojęcia braterstwa ludów, teraz śmiano się z tych starych sentymentalizmów a plemiona jawnie wypowiadały sobie wojnę. Przed niewielą laty były zasady, teraz zostały tylko interesa... Naostatku niedawno jeszcze byli wyzwoleni przez Chrystusa ludzie, teraz znowu wracała w żelazne kluby ujęta spółeczność, obchodząca się z jednostką jak z niewolnikiem. Idee te, powszechnie rozsadzone po całéj Europie, najmniéj się przyjęły w Polsce, któréj napróżno wybić chciano ów sentymentalizm z serca, doskonale wszakże pojęte zostały i zużytkowane w Rosyi. Wszyscy, którzy chcieli wielkich polityków udawać i iść z wiekiem, imali się tych niby postępowych idei.
Porozumienie więc musiało już być dla tego trudném, że mało kto z Rosyan chciałby znijść ze stanowiska siły na stanowisko prawa, to jest na plac, na którym wszyscy, silni i słabi byli równi.
Jednym z najwcześniéj przybyłych zjawił się miejscowy literat i redaktor a raczéj współpracownik pisma dosyć tu wielkiéj używającego wziętości. Był to człowiek już nie młody, nie pozorny, żywy, dowcipny, znany ze swych zasad zachowawczych, choć niegdyś był rewolucyonistą, który choć Rosyanom wcale nie sprzyjał, raczéj z temperamentu niż przekonania skłonnym był do zbliżenia się ku nim. Znajdował ich bowiem ludźmi dobrego towarzystwa i szanował w nich mimowolnie zamożność, któréj cześć oddawał, pod jakąbykolwiek zjawiła mu się postacią; Rosyanin demagog, Hercen lub Bakunin nigdyby go nie potrafił skaptować, ale kniaź jaki, hrabia, minister, postać arystokratyczna mogła być pewną aż do ostatecznych krańców posuniętéj pobłażliwości... Człowiek ten nie był bez zasad ale obchodził się z niemi jak fabrykanci mebli giętych wiedeńskich ze drzewem; umiał je nagiąć zręcznie, żeby formę żądaną przybrały nie pękając. Nie można mu było odmówić zdolności, trudno było przyznać charakter.
Spostrzegłszy, że w salonie dwie tylko znajdowały się osoby, już miał się cofnąć, aby się łapczywym na obiad nie pokazać, gdy po za nim zjawiło się dwóch ichmościów. Jeden z nich był także współredaktorem gazety z Petersburga, niemieckiego nazwiska ale Rosyanin tém gorętszy, iż musiał je okupiać patryotyzmem; drugi, maleńka figurka wysokim niegdyś urzędnikiem rosyjskim a dziś zagorzałym słowianofilem. Ci panowie natarli tak na drzwi i stojącego w progu Krakowianina, iż ten nie miał nic do wyboru, cofnąć się nie było sposobu, wszedł.
Jenerał, który go znał już z widzenia i reputacyi talentu, pospieszył na powitanie i zaprezentowanie.
Rosyanin Niemiec, którego możemy nazwać Blankenbergiem, był człowiekiem średnich lat, postawy żołnierskiéj, bo nawet pono czas jakiś w huzarach służył, rysów twarzy nie odznaczonych nieczém. Znać w nich tylko było mięszaninę plemion i przewagę krwi wielkorosyjskiéj. Wydatne kości, szeroka twarz, kwadratowa broda, trochę kose i głęboko osadzone oczy przy wygolonych policzkach nadawały ogółowi rysów coś urzędniczego. Uśmiech szyderski latał po ustach jak oręż ku obronie przygotowany. Bystro rzucił oczyma po osobach znajdujących się w pokoju, powitał bardzo grzecznie kniazia, zimniéj jenerała a najchłodniéj towarzysza broni, miejscowego redaktora, który, widząc to, szkiełko sobie w oko włożył, chcąc się wydawać straszniejszym, i ręce do kieszeni.
Ex-urzędnik a dziś słowianofil zapalony był mały, gruby, z twarzą ogromną, z głową rozczochraną po bokach a w środku łysą. Odznaczał się tém tylko, że, gdy nie mówił, miał usta otwarte i obwisłe, które się zamykać znać nie mogły. Dolna warga ciężyła ku brodzie, odsłaniając ruinę zębów nader smutną.
W ślad téż za niemi kroczył kontyngens polski znowu z innego obozu, młody bardzo człowiek, blady, ospowaty, w węgierce, w żupaniku pod nią, z pasem skórzanym i klamrą. Ten pochodził ze Lwowa i należał do demokratycznego zastępu; z wielkim talentem łączył niepoślednią odwagę cywilną. Czy w nim grała miłość kraju czy ambicya, tego na młodéj owéj gałązce jeszcze rozpoznać nie było podobna. Drugi towarzyszący mu stary, podobnie jak on ubrany, z długą do pasa brodą, z twarzą, która pięknąby była dla malarza, stąpał patryarchalnie, poważnie, widocznie niosąc na ramionach godność wodza, sławę męczennika, obowiązki koryfeusza. Sama broda już zwiastowała republikanina.
Tuż za nimi wcisnął się, acz go tu nie chciano prosić, ów kniaź Samuel, którego dobrze nikt nie znał a nikt mu bardzo nie ufał. Dowiedział się on, nie wiadomo, jakim sposobem, o projektowanéj ugodowéj rozmowie i intrygował tak, że został w końcu zaproszonym. Niezmiernie téż grzecznie i gładziuchno wślizgnął się raczéj, wsunął niż wszedł do sali i natychmiast gdzieś starał się zniknąć w cieniu.
Z Rosyan był téż i Nizin, który znalazł sposób narzucenia się tutaj, acz go dosyć niemiłém widziano okiem. Na samym ostatku ukazał się mężczyzna słusznego wzrostu, o którego nazwisku nawet nie wiedząc, poznać w nim było łatwo z antenatów wielkiego pana, arystokratyczną postać, stworzoną do cesarskich komnat i ministeryalnych salonów. Z ową łatwością obejścia się w każdém towarzystwie, właściwą wielkim panom, wszedł hrabia, pozdrowił wszystkich, pobieżnie rozpatrzył się w zgromadzeniu i spieszącego na powitanie redaktora Krakowianina, który zbyt poufale mu się cisnął, odprawił chłodném głowy skinieniem, jakby mu chciał powiedzieć: A dajże mi ty pokój tutaj.
Parę mniéj znaczących indywiduów, przypuszczonych jakby z łaski, wślizgnęło się jeszcze za pierwszemi, i towarzystwo znalazło się w pełni, tak że kniaź Arusbek zadzwonił, aby zupę podawano. Miejsca były dosyć umiejętnie porozdzielane tak, aby różne żywioły niezbyt się z sobą sprzeczały. Każdy znalazł kartkę swą na talerzu i posłuszny komendzie zabrał krzesło wskazane. Troskliwy o to, aby nie chybić nikomu, kniaź kazał stół ustawić à la tavola rotonda.
Rosyanie i Polacy prawie wszyscy zjednoczyli się naprzód przy wspólnym obyczaju, na któryby byli i Szwedzi przystali, gdyby się tam znaleźli — u kieliszka wódki przedobiedniego. Nizin nawet, ekshuzar redaktor petersburgski i jeden z anonymów znajdowali, że krakowskie kieliszki nie odpowiadały klimatowi, od Karpat zawiewającemu chłodem.
Jak prawie zawsze, gdzie się słowiańskie zejdą narodowości, każda przy swoim obstaje języku, i tu skończyło się na tém, że rozmowę musiano prowadzić w neutralnym francuskim, bo Polacy nie umieli dla tego po rosyjsku, iż ich tego języka batogiem uczono za karę, a Rosyanie brzydzili się polskim, czując, iż mu wyrządzili krzywdę a sprostać temu, co on wydał na świat, nie mogli. — Tak samo na onym sławnym zjeździe słowiańskim w Moskwie i Petersburgu Słowianie używali niemieckiego. Sama przyzwoitość wymagała, żeby w pierwszych chwilach dać żołądkom spokojnie ogrzać się zupą na maderze, nie podnosząc żadnych kwestyi draźliwych. Mówiono o Europie, o Niemczech, o Francyi, o teatrach, o wodach, o słocie i pogodzie, o kuracyi winogradowéj, o wszech rzeczach i niektórych innych... starając się wzajem poznać i siły przeciwników zbadać.
Słowianofil z ciężką wargą wiszącą zawijał się, serwetę podłożywszy pod brodę, około zupy i pasztecików z apetytem starego inwalida, któremu nic na świecie nie pozostało nad żołądek... Czynność z łyżką odbywał z takiém przejęciem się, namaszczeniem i apetytem, iż słowa do nikogo przemówić nie mógł. Odetchnął dopiero, gdy talerz opróżnił; dwie bułki zjadłszy, trzecią bez ceremonii sąsiadowi zabrał.
Redaktor Krakowianin jadł mówiąc żywo i rozpoczynając dowcipować, aby go za lada gryzmołę nie wzięto; wielki pan zaledwie łyżkę umoczył i skosztował owoców kuchmistrza z pod Róży.
Nizin jadł jak dziecię natury, demokrata młody ze Lwowa spiesząc się, krztusząc i rozpatrując po placu boju... republikanin z zimną krwią i obojętnością człowieka, który wie, że głodny być nie może.
Nieszczęśliwy gospodarz na wpół z jenerałem dźwigający obowiązki te — Arusbek zapominał o sobie, o ugodzie, o polityce, tak go bolało, iż zupa była bez szyku, paszteciki przysmalone, a wino nalane trąciło po troszę spirytusem.
Ukazująca się ryba, acz świeża, pięknego wzrostu i ubrana jak na wesele, nie pocieszyła go wcale, wymagał bowiem od niéj więcéj dystynkcyi a kucharz zrobił tylko to, co na wszystkie obiady zamówione zwykł był dawać.
Następne półmiski ani sosem ani fizyognomią nie odpowiedziały nadziejom, wino czerwone było widocznie austryackiéj fabryki, acz etykiety jego wiele mówiły o Francyi — trzeba było z rezygnacyą przyjąć wszystko i milczeć. Szczęściem oprócz kilku smakoszów, reszta — nie nawykła się spotykać z tém wszystkiém po najwykwintniejszych restauracyach Europy — jadła nie grymasząc. Wszyscy pono w téj chwili gromadzili zawczasu dokumenta i argumenta do sprawy, któréj zagajenia czekano.
Kniaź był tego zdania, aby rozpocząć przy lodach, sam się zabierał otworzyć krótkiém przemówieniem sesyą, gdy republikanin z brodą... uderzył o szklankę, prosił o głos i począł dosyć złą francuzczyzną...
— Panowie! po raz to zapewne pierwszy od dawna, ludzie wolni z dobréj woli, bez przymusu, ze dwóch obozów dotąd z sobą walczących schodzą się na wspólną rozmowę. Sama myśl, chociażby żadnych owoców wydać nie miała, jest już potrzeby uczutéj oznaką. Téj myśli humanitarnéj, ludzkiéj — w jądrze swym pięknéj i zacnéj przyklaskując w imię braterstwa ludów, pozwólcie, bym podniósł toast ogólnego narodów zjednoczenia... Idea ta winna wiekowi przyświecać, a jeśli ją zapoznają inne plemiona, niech apostołami jéj będą — Słowianie. — Toast więc ludów braterstwa!
Podniósł kielich do góry... Po twarzach przytomnych spojrzawszy, widać było uczucia różne, chociaż wszyscy powstali i nikt się wniesionemu nie sprzeciwił. Arusbek nie wydawał wcale rysami, co myślał, wielki pan był trochę kwaskowaty i zimny — redaktor Krakowianin śmiał się z pod wąsa... jenerał ani potwierdzał ani przeczył; młody demokrata rękę pod sufit aż wyciągnął, słowianofil patrzał koso na wnoszącego, ale za kielich brał, redaktor petersburgski akceptował toast milcząco, Nizin wykrzyknął — hura, a kilka owych indywiduów stół dopełniających wstało z hałasem przyzwalającym.
Pierwsze kielichy wypito, lody były złamane, Arusbek prosił o głos. — Uciszono się.
— Ponieważ szanowny nasz współtowarzysz — rzekł powoli i z cicha — tak trafnie już zagaił rozmowę przyszłą, mógłbym być wolnym od wyjaśnienia jéj celu. Ze stanowiska ludzkiego jednak zejdźmy na ciaśniejsze a trudniejsze może jednoplemiennych narodów... Nie po raz pierwszy zjawia się w dziejach antagonizm najbliżéj spokrewnionych ludów, owszem jest to fenomen prawie zwyczajny. Znajdujemy go dziś jeszcze w antagonizmie nienawidzących się Portugalczyków i Hiszpanów, w zaledwie przytłumionéj ideą skandynawską niechęci Duńczyków i Szwedów... Inne przykłady pomijam. Pomiędzy Rosyą a Polską wzajemne ich położenie aż nadto tłómaczy sąsiednie boje i niechęci. Jedna i druga dobijały się o panowanie nad krajami, co je dzieliły... Dwa charaktery narodowe, dwie cywilizacye odmienne wojowały tu z sobą... Jedna i druga strona popełniała błędy. — Jestem Rosyanin, panowie — dodał kniaź — ale zeznaję, że największym błędem Rosyi było przyzwolenie na zaprojektowany przez księcia Henryka pruskiego podział Polski. Rosya winna się była połączyć z nią a nie dać jéj krajać, miała przykład Unii Litwy z Polską. Dziś — po tém wszystkiém, co się stało, nie mogąc przeszłości zmazać z dziejowéj karty, musimy o niéj zapomnieć, musimy się postawić na stanowisku chwili obecnéj...
— Za pozwoleniem, przerwał demokrata młody... przeszłość można zapomnieć, ale teraźniejszość żelaznemi ciąży okowami...
— Właśnie — odparł grzecznie Arusbek, idzie o to, abyśmy wspólnie środki obmyślili ku rozłamaniu tych żelaznych oków teraźniejszości.
— Darujcie, panowie — gwałtownie wtrącił Nizin — my tu wodę warzyć będziemy, bo choćby naród porozumiał się z narodem, co znaczy w naszéj mateczce Rosyi naród? Co my bez rządu możemy? a czy my kiedy wiemy, czego on chce? co i dla czego on robi?
— Przepraszam, rzekł redaktor z Petersburga — ja wchodzę z kwestyą porządkową. Nie przybyliśmy tu spiskować przeciw rządowi, ani rozprawiać nad jego reformą. Wierzymy w to, że każdy rozsądny rząd we własnym interesie parciu opinii publicznéj silnéj, energicznéj, jasnéj w końcu uledz musi. Rząd nasz dał dowody w ostatnich czasach, że się z nią liczyć umie. Idzie więc o to, by na opinią działać, ją wyrobić i postawić wspólną zgodą to, czego ona ma żądać.
— Masz pan słuszność — zaczął zwolna pan, który słuchał z uwagą — na tym gruncie powinna się zamknąć rozprawa. Cel jéj jest dobrze oznaczony...
— Ażeby narada nasza — ozwał się gospodarz — szła w pewnym porządku, czy nie uznacie, panowie, byśmy powinni kogoś wybrać, coby jéj przewodniczył?
— To się nam należy! — rzekł krakowski redaktor.
— Zgoda! Zgoda! powtórzono zewsząd.
— Kto żąda głosu? zapytał Arusbek.
Milczenie zapanowało, gdyż nikt pierwszym być mówcą nie życzył.
Łatwiéj jest daleko stanąć w opozycyi i rozsnuć zadanie, niż podstawy dyskusyi położyć i granice jéj określić. Z obu stron téż wahano się z oznaczeniem postulatów. Wszyscy spoglądali po sobie skłopotani... gdy słowianofil ze zwieszoną wargą, który jadł i pił do syta a niecierpliwy był, ażeby na pole słowiańskie kwestyą wprowadzić, zażądał głosu.
Gorliwości w popieraniu swéj idei nie zbywało temu panu, na nieszczęście wymowy nie miał, a że myśleć uczyła go tylko natura i doświadczenie, sztuki logicznego zbudowania planu swéj rzeczy nie posiadał. Zająknął się zaraz w początku... ale miał do czynienia z cierpliwymi i przy deserze, który był jedną z najlepszych części obiadu — to go uratowało.
O panslawizmie téż tyle się wszyscy nasłuchali... że kto czego nie zrozumiał, to się domyślił.
— Panowie — rzekł słowianofil — panowie powinni to wiedzieć, że panowie wszyscy są Słowianie... Oto jest, panowie, węzeł święty, który nas łączy... Panowie... wielka idea! piękna idea! Sto milionów ludzi można nią połączyć...
— Spętać! szepnął ktoś cicho.
— Panowie! My wszyscy dla téj idei powinni pracować! panowie. Ja mówiłem o tém z metropolitą moskiewskim... On słowianofil! Wszyscy rozumni ludzie są słowianofile... Jedni Polacy się opierają, przeszkadzają nam i psują. Czechy, Serby, Bułgarzy, Kroaty, Łużyce... słowianofile... Jak Polacy nie zechcą być z nami, Słowianami, no — to ich Niemcy zduszą i zagiermanizują... Oni to umieją! héj! héj!
— Za pozwoleniem, przerwał redaktor Krakowianin, czy pan skończył? ja proszę o głos?
— Panowie mnie rozumieją, no — to ja tak jak skończył — ale proszę pamiętać, że dla nas węzeł to idea słowiańska...
— Masz pan głos! rzekł Arusbek do redaktora, który naprzód ujął grabki, bo mówiąc potrzebował się czémś bawić.
— Idea Słowiańszczyzny zbiorowéj jako państwa — odezwał się redaktor — pomimo iż jak upiór błąka się między nami od lat wielu, od pierwszych czasów Hanki i Kollara — dotąd wcale jasną nie jest. Sformułowała się raz tylko stanowczo w spisku rosyjsko-polskim, który wyrzekł o federacyi republikańskiéj stanów słowiańskich, po raz wtóry na zjeździe etnograficznym w Moskwie ale tu już zepsuta narzuconą hegemonią despotyczną Rosyi i nienawiścią względem Polski. W Moskwie tulono do serca Słowian braci a domagano się razem zabicia jednego z nich na ofiarę, domagano się, by dla miłéj jedności poświęcili wszyscy wiarę, język, narodowość, obyczaj, chciano nie panslawizmu, ale panrusyzmu a, jak u nas niezręcznie się wyrażają, panmoskwityzmu...
Słowianofil rzucał się, kręcił głową i negował rękami, ale już milczał.
— Jeśli Rosya chce stanąć na czele Słowian, musi, kończył redaktor, dzisiejszy system odrzuciwszy zgodzić się na federacyą, w któréj sama jéj potęga dać musi pewną przewagę. Powagę zaś i wpływ może jéj tylko dać wykształcenie, dojrzałość, — moralna wyższość, duchowa siła.
— Proszę o głos — zawołał Nizin i nie czekając zezwolenia począł. — Jeżeli federacya, to stany odrębne, jeżeli stany, to rzeczpospolita, jeśli rzeczpospolita, to socyalna i demokratyczna.
— Przepraszam pana — przerwał redaktor — federacya bynajmniéj nie ciągnie za sobą ani formy republikańskiéj, ani konieczności demokratyczno-socyalnéj. Sfederować się mogą monarchiczne kraje a nawet autonomicznie wedle swych potrzeb urządzone, bo federacya jest węzłem do obrony na zewnątrz a nie narzędziem do gnębienia wewnętrznego.
Gospodarz zadzwonił.
— Gdybyśmy — rzekł — popróbowali zwrócić się ad medias res?? zeszliśmy nieco z drogi.
— Proszę o głos — odezwał się redaktor petersburgski. Gospodarz skłonił się, ten, namyśliwszy, rozpoczął w tych słowach.
— Zeszliśmy się tu, ażeby obradować nad możliwością jakiegoś zbliżenia. Idźmy więc do rzeczy, objeżdżanie przedmiotu nie prowadzi do niczego, pozornie zbliża ono do niego, w istocie jest kołem błędném, w którém się kręcić można bez końca. Polska potrzebuje zgody i my jéj nie odrzucamy, wolniejsze mielibyśmy ręce. Rosya jednak potężna, jeśli ma stanąć na czele Słowiańszczyzny, musi od niéj wymagać za obronę i siłę, którą jéj ofiaruje, wzajemnych ustępstw... Przyjęcia języka rosyjskiego za urzędowy całéj Słowiańszczyzny, praw, a nawet zjednoczenia religijnego...
Chciał mówić daléj, ale kilka polskich głosów mu przerwało... Redaktor zatrzymał się.
— Mam mówić daléj czy nie? zapytał.
— Cicho| cicho! prosimy, zawołano, głośniéj.
— Jeśli Polska za warunek sojuszu stawi, abyśmy jéj najprzód pooddawali, co do niéj należało... poprzywracali, co zabrano... nie mamy o czém mówić! Wychodźmy ze status quo... Jakież są panów warunki?
Redaktor Krakowianin z uśmiechem żartobliwym wysunął się, aby być lepiéj widzianym, i począł cichym, suchym głoskiem...
— Nasze warunki? rzekł — przypuszczając nawet status quo, muszą być uznanie narodowości, języka, i zabezpieczenie wolności sumienia; zdjęcie wszelkich praw wyjątkowych, jak np. zakazu nabywania majątków, słowem równouprawnienie z Rosyanami.
Mówicie, panowie, że dajecie nam siłę, ależ i my ją wam przynosimy także, dajemy wam owoce tysiącoletniéj cywilizacyi, znaczenie nasze w Europie, doświadczenie, tradycye, mogę rzec, powagę naszę. Polska przejednana więcéjby pomogła Rosyi niż kiedykolwiek zwyciężona i zniszczona. Żądać zaś od nas, abyśmy się wyrzekli naszéj indywidualności narodowéj, naszéj wiary, obyczaju, języka, przeszłości... jest to chcieć rzeczy niemożliwéj. Możecie nam to wydzierać, ale dobrowolnego ustępstwa spodziewać się — nigdy.
Wszyscy milczeli, gdy hrabia dotąd milczący dodał.
— Mówicie, panowie, że przynosicie nam siłę, uznajecie ją w sobie, bądźcież logiczni i nie obawiajcie się nas. Walczcie z nami o lepszą równą bronią, nie związujcie nam rąk prawami wyjątkowemi, średniowiecznemi, których znaczenie moralne jest zawsze to, iż wy nie czujecie się dosyć mocni do podołania nam, gdy się ręce nasze rozwiążą. Jeśliście silni waszą wiarą, językiem, cywilizacyą itp., postawcie je twarz w twarz z naszemi i pozwólcie swobodnie rozwijać się jednym i drugim. Wszakże zwycięztwa jesteście pewni?
Uśmiechnął się i mówił daléj.
— Liczebnie jesteście liczniejsi, macie materyalną siłę rządową za sobą, do czegoż wam te narzędzia tortur, te zsyłki, zakazy, wygnania, niszczenia, zabory kościołów, tamowanie rozwijania się literatury, odbieranie książek, ostracyzmy języka i mowy? Jeśli wasze są piękniejsze — zwyciężą — zostawcie własnym siłom współzawodników. Hrabia zamilkł, a młody demokrata, rzuciwszy okiem po zgromadzeniu, odkaszlnął i począł skinieniem o głos prosząc.
— Porozumienie nastąpić nie może, odezwał się, tylko uznaniem pewnych praw przyrodzonych, służących wszystkim. Położenie nasze takie jest, że do historycznych praw odwołać się nam niepodobna, boby naprzód należało oznaczyć, gdzie się one zaczynają, kiedy kończą i w jaki sposób przedawnieniu ulegać mogą. Usuńmy więc prawa historyczne a na tym status quo się trzymając, jaki jest.. (chociaż w jego zmianę opatrznościową wierzymy) — mówmy o prawach przyrodzonych narodów.
Dzisiejsze państwa pod pozorem tym, że potrzebują wyrobić jedność dla siły a siłę dla obrony od zewnętrznego nieprzyjaciela, — jedności święcą wszystko. Polityka uświęca środki dla celu. Tak być i pozostać nie może. Są pewne granice, które poszanowanie człowieka jako syna Bożego nakazuje szanować. Religia, język, obyczaj są nienaruszalne.
W walce z niemi użycie siły pięści jest zbrodnią, chociażby tłómaczyło się interesem państwowym, raison d’etat. Dla czego nie używacie moralnych środków i wpływu, a opieracie się na bagnetach, Sybirze, rozsianéj trwodze i przymusowych środkach niegodnych wielkiego narodu?
— Za pozwoleniem, przerwał Nizin — to są środki rządowe... naród nie jest z rządem solidarny.
— I owszem, odparł demokrata — solidarnym i jednomyślnym uznał się po stokroć. Cóż radził rządowi Hercen i Ogarew, toż samo, co Katkow pisał a Murawiew wykonywał, czemu publiczność przyklaskiwała. Gdzież kiedy objawiła się opozycya przeciwko tym prześladowaniom?
— Ale co się stało, odstać się nie może, tu idzie o przyszłość, zawołał petersburgski redaktor. Rząd nie może się cofnąć ani siebie potępić!
— Zatém wszystko musiałoby pozostać jak jest — przerwał hrabia, i nie mamy już mówić o czém.
W téj chwili milczący kniaź Samuel, który lepił gałkę z chleba i toczył ją w kształcie kuli, podniósł głowę...
— Nie trzeba tylko wymagać za wiele, odezwał się — a coś zrobićby się mogło. Rząd nie cofając się ulżyć może, prawa wyjątkowe znieść, boć były czasowemi... na to wszakże potrzebaby przekonania, iż ulgi nie posłużą znów do rewolucyi i spisków. Mamy doświadczenia smutne... Zresztą ja panom otwarcie powiem jedno... Mówicie — po co są prawa wyjątkowe, one świadczą o waszéj słabości? Rosya się nie zapiera, że w pewnych względach jest słabą i od was słabszą. My się tego nie wstydzimy, my to uznajemy i dla tego posługujemy się siłą, jaką mamy, to jest siłą pięści. Przewyższacie nas sumą ogólną światła w stósunku do liczby ludności, macie cywilizacyjne tradycye, macie doświadczenie wiekowe, macie urok uciśnionych, który serca jedna, macie sympatye Europy...
— Jeżeli wejdziemy na usprawiedliwienie siły pięści, odparł Krakowianin redaktor — znowu nie będzie o czém mówić.
— Ja to téż znajduję, rzekł kniaź Samuel, że istotnie możemy sobie pogawędzić, ale to do niczego nie prowadzi. Gdyby, jak panowie powiadacie, opinia zwróciła się na stronę Polaków i stanęła w ich obronie, rząd ma tysiące sposobów stłumienia objawów opinii, odwrócenia jéj i poprowadzenia, gdzie zechce. U nas nie opinia działa na rząd, ale rząd na opinią.
— Nie ma więc o czém mówić! szepnęło parę polskich głosów.
Kniaź Samuel gałkę chlebową podniósł z talerza, cofnął się w głąb krzesła i zamilkł.
Długo potém panowało milczenie ogólne, rozprawy ledwie poczęte znalazły się wyczerpanemi, goście spozierali jedni na drugich, roznoszono kawę czarną, likwory i cygara... Pomimo tych orzeźwiających narkotyków usposobienie było smutne.
Krakowianin redaktor wychylił swoje Curaçao duszkiem, nalał sobie drugi kieliszeczek i zapalając cygaro począł z suchym śmieszkiem, który mu był właściwy.
— Od czasów, gdy nieboszczyk Huss bronił się na konstancyeńskim soborze, gdy potém Luter rozprawiał z Eckiusem... czy kaduk go tam wie z kim... nie słyszałem jeszcze i nie wiem przykładu, ażeby dwóch ludzi zwaśnionych, cóż dopiero dwa narody, porozumiały się z pomocą tego giętkiego narzędzia, które się słowem nazywa...
Rosyanin wychował się w czci cara jako Boga, Polak w bałwochwalstwie swobody... pierwszy dawał się zabijać za monarchę, drugi za wolność ginął; w obu narodach wiara w carat i wolność doszła do fanatyzmu...
W Rosyi każdy się zapierał siebie dla pana, w Polsce każdy był królikiem i w sobie szanował majestat narodu. W Rosyi wola jednego stała za wszystkich, w Polsce maleńki szlachcic słówkiem jedném strzymywał naród cały...
Z tych idei musiało się zrodzić potomstwo... które żyje w piersiach naszych... Jakże my się zrozumieć mamy? Gdyby się rozumy nakłoniły... instynkta, krew, temperamenta protestować będą...
To darmo... a tymczasem... niech. żyją uczciwi ludzie wszystkich narodów!!
Wszyscy uderzyli w kieliszki...
— A zatém bez pretensyi do wzajemnego nawracania się gawędzić sobie możemy, odezwał się kniaź Arusbek.
— Bez urazy i gniewów!
— Tak! tak...
— Bez urazy, ja wam powiem jednę rzecz, uśmiechając się do swojego cygara, począł hrabia — wy nas nie zjecie. Rozebrani, ciemiężeni sto lat, prześladowani, ścigani, rozpraszani, germanizowani, rusyfikowani, kosmopolityzowani... poturczeni, sfrancuziali, jesteśmy jeszcze dość silni, by państwu siedmdziesięcio milionowemu nie dać usnąć ani spocząć. Znajdujecie nas wszędzie roznoszących ewangelią, nienawiści dla was, w Ameryce, w Chinach, w Turcyi, Egipcie... Wyszlecie sto tysięcy na Sybir, Syberya staje się Polską, internujecie czterysta rodzin w Wołogdzie, Wołogda opolaczeje, rozsadzacie po jednemu, pojedyńczy nawracają. Widzicie nas nawet, gdzie nie ma, jak widmo wracamy, stajemy, przeszkadzamy wam do wszystkiego. Katkow upatruje intrygę polską w przenajświętszym Synodzie... boi się, aby gubernatorowie nie spolszczeli... Przyznajcie, panowie, że dotąd nic nie dowodzi, aby przez lat sto używane przeciwko nam środki do jakiego skutku doprowadziły.
Najgwałtowniejszych użyliście na Litwie i stworzyliście nieład i ruinę. Narzędzia, któremiście się posługiwali, pryskały wam w ręku... Przeciwko wyższemu cywilizacyą narodowi użyliście śmiecia i wyrzutków własnéj spółeczności... Do czego się to zdało??
— Zmuszaliście nas do tego — odparł kniaź Samuel z głębi swego krzesełka. Aleksander wskrzesił Królestwo i doczekał się spisku i rewolucyi; ile razy trochę więcéj dano swobody, wnet skorzystaliście z niéj przeciwko nam.
— Czytajcież historyą naszę — rzekł redaktor krakowski — naród potężny, samoistny, dumny ze swéj niepodległości, zajechany, zgnębiony nie miałże prawa bronić się wszelkiemi możliwemi środkami?
— Prawo to będziecie więc zawsze nam przypominać i niém wojować? — spytał Samuel.
Nie było odpowiedzi.
— Panowie moi, ja jeszcze powtarzam — wzdychając dodał Rosyanin, który rozprawy począł — iż nieboszczka Katarzyna popełniła najgrubszy błąd, dając Polskę rozebrać. Powinna była iść w ślad Iwana Groźnego i Aleksego Michałowicza a starać się o tron Polski dla wnuka, o Polskę dla siebie — ale całą, winna ją była węzłem dynastycznym, interesów, korzyści wzajemnych połączyć z Rosyą a nie dać jéj rozpłatać.
— My to tak rozumiemy, ale czy ówczesna rzeczpospolita polska byłaby to pojęła i przyjęła? — szepnął Arusbek.
— Toć lepiéj było na ten cel użyć przemocy niż na niszczenie narodowości i zasiewanie wiekuistych kłopotów nie tylko dla Rosyi ale dla całéj Europy.
— A! a! — przerwał kniaź Samuel, składając swą gałkę — dziś już próżne żale... Panowie Polacy powinniby sycząc przeciwko nam uważać jedno... My jesteśmy zbójcy, grabieżcy, gwałtownicy... niegodziwcy... no! niech i tak będzie. Niemcy są narodem cywilizowanym, układnym, grzecznym, szanującym prawo, mówiącym o rzeczach humanitarnych... Porównajmyż, co się z Polakami u nas stało a tutaj? Z pewnością zgermanizowano po cichuteńku więcéj w Poznańskiém i Prusach, niż my w Rusi i Litwie... A to muszą przyznać wszyscy, że kiedy my karczujemy po chłopsku, od korzeni puszcza, gdy Niemiec po uczonemu wytrzebi, już tam nie urodzi tylko to, co on z łaski swéj posieje... Patrzajcie panowie na dawne słowiańskie kraje, które pług niemiecki zaorał... już tam i śladu nie ma innego po nas prócz mogił... które żeby się słowiańskiemi nie zwały, zowią się mogiłami Hunnów... albo Celtów... Niemcy dążą do zjednoczenia, które przy ich zapobiegliwości, przebiegłości, pracowitości, ładzie da im siłę olbrzymią... Raz oszańcowani w pośrodku Europy... nie pozostaną spokojnie... Plemię germańskie mnoży się, trzeba mu miejsca... chleba... ziemi... pójdzie ją zdobywać wypierając inne ludy... Romańskie naprzód, aby o Ren się oprzeć bezpiecznie, potém... Drang nach Osten. Wówczas, pójdąż Polacy przeciwko Słowiańszczyznie zdobywać krwią swą kraje, w których żadnego prawa mieć nie będą, oprócz prawa powolnego konania? Byłaby to rola samobójców.
Redaktor Krakowianin ruszył ramionami.
— Kowestya daje się najjaśniéj przedstawić w ten sposób — rzekł — jesteśmy zającem, którego wezwano na radę, czy chce być zjedzony gotowanym czy pieczonym!
Panowie szanowni, nam o to właśnie razie, aby nas ani gotowano ni pieczono..
Dym cygarów w obłokach sinawych unosił się po nad stołem biesiadniczym, od którego powoli usuwały się krzesełka. Niektórzy goście poprzesiadali się na kanapę. Słowianofil drzymał z usty szeroko otwartemi, hrabia na zegarek spoglądał dyskretnie... Arusbek był smutny, jenerał chmurny... Nie było już o czém mówić.
— Gdyby choć w społeczeństwie ten wstręt i nienawiść z obu stron starać się zmniejszyć i oddziaływać przeciwko nim! — rzekł po chwili petersburgski redaktor. — Zajmujemy całą Polskę, Warszawę, Litwę — cóż z tego, nigdzie żywiół rosyjski nie zmięszał się z polskim. W towarzystwie, choćby był najgrzeczniéj przyjęty Rosyanin, jest obcym... wszyscy od niego stronią. Zbliży się kto, pewno nie z miłości ale z potrzeby a uzyskawszy, co chciał — ucieka.
— Wyznaj pan, że bylibyśmy podli, gdybyśmy ciśnięci płaszczyli się wam... Zbliżenie zależy od was, silniejszy może uczynić krok bez upokorzenia, nigdy słabszy. Prawdę rzekłszy, wszystko to zależy od was i tylko od was. Jeśli chcecie zgody, bądźcież zgodni... bądźcie sprawiedliwi, cofnijcie uciskające prawa... pokażcie, iż życzycie w istocie być braćmi.
Jeżeli zaś wymagać będziecie, abyśmy przyjmowali schizmę, udawali Rosyan, zdjęli z siebie skórę polską, zapomnieli języka, zaparli się dziadów... zdecydujcie się na jeszcze sto lat walki... aby po stu latach dopiero uznać, iż popełniliście błąd nie darowany i siły sterali nadarmo...
Tak mówił demokrata z brodą i wstał z krzesła. Za nim ruszyli się inni... Parę osób wyszło, kilka zostało... Inni wyśliznęli się nie postrzeżeni...
W pół godziny potém szeptano tylko w małych kupkach a naostatku został Arusbek sam i jenerał. Milcząc podali sobie ręce — kniaź podniósł jednę do góry.
— Stanisławie Karłowiczu... jest ruskie przysłowie:

Boh staryj czudotworec!
(Bóg stary cudów sprawca!)

— W istocie na to chyba potrzeba Boga i — cudu, wzdychając odpowiedział jenerał.


Od powrotu jenerała ze Lwowa, od pierwszego przywitania z matką i Michaliną, która się jak wiśnia zaczerwieniła podając mu drżącą rękę, nie miał on zręczności mówić z nią sam na sam. Zdawała się tego unikać, ale stósunek obojga był poufalszy, bardziéj braterski łatwiejszy. Oko matki, które śledziło bacznie każdy ruch, wejrzenie, słówko Michaliny, czasem błyskało źle utajoną radością; nie chciała wszakże pułkownikowa ani ich zbliżać, ani wpływać czémkolwiek na to przybliżenie, którego najmocniéj pragnęła. Uważał tylko jenerał, iż ilekroć dłużéj, poufaléj, weseléj rozmawiał z Michaliną, matka jego stawała się téż weselszą... Niekiedy umyślnie choć pod jakimś pozorem wychodziła z pokoju, zostawując ich samych i przechadzając się po drugim, przez drzwi otwarte przypatrywała się z daleka, obawiając spłoszyć...

Michalina doskonale to widziała... i uśmiech smutny przebiegał po jéj ustach.
Z powodu listu Stanisław bardzo łatwo mógł był z Michaliną pomówić szczerzéj o sobie... o swém sercu, o braterskiéj przyjaźni, która tak łatwo w inne się zmienia uczucia, umyślnie wszakże zdawał się nie korzystać ze zręczności — milczał. Michalinie nie wypadało go saméj o to badać. Stósunek więc pozostał ten sam w istocie, choć na pozór się polepszył. Co się działo w sercu jenerała, z tego nie spowiadał się nikomu.
Może téż spoufaleniu i wzajemnemu ocenieniu przeszkadzał ten najpoczciwszy Arusbek, który nieznacznie zakochał się w sposób niebezpieczny. Z razu sam żartował z tego uczucia przed jenerałem, który go znał z łatwo rozpłomieniającego się serca, potém (co było bardzo złym znakiem) zamilkł i nie mówił już o tém.
Nie potrzebował téż przyznawać się do tego, co było aż nadto widoczném dla wszystkich. Zaniepokoiło to nawet pułkownikową.
— Mój Stasiu — szepnęła raz jenerałowa — ale doprawdy zdaje mi się, że ten twój poczciwy kniaź zakochał się, czy co, w Michalinie. Siedzi godzinami przy niéj a gdy mówić nie może, to ją, powiadam ci, zjada oczyma. Mnie to niepokoi, bo po cóż poczciwy człowiek ma nadaremnie się męczyć, kiedy z tego nic być nie może.
— Mama sądzi, że nie może? — spytał jenerał.
— A jakżeby mogło być? zmiłuj się! Michalina katoliczka gorliwa, on schizmatyk... i żeby go pokochać miała, nie ma najmniejszego podobieństwa...
— Czy była o tém mowa?
— Uchowaj Boże! Mowa! Jabym nie śmiała jéj o to zapytać! Zakrzyczałaby mnie! Jest to wprost niepodobieństwo. Michalina jak ja szanuje go bardzo, dosyć dla nas, by był twym przyjacielem... żeby zaś miała... a!! a! uchowaj Boże, to nie może być nigdy! Czy on z tobą o tém mówił kiedy?
— Z początku żartowałem z niego, bo łatwym był zawsze do zakochania, od mojego powrotu jednak już mi o tém wcale nie wspomniał — ani słowa.
— To źle — szepnęła zamyślona pułkownikowa — bardzo źle. Dla czegoż bo sobie nie jedzie? Bardzo nam z nim przyjemnie, ale na co ma sobie głowę nabijać niepotrzebnie...
— Czy mam z nim mówić o tém? — spytał jenerał.
Matka zamyśliła się.
— Nie wiem — rzekła — cóż to do nas należy, Michalina sama sobą rozrządza, nie jest dzieckiem... ja prawa nie mam żadnego...
Spojrzała w oczy synowi, aby zbadać, odgadnąć jego uczucie, nie wyczytała w nich nic. Jenerał stał spokojny, nie okazując najmniejszego wzruszenia.
— Jak chcesz! — dokończyła.
— Co do mnie — rzekł jenerał po namyśle — nie radbym się mięszać do tego a wiem, że Arusbek jest człowiek delikatny, rozsądny i choć fanatyk, marzyciel, voyageant dans le bleu, ma nad sobą siłę i nigdy się za daleko nie zapędzi.
— Niebezpieczna zabawka! — westchnęła matka,
Tak się rozeszli. Tegoż wieczora, który spędzili cały w domu u pułkownikowéj, kniaź był nadzwyczaj nadskakujący, wesół, zabawny i na chwilkę nie odszedł od Michaliny. Jenerał, na którego matka pilnie patrzała, choć mógłby był uczuć trochę zazdrości, nie okazał jéj wcale, zamyślony był tylko.
Michalina nie odstręczała wcale księcia od siebie, owszém zdawała się wesoła, rada jego towarzystwu, niekiedy tylko spojrzała ukradkiem na Stanisława... pręciuteńko powracając do żywéj rozmowy z Arusbekiem.
Pułkownikowa, któréj to wcale nie było na rękę, dawnoby już może rozmówiła się grzecznie z przyjacielem syna, rozbrajał ją wszakże taką miłością dla niéj, takiém dziecinném nadskakiwaniem, iż nie miała odwagi wypłacić mu się za to choćby najmniejszą przykrością.
Dowcipowanie, śmiechy, opowiadania, album włoskie, które kniaź przyniósł z sobą, zabawiły ich do późna.
Około dwunastéj wyszli razem z jenerałem do swojego mieszkania.
Arusbek rzucił na stół album i zakładając ręce na ramiona przyjaciela, odezwał się do niego.
— Stasiu... Staszku! jestem zakochany! zakochany! szczęśliwy! a wszystko to winienem — tobie, niech cię uścisnę!
— Jak to szczęśliwy? szczęśliwy? spytał jenerał zdumiony — cóż to znaczy?
— Czy ty mnie nie znasz? śmiejąc się rzekł Arusbek, ja jak się tylko kocham, już jestem szczęśliwy. Dla mnie dosyć tego uczucia, — a choćby ono do rozpaczy przyprowadzało, ja nawet z miłosnéj rozpaczy szczęśliwym będę...
— A daléj? spytał jenerał.
— Daléj? co do mnie należy — daléj — ruszając ramionami wybuchnął kniaź, co do nas należy — daléj, wiesz ty, co w sobie kryje jutro? Mój jest tylko dzień wczorajszy, bo go mam w serca archiwach, i dzisiejszy — jutro... Boże!!
— Gdybyś wszakże tak kochał, jak mówisz — zauważył Stanisław — a przyszło nieuchronne rozstanie, miarkuj, że im miłość była gorętszą, témby się musiała większém cierpieniem opłacić.
— Otóż widzę, że mnie jeszcze nie znasz, poczciwy Staszku — rzekł poważnie Arusbek. Ja dopóki kocham, to mnie żadna siła w świecie od téj, w któréj jestem zakochany, nie oderwie — no — gdyby nawet i ukaz carski. Pójdę, pojadę — powlokę się za nią, choćby na drugi koniec świata... A gdy się do odjazdu zabiorę, to będzie znakiem, że miłość wystygła i poszła do archiwum..
Jenerał się uśmiechnął.
— Na to się nie zbiera jakoś! rzekł.
— Czy was to nudzi? mów szczerze, zapytał Arusbek.
— Nas? nie! spytaj panny.
— Pannę — dotąd nie — wierz mi. Nie powiem ci ani sobie pochlebiam, żebym był kochany — cierpi mnie wszakże, a że się nudziła — że ją zabawić się staram — przebacza mi, żem Moskal. Ustąpiłbym tylko w tym jednym razie, gdybym wiedział, że tobie przeszkadzam!
Spojrzał w oczy, jenerał zbladł ale uśmiechem bardzo naturalnym odpowiedział i ruszeniem ramion —
— Mnie? ty? miałbyś przeszkadzać?
— Nie kochasz się?
— Cóż to za pytanie?...
Zamilkli.
— Źle robisz — dodał Arusbek — ja gdybym nie mógł się kochać, w łebbym sobie strzelił. Bez tego jak bez powietrza żyć nie można...
— Nawet bez wzajemności? rzekł Stanisław.
— O! jaki bo ty jesteś! jaki bo ty jesteś naiwny! śmiejąc się odpowiedział Arusbek, zaraz ci potrzeba rewidować puszkę Pandory? Albom ja głupi dopytywać się o to, kiedy łudzić się mogę! Dopóki tylko nadzieja trwa — którą jak najstaranniéj karmię samemi konfiturami — pótym szczęśliwy... Odbierać jéj sobie sam, nie myślę... Chyba... ha! gdyby mi nawet powiedziano — wyrzec się nadziei... starałbym się jeszcze przy niéj jakim sofizmatem utrzymać.
— Chociaż ty mi, mój Andruszka, powiedziałeś, że jutro nie nasze — zaczął Stanisław — spytam cię, jeśli takie życie o jednéj strunie i uczuciu jedném prowadzić będziesz a zestarzejesz w końcu... i serce ci zwiędnieje — co poczniesz z życiem?
— Najprostsza rzecz, w łeb sobie strzelę — rzekł kniaź — lub, lub, nie wiem, wybór środka zostawiam na późniéj...
— Takie życie bez celu!!
— Jakież chcesz, bym prowadził, mówił kniaź, próbowałem sztukę kochać, literaturę, naukę, znudziło mnie wszystko, na tych drogach pełno ludzi mnie wyprzedziło... Krajowi służyć u nas? trudno... Rząd robi wszystko, rozporządza — kieruje, inicyatywie pojedyńczych ludzi nie zostawiono nic. Ślepém narzędziem być nie potrafię. Poszedłem więc na maroderkę taką... i dowlokę aż do końca...
— Zamiast sobie tylko w łeb strzelić, rozśmiał się Stanisław, wiesz, co powinienbyś zrobić?
— Wiem, to jest odgadnę! Ożenić się.
— Tak jest.
— Nie zaręczam, jest to rodzaj samobójstwa comme un autre, c’est à voir.
Nie możemy zaręczyć na pewno, czy podedrzwiami pokoju, w którym rozmawiali, a przytykał do saloniku pułkownikowéj — nie było panny Michaliny... Jenerał uderzony był jakby szelestem sukni i przerwał rozmowę.


Nie było dnia, żeby teraz nie nastręczał się majątek do nabycia w Krakowskiém lub Galicyi wschodniéj. Dr. Ignacy, państwo Skwarscy, prawnik ze Lwowa donosili o tych złotych jabłkach, które kogoś mniéj zrażonego i ostrożnego byłyby może spokusiły. Nic w istocie piękniejszego nad majątek na papierze; w inwentarzu wydaje się wszystko wielkich rozmiarów, wyobraźnia powiększa jeszcze każdy szczegół, dochody są obliczone na rozłakomienie, dogodności wyrachowane skrzętnie, słowem błogosławieństwo Boże, chwytać tylko i dziękować. Przybywszy na miejsce, dopiero na słońcu tém ukazują się powoli małe plamki, które wzrastają do przerażających rozmiarów... Dogodności zmieniają się w ciężary, ozdoby na defekta, braki dają się czuć dotkliwie i tajemnica, dla czego one złote jabłko było do zbycia, wychodzi na wierzch, bodaj tylko nie zapóźno.

Pani pułkownikowéj wszystko to zdawało się piękném, dobrém, chciała co najrychléj widzieć syna spokojnym, osiadłym a — daj Boże — żonatym obywatelem... Nie miała dlań innych pragnień nad to szczęście domowe, wiejskie, tradycyjne nasze, we dworze wśród lip starych, przy wiosce z kościołkiem, z dobremi sąsiadami, poczciwą żoną, staremi sługami i obchodem świąt po dawnym obyczaju z wiejskim ludem, plebanem, dziatkami i ubóstwem... Wyobrażała sobie, że po cichu u Boga wymodli mu Michalinę, którą kochała jak córkę... Dla tego co najprędzéj chciała już mieć owe gniazdko dla niego, dla siebie, dla przyszłości. Tymczasem jenerał okazywał się nader trudnym w wyborze a nawet nie taił, że wielce sympatyczna dlań z innych względów Galicya nie zdawała mu się stworzoną na to, by w niéj po trudach życia wypocząć było można... Tu wszystko jeszcze przedstawiało ten stan przechodowy świata, tworzącego się na nowo ze starych żywiołów, który zapowiadał walkę i wciągał w nią wszystkich, co stopą téj ziemi dotknęli; tu wszystko burzyło się, kipiało, rwało do przewagi wyłącznéj a pierwiastki bojujące nie zapowiadały rychłéj równowagi. Ruś, Polska, Niemcy, Izraelici, demokracya, szlachta, panowie, mieszczaństwo, wioska ścierały się z sobą, nie mogąc znaleść modus vivendi. Jedni trzymali się starych kolei, drudzy nowe chcieli wyrobić tory; rewolucya i jezuici, przywileje i równość, nie uznając swéj prawowitości, chłonąć chciały wszystko i panować. Obcemu człowiekowi, niewżytemu w te stósunki, straszno było wpaść między koła machiny, która najpewniéj zgruchotać mogła... Jenerał odważył się to powiedzieć matce... ona spojrzała nań błagająco i nie powiedziała nic, ale ręce jakoś załamała smutnie.
— Mam pewne stósunki, rzekł jenerał — które mi dają nadzieję, że bardzo trudne do uzyskania obywatelstwo pruskie mógłbym przecie zdobyć... Nic straszniejszego nad rząd nierządny i słaby jak austryacki, Prusy są silne, logicznie więc powinny być nawet dla Polaków powolniejsze, a życie tam zabezpiecza lepsza administracya ogólna. Stósunki są wyrobione, stałe. Dla czegożby nie pojechać, nie zobaczyć, nie spróbować, czy tam nie byłoby dogodniéj się osiedlić? Przynajmniéj dla porównania warunków, nim człowiek ostatecznie coś postanowi należy zbadać..
— Badaj, moje serce, badaj — zgodnie odpowiedziała pułkownikowa — ale tymczasem dysponujże, co ze mną ma być? Mam li tu znowu pozostać z Michaliną pod opieką poczciwego ale trochę natrętnego twego księcia? czy mam wracać do Warszawy i czekać, aż mi dasz znać, czy jechać z tobą?
— Moja mamo, odezwał się jenerał, mnie się zdaje, że to zupełnie od mamy i jéj rozkazów zależy...
Matka strzepnęła rękami, odwróciła się... głową poruszyła przecząco.
— Ja bo nie chcę mieć swéj woli, słucham ciebie i koniec. Moją wolą jest — powiadam ci, woli nie mieć. Rób, co zechcesz.
Z progu drugiego pokoju części rozmowy mimowolnym może świadkiem była Michalina. Jenerał odwrócił się ku niéj.
— Panno Michalino, ja nie chcę dysponować nic, mama nie życzy sobie — wyrokuj pani, biorę panią za sędziego polubownego...
Michalina cofnęła się zarumieniona.
— Jakim tytułem? spytała.
— Mama się zgodzi a ja proszę — masz pani tytuł, by być między nami sędzią!
— Alboż był spór?
— Broń Boże, jest kwestya, co robić, pomóż nam pani do jéj rozwiązania. Ja jestem jednym z tych synów marnotrawnych, którzy, długo nie będąc w domu, rodziców myśli zgadywać się oduczyli; pani lepiéj daleko czujesz, co mamie miłém i pożądaném być może — czemużbyś pani nie pomogła mi? byłaby to przyjacielska usługa.
Michalina spuściła oczy; widocznie była zakłopotaną.
— To jedno tylko wiem, że pułkownikowéj najmilszémby było, żebyś pan z nią mógł zostać, żeby jak najprędzéj znalazł się swój własny kątek...
— Ale wybór tego kątka? przerwał jenerał — uznasz pani?
— Słyszałam uwagi i wiem, że pan masz słuszność — ale...
— Ale co? droga pani! podchwycił Stanisław.
— Ale matka! jéj spokój!
— Właśnie tenbym chciał zapewnić. Jest rzeczą nieuchronną pojechać w Poznańskie... Co pani sądzi, czy mama także jechać i męczyć się ma, czy?
— Czy zostać tu i niepokoić o pana w Krakowie? dodała Michalina. O! doprawdy, w téj rzeczy ja radzić nie myślę... róbcie państwo sobie, co chcecie...
— Pani jesteś nielitościwa...
— Jak można tego wymagać po mnie!
Właśnie się ten spór toczył, gdy drzwi otworzył Arusbek i wszedł z bukietem w ręku...
Wszyscy umilkli tak nagle, iż łatwo się domyślił, że nadszedł nie w porę, cofnąć się już nie było podobna.
Michalina zmięszana odstąpiła parę kroków.
Jenerał zamyślony przeszedł się po pokoju. — Słuchaj Andrzeju, odezwał się, dobrze, żeś przyszedł, brakło nam arbitra, ty obmyślisz, co mamy począć. Ja nie chcę się wiązać w Galicyi kupnem żadném, póki innéj jeszcze, otwartéj mi części Polski nie zobaczę... Muszę pojechać w Poznańskie, mam tam starych ojca przyjaciół, bo nigdzie tylu żołnierzy z 1831 r. nie spotkasz, co w Poznańskiém... Więc jadę. Idzie o to, gdzie mama pozostać ma, czy jechać ze mną? czy siedzieć tu w Krakowie?
Arusbek pokiwał głową.
— Kraków, rzekł, jest cudowny, ale darujcie mi państwo, w relikwiarzu mieszkać nie podobna... ciasno i niewygodnie. Skłaniam głowę przed jego świętością — ale hotele niegodziwe i restauracye dla Spartanów nie dla popsutych dzieci XIX wieku... Pani pułkownikowéj jeździć z wami po Wielkiéj Polsce, bo to się podobno tak nazywa, choć jest dziś najmniejszą częścią Polski — nie podobna. Ja powiem otwarcie, jedźcie państwo do Berlina, tam wygodnie sobie osiądzie pani dobrodziejka (dobrodziejki nauczył się Arusbek w Krakowie i zawsze wyraz ten dodawał z bardzo zabawną wymową)... Jenerał pojedzie w podróż odkryć... a! Arusbek począł się śmiać i dodał cicho —
— A — ponieważ ja muszę téż jechać do Berlina i tam posiedzieć — zostaję na straży! Widzicie państwo, jak to się od drapieżnego Moskala trudno uwolnić!
Michalina dostała rumieńca, który okryła chustką dosyć niezręcznie, pułkownikowa popatrzała na syna, on na nią, Arusbek z kolei na ich dwoje.
— Cóż mama mówi? zapytał syn...
— Mama pyta się syna tylko, co on każe...
— A panna Michalina?
— Panna Michalina, trochę żywo i niecierpliwie przerwała ona — panna Michalina jedzie z pułkownikową i zupełnie jéj wszystko jedno, dokąd...
Arusbek pilno badał twarze, półuśmieszek błądził po jego ustach a oczy były smutne.
— Słowo jeszcze... ja jestem czasem ambarasująco otwarty... rzekł, coś mi się zdaje, że ja panie nudzę i że mnie macie zanadto? Mówcież, proszę, otwarcie! Ja w Berlinie ofiaruję się zdaleka w bramie stać, panny Michaliny moją grzecznością nie męczyć a pułkownikowéj pokazywać się także tylko w bramie hotelu od ulicy. Nie można być skromniejszym w żądaniach nademnie...
Wszyscy milczeli.
— Doprawdy, odezwał się jenerał, co do mnie, ja nie mam nic przeciwko planowi Andrzeja, doskonały... ze wszech miar wyborny... tylko nie sądzę, żeby komukolwiek w świecie się sprzykrzył, kto dłużéj był z nim. Andrzéj mógł być naprzykrzonym; wszyscy jak ja tęsknić po nim muszą.
Spojrzał na Michalinę, która w téj chwili po cichu weszła do drugiego pokoju. Pułkownikowa zamyślona stała. — Książę, rzekła, najlepiéj podobno obmyślił dla nas to, czegobyśmy my tak dobrze sobie ułożyć nie potrafili. Jedźmy więc do Berlina... Możebym się lękała zostać tam tak bardzo sama... mając miłego opiekuna...
Nie dając dokończyć, kniaź przyszedł ręce jéj całować. Podróż została uchwalona... Co tam potém z sobą mówiły Michalina z pułkownikową, wiedzieć nie możemy; to pewna, iż towarzyszka nie okazywała zbył złego humoru... Matka za to była jakoś posępną i zadumaną.


Wszystko co młode — piękne; jest jednak wyjątek z ogólnego prawa, bo nie ma nic brzydszego nad miasta młode. Dawne budowała fantazya, potrzeba, przypadek który bywa szczęśliwy, czas nareszcie, który dokazuje cudów, jak wiadomo; — nowym zakreśla plan człowiek jeden na zimno, od razu, praktycznie i pilno się stara aby były szpetne i nudne. Możnaby im to darować, ale brak wspomnień, brak śladów i pracy wieków poprzedzających czyni je nieznośnemi pustkami. Żyjemy z żywymi, to prawda — tak się nam przynajmniéj zdaje, wszakże bez umarłych obejść się nie podobna. Pusto jest, gdzie ich nie ma. Weseléj daleko na starożytnym cmentarzu niż w nowożytném mieście. W Ameryce nowi osadnicy dokopią się czasem choć kości jakiego pleziozaura lub kopalnego tura... szczątków mastodonta; na piasczystych równiach nad Spreą... nie ma nic krom téj wydmy od stworzenia świata zapomnianéj. W mieście wszystko nowe, wielkość nowa, piękność nowa, ulice, place, ludzie, ubiory... potęga. Najstarszą pamiątką jest zły gust XVIII wieku... Miasto regularnie jak piernik pokrajane w kwadraty, ulice pod sznur biegnące na spotkanie pustyni, ogromne gmachy jak olbrzymie paki, tu i owdzie wśród snujących się żywych żołnierzy placówki bronzowych nieboszczyków w mundurach... Ogromne koszary, w których za pozwoleniem zwierzchności snuje się trochę cywilnych a po tych znać, że albo wczoraj żołnierzami byli lub nimi zostaną jutro. Chód całéj ludności mierzony jakby za głosem bębna i w takt marszu wojskowego chodziła... Wszystko posłuszne, spokojne, karne, nie głodne, dość śmiałe a wytresowane tak, że nie mogłoby być lepiéj...
Wśród tego ludu żołnierzy... poezyi tylko nie szukać. Zamożność, przepych, zbytek, zdobycze oręża i pracy, szkoły i muzea, wszystko jest... wypędzono tylko, coby zawadzać mogło — fantazyą i poezyą. — Wśród zabaw ludu, tam, gdzie z profesyi uśmiechają się twarzyczki i oczki... czuć, że one we własny uśmiech nie wierzą, że serce im nie uderzyło, że na komenderówkę przychodzi w pewnych godzinach miłość i chowa się, gdy na nią nie pora. Nie podobna przypuścić, żeby tu kto kochał, szalał, marzył — rząd uznaje wszystkie funkcye prawowite człowieka z mięsa i kości, ale wychowuje obywateli tak, by nad nie więcéj nie wymagali... Dozwolone jest wszystko oprócz sentymentalizmów. W teatrze wprawdzie rozpościera się czasem dramat, ale jako archeologiczne studyum serc wychowanych nie po prusku. Pisać wolno o wszystkiém, życie musi iść według regulaminu ogólnego.
Berlin dziwne czyni wrażenie na podróżnym — przypomina Petersburg na małą skalę i Turyn na brzydką. Artystyczne pomniki stoją widocznie poprzylepiane jakoś późniéj, ażeby zarys ogólny mniéj się szpetnie wydawał. Chybiły celu, bo przy ślicznych posągach i kilku wspaniałych gmachach reszta się wstydzi i nie wie, co począć z sobą. Wszystko razem przerażająco nowe i nie mogło zestarzeć. Jeśli gdzie, tuby sztuka parę ruin powinna wsunąć nieznacznie i trochę średniowiecznych pastiszów, żeby jednostajna ta młodość prostych linii nie zabijała patrzącego.
Od brandeburgskich wrót, przez które niedawno całe Prusyby były mogły wygodnie przejechać, do mostu z białemi widmami Grecyi, zdającemi się rozpaczać, że stoją nago przed umundurowanymi tak pięknie żołnierzami, Lipowa ulica wygląda jeszcze choć córką Fryderyka W. ale nie bez powagi i wdzięku, nie trzeba tylko wychodzić ani na prawo ani na lewo, bo przekroczywszy tę linią, tonie się w kwadratach i błądzi po szachownicy bez granic, między jednostajnemi pudełkami. Pudło zielone, różowe, żółte... ale nic oprócz pudełek i skrzynek. Żadne miasto nowe amerykańskie nie może być nielitościwiéj jednostajne. Dopiero koło Thiergartenu, za miastem, gdzie się kończą geszefty, zaczyna się popis dobrego smaku w bardzo ładnych domkach i willach, które mogłyby u cukiernika stać za oknem, tak wyglądają elegancko. Nie mogę uwierzyć, żeby tam kto mieszkał. Gdy się wszystkie interesa i prozaiczne sprawy życia skończą, umywa bankier ręce w mosiężnéj miedniczce i jedzie do willi na Thiergarten, którą postawił nie dla siebie ale dla oka ludzkiego. Tam udaje, że się tym przepychem bawi, chociaż on go tylko pilnuje. Architekt dał mu gotowym z całą fantazyą, wytworem, ozdobami, które gdzieindziéj sam właściciel sobie tworzy, — tu to wszystko nabyte za miły grosz i pilnuje się skrzętnie, aby nie podupadło, bo reprezentuje kapitał. Nikomu to niepotrzebne, nikt w tém nie smakuje, ale ludzie się dziwują. Muszlami obsadzane trawniki, rośliny rzadkie, marmurowe posągi — Geldhaba stać na to!
W całym Berlinie czuć owo Fredrowskie — Geldhaba stać na to! Zapłacone, kupione, urządzone... bardzo piękne, ale tym żołnierzom od kolebki do śmierci, co chodzą po ulicy, niepotrzebne. Płacą architektów, płacą sobie poetów, profesorów, naukę, sławę, utrzymują Humboldtów, sprowadzają Raumerów, protegują Heglów... izraelici im dzienniki redagują i książki piszą, Mendelssohn ma za nich jeniusz muzykalny... o cóż idzie? wszystko jest! Geldhaba stać na to...
Geldhab jest człowiek rządny i porządny, interesa prowadzi wybornie i lada moment zawładnie Europą. Ale gdy Berlin stanie się ową stolicą, która będzie miała za zadanie wyrokować w rzeczach nauki, smaku, tonu... dowcipu, wypadnie kontyngens nowy sprowadzić ludzi, aby te funkcye spełniali. Nie zbywa tu na bardzo wykształconych, któż przeczy? ale wszyscy są upieczeni na jednym militarnym smaku i przenoszą swój wojskowy szyk z sobą wszędzie, do salonu i do książki, do teatru i w małżeński stósunek. Miłość nawet uczyła się tu musztry i zna ją doskonale.
Wjeżdżając do Berlina, czuje się, jakby wpadło do lodowni...
Takie wrażenie ta stolica uczyniła na dwóch paniach po wrącéj i żywéj Warszawie, mniejsze daleko na kniaziu Andrzeju, który mieszkał w Petersburgu i bywał już w podobnych kazamatach. Jenerał także stósunkowo do Petersburga znajdował się tu swobodnym nawet. Wielce charakterystyczną znajdował różnicę pomiędzy stolicą carów a Hohenzollernów. W pierwszéj z nich słowo uważane za rzecz niebezpieczną, za rodzaj piorunującéj bawełny, zakazane, strzeżone, obwarowane, karane. Tu żołnierze nic a nic go sobie nie ważą. Zupełna swoboda myśli i słowa, mów i pisz, co ci się podoba; nie dźwigniesz tu słowem nikogo, ostrzelani są. Hukaj i pukaj jak chcesz; wiadomo jest, że tu wedle teoryi Girardina dziennik miele otrębie napróżno i ludzie sobie gardła zrywają bez skutku. Tylko gdybyś znowu nadto sobie pozwalał, wsadzą cię do fortecy na rekolekcye, zapłacisz karę grubą lub szubpasem pójdziesz w rodzinne strony. Zresztą krytyka i kwaśne humory dozwolone są. Zdaje się to rzeczą wielką, ale w istocie tylko zdaje. Na flegmatyczną ludność tego miasta praktycznych heglistów, dla których wszystko, co jest, musiało być, — słowo nie działa, jak arszenik na tych, co go codzień na śniadanie jadają. Czytają Kladderadatscha i ruszają ramionami, słuchają demokratów, socyalistów i nie zżymają się, dają słowu zużyć się, stępieć i obezsilnieć. Jeżeli to nie rozumnie i nie praktycznie — to już doprawdy nie wiem, gdzie lepszy rozum i praktyka.
Rząd téż pruski nie boi się słowa, naprzód dla tego, że sam niém ze znakomitym talentem sofizmatu w osobie kanclerza włada; powtóre, że dał się ludziom przejeść niém do przesytu. Straciło urok cały.
Ale ten system, jakiego użyto z wielkiém powodzeniem naprzeciw broni słowa, zastósowany jest w wielu innych gałęziach. Młodzieży na przykład dają się w uniwersytetach wyhulać, wyczerpać, swobodnie wychłodzić, tak że gdy wraca do życia, nic dla niéj nie ma uroku — chleb, grosz — spokój najdroższe. Idee nie egzystują. Młodzieniec spożył ich tyle, iż mu już nie smakują.
Z małą zmianą tak się wychowują i kobiety na uczciwe gospodynie i doskonałe kucharki. Poezya zostaje dla nich niezapominajką młodości a sztuka mięsa i bielizna surową rzeczywistością.
Naród wychowany w ten sposób musi być spokojny, do rządzenia łatwy, uczciwy dla własnego interesu i w żadnym ogrodzie fantazya go nie zaprowadzi ze ścieżki piaskiem sypanéj na zielony trawnik, którego deptać nie wolno.
Arusbek pojechał przez grzeczność kilką godzinami wprzódy jako kwatermistrz, zamówił i ogrzał pokoje w Hotelu Rzymskim a na kolei czekał z zaproszeniem na wieczerzę, którą on sam dla swych gości dawał.
Tu mógł być zupełnie zadowolnionym, bo i zewnętrzna strona i wewnętrzna godne były petersburgskiego smakosza. Może być, że sobie pułkownikowa westchnęła do domowego rosołu z kury z odrobiną gałki muszkatułowéj, ale głodną nie była...
Panna Michalina rozglądała się w Berlinie z pewnym przestrachem. Znajdowała, że bardziéj jeszcze niż koszar miał fizyognomią więzienia.
Jenerał, który ani chwili czasu nie chciał tracić, nazajutrz już wybierał się w Poznańskie. Przypadkiem jednak dowiedział się w cukierni Sparg... (nazwisko z powieści Hoffmann’a) o kilku ziomkach, do których miał listy, i wstrzymał, aby rozmówić się z nimi. Byli to albo deputowani na ówczesny sejm berliński lub przybyli tu dla interesów, dla służby przy dworze obywatele.
Zdało mu się, że wcale nie zaszkodzi tu się im jeszcze zaprezentować. Jednym z tych, których najbardziéj poznać pragnął, był nie młody już mężczyzna, niegdyś wysokie stanowisko zajmujący w roku 1831 w Warszawie, mąż szanowany powszechnie, który po rewolucyi osiadł w Poznańskiém i prowincyą tę znał doskonale, mając w niéj stósunki familijne i stawszy się jéj obywatelem... Wiedział jenerał, iż tu znajdzie pewnie życzliwe przyjęcie i radę zdrową. Znał tylko z ogólnego odgłosu człowieka, ale mógł imieniem ojca podeprzeć się, narzucając mu się tak natrętnie. Na wszelki przypadek jednak, nie obawiając się zdrady, bo téj przypuścić było nie podobna, a nie chcąc wpaść obcesowo na niespodziewającego się, napisał list i wysłał go na miejską pocztę.
Przed wieczorem jeszcze otrzymał odpowiedź i zaproszenie na herbatę tegoż dnia. Pan prezes, był bowiem już w Poznańskiém kreowany prezesem, były wojskowy, mieszkał na Francuskiéj ulicy (dziś zapewne przemianowanéj) w piękném pudełku na pierwszém piętrze. Był tu sam, skromne więc zajmował mieszkanie ale wygodnie urządzone. Sprawy publiczne trzymały go tu tak często i długo, iż musiał mieć roczne mieszkanie.
Wchodząc do pokoju, jenerał ujrzał przed sobą siwego, słusznego wzrostu, pięknéj postawy mężczyznę, który mu ścisnął rękę milczący, bez wielkich oznak czułości ale z życzliwością widoczną. Z listu wiedział już mniéj więcéj, co tu sprowadzało Zbyskiego i jakie było jego położenie.
— Niezmiernie się cieszę — odezwał się prosząc siedzieć gospodarz — że mogę pana poznać, z ojcem byliśmy w przyjaźni, radbym synowi odsłużyć, co jemu zawdzięczałem.
— Dla mnie to daleko większe szczęście — rzekł jenerał — bo sam jestem, nie znam kraju, zoryentować mi się trudno, a lepszéj rady jak u pana prezesa zasięgnąć nie mogę.
— Jeśli się nie mylę, z listu wnosićbym mógł, że pan sobie życzysz okupić i osiąść u nas?
To mówiące starzec, którego twarzy pełnéj wyrazu ale wielce uspokojonéj przypatrywał się Zbyski z uwagą, spuścił oczy i zamilkł.
— Cóż pan prezes na to? — spytał jenerał.
— Co ja na to? W tych rzeczach, kochany jenerale, rada cudza jest zawsze ułomną, tu własna wola decydować musi. Nie znasz Poznańskiego? jedź, patrz, poznaj! Przecież to jedna z najciekawszych prowincyi Polski pod względem wyrobienia jéj i stanu. Liczebnie jest ona najmniejszą, duchowo był czas, że stała najwyżéj, jako studyum tego, co pod pewnemi wpływy z danego materyału wytworzyć się może, najwyższego interesu... Jedź pan, ucz się a jeśli zasmakujesz... przyjmiemy pana, za siebie ręczę, życzliwą dłonią braterską.
— Za siebie pan ręczy? — podchwycił jenerał.
— Tak, ręczę za siebie — powtórzył prezes — i rzeczywiście za siebie tylko ręczyć mogę. Poznałeś pan, jak mi świeżo piszesz, Galicyą, znalazłeś ją fermentującą... tu, u nas znajdziesz stósunkowo coś skamieniałego, co już stanowczą formę przybrało... Tu téż daleko trudniéj może obcemu żywiołowi się wcisnąć i znaleść sobie odpowiednie miejsce. Spółeczność zwarta jest w szeregi... Nie gardzi ona nowym żołnierzem, ale stoczywszy walkę wielką a trudną, czując swe siły, nie łatwo ochotnika przypuszcza... Mówię otwarcie panu, bo inaczéj mówić mi się z nim nie godzi. Tradycye, imię, położenie popchną pana naturalnie ku wyższéj sferze spółeczeństwa, w téj gościem będziesz zapewne pożądanym, ale gościem na zawsze. Ja tu mieszkam blisko czterdziestu lat a jeszcze się czuję w gościnie. Gdybyś chciał się ograniczyć stanowiskiem skromniejszém wśród mozolnie wyrabiającéj się klasy średniéj, tu cię przyjmą ochotnie, tu...
— Mój Boże — zawołał jenerał — dziś więc Polak w Polsce, byle z jednéj prowincyi do drugiéj przejechał, za obcego uważany, za przybysza... z trudnością dobić się może praw moralnych obywatelstwa?...
Prezes pomilczał nieco.
— Po troszę tak i dawniéj było, czytaj pan Paska, bodaj — nie są to rzeczy nowe. Szlachecka Polska była rodzajem status in statu, jakby zakonem rycerskim, do którego nowicyat przed przyjęciem odbywać było potrzeba, choćby z jednego do drugiego przechodziło się klasztoru... Dopóki będziemy szlachtą, reguła musi trwać.
Nie sądź jednak, kochany jenerale, aby Poznańskie było niegościnne. Dało ono mnogie dowody po roku 1831 poszanowania rozbitków i gościnności dla nich... Ja sam winien mu jestem, że na polskiéj, acz na pół zniemczonéj ziemi położę kości, które może — westchnął — przedsiębiorca jaki zapobiegliwy dla przyszłego pokolenia na szuwaks przerobi!
— Tu przynajmniéj odetchnę spokojniéj... bo spokojności tylko pragnę.
— Spokojnie u nas jest, ale praca ciężka... przerwał prezes — nie dokupisz się tu pan ziemi inaczéj, jak bardzo drogo, wyciągnąć z niéj korzyści przyjdzie mozolnie, najmniejsze zapomnienie się, opuszczenie grozi ruiną. Majątku u nas nie robi nikt, zachowuje go wielu, traci jeszcze więcéj.
Jesteśmy w istocie w nieustannym stanie oblężenia przez niemieckie pieniądze... Najmniejszy wyłom w murze: Michel wlazł, a gdy raz wszedł... z Małéj wsi robi się Kleindorf, z Świerszczewa Schwerschen i nie ma znaku, gdzie polska Troja była.
W tym stanie oblężenia smutno nam i ciężko, życie nie rozwija się swobodnie a od niejakiego czasu znużenie, zwątpienie, znękanie wyrobiło rezygnacyą, która z całéj przeszłości polskiéj, wyjąwszy wiarę, resztę na ofiarę Prusom złożyć gotowa...
— W Galicyi, rzekł jenerał, patryotyzm objawia się jeszcze gorąco.
— Tu go pan nie znajdziesz tak jawnym, ale z pewnością czynniejszym w głębiach ducha, z małemi wyjątkami... tych, co zrozpaczyli. Zresztą zobaczysz obywatelstwo nasze...
My — dodał prezes — jesteśmy jak mumie egipskie, które różnie pobalsamowano, u jednych poodpadały nosy, u innych popsuły się szczęki, u niektórych zachowały włosy... tak i z częściami Polski, balsamowanemi przez Moskali, Prusaków i Austryaków. W każdéj części coś innego polskiego się zachowało... Owdzie szlachetność polska, tam buta, indziéj miłość swobody itp.
Ze szczątków pozostałych jeszczeby można złożyć starożytną Polskę prawie. Szlachecka społeczność polska zachowała wiele cnóŁ i upartych nałogów przeszłości...
Prezes zaczął potém rozpytywać jenerała o rodzinę, o stósunki, dowiedział się o matce, obiecał przyjść nazajutrz złożyć jéj uszanowanie. Potém zagadano o gospodarstwie, o Berlinie, o sejmie, o kłopotach ogólnych, o stanie zaboru pod Moskwą. Prezes wydobył trochę łzawych wspomnień swych z roku 1831. Jenerał opowiedział mu część przygód, jakich doznał. Tak upłynął wieczór. Żegnając się Zbyski był jakoś smutny i wrócił z tém wrażeniem, że tu także z wielu względów nie łatwo mu przyjdzie dokupić się przyjęcia życzliwego.
Arusbek czekał nań już w mieszkaniu i wyczytał z jego twarzy, z czém przychodził. Scisnął dłoń jego w milczeniu.
— No — odwagi, rzekł — nie trać ducha! już widzę, że cię jakiś tchórz nastraszył znowu!!
Nie trzeba sobie tworzyć trudności, ale nie należy się łudzić przesadnemi nadziejami. Emigrant jest zawsze i wszędzie un declassé... Co stracił w swoim kącie, tego dorabiać się musi mozolnie gdzie indziéj. Nowicyat przebyć — nieuchronne.
— Przebędę go — odparł Zbyski — ale dziś czuję jedno więcéj niż kiedykolwiek, że mnie wasze wychowanie uczyniło prawie obcym własnemu krajowi... Stósunki, o jakie się ocieram, rażą mnie, ludzie się wydają dziwnie...
— To tak, mój drogi, śmiejąc się począł Arusbek, jak gdybyś się nauczył pić kwas nasz... potém i wino szampańskie nie smakuje. Ale miéjże o to pretensyą do cesarza Mikołaja nie do nas...
Nazajutrz około południa zameldował się pan prezes ale nie sam, z nim razem zjawiła się krągła, mała figurka, pucułowata z oczkami schowanemi jak u kreta, łysa, czerwona, sztywna a kręcąca się i hałaśliwa.
Był to pan Malwiński, niegdyś przez trzy tygodnie adjutant pułkownika Zbyskiego w r. 1881; gorący jego wielbiciel, który jak się tylko o pułkownikowéj dowiedział, leciał złożyć uszanowanie i ofiarować usługi. Ponieważ człek był poczciwy, choć papla straszna, nie godziło mu się taić, iż pan Szarliński był Zbyskim... Rozpłakał się tedy na samę ideę, że syna swojego kochanego Zbysia uściska...
Od progu otwarłszy ręce, rozczulony, rozrzewniony, uradowany leciał ściskać jenerała, który jeszcze nie wiedział, za co ma ten uścisk otrzymać. Ledwie się przywitawszy kazał się prowadzić do pułkownikowéj i tu znowu takiego narobił hałasu wpadając, iż się staruszka przelękła. Padł przed nią na kolana...
— Pani! poznajesz mnie! to ja! to adjutant kochanego, złotego pułkownika naszego! Malwiński! a! pamięta pani? no! nie zasmucaj mnie tém, że zapomniałaś!
Ja, dalibóg jak dziś panią pamiętam przed trzydziestą kilką laty, gdyby różyczkę świeżą, jak Najświętszą Pannę piękną!!
Pułkownikowa musiała się rozśmiać, a prezes podał do wstania z ziemi rękę adjutantowi, bo łatwiéj mu było paść niż wstać. Począł tedy ręce całować, śmiać się, dopytywać, ściskać, opowiadać i zamącił tak rozmową i towarzystwem, że nie było nic słychać prócz niego.
Taka to jaż była poczciwa eksplodująca nieustannie natura, fejerwerk nie człowiek... Miał razem łzy w oczach, uśmiech na ustach, rzucał rękami, nogam miotał, kręcił się, siadał, wstawał, a nadewszystko mówić nieustannie musiał.
Ubawił wszystkich, chociaż na wielką dozę było to niepospolite utrapienie; ale jakże było odepchnąć to złote serce? Prezes pobywszy kwadransik wymknął się, Malwiński ani myślał wychodzić, bo się jeszcze kochanéj pułkownikowéj nie napatrzył, a ze Stasieczkiem nie nagadał. Chciał koniecznie pomagać mu, przewodniczyć, mentorować, prezentować... i służyć.
Wśród rozmowy poczętéj ledwie o czém inném, wpadał na rok 1831, wyprawę pod Wilno, bitwy, odwrót, obozowe dzieje — i zacząwszy opowiadanie skręcał nagle potrąciwszy o coś, puszczał się ścieżką w bok, nie mogąc potém do rzeczy powrócić. Śmiał się sam, śmiali wszyscy... ale poczciwy człek nie obrażał się wesołością, którą obudzał, owszem był z niéj szczęśliwy.
Z wielu względów enfant terrible zdradzał i wydawał wiele rzeczy, którychby się od kogo innego dowiedzieć nie było podobna. Arusbek, który wszedłszy zastał go tu, siedział jak na widowisku słuchając go i szeptał pannie Michalinie, że taki typ tylko chyba w Polsce spotkać było można.
— Słuchaj Stasieczku, rzekł w końcu do jenerała — pani pułkownikowo dobrodziejko, jakem żołnierz polski, jak mi miły mój krzyż virtuti, który dostałem z łaski pułkownika, proszę mnie sprawę powierzyć, ja biorę pana Stanisława, kochanego Stasienka z sobą, wiozę, szukam, pokazuję, ostrzegam i zrobię, że go tu ulokujemy na dobréj ziemi, w pysznym majątku, w sąsiedztwie miłém... Niech państwo nie wierzą, co im tu mówić będą, Poznańskie niegościnne... to... owo... Jego tu oburącz pochwycą... na rękach nosić muszą, a nie, to im wszystkim nosy poobcinamy... Ja w tém!
W piersi się uderzył...
— Prezes, prezes! dodał zniżając głos — bardzo zacny człowiek, nie przeczę, ale kwaskowaty... Całe życie miał zgagę... Ostrożny, nadto ostrożny, a pozycye trzeba po żołniersku brać, przebojem. Inaczéj na świecie nic. Jak Boga mego kocham, niech pułkownikowa wierzy... Szliśmy tak na baterye moskiewskie...
Spojrzał na Arusbeka i zamilkł nagle. Kniaź, który rozumiał już po polsku, odezwał się po francusku: — Bierz pan baterye i na mnie nie uważaj...
Malwiński poszedł go za to uściskać. Wykryło się przytém zaraz, dla czego tak długo pozostał, chciał, jak powiadał, mieć to szczęście, ażeby razem ze Stasieczkiem — i z księciem zjeść obiadek. Od tego się wyprosić nie było podobieństwa, gotował się, o protekcyą prosząc, klękać znowu przed pułkownikową. Szczęściem Zbyski i Arusbek zaproszenie przyjęli, a adjutant wybiegł wskazawszy im restauracyą bo chciał jeszcze parę wojskowych z roku 1831 zaprosić. Napróżno go o sekret proszono. — Sekret! między nami, wojskowymi! zakrzyknął... tu go przecie nikt nie zdradzi... a kartel zniesiony...
Po wyjściu téj trąby, jak go nazwał Arusbek, trochę było potrzeba wypocząć — panowało chwilę milczenie; pułkownikowa zadumała się, przypomniała sobie przeszłość i łza kręciła się w jéj oku. Ten otyły, rubaszny, wyłysiały Malwiński był naówczas młodziuchnym, świeżym oficerkiem jak jabłuszko różowym, trochę gadatliwym ale niezmiernie usłużnym. Pułkownik go lubił za nieustraszone męztwo, a miał z nim téż nieustanny kłopot, bo się kłócił, pojedynkował, wichrzył i nikt tylu zdrajców kraju nie wyszukiwał co on... Cóż to z niego wiek zrobił i jaką z tego kwiatka poczciwą wystroił karykaturę.
O naznaczonéj godzinie musiał kniaź i jenerał pożegnać matkę a iść na ów obiad, którego chybić nie było podobna. Zastali już nieoszacowanego Malwińskiego z zakasanemi rękawami zwijającego się około kosza butelek szampańskiego wina i dozorującego ogrzewanie starego Bordeaux.
Dwóch panów towarzyszyło mu. Po obu poznać było można dawnych wojskowych, oba mieli te oryginalne fizyognomie 1831 roku, które ludzie téj epoki zachowali prawie wszyscy. Starszy był milczący, ubrany bardzo skromnie, surowego wyrazu twarzy. Z powołania muzyk, żył z lekcyi i pisał pamiętniki o powstaniu 1831 roku. Tém dwojgiem żył. Pamiętnik pana Salezego musiał być bardzo ciekawy, gdyż począwszy od spisania własnych wspomnień, od lat trzydziestu kilku dokładał do nich, co gdziekolwiek posłyszał lub wyczytał. Ta różnobarwna mozaika, w któréj najsprzeczniejsze krzyżowały się podania, była jakby echem stu głosów i odbiciem stu barw różnych, w któréj każdy mógł sobie, co mu było do smaku, wybierać.
Drugi, Belwederczyk, kulejący na nogę, obywatel wiejski, ojciec familii, gospodarz, człek nie wymowny także, służył poczciwemu Malwińskiemu do potwierdzania głową jego opowiadań, gdyż niegdy w jednym pułku jakiś czas przebyli. Robił teraz niezmordowanie na chleb powszedni dla licznéj rodziny. Obu ex-adjuntant lubił, bo z nimi nie był sam a nie odbierali mu głosu.
Arusbek był tu jak Piłat w Credo, umiał się wszakże do każdego towarzystwa zastósować a bawiło go nowe i niezwyczajne.
— Panowie, odezwał się gospodarz, przedstawiając swych gości — Książę Andrzéj jest na nieszczęście Moskal, ale jako przyjaciel Stasieczka i najzacniejszy człowiek nie zgorszy się, choćbyśmy czasem słówkiem z gorącego serca bryznęli.
Arusbek na to skłonieniem głowy i uśmiechem odpowiedział. Wszyscy jako oficerowie z 1831 mówili dobrze po francusku, rozmowa więc przez grzeczność dla kniazia rozpoczęła się w tym języku.
Już sam widok przygotowań stołowych mógł słabszego człowieka przerazić, butelek bowiem było dwa razy więcéj niż potrzeba. Malwiński miał tę polską słabość, że poił — nie oduczył się tego w Poznańskiém, owszem nabrał przekonania, iż to jest polski obyczaj. Przyjmując kochanego Stasieczka, chciał szczęśliwą chwilę wspomnień uświęcić, co się zowie, lusztykiem. Arusbek pił, co mu się trafiło, jak wodę, jenerał miał jako żołnierz nawyknienie do mocnych trunków. Malwiński upajał się zwykle pierwszym kieliszkiem, ale drugim wytrzeźwiał i był zupełnie przytomnym, aż póki nie zapalił cygara, które go ostatecznie dobijało. Naówczas usypiał na jaką godzinę, trzeźwił się herbatą z cytryną i wychodził zwycięzko.
Dwaj współbiesiadnicy pili cicho, bez oporu i bez żadnych złych skutków; obywatel tylko potakujący, w miarę jak się rozweselał, zaczynał nabierać ochoty do śmiechu. Nie mówił nic, ale czy było z czego czy nie, śmiał się bardzo głośno, stukał o stół rękami i zachodził się od śmiechu. Ciężar opowiadań, dowcipu, prowadzenia rozmowy spadł naturalnie na gospodarza... Treścią jéj po większéj części był rok 1831. Malwiński znał bardzo dobrze pułkownika Zbyskiego i w wojsku i przed służbą.
— Ja nie wiem, rzekł do jenerała, czy pan znasz tak dobrze życie swojego ojca jak ja — kolegowaliśmy z sobą, a choć starszy wiekiem odemnie, zaszczycał mnie swą przyjaźnią. Już to z przeproszeniem kniazia, Moskali nie lubił, ale tak, że odoru ich znieść nie mógł. A miał do tego, oprócz patryotyzmu, powód jeden bardzo ważny...
Tu zamilkł jakoś Malwiński, widocznie język go świerzbiał a mówić jednak nie wypadało.
— Szanowny panie, przerwał Arusbek, domyślając się przyczyny, dla któréj Malwiński usta zesznurował, proszę cię, nie uważaj na mnie — za wszystkie moich ziomków sprawy solidarnie odpowiedzialnym się nie czuję.
— Nie — ale bo to taka śmieszna historya... no! i nie przychodzi mi dokładnie na pamięć.
— Mów bez ogródki — powtórzył Arusbek... ja nie słucham lub będę udawał, że nie słyszę...
— Pułkownik, odezwał się Malwiński, był bardzo pięknym mężczyzną, a za młodu, choć to przed synem mówię, cóż gdy prawda — trochę bałamut. Na kilka lat przed ożenieniem i przed rewolucyą będąc w Warszawie, bywał w pewnym domu, gdzie i ja jako akademik miałem wstęp na wieczory. Córka gospodarza była dziwnie piękna! cudo swego czasu! Pułkownik się milczkiem zakochał, panna zalotna, płocha, trochę go bałamuciła. Dom rodziców jéj (ojciec był wysokim urzędnikiem) pełny bywał zawsze, do panny Emilii młodzież cała wzdychała... Sława jéj wdzięków szeroko się rozchodziła. Bywało, którego dnia ona w kościele — tłok żeby ją widzieć tylko. Żeśmy wówczas z Moskalami nie byli jeszcze tak rozbratani jak późniéj, a młodzież do młodzieży zawsze lgnie... pułkownik miał przyjaciela, wojskowego z gwardyi, jakiegoś paniczyka z wielkiéj familii. Ten gdzieś pannę Emilią zobaczył, zawróciła mu głowę. Cóż robi? nie przyznaje się pułkownikowi do tego, ale pod różnemi pozorami nalega, aby go do domu rodziców panny wprowadził. Przyjmowano tam wielu Rosyan. Pułkownik spytał o pozwolenie i przyjaciela zarekomendował. Ale sam był w zapale najokrutniejszéj miłości dla panny Emilii... Młody człowiek, wszedłszy tam za poręką Zbyskiego, wkrótce pannie w łaski umiał wpaść, rozpoczął cichaczem romans, a że rodzice nie pozwalali... pannę wykradł i z nią do Moskwy drapnął.
Pułkownik, którego jéjmościanka do ostatniéj chwili zwodziła, żeby się ludzie nie domyślali, co ma w sercu — z rozpaczy odchorował i mało nie umarł...
Słuchając opowiadania Arusbek trochę pobladł, Zbyski ruszał ramionami obojętnie, obywatel się śmiał okrutnie, a pan Salezy mruknął, że o tém coś słyszał...
— Od téj pory, panie dobrodzieju, dodał Malwiński, odoru ich już znieść nie mógł. Późniéj mu ta miłość wywietrzała, bo się w pułkownikowéj zakochał, a ta nie tylko że piękna była, ale téż cnotą i talentami gasiła wszystkie — a mimo to sądzę, iż do zgonu nie darował zdrajcy...
— Jak to zdrajcy? podchwycił kniaź — c’etait de bonne guerre! jużciż, kochany gospodarzu, o pozwolenie przyjaciela pytać nie potrzebował. Sprawa była między nim a panną. Szło o szczęście nie jego ale téż i jéj — miał do wyboru ją zdradzić lub przyjaciela... naturalnie zdradził ostatniego.
Miłość, szanowny panie, ma swe prawa.
— E! niech ją tam — porwą! zawołał Malwiński, ja się cieszę, żem ten wiek niebezpieczny przepłynął. Kiedy się na nią choruje, więcéj zachodu niż korzyści... Dobija się człowiek, dobija, a potém...
Westchnął.
— Kochałżeś się pan choć raz w życiu? zapytał Arusbek.
— Ja — do zbytku, miałem serce niegodziwie miękkie — rzekł Malwiński, to mnie salwowało, żem bardzo rychło najgwałtowniejszą miłość mógł wybić sobie z głowy, ale nie inaczéj, jak klin klinem.
Toasty przerwały nieco rozmowę, ciągnęły się długo z niezmierném urozmaiceniem, humory rozróżowiały, a gdy przyszło po uściskach serdecznych rozstawać się, gdyż książę i jenerał mieli paniom towarzyszyć do teatru, Malwiński, odprowadziwszy ich do drzwi, poszukał sobie kanapki, zapalił cygaro i na godzinę usnął. Był to znak, że obiad poszedł wedle myśli i stósunek pożądany napoju sumiennie został wypełniony. — Nie pozostało téż nic w butelkach, obywatel usypiał a Salezy zaczynał leczyć się wodą z cytryną.


Obok sali, w któréj się ten obiad odbywał a gdzie dziś snem poucztowym, głębokim i twardym odpoczywał czcigodny Malwiński, znajdował się jeden z tych maleńkich, po restauracych zwyczajnych gabinecików na parę osób, na których właściciele dobrych garkuchni najwięcéj zarabiają. Gdyby nie rozgrzane głowy i wrzawa przy obiedzie, mogliby byli goście uważać, że drzwi od tego gabinetu parę razy zadrżały, że nie były domknięte i że chwilami w ciemności kątka tego pozwalały sobie nawet szerzéj się nieco otworzyć. Raz, ale na bardzo krótko, ukazała się z nich głowa blada i znikła...
Gdy Malwiński spoczął na kanapie a pan Salezy, napiwszy się na jego rachunek wody z cytryną, wyszedł na palcach, nie pozostało nikogo oprócz uśpionego gospodarza... Służba hotelowa, znająca dobrze jego obyczaje, zajrzała raz tylko i nie chcąc potrzebnego mu przerywać spoczynku, zostawiła stół i świece in statu quo, czekając, aż się obudzi...
Cisza zaległa salę przed chwilą gwarliwą, słychać tylko było sapanie uśpionego amfitriona i wyrywające się niekiedy z piersi jego westchnienia. Drzwi od gabinetu uchyliły się naówczas raz i drugi ostrożnie, wyjrzał z nich średnich lat mężczyzna w okularach niebieskich, zamknął je i wkrótce zjawił się w przedpokoju, wiodącym do sali, gdzie na krześle drzemał przy pół butelce szampana pozostałego od obiadu znudzony oberkelner hotelu z sążnistym rachunkiem na wypadek przebudzenia pana Malwińskiego. Mężczyzna w sinych okularach bardzo grzecznie rozpoczął z nim cichą rozmowę, wśród któréj wsunął ma papierek, podobny do pięciotalarówki z aniołkami. Zdaje się, że między nim a oberkelnerem stanęła jakaś polubowna ugoda, gdyż hotelowy urzędnik kilka razy głową przyzwalająco kiwnął, pokazał mu sznurek od dzwonka, dodając, ile razy na niego miał zadzwonić... a potém powoli odszedł...
Mężczyzna w okularach niebieskich kazał sobie przynieść herbatę i cytrynę do wielkiego salonu i sam po cichu, nie budząc Malwińskiego, wszedł do niego. Z herbatą usadowił się przy małym stoliczku w ten sposób, ażeby wejrzenie pierwsze przebudzonego paść nań musiało. Po odejściu służącego, który na dwie osoby herbatę postawił przed gościem, jegomość w okularach niebieskich począł ją nalewać ale z widocznym zamiarem narobienia hałasu. Padła naprzód łyżeczka a potém spodek od filiżanki, potém tacka od cukru na ziemię. Malwiński zwolna się budził. Przychodziło mu to z ciężkością, nie miał najmniejszéj ochoty, ale upuszczona w końcu szklanka, która się rozbiła, zmusiła go do otwarcia ócz. Porwał się z kanapy, przetarł powieki, popatrzył i gniewny począł wołać kelnera...
Tymczasem nieznajomy w niebieskich okularach grzecznie się zbliżył do niego i w języku polskim ale z akcentem dziwnym a obcym odezwał się:
— Niech pan dobrodziéj daruje, proszę się na służbę nie gniewać, ja tu gwałtem wparłem się do sali, bo nigdzie miejsca nie było, za co go najmocniéj przepraszam. Na nieszczęście coś mi upadło...
Malwiński patrzał osłupiały, widocznie zbierało mu się na gniew. Nieznajomy mówił ciągle słodko-szyderskim głosem.
— Gdybym śmiał, tobym, choć nieznajomy, czcigodnego pana prosił na gotową herbatkę z cytryną. Widzę po stole, że się trochę obiadowało i buteleczek oczyściło a po tém to nie ma jak z cytryną herbata.
Malwiński coś burczał, ale oczy miał już na herbatę zwrócone a z milczenia korzystając nieznajomy, nalał natychmiast... i ręką zapraszał do krzesła.
— Ale z kimże bo mam honor? — spytał Malwiński.
— A! panie! dosyć, żeśmy ziomkowie — odrzekł ów niebieskooki — tylko, jak to pam dobrodziéj z mojego akcentu już poznajesz pewnie, od małego dziecka żyłem w Rosyi, nabrałem złéj wymowy, język się złamał. Ale, panie, tu... (uderzył się po piersiach) ojczyzna! tu! panie! kocham ojczyznę!... choć po polsku kiepsko mówię...
Malwińskiego, poczciwego człowieka, ujęła ta ojczyzna, ścisnął go za rękę, uśmiechnął się i pierwszy łyk herbaty śmiało do ust przyjął.
— My Polacy — dodał — z pod rządu moskiewskiego kochamy wszyscy tęgo naszę ojczyznę polską... o! panie! u nas wszystkiém... ojczyzna!!
Malwiński się uśmiechał...
— Bo to tak powinno być — dodał — a kto jéj nie kocha... tego niech djabeł porwie.
— Niech porwie — rzekł okularowy.
Wkrótce jednak westchnął.
— Państwo tu trochę pohulali? — zapytał, śmiejąc się.
— My? a! nie! tak tam, przy jedzeniu się trochę popiło, ale to na polskie łby fracha... kilka buteleczek w dobrém towarzystwie...
— A no, tak... widziałem, jak się ci panowie rozchodzili... a nawet para twarzy znajomych mi... dawniéj.
— Jakto? znajomych panu? zkąd?
— Kniaź Arusbek... z Petersburga i jenerał Zbyski.
— WPan ich znasz? — podchwycił nastraszony ostatniém nazwiskiem, które powinno było być tajemnicą, Malwiński. — Cytże, cyt!
— A! znam i wiem, że Zbyski tu pod cudzóm nazwiskiem — rozśmiał się człowiek w okularach.
Malwiński popatrzał nań, poprawił włosów, skręcił wąsa i zamilkł.
— Ja się nawet mocno zdziwiłem, zobaczywszy tu tego jenerała...
To mówiąc, zrobił minę kwaśną, tajemniczą, prawie szyderską.
— A to czemu?
Nie było odpowiedzi na zapytanie, Malwiński powtórzył:
— Proszęż pana, dla czegoś się pan zdziwił?
Nieznajomy pił herbatę, patrzał po ścianach... kiwał głową i zamiast odpowiedzi spytał:
— Czy tu dobrze jeść dają?
— Hę?? — podchwycił zdziwiony Malwiński — co?
— Dobrze tu jeść dają?
— Ale ja pytam — rzekł jeszcze raz uparty eksadjutant — czemuś się to pan zdziwił?
— Widzisz pan, że mi tego nie wypada mówić.
— To nie wypadało, z przeproszeniem, mówić téż, że się zdziwiłeś!
— A no, to prawda, winowat — odparł mięszając ruszczyznę okularowy.
Malwiński począł mu się przypatrywać ciekawie.
— Cóż to, asindziéj ufności we mnie nie masz?
— A! nie — rzekł nieznajomy — ja pana z reputacyi znam, jesteś pan jednym z sławnych szczątków wojsk polskich 1831 roku... oficerem, honorowym człowiekiem...
— Więc cóż?
Nieznajomy powoli wycedził:
— Nie chciałbym panu czynić przykrości.
— Cóż to ma znaczyć?...
Pili herbatę. Jegomość w okularach znowu patrzał po sali, milczał a po długim przestanku dokończył. — Dajmy temu pokój!
Malwiński chwycił go za rękę, jakby się bał, żeby mu nie uciekł.
— Na wszystko waćpana zaklinam, już tu nie ma co cedzić... i obwijać, mów, prosto z mostu... proszę.. mnieś klina zabił takiego, że póki się nie dowiem, djabli mnie brać będą... Mów asindziéj, wymagam.
Skłonił głowę nieznajomy i bardzo powoli a rozważnie dobierając słów, rozpoczął:
— Wyrwało mi się nieopatrznie i niepotrzebnie coś, za co pokutować teraz muszę. Pan mnie nie zna i znać nie będzie, jakże to obcemu, nie mającemu za sobą powagi żadnéj, wyrywać się z tém, co się wam wyda oszczerstwem? A tymczasem jestem już związany tak, że panu rzecz całą wyjawić muszę...
Zbyski jest synem pańskiego podobno kolegi.
— Mojego pułkownika i najzacniejszego w świecie człowieka! i najczcigodniejszéj matki, która była śliczna jak różyczka! wykrzyknął Malwiński.
— To wszakże nie przeszkadza, żeby był szpiegiem i zdrajcą! dodał z zimną krwią człowiek w okularach. Czekaj pan, nie burz się! My go dobrze w Petersburgu znaliśmy... Był w cesarskich łaskach, zbałamucił bardzo bogatą kobietę, któréj cały majątek pochwycił.... rząd rosyjski go posłał do powstania, żeby donosił, co się tam działo... Prawda, że był wypadkiem ranny w bitwie ale go potém Moskale pielęgnowali, wykurowali i wypuścili, a teraz się nim posługują do swoich zamiarów...
Malwiński zerwał się z krzesełka jak oparzony, odepchnął stół... pochwycił się za głowę, potém przypadł do mówiącego w gniewie, ale ten wcześnie wstał i zasłonił się rękami...
— Czekaj pan, zawołał — nie burz się, ja na to, co mówię, mam dowody, a mówię z dobrego serca. Sam wywołałeś to! Wierz, nie wierz, jak ci się podoba, jam musiał was ostrzedz, abyście ostrzegli drugich. To człowiek taki, co wszystkich potrafi oszukać... ale myśmy zwietrzyli jego roboty...
Blady, pomięszany eks-adjutant chwytał się to za bolącą głowę, to za stół, odwracał, łamał ręce... i wykrzykiwał. — O mój Boże! syn tego poczciwego Zbyskiego! to nie może być! nie.
— Ja pana nie zmuszam, abyś mi wierzył, odezwał się spokojnie nieznajomy — ostrzedz było moją powinnością. Ludzie powiadają, że się chce tu osiedlić! Ślicznybyście mieli nabytek. Już w Galicyi próbował i nie udało mu się, bo tam zwietrzono ptaszka... teraz próbuje tu...
Sam pan miarkuj, rozważ, gdzież to kto słyszał, aby rząd pruski dozwolił się u siebie osiedlić emigrantowi polskiemu? A on jest pewny, że mu dozwolą! Dla czego? bo potajemnie wstawią się za nim władze rosyjskie, aby tu miały swojego anioła stróża, któryby o najmniejszéj donosił rzeczy...
Malwiński, przybity tym ostatnim argumentem, zamilkł. Na twarzy jego odmalował się taki ból, takie cierpienie przejmujące, iż mu jego szczebiotliwość nawet odjęło. Wargami kręcił, dwie łzy ciekły mu z oczów i łamiąc ręce powtarzał.
— O mój Boże! syn takiego ojca! syn takiéj matki...
— Bardzo przepraszam, żem tak smutną zmuszony był panu dać wiadomość, odezwał się nieznajomy — ale — rozumie pan! obowiązki względem — ojczyzny!! My kochamy ojczyznę! my jéj świętéj sprawy pilnujemy...
Malwiński rzucił się w krzesło zadumany a nieznajomy pochwycił swój kapelusz, spojrzał na zegarek. — Mój Boże... ledwie mam czas na koléj! żegnam pana dobrodzieja.
— Stój! stójże! przerwał, chwytając go za rękę jakby przebudzony stary żołnierz — tak się nie odchodzi, rzuciwszy gryzące i pełne jadu słowo, ja chcę wiedzieć, kto jesteś...
— Słusznie — odparł zimno pierwszy, jestem obywatel z Królestwa, Jan Chryzostom Larski...
Skłonił się i wyszedł...
Malwiński chciał biedz, chciał pytać, nie zdążył; nim do drugich drzwi wyspieszył, nieznajomy był na dole. Zwlókł się chory, zbity, zgryziony do krzesła i począł na dobre płakać. Potém ręką rzucił, zadzwonił na sługę, milcząc zapłacił rachunek, kazał sprowadzić doróżkę i pojechał.
Nie ruszył wszakże do domu, kazał się wieść do prezesa.
Była to godzina wieczorna, w któréj go zastać było trudno, wyjątkowo wszakże na wychodném z domu go złapał.
Po twarzy Malwińskiego stary poznał, że coś nadzwyczajnego zajść musiało, eks-wojskowy bowiem mówić nie mógł, drżał, był dziwnie pomięszany i potrzebował naprzód szklanki zimnéj wody, nim przyszedł do słowa...
— Prezesie — rzekł w końcu — nieszczęście się stało! głowę tracę! nieszczęście! Wracam z obiadu, który dawałem dla tego... Zbyskiego... Nie prosiłem prezesa, bo wiem, że takich obiadków nie lubisz... ale to i dobrze. A! ale jakże to panu powiem!! jak ja to powiem...
— Mów, choćby najgorszém było...
— Tak, gorszego nic być nie może! — westchnął Malwiński. — Obiad był bardzo wesoły, rozeszliśmy się serdecznie, przyjacielsko. Ja mam taki zwyczaj, że gdy się zmęczę, zasypiam sobie po obiedzie... Tym razem także zdrzemnąłem się, zostawszy sam. Budzę się, ledwie cokolwiek odpocząwszy, patrzę, siedzi naprzeciw mnie jakaś nieznajoma figura w okularach i pije herbatę. Wlazł mi do sali przebojem. Gdym się obudził, przypytuje się do mnie, zaczyna rozmowę, ofiaruje mi herbatę, powiada, że mnie z reputacyi zna... i to i owo. Grzecznie, układnie, daléj, że i niektóre osoby, co z obiadu wychodziły, są mu znajome. Pytam go kto... Rznie mi jenerała po nazwisku. To mnie uderzyło, ale jak tylko o nim wspomniał, uciął. Pytam go, milczy. Zaintrygował mnie, więc napieram, męczę... aż nie rychło, gdym już dobrze natarł, zaczyna śpiewać! Ale co! co! ach! prezesie! bogdajbym umarł, niżelim to posłyszał...
— Na miłość Bożą! cóż takiego? — zawołał prezes przestraszony — czy ci się nie przysłyszało?
— Zapewne! przysłyszało! Ten mi całe curriculum vitae pana jenerała wyśpiewał od A do Z i dowiódł nieprzepartym sposobem, że to jest... szpieg i zdrajca...
Prezes pochwycił się za głowę.
— To potwarz! to niegodziwe, szkaradne jakieś oszczerstwo i intryga! — zawołał — przeczę temu; nie chcę słuchać.
— Jam go téż mało nie udusił, tego pana Larskiego, bo to jakiś obywatel z Królestwa, który długo służył w Petersburgu. — Ja także wierzyć nie chciałem... cóż, gdy jak na dłoni, że zdrajca! że go się strzedz potrzeba! że tu go wpuścić nie można... Rząd rosyjski przez władze tutejsze chce go nam tu wścibić umyślnie... aby o nas donosił.
Prezes zamilkł, zbladł — zamyślił się.
— Oskarżenie jest szkaradne — zuchwałe — niepojęte dla mnie. Zważ, mój Malwiński, człowiek, który cię nie zna, którego ty nie znasz a który ci, bez dowodu najmniejszego taką rzecz w ucho rzuciwszy, znika! Nie jestże to podejrzane?
— Jak tam sobie chce, mój prezesie, wy rozumniejsi jesteście odemnie — smutnie odezwał się ekswojskowy — moim obowiązkiem było wam to donieść... zrobicie, co się podoba. Co do mnie, ja, nie czekając reszty, jutro, pod pozorem pilnego interesu w nogi do domu, gdzie pieprz nie rośnie!... Ani się chcę mięszać do prowadzenia i rekomendowania go po Księstwie! Saméj wątpliwości dosyć... bym ręce umył. Nie mogę.
Prezes chodził po pokoju niespokojny.
— Na dobry ład — rzekł — należałoby jemu to powiedzieć, od razu otwarcie postąpić, mógłby się przecież wytłómaczyć! Mnie się to w głowie nie może pomieścić. Nie mówiąc mu nic, po wczorajszych czułościach naszych nagle chorągiewkę zwinąć — byłoby dziwactwem niewytłómaczoném. A nuż to człowiek niewinny?
Malwiński potrząsł głową
— Z palca tego nie wyssano! Może coś dodanego, może przesadzonego, ale w gruncie jakaś tam plama być musi — coś jest! Już człowiek nie czysty! Ja — jadę do domu...
— Postąpisz, jak ci się podoba — odpowiedział prezes — ja się namyślić muszę...
— Takiego ojca syn! o mój Boże! — rzekł płacząc Malwiński — takiego ojca syn!
I z temi słowy na ustach wyszedł żegnając prezesa.


Jenerał, wypocząwszy dzień cały i oddawszy tylko wizyty obowiązkowe prezesowi i Malwińskiemu, których obu w domu nie zastał — wybierał się nie tracąc czasu w Poznańskie. Zdziwiło go to dosyć, że ten serdeczny Malwiński, z którym się rozstali tak czule, ani się pokazał i już i pod pozorem jakiegoś nader gwałtownego interesu, nie zostawiwszy nawet słówka, odjechał. Arusbek z przekąsem składał to na fantastyczny polski charakter, który równie łatwo wpada w gorączkę i nagle potém ostyga. Pułkownikowa gdérała. — A! bo to całe życie był wiatr z piaskiem z tego poczciwego Malwińskiego, mówiła, nigdy miejsca nie zagrzał, nigdy przyjaźni nie zawarł, żeby jéj pojedynkiem nie skończył a po pojedynku znów nie zaprzysiągł do śmierci... Widzę, że i zestarzał takim szaławiłą jak był...
Michalina się śmiała, jenerał był nieco zgorszony.
Trzeciego dnia nadszedł o południu prezes zimny jak lód, grzeczny, zakłopotany widocznie. Siadł przy pułkownikowéj, mało mówił z jenerałem i wyraził tylko ubolewanie, iż w zawiązaniu stósunków w Poznańskiém trudno mu będzie pomoc swą ofiarować, gdyż znaglony jest pilnemi interesami pojechać do Kolonii a potém do Hamburga i nie wie, kiedy powróci. Mógłby był łacno dać listy, ale o tych jakby zapomniał, pożegnał się z jenerałem grzecznie, bawił krótko i wyszedł.
— Wiesz co, rzekł jenerał do kniazia, wróciwszy po odprowadzeniu go do przedpokoju — il y a du louche... w tém wszystkiém... To zniknięcie Malwińskiego... ten wyjazd nagły prezesa... ten jego chłód i przymuszona jakaś grzeczność... są dla mnie niezrozumiałe... Między pierwszém przyjęciem a tą odprawą... coś niepojętego... zajść musiało...
Arusbek ruszył ramionami.
— Może jesteś podejrzliwym do zbytku a wreszcie i słuszność mieć możesz. Aby ocenić postępowanie tych ludzi, należałoby ich znać, kraj, obyczaj... Jesteś w tym przedmiocie lepszym sędzią nademnie...
— Mnie ta zmiana uderza! coby to być mogło?
Nie wiem...
Słowa o tém nie powiedziawszy matce, jenerał jednak uczuł się niespokojnym. Miał jeszcze listy do dwóch rodzin wielkopolskich, pozostawało mu jechać z niemi... Podróż była ułożoną... należało więc bądź co bądź wyjeżdżać.
Chwilowa słabość pułkownikowéj zatrzymała dwa dni jeszcze w Berlinie, nie było to nic strasznego, lecz choréj nieco nie chciał Stanisław opuścić. Siedziała w swoim fotelu cały dzień, nie kładła się, ale może ze znużenia miała nieco gorączki... Życie ich zwyczajne szło trybem w całéj téj podróży już zachowywanym. Kniaź z jenerałem stali razem, na śniadanie schodzono się do pułkownikowéj. Potém każdy szedł, gdzie mu się podobało, najczęściéj jednak pułkownikowa zostawała w swym fotelu z robótką, panna Michalina także coś robiła a kniaź im czytywał głośno. Czytanie przerywała często żywa rozmowa. Jenerał wchodził, wychodził, rozpatrywał się w mieście swobodnie. Jadano w pokoju matki dosyć późno i panowie ci mieniali się przy paniach. Kniaź wszakże był daleko pilniejszym przy nich od jenerała, który często wychodził za różnemi sprawunkami, dla rozerwania się lub u siebie w pokoju coś czytywał... Od przyjazdu do Berlina a raczéj od wyjazdu z Krakowa, stósunek z Michaliną był bardzo poufały i przyjacielski ale stanąwszy na tym stopniu pewnym zbliżenia, daléj się już nie posuwał. Za to Arusbek codzień był lepiéj widzianym, bardziéj domowym, prawie jakby członkiem rodziny. Nie miano dlań tajemnic, służył im jak dziecko.
— Wiesz co, mój Andrzeju, odezwał się wybierając w dalszą podróż Stanisław, który nazajutrz miał wyruszyć, a muszę ci jeszcze raz uczynić tę uwagę, że ty nam Michalinę bałamucisz.
— Hę? ja? spytał kniaź — powiedz chyba, że ona mnie zabałamuciła... Co do mnie, nie pochlebiam sobie, ażebym kogokolwiek w życiu mojém potrafił zbałamucić, jak ty powiadasz... Daję ci słowo honoru... że ciągle otwarcie prawiąc oświadczenia gorące pannie Michalinie, nigdy potajemnie nie pisnąłem nic... coby na intrygę zakrawało... Zresztą, panna Michelina nie dziecko, a ja! ja! stary jak świat!
Westchnął.
— Wygląda to jednak bardzo — bardzo na staranie o pannę, z którą się żenić nie możesz...
— Zapewne nie mogę, bo onaby za mnie nie poszła... i — słuchajno, Stanisławie — otwarcie! Wiem, że matka cię z nią chce ożenić! Czy ty masz także ten zamiar?
Jenerał ruszył ramionami...
— Jesteś mi przyjacielem, dla którego nie mam tajemnic — odparł jenerał. — Znasz moją przeszłość, miłość się u mnie wyczerpała i poplątała z cierpieniem tak, że jednego od drugiego odłączyćbym nie umiał. Uczucia mojego dla panny Michaliny sam dobrze nie rozumiem, kocham ją jak siostrę, wcale nie, jakbym przyszłą żonę powinien. Żyję dla matki dziś więcéj niż dla siebie, jeśli to do jéj szczęścia będzie potrzebném — mogę się ożenić. Szacuję ją, miłą mi jest... ale kochać!..
— Znajdujesz więc, że ożenić się nie kochając nie jest kryminałem? — zapytał Arusbek.
— A od jakiegoż to czasu ty myślisz, że to jest kryminał? — rozśmiał się jenerał — ty stary bałamucie?
— Mnie się zdaje, że ja tego zdania byłem zawsze — odparł Arusbek — i dla tego właśnie na żadną z moich przechodnich miłości nie mogąc rachować, żeby miała warunki trwania... nie myślałem się nigdy żenić.
— Wiesz, Andrzeju, że jeśli dziś to, co doznajesz dla panny Michaliny, może się nazwać miłością, daje do myślenia co do warunków trwałości. Ja ciebie jeszcze nigdy tak wiernym jednemu uczuciu nie widziałem. Nawet gdyś się kochał w księżniczce Wierze Mikołajownie, były wśród téj szalonéj namiętności epizody teatralne, choralne, muzykalne, artystyczne... tu ja ich nie spotykam...
— O! bom zestarzał! — rzekł Andrzéj. — Serce się skurczyło, na epizody miejsca braknie.
Przerwali rozmowę przypomnieniami petersburgskiemi i na nich się skończyło.
Nazajutrz był dzień na wyjazd oznaczony. Z rana jeszcze, gdy tylko co zaczynał się jenerał pakować, przyniesiono mu karteczkę, nieznanym charakterem pisaną, podpisaną téż nazwiskiem nieznajomém mu rosyjskiém.. w któréj Sergiusz Aleksandrowicz Zamaryn, rzeczywisty radzca stanu, prosił go o pilną chwilę rozmowy w bardzo ważnym interesie.
Bilet ten jenerał z nieukontentowaniem podsunął księciu i spytał —
— Powiedz mi, jeśli wiesz, kto to może być i czego ten człowiek chce odemnie?
— Zamaryn! Sergiusz!... Aleksandrowicz! Nie znam, zupełnie mi obce nazwisko... nie rozumiem... Wiem o téj rodzinie, stara to bojarska moskiewska... Zrobiono ich podobno hrabiami. Żadnego jednak z Zamarynów w Petersburgu sobie nie przypominam.
— Tu trzebaby jechać... a nie podobna odmówić! — zachmurzony odezwał się jenerał. — A! niech go tam!
— Pewnie jaki słowianofil, który, dowiedziawszy się, że chcesz ogień z wodą pogodzić, przychodzi z projektem...
— Zobaczymy.
Jenerał siadł i odpisał grzecznie, iż będzie na usługi pana radzcy stanu do godziny trzeciéj, ale że ma pilną podróż przed sobą i tegoż dnia wyjechać musi...
W godzinę przyniesiono odpowiedź, w któréj Sergiusz Aleksandrowicz ubolewał, że tak nie w porę się zgłosił, i zapytywał, kiedy jenerał powróci, aby przydługi interes mógł późniéj mu opowiedzieć.
Oba listy, mimo surowego incognito jenerała, były zaadresowane Stanisławowi Karłowiczowi Zbyskiemu. Wszystko to jakoś niezrozumiałe drażniło i jenerał postanowił wstrzymać się raczéj z podróżą niżeli jechać z tą zagadką nową i troską. Jeszcze więc raz odpisał, że woli podróż swą odroczyć a gotów służyć panu radzcy stanu.
O naznaczonéj godzinie kniaź wyszedł do pułkownikowéj, jenerał sam oczekiwał na gościa. Niespóźniwszy się ani o pięć minut, punkt o czasie umówionym przysłał swój bilet przez szwajcara Rosyanin i sam zaraz za nim pospieszył.
Był to człowiek nie stary, wymizerowany, kaszlący, blady, o oczach jakby szklanych, ruchach niepewnych, wzroku błędnym, na którym znać było od pierwszego kroku wychowanie pańskie i wyżycie téż arystokratyczne.
Był to zaledwie cień człowieka zrujnowanego na zdrowiu, złamanego przedwczesną bezsilnością. Wszedłszy podał rękę grzecznie, zakaszlał się, schwycił pierwsze krzesło, jakie mu się trafiło, i usiadł. Przejście wschodów dech mu odjęło... Ręce, któremi usta ocierał, drżały, głosu nie łatwo mógł dobyć i, odezwał się bardzo cicho.
— Stanisław Karłowicz Zbyski?
— Przepraszam was — rzekł jenerał — człowiek, którego nazwisko wymawiacie, jest cywilnie umarłym i prawnie pogrzebionym... ja jestem do waszych usług — Melchior Augustowicz Szarliński...
Rosyanin wpatrzył się w niego z jakąś niepewnością i obawą, zawahał...
— Jeśli tak, nie mamy z sobą nic do mówienia, rzekł próbując wstać.
— Oto jest mój paszport! — dodał jenerał.
— Dla czegóżeście odpisali na list, adresowany do Zbyskiego?
— Naprzód dla tego, że był do mnie bardzo podobnym i wszyscy mnie zwykli brać za niego — rzekł uśmiechając się smutnie Zbyski, powtóre że był mym najbliższym krewnym i że w interesach, któreby się go tyczyć mogły, ja jestem obowiązany moralnie zań odpowiadać.
— A! — mruknął Sergiusz Aleksandrowicz — to dosyć. Sprawa jest nader delikatna, nie radbym o niéj mówić ani nawet wspomnieć obcemu.
Chwilkę spocząwszy, mówił daléj.
— Wam zapewne wiadomo, że Stanisław Karłowicz kochał się i żył w ścisłych stósunkach z Maryą Pawłowną?
— Wiadomo mi... iż się z nią ożenił... a raczéj — odparł rumieniąc się jenerał — to jest! tak — ożenił.
— Ożenił się z nią! ożenił! powtórzył dwakroć Sergiusz, któremu trudno było jakoś wypowiedzieć swe myśli. — Więc się na końcu ożenił...
— Tak jest! — potwierdził jenerał.
— Ja jestem siostrzeńcem Maryi Pawłownéj — wyjąknął nareszcie Zamaryn — siostrzeńcem. Mam na to dowody... Tak jest. Chciałem się dowiedzieć o losie ciotki... naostatek o znacznym majątku rodowym, który z sobą z kraju uniosła... Do niego nikt prawa nie ma oprócz nas — rzekł Zamaryn wolno — choćby go nawet komu dała, zapisała, darowała, zapisby był nie prawny, bo to majątek rodowy.
Zbyski zamyślony milczał, nie wiedział, co odpowiedzieć. Pochwycony tak niespodzianie i nagle, iż w pierwszym momencie nie umiał jeszcze sobie wytłómaczyć, jakie były jego obowiązki.
— Uczynię wam tę uwagę, Sergiuszu Aleksandrowicz, co do majątku Maryi Pawłownéj, rzekł w końcu, iż prawa krajowe obowiązywały ją, dopóki ona i majątek był w kraju. Gdy go opuściła, i ona i to, co miała, podlegało prawom miejsca, które sobie obrała za nową ojczyznę.
Oczy Zamaryna z wyrazem wielkiego zdziwienia zatrzymały się na jenerale.
— Jak wy to mówić możecie? Rosyanka? Rosyanin? żeby oni nie ulegali kiedykolwiek prawu i carowi? żeby oni mogli wyłamać się z poddaństwa? Toż kryminał? Rosyanin swego charakteru nie traci do śmierci!
— Może to być pojęcie czysto rosyjskie — rzekł Zbyski — w europejskiém i ludzkiém prawie przedstawia się to inaczéj. Marya Pawłowna dobrowolnie, opuściła Rosyą, prawnie pozbyła się posiadłości tych tylko, które jéj prawo sprzedać dozwalało... należała więc do siebie a to, co miała, do niéj.
— Nic! nic! zaprzeczył Zamaryn, tego żaden prawy Rosyanin nie uzna... to jurystowskie wykręty...
— Sergiuszu Aleksandrowiczu — mam honor was pożegnać — zawołał, wstając jenerał — nie byłem nigdy jurystą, mam uczucie sprawiedliwości i zdrowy rozsądek... a obowiązku tłómaczenia się wam z mych przekonań nie czuję...
Pomimo pożegnania Sergiusz wcale wstawać nie myślał, obrócił wzrok szklany na mówiącego... milczał... zdawał się niepewny, co począć.
— Przepraszam was — nie chciałem obrazić. — Jednak ten interes tak się nie może skończyć... Zamarynowie nie wyrzekną się, co im słusznie należy... oni swojego dojść i odebrać je muszą...
Zbyski stał i milczał, dawał mu mówić, nie odpowiadając słowa, spoglądał na drzwi, czerwieniał, w ostatku wziął książkę z drugiego stolika, siadł pod oknem i czytać zaczął. Zawracało mu się w głowie — i pragnął naprzód pozbyć się natręta, aby rozważnie obmyśleć, co mu począć wypadało.
Zamaryn, widząc determinacyą gospodarza, zniechęcony wstał gwałtownie z krzesła, wyszedł nie żegnając się i drzwi za sobą z hukiem gniewu zatrzasnął...
Na hałas ten niezwyczajny z sąsiedniego pokoju wpadł Arusbek, spojrzał na przyjaciela, który siedział zmieniony i drżący, i czekał aby mu ten wytłómaczył odwiedziny i koniec ich tragiczny.
Jenerałowi trudno było wyrzec słowo; nawykły do panowania nad sobą, ilekroć czuł, że stracił tę władzę, wstrzymywał się od wyrazu, od ruchu, dopóki jéj nie odzyskał. Czekał i teraz, ażby myśli zebrał, wstał i rzucił się wzruszony Andrzejowi na szyję.
Widząc go w tak niezwyczajnym stanie, podraźnionym — nie swoim, Arusbek zląkł się; wiedział, iż nie musiała lada fraszka podziałać tak na człowieka, który zwykle znosił wszystko, co go spotykało, z niezmierném męztwem i umiarkowaniem.
— Co ci jest? mój Staszku? co ten człowiek zrobił? powiedział?
— Cicho — daj mi się uspokoić — boję się, by nas matka nie usłyszała; potrzebuję przyjść do siebie, weź kapelusz, wyjdźmy... jedźmy
Kniaź był posłuszny, pochwycił swój kapelusz, wyszukał drugi dla towarzysza, podał mu okrycie i jak najspieszniéj wyprowadził z domu. Szybkim krokiem wyszli oba, sami nawet niewiedząc dokąd, kierując się bezmyślnie ku brandenburgskim wrotom... W drodze Arusbek nie zadał żadnego pytania, czekał... patrzał, a widząc płomienie i bladość na twarzy zwykle uspokojonéj Stanisława, gubił się w domysłach, co mogło tak straszliwie podziałać na tak wystygłego człowieka.
Wchodzili już w Thiergarten, gdy nagle jenerał stanął jak osłupiały, krzyknął i wyciągnął rękę ku przejeżdżającemu powozowi i byłby się rzucił ku niemu, gdyby go Arusbek nie wstrzymał. W powozie tym siedziało dwóch mężczyzn, kniaziowi zupełnie nieznajomych, jeden w niebieskich okularach, drugi blady i wynędzniały. Powóz przesunął się jak strzała, Zbyski pozostał wryty w miejscu. Po kilku sekundach kniaź ujął go za rękę, byli nie opodal od jakiéjś restauracyi ogródkowéj, weszli do niéj. Arusbek kazał sobie dać pokój osobny... Wszystko to było dlań tak niezrozumiałém, iż z niecierpliwością czekał wyjaśnienia. Zbyski łamał się z sobą i burzył, chodził po izdebce... pił wodę — usta zacięte konwulsyjnie otworzyć się jeszcze nie mogły.
W ostatka potarł czoło, rzucił się na kanapę i ścisnął rękę kniazia.
— Znasz ty — rzekł — moję historyą całą? wiesz ty o tym łajdaku Arsenie Prokopowiczu, który miał jakieś widoki na Maryą Pawłownę i odepchnięty mścił się na niéj i na mnie zajadle?
— Wspominałeś mi o nim...
— Arsen Prokopowicz był za mną teraz w Wiedniu, gdziem go ze wschodów zrzucić musiał... Stał się przyczyną śmierci Maryi. Spotkałem go we Lwowie, w Krakowie, jest tu... przed godziną człowiek, co u mnie był i który mnie obraził, jechał z nim w tym powozie... wszystko jest jego sprawą. Dopóki on żyć będzie, nie da mi spokoju. Dzika zemsta to może jedyne uczucie, któremu on potrafi być wiernym...
— Ale ten człowiek, co cię obraził? Kto to jest? Zamaryn ten?
— Siostrzeniec Maryi Pawłownéj, który się upomina o jéj majątek... Nazwał mnie, nie wiem już... wykrętnym jurystą, gdym mu powiedział, że miała pełne prawo swém mieniem rozporządzać... Tego człowieka nasadził na mnie Arsen...
— Na to nie ma innego sposobu — odezwał się chłodno kniaź Andrzéj — tylko go wyzwać i — zabić.
— Wyzwać go! a! zapewne! mógłbyś mu zbić oba policzki na próżno! Rzuci się na wszystko w świecie, ale honoru, którego nie ma, bronić nie będzie. To próżno.
— Zobaczymy — lakonicznie zbył kniaź Andrzéj. — Całe życie być w trwodze i doświadczać prześladowania, nie mieć spokoju od takiego pokątnego intryganta, którego żadna podłość nie kosztuje... jest rzeczą przechodzącą siły ludzkie... Nie, Stanisławie Karłowiczu... raz temu potrzeba koniec położyć. Ten człowiek tu jest... trzeba mu dać naukę i skończyć! skończyć... Bądź spokojny! jedźmy do domu. Dla niepoznaki wybierz się dziś w drogę, podróż cię może uspokoić, rozerwać, ja resztę biorę na siebie.
— Kochany Andrzeju, nie mogę na to pozwolić.
— Nie pytam o zezwolenie, jedziemy teraz do domu, aby się mama nie trwożyła o nas, wypogódź twarz, zapakujemy... jedź dziś... dziś.
— Nie mam po co jechać — odezwał się jenerał namyśliwszy. — Znasz mnie... to dosyć. Jeśli się ktokolwiek odezwie o majątek Maryi Pawłownéj, nie chcę go, oddam... Naówczas zostaję przy szczupłych zasobach matki... ona się wyprzedawać nie może... Ja powinienem szukać zajęcia. Zaciągnę się do służby wojskowéj, we Włoszech, w Hiszpanii, na drugim końcu świata, gdziekolwiekbądź
— Tak? a matka?
— O! matka! — zawołał Zbyski — masz słuszność, ja muszę być z nią czy przy niéj, lecz czyż nie potrafię znaleść zajęcia... pracy?
— Nie rozumiem, po cobyś się miał zrzekać majątku Maryi, która cię umierając o to prosiła, abyś go wziął jako pamiątkę, jako fidei-comis...
— To prawda! lecz ta myśl, że będzie człowiek, co mnie o chciwość posądzi — nie, Andrzeju, raczéj ubóstwo niż cień podłości.
— Gdyby w tém była podłość — odparł kniaź — lecz dosyć — jedźmy, na roztrząsanie czasu mamy do zbytku... Uspokój się wprzódy.
— Nie mam po co jechać — przerwał jenerał — ubogiego ani tam przyjmą, ani w kraju jak nasz mogę się spodziewać zajęcia. U nas wezmą prędzéj obcego, ja łatwiéj znajdę coś za granicą...
— Nim się to rozstrzygnie... jedźmy!
Wyrwał go tak prawie gwałtem i powiózł kniaź do domu, rachował na to, że miłość dla matki zmusi go do pokonania siebie a udawanie spokoju wyrobi go nieco mimowolnie. Przybyli do hotelu, gdzie już o nich trochę się troszczono, niewiedząc, co znaczy, że jenerał znikł, że nie jechał, że godzina podróży minęła. Stanisław nie umiał się nawet tłómaczyć, ale kniaź bardzo zręcznie osnuł jakąś bajeczkę, któréj pułkownikowa uwierzyła. Z oczów Michaliny tylko widać było, że domyślała się czegoś. Jenerał udawał zwykły humor bardzo źle, matka nie dostrzegła może zmiany, panna przerażona nią była. Niespokojna oczekiwała końca obiadu, aby dobyć prawdę z kniazia, który jéj musiał — jak sądziła — wyznać wszystko. Zaledwie się obiad skończył, znalazł się pretekst wyciągnienia Arusbeka na stronę do drugiego pokoju.
— Mów mi, książę, a prędko, co jenerałowi jest? zawołała Michalina — stało się widocznie coś, czego matce powiedzieć nie chcecie czy nie możecie, ale ja powinnam wiedzieć o wszystkiém...
— Droga pani! składając przed nią ręce — rzekł kniaź — na miłość Bożą, nie wódź mnie na pokuszenie, nie wymagaj odemnie, co nie moją jest tajemnicą...
— Więc jest tajemnica? podchwyciła.
— Nie tajemnica, źle się wyraziłem, poprawił się kniaź, jest... zaszły okoliczności, o których ja nie mam prawa mówić, bo ich nawet dobrze nie znam... Nic strasznego — ręczę.
— I książę mnie nie powiesz? groźno spytała Michalina.
— Panno Michalino — modlił się Arusbek — jeszcze raz, na miłość Bożą, nie żądaj odemnie tego... o czém z ust moich dowiadując się, samabyś potém wzgardziła mną... nie mogę powiedzieć nic.
— Stanowczo? z urazą rzekła Michalina.
— Nie mogę, powtórzył, kłaniając się książę. Panna weszła do pokoju, bardzo zręcznie manewrowała około matki i jenerała, udając spokojną, póki nie znalazła sposobu wyciągnięcia Stanisława.
— Przepraszam bardzo — rzekła skubiąc chusteczkę — muszę pana wziąć na indagacyą. Jestem kobieta, ciekawa a dałam wam dowód, że sprzyjam całéj rodzinie, wam, matce... To mi daje pewne prawa... Zasługuję na trochę zaufania, panie Stanisławie. Matce możecie powiedzieć, co chcecie, dla wytłómaczenia tego pomięszania, jakie w was widzę — mnie należy prawda... Co to jest?
— Ale nie ma nic! odparł spokojnie jenerał — który już odzyskał był zupełnie zwykłą moc nad sobą — cóż ma być? odłożony wyjazd, nie więcéj.
— A! czyż pan myślisz, że ja w jego twarzy nie czytam jak w księdze otwartéj? czyż myślisz, że mi przyjaźń nie daje jasnowidzenia? Ja wiem, dodała z przyciskiem, iż coś przykrego dla was, zatém i dla nas się stało, chcę to z wami podzielić...
— Serdeczne dzięki — wyciągając ku niéj rękę, odezwał się jenerał — wierz mi pani, iż tém bardziéj to cenić umiem, że w tę przyjaźń waszę wierzę...
Na przyjaźni, spoglądając na nią, położył pewien przycisk, panna się zarumieniła mocno.
— Przecież nie ma się czém wcale trwożyć... wam ani matce nic nie zagraża.
— A wam? gorąco zawołała Michalina, zbliżając się ku niemu.
— Mnie! i mnie tak jak nic... mówił jenerał... Mogłyby się tylko o tyle zmienić nasze to jest moje osobiste stósunki, że jużbym w Poznańskie i do Galicyi nie miał po co jechać, rozpatrywać się w majątkach, bo być bardzo może, iż kupićbym nie miał za co.
Spojrzał ze smutnym uśmiechem na nią, jakby badając wrażenie, które to wyznanie uczyni — Michalina zmięszała się.
— Cóż w takim razie począć? szepnęła.
— Bądź pani spokojną! Dotąd nie ma jeszcze nic jasnego i pewnego... a gdy będzie potrzeba pomówić z matką, ja to biorę na siebie. Znam ją — jestem pewien, że złą dolę potrafi znieść mężném sercem... Co do mnie, czyż nie mogę pracować?
— Ale w takim razie... nie dopowiedziała panna Michalina — nie! nie! przerwała trzęsąc głową — to się nie stanie... Cóżby pana zmusić mogło? nie! nie!
A po chwili zapytała.
— Jedziesz pan w Poznańskie?
— Nie wiem — zobaczę — wątpię.
— Idźże do matki i jeśli ma jakie podejrzenie, staraj się ją uspokoić.
Gdy do salonu wrócił jenerał, już tu Arusbeka nie zastał... Po chwili wyszedł go szukać do mieszkania i tam nie znalazł. Tknęło go to, gdyż zwykle opowiadał mu się, co z sobą pocznie, i nie wychodził tak bez wieści. Pozostał czekając nań... szukając w książce roztargnienia... ale nadeszła pora herbaty, na którą kniaź regularnie się stawił, i nie było go jeszcze.


Kniaź Andrzéj miał pańską, arystokratyczną naturę ludzi, którzy tego rozumieć nie chcą, by im się coś na świecie sprzeciwić i na drodze stanąć mogło. Nawykły był do łamania i druzgotania przeszkód, a że w Rosyi cała jedna część społeczeństwa wdrożona jest do tego trybu i bądź co bądź siłą lub pieniędzmi, strachem lub przekupstwem stawi na swych fantazyach... kniaź Andrzéj, należący do niéj, nie rozumiał, by mu co przeszkadzać śmiało. Jest to jednym z charakterów tego świata na pół wschodniego, iż tu dzielą się ludzie na dwie połowy, łamiącą i łamaną. Łamani dobywają się z nizin społecznych i stają łamiącymi, ale kto się między tymi urodził, nabiera nałogu i przekonania, że mu ulegać musi wszystko. Jakoż w Rosyi per fas i per nefas dokazują się rzeczy, o których gdzieindziéj pod panowaniem praw, rządzących zarówno wszystkimi, przysługujących całemu społeczeństwu mowy być nie może. Rosyanin, który długo żył u siebie a przenosi się nagle do innego kraju, dotkliwie uczuwa różnicę stanu innych państw, gdzie najpiękniejsze imię, majątek, położenie do bezprawiów nie pomaga i gdzie stróż kamienicy czuje się równym ministrowi pod pewnemi względy. Arusbek zrozumiał dobrze, przebywając za granicą, że tu tytuł książęcy, majątek nie czynił go niczém więcéj prócz pożądanym dla kupców gościem.
Jednakże przychodziły mu zachcianki osobliwsze a czasem gniewy, niemocy drażniące. Właśnie w téj chwili czuł się tak podrażniony tém, iż z Arsenem Prokopowiczem walka za granicą przedstawiała dlań trudności, jakichby w Rosyi był nie miał. Tam potrafiłby nań nasadzić naczelnika, władze... i pozbyć się łotra w mgnieniu oka... tu trzeba było pracować samemu. W takich razach rozpieszczonemu dziecku przychodziła i energia i dowcip i zręczność większa, niżby się po nim spodziewać było można.
Arusbek chciał dać naukę prześladowcy przyjaciela, strachem go odegnać raz na zawsze.. ale najpierwszą, najtrudniejszą rzeczą było naprzód go wyszukać. Imię i nazwisko wypisał sobie po niemiecku, po rosyjsku i po francusku na kilku kartkach i zamyślony, jak się ma wziąć do roboty, wyszedł w bramę. W bramie stał szwajcar ów paradny, czekając na chwilę wyjazdu którego z podróżnych, aby wziąć od niego zwykłą kontrybucyą — ze szwajcarem rozmawiał pięknie bardzo ubrany i przyzwoity jegomość.
Szwajcar, który wysoko cenił dostojność książęcą, stanął w postawie grzecznéj, gotowy na posługi, z uśmiechem na ustach i podniesioną czapeczką z galonem.
— Mój panie — rzekł książę z cicha — potrzebuję służącego, ale wytrawnego, doświadczonego, pewnego człowieka do pewnéj czynności poufnéj. Będzie zapłacony dobrze...
Nic nie odpowiadając szwajcar, ręką wskazał na jegomości, który stał o parę kroków — Excellence! c’est votre homme!
Andrzéj wpatrzył się naprzód w twarz nic nie mówiącą, chłodną, uspokojoną, zapowiadającą raczéj dobrego ojca rodziny i gospodarza niż zabiegliwego sługę pour tout faire.
— Moja sprawa — rzekł cicho do szwajcara — wymaga nietylko dyskrecyi, ale zdolności pewnych, przebiegłości, instynktu, zapobiegliwości... a...?
C’est votre homme — powtórzył kłaniając się i rękę kładnąc na piersiach szwajcar — Excellence! coby ten człowiek mógł zrobić, gdyby na czole miał napisane, że jest sprytny i zręczny? uciekaliby wszyscy od niego. Nie mało go to pracy kosztowało, nim sobie taką dobroduszną twarz wyrobił!!
Szwajcar, filozof nie lada, uśmiechnął się zwycięzko — Mettez le à l’épreuve, mon prince — dodał.
Przekonany, że miał do czynienia ze znakomitością występującą incognito, Arusbek, nie chcąc ani mówić w bramie ani prowadzić go do swojego pokoju, kazał ma iść z sobą w ulicę. Poprowadził go tak aż na szeroki plac żandarmski. Służący szedł z rezygnacyą nawykłego do dziwactw i pewnego siebie starego wygi.
Tu Arusbek się odwrócił.
— Słyszysz mnie waćpan?
— Słyszę.
— Jestem Rosyanin...
— Książę Andrzéj Arusbek, dokończył sługa niosąc rękę ku czapce — ja znam księcia, bo stoję cały dzień w hotelu.
— Jest tu człowiek, który mnie nienawidzi, którego ja nienawidzę i z którym rozprawić się muszę. Rosyanin to także. Potrzeba go wyszukać...
Na te słowa służący począł po kieszeniach szukać. — Dawno przybył?
— Nie wiem.
— To źle...
— Stoi przecież w hotelu, rzekł Arusbek, a hotelów, gdzie cudzoziemcy stoją, liczba nie jest nieograniczona...
— Zapewne... znajdziemy go! zimno, rzekł sługa — a cóż z nim robić mamy?
— Nic — najprzód go znaleść!
— A! to za parę godzin będzie gotowém.
— Myślisz waćpan.
— Jestem pewny, pójdę do policyi...
— A jeśli nie zameldowany...
— O! to tém bardziéj zapisany będzie, tylko w innym rejestrze — uśmiechnął się sługa. Zawsze ja go wyszukam...
— Tak pewien jesteś tego — że mnie to przestrasza, odezwał się kniaź... Mężczyzna dobrodusznéj twarzy począł się śmiać; popatrzył na podaną mu kartkę z nazwiskiem..
— A daléj? mości książę...
— Trzeba mi go będzie wprowadzić gdzieś... w niezbyt ludny lokal... tak... abym się z nim mógł sam na sam — rozmówić...
— Sam na sam? zapytał sługa...
— Tak — ja sobie radę dam...
— Kiedyż to ma być?
— Ale jak być może najprędzéj.
Lohndiener jeszcze raz popatrzył na kartkę mu podaną.
— A gdzie ja księcia znajdę?
— Kiedy?
— Hm — tak, za godzinę lub nawet prędzéj, jeśli mi wolno użyć doróżki.
— Wolno waćpanu użyć karety... przerwał kniaź... czego chcesz... Jednak przestrzegam, że tego jegomości wziąć nie będzie łatwo...
— A! uśmiechnął się Lohndiener — a! proszę księcia — zapewne nie od razu, ale że wezmę go, za to ręczę, ma to jest sposób nieochybny...
— Jaki?
— Na Niemca... hm... nie byłbym pewny, czego użyć, ale na Rosyanina i na Polaka... mam nieochybny, niestety, bardzo prosty środek...
Uśmiechał się dziwnie.
— Książę się nie domyśla? spytał — to! jak najprościejszy w świecie — ładna twarzyczka... Trzeba, żeby była pięknie i starannie ubrana, niby skromna, młodziuchna... na koniec świata pójdą za nią.
— Może młodsi! rzekł kniaź, ale starzy.
— Nie, książę — wcale przeciwnie! rozśmiał się Lohndiener — tylko starzy. Młodzi czasem chorują na cnotę i poezyą... a starzy...
Ręką rzucił w powietrzu... Dosyć, że my go sprowadzimy...
— A więc?
— Rzecz załatwiona — rzekł sługa — tylko jedno pytanie. Nasze prawa są dosyć ostre — gdyby się z tego krwawa i kryminalna wywiązać miała historya... natenczas będziemy pociągnięci do sądu, do inkwizycyi... a wówczas i mnie się dostać może. Prawa nasze, z wyjątkiem wojskowych, dla których mają szczególne względy — są bardzo surowe. WKMości ani tytuł ani pieniądze nie obronią...
— To moja rzecz!... pogardliwie ofuknął Arusbek...
— Ale moja skóra? spytał Lohndiener.
— Wszak ci w przypadku może być i ocenioną i opłaconą. Nie prawdaż?
Lohndiener skłonił się i szybko odszedł, ale w jednéj chwili zawrócił. — Gdzie księcia znajdę?
Arusbek wskazał mu cukiernią na rogu... Wszedłszy tu kazał sobie przynieść szklankę Wermuthu i wziął gazetę, aby nią zakryty namyślił się, co miał zrobić z Arsenem Prokopowiczem. Było na to dosyć czasu, gdyż prawdopodobnie zarozumiały ów sługa nie tak prędko mógł odkryć jego mieszkanie... Postrzegł téż kniaź, iż przyjaciela z sobą nie wziął. Przyjacielem zwał się maluteńki, jak cacko wyrobiony, złocisty, w kość słoniową oprawny rewolwerek, który prawie nigdy go nie opuszczał. Wchodził on tak do kieszeni, iż przytomności swéj nigdy nie zdradził. Na wyprawę tak ważną jak ta, która się gotowała, kniaź bez tego przyjaciela wyruszyć nie mógł...
Zapalił cygaro... i zadumał się...
W kurytarzu hotelu gdy Zamaryn wychodził od jenerała, potém w ulicy jadącego z Arsenem, dwa razy kniaź najrzał fizyognomią bladą i bardzo charakterystyczną siostrzana Maryi Pawłownéj.
Coś tak wyczerpanego i zrujnowanego jak ten człowiek rzadko się spotykać zdarza. Twarz wypiętnowała mu się w pamięci dobrze...
Nie dziw téż, iż w kwadrans po zasiądzeniu do gazety, gdy się drzwi otworzyły i wszedł ów blady Zamaryn, który tym razem był sam... kniaź poznał go natychmiast. Drgnął — z ukontentowania.
— A to mi go tu Opatrzność sama sprowadza — rzekł w duchu —
Nie wstał jednak i szukał po głowie, co począć.
Zamaryn, który — jak się zdaje — dłuższy czas bawił za granicą i tam nabrał zabójczego nałogu używania absyntu na sposób francuski, kazał sobie podać kieliszek wody i, zmięszawszy obrzydliwą tę miksturę, chciwie się do niéj porwał. Kniaź zdala nań uważał.
Zrozumiał teraz, dla czego tak pięknie szanowny ziomek wyglądał. Wielką miał ochotę go zaczepić, nie było wszakże powodu... Szczęściem zażądał Zamaryn rosyjskiéj gazety, podano mu ją a kniaź wstał zaraz i podszedł ku niemu, pozdrawiając go po rusku.
Blady Zamaryn podniósł oczy obojętne i ledwie raczył wymruczeć jakąś odpowiedź... Kniaź wszakże był zręczny, gdy chciał, i nie zraził się wcale tą oziębłością współziomka...
— Wy tu już dawno jesteście w Berlinie...
— Kilka tygodni.
— Nie jesteście zdrowi?
— Dla czego? I owszem! i owszem! czuję się zdrów — ale tu klimat wilgotny.
— O! nasz daleko zdrowszy, zimno to zimno, ale sucho...
— Tu bez absyntu na zachodzie obejść się nie podobna.
Kniaź potakiwał głową.
— Wracacie do Rosyi? spytał.
— No tak... nie wiem jeszcze, kiedy.
Zaczęły się pytania o główne osoby w Moskwie i Petersburgu... Zamaryn znał lepsze towarzystwo, ale je oddawna zaniedbał.
— Tu nas Rosyan dosyć w Berlinie, zagaił kniaź, macie kogo znajomego?
— Mało — rzekł lakonicznie Zamaryn...
Rozmowa szła ciężko...
— Mnie się zdaje wszakże, dorzucił Arusbek, żem was lub może kogo podobnego widział jadącego z Arsenem Prokopowiczem??
Na to imię blade oczy Zamaryna podniosły się. — A wy go znacie?
— O! o! to mój dobry stary znajomy! rzekł kniaź — dobry mały!
Zamaryn głową i uśmiechem potwierdził. — Bałamut! (Szałun) dodał — ale miły i usłużny... dodał — ja tu przez niego także znajomości porobiłem... Nigdy nie zestarzeje! ha! ha!
— Gdzie on teraz stoi? z prostotą zapytał Arusbek, zwijając sobie cygaretkę, radbym go odwiedził.
— No! my wszyscy pod Lipami! nie można naszemu bratu stanąć bo gdzieindziéj — on mieszka u Meinhardt’a...
— A! a! szepnął książę... i uśmiechnął się pomyślawszy, że tego szukanego człowieka szerokość ulicy tylko dzieliła od niego.
— A jecie gdzie? spytał dla niepoznaki.
— My się włóczymy! szepnął pijąc swój absynt Zamaryn, to tu, to tam. Te Niemcy brzydko jedzą... Była chwilka milczenia, nagle kniaź, jakby sobie co przypomniał — zawołał...
— Wy nie Sergiusz Zamaryn?
— Tak jest! tak! odparł zdziwiony absynciarz — a wam to zkąd wiadomo.
— Prosta rzecz, wskazując ręką na zrzucony kapelusz, w którym stało nazwisko — rzekł Arusbek — przeczytałem nazwisko wasze a imienia’m się domyślił, bo Zamarynów pono więcéj nie ma?
— A wy to familią naszę znacie? podchwycił coraz bardziéj zdumiony Zamaryn.
— Jakże nie! starobojarska familia! Waszéj matki siostra była bodaj owa sławna z piękności Marya Pawłowna... No! powiedźcież proszę — co się z nią stało? Czy ona jeszcze starego Ad... bałamuci...
— O! nie! zaśmiał się Zamaryn — szanowna ciocia już ze wszystkiém bałamucić przestała... bo umarła!
— Nie może być! umarła!
— Nie dawno! W Wiedniu! Ja się dopiero teraz o tém dowiedziałem od Arsena Prokopowicza. — A czego wy pewnie nie wiecie... poszła była za mąż i to za nie poczciwego Laszka... który po niéj wszystko zabrał...
— Czekajcie no! czekajcie! uderzył się w czoło kniaź — a! a! przypominam sobie teraz. Ja tę całą historyą wiem! Słyszałem! tak! tak! Byli z nim w Neapolu, siedzieli we Włoszech...
— A tak! zkąd słyszeliście?
— Jam tam był téż dla kuracyi. — Słyszałem o tém dosyć, tylko mi to zupełnie było z głowy wyszło... Już teraz przypominam... Powiadacie, że on po niéj wszystko zabrał?...
— Pewnie że tak...
— Cóż on miał zabrać, kiedy oni już w Neapolu sprzedali klejnoty i zastawiali srebra, bo wszystko byli zjedli..
Zamaryn porwał się z krzesła.
— Nie może być! to nie może być! zawołał — darujcie, że ja się gorącuję ale mnie to bardzo obchodzi... Ja myślałem tego łotra przydusić i majątek mu odebrać...
— A co wy z niego weźmiecie! zimno począł kniaź — no! nie wiem — ale tam nie wiele jest albo i nic nie ma.
Zamarynowi dwa rumieńce wystąpiły na twarz i gwałtownie począł kaszlać.
— Nie mówcie mnie tego — ona wywiozła z Rosyi pewno milion rubli albo i więcéj, co tylko mogła, posprzedawała, czego nie mogła, to zadłużyła do ostatka... miała piękne klejnoty... miała... Nie! oni tego stracić nie mogli, on się obłowił a ja mu to wydrzeć muszę.
Absynt skutkował, Zamaryn był coraz otwartszy.
— Mnie Arsen Prokopowicz pomoże. To głowa! Jak on to już nikt. — Szczwany lis... Dawno zna tego człowieka i wie, jak chodzić koło niego. Gdyby Marya Pawłowna była wszystko straciła, nie żyliby tak w Wiedniu, a tam stali w pierwszym hotelu... Mnie wszystko opowiedział Arsen Prokopowicz... on tam był.
— No! Arsen! dobry mały! jak mówiliście — począł kniaź, ale my jego dawno znamy, jemu skłamać a nabałamucić to nic... Obiecuje dużo... zrobi mało. Z nim hulać dobrze, ale dzieci krzcić nie można... (przysłowie) — Ha! no! zobaczycie! Ja nie wiem wiele...
Zamaryn popatrzał długo nań.
— A wy kto taki?
— Ja? co wam z tego przybędzie, gdy się mojéj ojcowizny dowiecie — ja mały człeczek i nikomu nie znany...
Pokłonił się i zabierał do przejścia na swoje miejsce, Zamaryn kazał podać absyntu jeszcze, dobył cygaro i zabierał się do dalszych badań, gdy we drzwiach stanął Lohndiener... Kniaź wziął za kapelusz, skłonił się jeszcze raz i wyszedł ze służącym.
— Przypatrzyłeś się? spytał, temu jegomości, co mi się ukłonił.
— Dosyć.
— Poznasz go?
— Zobaczym, wejdę jeszcze na kieliszek likworu, to go będę miał, rzekł Lohndiener.
— Wejdźże, a co się tyczy człowieka, o którego mieszkanie kazałem ci się dowiedzieć, ja ci już powiem teraz, żebyś się darmo nie męczył. — Stoi u Meinhardt’a...
Lohndiener wyciągnął kartkę z pugilaresu i milcząc ją podał. Stał na niéj dzień przybycia Arsena, numer mieszkania i jakieś znaczki mniéj zrozumiałe...
— Znajdziesz mnie w hotelu — rzekł kniaź, teraz idź i zapisz sobie tę twarz, może być nam potrzebna.
— Naprawdę, książębyś mógł należeć do tajnéj policyi! szepnął Lohndiener, kłaniając się.
Nie wiem, czy ten komplement wielce Arusbekowi smakował, ale ramionami ruszył i poszedł do hotelu...


Dom był, który ze staroszlacheckiego dworu wyrósł na pański pałacyk, jak dziedzice posiadłości téj z dobréj szlachty wielkopolskiéj gospodarnością, ładem, szczęśliwemi małżeństwy i stósunkami obywatelskiemi skrzętnie wypotrzebowywanemi wyrośli jeśli nie na panów to na tłustych półpanków. Onych dawnych znacznych rodzin wielkopolskich a imion wsławionych tutejszych magnatów prawie tu już teraz nie słychać, nowe są po większéj części, które się dorobiły na ich miejscu prymacyalnéj godności między szlachtą i réj wiodą. Wszystkie one niemal głośniejszemi się stały w XVIII wieku, aleć to temu już sto lat mija, miały czas trochę mchem szanownym porosnąć.
A że po znikłych zostały opróżnione krzesła kurulskie, zajęto je bez sporu. Tak się to wszędzie działo, dzieje, tak było w nieboszczce Rzeczypospolitéj, w któréj wodzowie a magnaci mieniali się co niespełna sto lat, tak że potentatów potomek marszałkował u dworu nowego magnata tylko co ze skartabellata wydźwignionego na jakie krzesło; a senatorowie, co niedawno dworzanami byli u upadłych wielkości, na ich dobra i dostojeństwa wstępowali. Oprócz kilku wielkich a trwale usadowionych rodzin, którym zasługa, rozum i związki pomogły do utrzymania się przy dawnym blasku — co ruin! co upadków i co młodych grzybów zestarzałych przez noc jednę!
Prawdzi się ta niestałość rzeczy ludzkich we wszech niemal prowincyach dawnéj Polski, gdzie siła takiego państwa jest, którego wczoraj śladu nie było i w niedostatku antenatów w herbarzu muszą ich sobie z imaginacyi dobywać — ale może w Wielkiéj Polsce, z niewielą wyjątkami, tych dworków, co na pałacyki wyrosły, i imion, co nagle starożytnemi się stały — najwięcéj.
A — jeśli komu Bóg dał dostojeństwo młode po Bożemu nosić — cóż złego? Fantazya z majętnością przychodzić musi... dziwić się temu nie trzeba. Ów téż dwór, o którym wspomnieliśmy, znać nie był bardzo stary i niegdyś wyglądał skromniéj, aż gdy przyrosło majętności, przybyło i dworu. Dawniéj w skromnym zamknięty dziedzińcu miał nieopodal drewniane obory, stajnie, stodoły i chlewy... Wszystko to ustąpić musiało, gdy wypadło naprzód godny nowego pałacu park i dziedziniec zakreślić. Stare grusze dziczki i kilka lip w folwarku umiejętnie zużytkowane, zagony, na których siedziała długo kapusta, poszły nie sprzeczając się pod trawniki. Następnie zapleśniała sadzaweczka, w któréj pojono bydełko, przerobioną została na malowniczy stawik... Wpuszczono w nią rowem wodę z pobliskiéj rzeczki... Zabudowania dworskie całkiém wymaganiom nowego gospodarstwa, życia... poprawnego rolnictwa nie odpowiadały... a zajmowały miejsce, gdzie trzeba było postawić altanę. Zniesiono więc budynki i murowany folwark stanął w przyzwoitéj odedworu odległości tak, aby komposty i gnojówki woni kwiatów w prześlicznych klombach nie psuły... Dwór był murowany, bodaj z XVI czy XVII wieku, nie ładny, nie wielki, zużytkował wszakże budowniczy rozumny starożytne jego ściany, które mogły antenatów przypominać, choć do nich nie należały.
Na grubych murach wzniosło się piętro... poprzyczepiały kształtne wieżyczki... dołem pobiegła galerya, łącząca pałacyk z rodzajem angielskiego cottagu, który go uzupełniał...
Gdy ganki, galeryą, okna, werandy ubrało wino dzikie, pnące się rośliny, wijące róże i powoje... wszystko to wyglądało już na podziw ślicznie... Drzewa prędko porosły, cień otoczył dwór, na którego dachu powiewała herbowna chorągiew. Herb zdobił fronton téż a gęsto i inne części budowy i sprzęt ubierający wewnątrz pokoje.
I było ładnie, bardzo ładnie a smakownie, a choć nie w tych może rozmiarach, co u wielkich panów... wszakci prawie tak samo — tylko w miniaturze. Każdy Radziwiłł, Sapieha, Lubomirski, przybywszy tu, czuł, że do przyzwoitego zajechał człowieka, który miał tyle co on gustu, choć nie tyle majątku.
I było oprócz tego z wielkim ładem, porządkiem, a gospodarstwo szło, co się zowie, umiejętnie prowadzone. Dawni nasi magnaci, gospodarze nietędzy, nie mieli tego z kluczów, co dzisiejsza szlachta wielkopolska z niewielkich wiosek.
Rodzina, do któréj ten piękny dwór z wspaniałemi zabudowaniami gospodarskiemi należał, składała się z sędziwego już gospodarza, jego żony i syna... Syn miał tymczasowo osobny sobie wydzielony majątek, ale staremu pomagał ojcu. Wykształcony znakomicie, agronom z powołania, młody człowiek z zamiłowaniem oddawał się robieniu pieniędzy. Miał on swe fantazye, ale zawsze więcéj zapracował niż pozwolił sobie stracić. Wychowany starannie, zdolny bardzo, obyty z najlepszém towarzystwem, mógł nietylko w salonach najarystokratyczniejszych Europy świetną grać rolę, ale pewnie gruntowną nauką i wiadomościami zawstydziłby synów magnatów, do których z fizyognomii zupełnie był podobny.
Staranne to wychowanie zrobiło z niego w istocie wzorowego młodzieńca, ale musiało go wyziębić. Rodzice, mnogiemi sparzeni przykładami i ruin i ofiar dobrowolnych z gorącego serca, obwarowywali dziecię zawcześnie od uniesień uczuciowych, od panowania fantazyi. Wyrósł téż pan Jerzy Mierzwiński na człowieka, praktycznością mogącego się mierzyć z każdym w świecie Niemcem. Jedna mu słabość pozostała, pańska ambicya — chciał i potrzebował być panem, bo wykształcenie stawiło go w téj sferze i w innéjby żyć nie mógł. Państwo zaś, przy rozsądném prowadzeniu spraw żywota, nie jest tak kosztowném, jak się zdaje. Ofiary dlań wynagradzają się łatwo oszczędnością domową i spekulacyami cichemi.
Państwo dawniejsze, które wzbraniało i łokciem mierzyć i kwartą, handel prowadzić, sklep otwierać, — wiele było kosztowniejsze od teraźniejszego, które przykazuje owszém, mierz, handluj, spekuluj, pracuj, byleś miał wiele pieniędzy.
Panem więc można być i razem Strousbergiem, a nawet koncesya na koléj, udział w banku, est très bien porté.
Na przedmieściu St Germain aż do ostatnich czasów szlachta stara, francuska w domach sklepów nie najmowała, — u nasby tego uporu sobie nikt nie pozwolił. Pieniądz — pieniądz — podstawą życia, — robota koło grosza pracą organiczną kat eksochen.
Nie trzeba się temu dziwić, inaczéj w Poznańskiém być nie mogło, instynkt zachowawczy wiódł do tego, boby bez onéj pracy, zachodu i pieniędzy nie było już majątku polskiego w Księstwie.
Przeciwko temu nic. Ale najbielszy w świecie kominiarz temu nie winien, gdy, koło sadzy chodząc, zaczerni się i zamaże... Pieniądze téż walają a robienie pieniędzy najpoczciwsze zostawia po sobie pewne niezatarte ślady...
To pewno, że taka utrapiona ciężką pracą i walką o utrzymanie się przy licytowanéj ziemi społeczność musi w końcu odcisk życia swego nosić na obliczu. Ci, co siedzą po biurach, mają fizyognomie biuralistów, ci, co niektóre sprawują rzemiosła, nabierają od nich pewnych ruchów i wyrazu, ci, co robią pieniądze... w końcu po troszę bankierskie twarze i obyczaje przejmują. — Gdybyśmy powiedzieli, że tak jest w Poznańskiém, gniewanoby się — dajmy pokój. — Nic wszakże do przyzwoitego bankiera podobniejszém nie jest nad półpanka... Ale to sobie gdzieś indziéj. Wróćmy do dworu i jego mieszkańców.
Hrabia Jerzy, gdyż hrabstwo przyszło po cichu z majątkiem i powoli się ucierało, był takim, jakeśmy go trochę z profilu odmalowali. — Stary ojciec był do niego podobny lecz nieco inszy. W nim zostało coś z XVIII wieku jeśli nie przekonań to formy. Był jakby Francuzem spolaczałym, dobrego towarzystwa...
Sama pani, staruszka, święta niewiasta, miła, dobra, bardzo pobożna, choć wcale nie pochodziła z wielkiego rodu a niegdyś mężowi wniosła tylko swą piękność, serce i cnoty, mimowolnie długiém pożyciem wielką panią się stała. Wierzyła w to najmocniéj, że rodzina jéj musiała należeć do najznakomitszych w Polsce, a Niesiecki przez złość ją tylko opuścił, z Duńczewskim się zaś nie dopilnowano. Wiadomo, że ten pisał za pieniądze.
Wioska, dawniéj, zdaje się, że Zabłociem zwana, przerobiła się na Mierzwin... Brzmiało to przyjemniéj, bo unisono z nazwiskiem. Mierzwin w sąsiedztwie, powiecie i Księstwie był domem znanym z gościnności, wytworności, zamożności, ładu, ze swych zasad zachowawczych i gorącego katolicyzmu.
Hrabia Jerzy, uczęszczając na różne akademie protestanckie, nabrał był téż wyobrażeń nie zupełnie z domowemi zasadami zgodnych, chwycił coś Hegla i filozofii niemieckiéj, która tkwi nawet w wykładzie agronomii u Niemców; ale przykład domowy, zresztą pojęcie obowiązków, położenia i wymagań świata, w którym miał żyć, nie dało mu się wykiełznać ani na chwilę z surowych praktyk religijnych.
Będąc w Berlinie lub gdzieś za światem w podróży, gdzie go oko ludzkie nie widziało a zgorszenia dać nie mógł, jadał w piątek z mięsem i zapominał o wiliach, w domu wszakże jak najściśléj post zachowywał i księdza w rękę całował. W serca jego głębi była może obojętność, na świat jednak nie wychodziła. Wiedział to dobrze, iż hrabstwo, państwo, ba szlachectwo nawet i dobry ton podałby w wątpliwość gdyby na włos od tych praktyk tradycyjnych odstąpił. Nie płynęły one z uczucia ale z rozumu. Był téż dla tych samych powodów monarchistą i brzydził się ideami demokratycznemi a nawet liberalizmem, bo to trąciło plebejuszowstwem. Wszędzie, gdziekolwiek mógł, głosił otwarcie swe przekonania, dokumentując niemi szczególniéj stan i klasę, do któréj należał. Niekiedy pozwalał sobie nawet przesady w tych rzeczach i sofizmatu. bo wiedział, że się to ogólnie podobało i dawało pewne wytworne piętno człowiekowi... Niezmiernie ubolewał nad tém, że legitymistą być nie mógł... ale zkąd było wziąć dynastyą?? Prawowitéj nie sposób było stworzyć.
W ojcu wszystko to, co w synu przychodziło z refleksyi; rosło instynktowo, ojciec był bezwiednie tém samém, co syn, ojciec szczerze to wszystko w sobie wyrobił, syn włożył jak maskę. Patrząc téż na ich obu, gdy byli razem, można było ocenić, jak dalece sztuka przewyższa naturę. W starym niektóre z tych rysów raziły, nie zaokrąglały się, występowały nadto, w synu one harmonijnie były z artyzmem wielkim spojone. Matka była aniołem domu i wonią; w niéj nawet małe śmieszności umiały przeistoczyć się w cnoty...
Z temi przymiotami dom państwa hr. Mierzwińskich nie dziw, iż powszechnie się liczył do najpierwszych w kraju a ojciec i syn niepośledni mieli wpływ na opinią, na sprawy, na życie społeczne... Być przyjętym w tym domu dawało patent dobrego urodzenia i tonu...
Wymagania nieszczęśliwe wieku naszego zmuszały często państwa Mierzwińskich do przyjmowania w swym domu ludzi wątpliwego pochodzenia, nie wiedzieć, jakich nazwisk, podejrzanych mocno o ludowe pierwiastki... a talentem, majątkiem, znaczeniem wzbitych do pewnego stanowiska, które się o nich ocierać kazało. Naówczas trzeba było widzieć ten niedojrzany prawie, niepochwycony dla profanów odcień, z jakim przyjmowano dorobkowiczów wśród tych, co nimi nie byli. Nie chybiono im, obsypywano grzecznościami, często dawano im pierwsze miejsca, czczono zasługi, talenta... a jednak czuć było w obejściu, że ta znakomitość finansowa lub polityczna uważała się za przybysza, z którym żaden ściślejszy węzeł krwi niebieskiéj połączyć nie mógł.
Stary pan Mierzwiński dochodził do tego, że ręki nie podawał, czynił to jednak tak niepostrzeżenie i zręcznie, iż nikt tego nie dostrzegł, uczuł tylko pokrzywdzony, a i temu jeszcze zdawać się mogło, że zaszło zapomnienie lub omyłka. W takich razach młody hr. Jerzy przesadzał grzecznością nadskakującą a zimną, matka — najlepsza w świecie osoba — przybierała twarz posępną, była milczącą, jakby ubolewała nad onym grzechem pierworodnym nieszczęśliwego paryi.
Oprócz tych trojga a raczéj dwojga mieszkańców, bo hr. Jerzy bywał tu często a mieszkał właściwie u siebie, żyła ze staruszkami zmarła ich a zawsze im przytomna córka; aniół piękności, dobroci, jeniuszu, który się uśmiechnął światu tylko i do nieba poleciał. Zmarła ona szesnastoletnią.
W każdym pokoju był jéj portret, w salonie popiersie. Rodzice jakby jeszcze ją mieli, tak ją kochali, tak o niéj mówili ciągle.
Za towarzyszkę pani służyła starym obyczajem rezydentka, kuzynka, nie młoda panna, fatalnie brzydka, ale żywa, dowcipna, obdarzona pamięcią i wyręczająca w rozmowach. Ona zajmowała się domem, stołem a bardzo często i gośćmi. Kiedy niekiedy zasiadywał tu stryjeczny brat starego p. Mierzwińskiego, rotmistrz żołnierz z r. 1831, zupełnie odmiennéj natury człowiek, liberał, demokrata, niedowiarek straszny, bodaj nie rewolucyonista, którego nie widywano tu chętném okiem. Kompromitował ich bardzo a gęby nie strzymał nigdy, gdy go co ukłuło i kiedy się odezwał, było czego słuchać. Soli i tłustości nie żałował. Bano się go szczególniéj przy większych zgromadzeniach, sama pani wszakże przemawiała za nim, raz, że w nim serce poczciwe ceniła, powtóre, że sobie założyła koniecznie go nawrócić... Dawała mu Nicolasa, pożyczała i zmuszała do czytania różnych apologetów nowszych... a choć rotmistrz bredził okrutnie, gdy go o nich zaczepiła, miała zawsze nadzieję, że pan Bóg serce jego dotknie i że się kiedyś nawróci. Nie należy z tego sądzić, jakoby rotmistrz Mierzwiński wcale nie miał wiary, chodził on do kościoła, modlił się łzawo, pełen był dobrych uczynków... ale na jezuitów różne rzeczy brzydkie prawił i sam nie wiedział, czego chciał od kościoła. Przytém utrzymywał, że piątek opuścić grzech nie jest zbyt wielki, że do chorego pójść miléj dla Boga pewnie, niż gdyby się na mszą poszło, że inkwizycya paliła niepotrzebnie i tym podobne brednie heretyckie. Staruszka chciała w nim wytępić te chwasty, ale rotmistrz był uparty i — tępy...
Życie w domu państwa Mierzwińskich szło nader urzędownie wymierzone. Służba od rana przywdziewała liberyą, kuchnia nie była nadto smaczna ale podanie przepyszne, wino często nieosobliwe, flaszki zawsze kryształowe i kieliszki rznięte z herbami. Herby te połączone aż do znużenia powtarzały się w rzeźbionych krzesłach, na sprzętach, porcelanie, szkle, metalu i na miękkiém nawet maśle przy śniadaniu...
Dnia tego, w którym zmuszeni jesteśmy zajrzeć do Mierzwina, całe towarzystwo było w wielkim komplecie, przybył Jerzy, siedział od dwóch dni rotmistrz... Już o godzinie trzeciéj obiad podawać miano, gdy wcale niepokaźny ekwipaż, końmi zasapanemi zaprzężony, śmiał przed ganek zabiedz a z niego wytoczyło się coś okrągłego w futrze i od przedpokoju tak zahałasowało nieprzyzwoicie, iż Jerzy, oburzony tém sans façon w takim poważnym domu, zszedł aż zobaczyć, co za śmiałek wkroczył tu tak zuchwale.
Był to exadjutant Malwiński. Na widok jego hr. Jerzy przybrał ów ton urzędowy, grzeczny a odpychający i nie dając się ująć szczebiotliwym wynurzeniom czułości, szacunku itd., poprowadził go na górę... prawie nie mówiąc słowa.
Ojciec przechadzał się po salonie a matka i panna Aniela siedziały przy okrągłym stole, rotmistrz zaś Mierzwiński w halstuchu wysokim i granatowéj węgierce z nieodstępującą go nigdy wstążeczką Virtuti militari przypatrywał się przez okno ogrodowi, gdy Malwiński w surduciku krótkim mocno od futra powalanym wpadł do salonu ze zwykłą sobie hałaśliwością. Trzeba wiedzieć, że rotmistrz, który był jego towarzyszem broni, wcale go nie lubił, nazywał bałamutem, szaławiłą i pustakiem i wszystkim jego mowom prawie zaprzeczał. Zobaczywszy gościa miejscowi wszyscy choć grzecznie go powitali, znać, że nie do zbytku byli mu radzi. Wpadł jeszcze w porę obiadową a obiady familijne bywały bardzo skromne, choć na pysznéj porcelanie, trzeba więc było pannie Anieli zaraz wstać i coś do obiadu dosztukować.
— Jakże mi się państwo dobrodziejstwo miewają! całuję rączki pani chrabinéj! do nóg upadam rotmistrza! Wszyscy zdrowi... Chwała Bogu!
— No — a pan? spytał stary hrabia.
— Ja! jak pan chrabia widzi! zawołał śmiejąc się ex-adjutant, choć starzeję, ale się nie daję! Cała sztuka ruszać się, młodszego udawać niż się jest i — aby daléj.
— Zkądże? z domu?
— Teraz z domu ale wczoraj z Berlina...
— Co słychać?
— Wojną pachnie! przecież ona potrzebna, żeby trochę ludzi przetrzebiła, gęsto się zaczynało robić i niewygodnie, a do Ameryki sprzykrzyło się Niemiaszkom wędrować. Więc — łupu cupu niezbyteczne.
— Mnie się zdaje — odparł rotmistrz — zkąd data? najspokojniéj w świecie wszyscy monarchowie się całują...
— W Berlinie mówią bardzo o bliskiéj wojnie z Francyą...
— To na giełdzie ci szachraje, mosanie, mruknął rotmistrz, im aby papiery tańcowały...
Rozmowa tak poszła o rzeczach ogólnych aż do obiadu. Obiad był nader skromny, półmiski wszakże srebrne, co mu dodawało waloru. Ex-adjutant, który jadł dużo a nie śmiał brać na talerz widząc, jak oszczędnie wydzielone były potrawy, łatał się chlebem. Wina téż nalano mu tylko dwa kieliszki, co dla niego tyle co nic znaczyło. Nie stracił wszakże humoru. Podano kawę w naparstkach i to tylko do połowy ponalewanych, dolał sobie rumu stary żołnierz, ale i to go nie zrestaurowało. Na cygara poszli do pokoju hrabiego... Rotmistrz palił po staroświecku fajkę na długim cybuchu pykanym sposobem... hr. Jerzy hawańskie przednie cygaro, ojciec zwyczajny jakiś produkt krajowy, do którego był nawykł... Zapalił téż podobnego los Capustos przez grzeczność i gość. Stary hrabia co do cygarów miał teoryą swoję, kupował proste kilkofenigowe, suszył je i trzymał po lat dwa a potém utrzymywał, że im hawańskie nie dorównywają. Ex-adjutant znajdował je przedziwnemi... Rotmistrz z tego pochlebstwa śmiał się, ruszając ramionami. Po kilku minutach hr. Jerzy z cygarem wyszedł, zostali gospodarz, rotmistrz i ex-adjutant, który kręcił się, jakby, po prostu mówiąc, miał coś na wątrobie.
— Ja tu do szanownego hrabiego nie bez interesiku przybyłem, odezwał się gość uśmiechając.
Stary hrabia skrzywił się nieco, odjął cygaro od ust z ruchem ręki majestatycznym, spojrzał na Malwińskiego i rzekł:
— Mój drogi Malwiński, byle nie znowu jaka składka! proszę cię! mamy tego — po póty. Daję dosyć na Pomoc Naukową, mam akcyą w Bazarze, wyłudzili u mnie na teatr poznański, żona się uparła dać na trumnę Kazimierza a już gdy się daje, nie możnaż dać mało. Co chwila jakaś potrzeba ogólna, narodowa, trzymaj tylko rękę w kieszeni. My nie mamy kopalni złota, daję słowo... Tych różnych narodowych manifestacyi dosyć; wszyscyśmy w téj mierze zgodni, M.. i Ch.., żeby tego zaprzestać... Ksiądz arcypasterz jest téż tego zdania — bardzo słusznie. Posyłamy na świętopietrze, na koszta Soboru... to już tego z nas dosyć. Mój Malwiński...
— Panie hrabio... ja wcale z czém inném przybyłem — przerwał gość.
— Ale już ja ciebie znam, ty jesteś słaby, ciebie zawsze posyłał nieboszczyk dr. Karól i Libelt i inni... boś ty ruchliwy i napastliwy... już ja ciebie znam. Więc uprzedzam, tym razem nic nie dam, choćby znowu na Batignolles albo na Rapperswyll... dosyć, dosyć!!
— Panie hrabio, wcale co innego mnie tu sprowadza.
— Ja wiem! to może mnie chcesz na jakiego prezesa do towarzystwa lub akcyonaryusza banku nowego lub... ale nie! nie mogę!
— I to nie, panie hrabio...
— A no, kiedy ja ciebie znam, dołożył gospodarz... To może towarzystwo interesów moralnych lub pomoc naukowa dla dziewcząt albo wydawnictwo ludowych ksiąg jakie nowe lub co podobnego! Mamy tego dosyć... Proszę cię!
— Szczerze mówię, począł się śmiać Malwiński... cale inna sprawa...
— Aby znowu nie prenumerata na książki lub nowe pisma, co się potém nigdy nie ukazują... Dajcież mi pokój... To tak jak z gramatyką ks. Malinowskiego! Cóż to, czy ja będę się na starość uczył pisowni nowéj... Dajże mi pokój.
— Nic mnie z tych rzeczy nie powierzono... rzekł Malwiński.
— To już wiem, znowu pewnie mityng jaki szkólny? ha? nie zgadłem! lub ochrona lub szkółka... Do tego są księża... to nie nasza rzecz...
— Zaraz powiem...
— Może już wybory agitujecie i chodzi wam o głosy! Włościan odrywa się od roboty, bałamuci a nam z tych deputowanych w Berlinie nic. Co tam ośmnastu czy dwudziestu Polaków zrobi na czterechset Niemców! Dwóch więcéj, dwóch mniéj... a zmagaj się — a jedź a pieniądze dawaj! ale — basta!
Malwiński milczał już, dając się staremu wygadać... W końcu jednak hrabia popatrzywszy na jego skwaszoną minę, odezwał się: — Ale już mów, już mów, tylko cię uprzedzam, jeśli jedna z tych rzeczy, nic nie wskórasz u mnie... Te czasy wyzyskiwania nas w imię ojczyzny minęły...
— Panie hrabio, odezwał się Malwiński — wcale téż tu o co innego idzie i radbym poufnie pogadać, bo to rzecz bardzo delikatna...
— Tam do licha! pieniędzy chce pożyczyć na opłacenie landszafty! rzekł sobie w duchu hrabia...
— Za pozwoleniem, odezwał się czerwieniąc rotmistrz — czy kolega mnie chcesz ztąd wygnać? Cóż to? poufnie? poufnie? w cztery oczy? co? nie jestem godzien! No — to pójdę.
Malwiński się zerwał i pochwycił go w pół.
— Rotmistrzu kochany... wstęp ten tylko był przestrogą, że rzecz między nami zostać musi — nic więcéj! Obraziłbyś mnie i zmartwił, gdybyś wyszedł.
— No! zostań! mruknął hrabia, co bo zaraz się pérzysz!
— Ja się nie pérzę!
— No! to siedź... Mów panie Malwiński, z nas tu nikt nie zdradzi.
— Rotmistrz pewnie znałeś w wojsku pułkownika Zbyskiego...
— Hę? — odparł Mierzwiński, Zbyskiego? jakżeż nie? Znałem go — bardzo dobrze, mężny żołnierz, stateczny człek, nie żaden pędziwiatr i samochwał..
— Jak ja? spytał Malwiński.
Rotmistrz zmilczał.
— Syn jego, ciągnął daléj przybyły, wzięty matce do Petersburga do korpusu kadetów, dosłużył się u Moskali rangi jenerała... Był w wielkich łaskach u dworu...
— Ale coś gadali, że poszedł do powstania? wtrącił hrabia...
— Proszę sobie wystawić moje zdumienie, opowiadał daléj Malwiński, gdy przybywszy do Berlina dowiaduję się od prezesa... że pułkownikowa przybyła i że z nią pod inném nazwiskiem jest jéj syn, który ma się tu ochotę u nas osiedlić. Więc tedy radość wielka, lecę tam, ściskam, całuję, zapraszam ma obiadek... Figura sztywna, zimna... w dodatku z przyjacielem, jakimś kniaziem moskiewskim... Kolnęło mnie to... Po obiedzie, przypadek chciał, nadybał mnie poczciwski jakiś, obywatel z Kongresówki, i gdym go na spytki wziął... dowiedziałem się od niego, że ten syn naszego kochanego pułkownika to szelma, szpieg moskiewski, którego tu Moskwa forytuje i chce posadzić, aby o wszystkich naszych wiedziała obrotach. Ażem zmarzł dowiedziawszy się, bo o włosżem go nie począł tu forytować, wozić... i...
— Ale cóż za dowody? co za dowody? zawołał rotmistrz, że tam płocho ktoś na wiatr i to jeszcze nieznajomy człek bajkę asanu splótł, czy to zaraz wierzyć...? toć nie może być!
— Co asan mówisz, panie rotmistrzu, przerwał hrabia — dla czego nie może być? Bardzo być może! Czyśmy to podobnych przykładów nie widzieli? Ostrożność potrzebna.
— A ja powiadam... huknął rotmistrz...
— A ja mówię, zakrzyczał jeszcze głośniéj Malwiński — że to mi przecie nieinteresowany człowiek powiedział, godny obywatel. Z palca nie wyssał...
— A złość ludzka! a plotkarstwo takich pędziwiatrów, co byle im plotkę jak piłkę podrzucać!! przerwał rotmistrz.
— Więc cóż więc co? przerwał hrabia.
— Otóż dowiedziawszy się o tém a wiedząc z rozmowy, że on tu podąży w tych dniach, pewnie na imieniny kochanego hrabiego, leciałem na skręcenie karku, aby wprzód zawiadomić, jak rzeczy stoją. Przepraszam téż z góry, że na imieniny nie przybędę, bo już się z nim stykać nie chcę...
— No, to i ja cię przepraszam! — zawołał hrabia — mój drogi Malwiński, żem cię posądził i nagdérał. Bo to widzisz, takie czasy! człowiek się wszystkiego spodziewać może... Przepraszam... dziękuję, żeś przestrzegł, już ja ci ręczę, że go przyjmiemy tak, aby mu ochota odpadła od wścibiania nosa w nasze sprawy... Bo my tu téż obcych przybłędów nie potrzebujemy... mamy i tak dosyć różnych kolonistów z Królestwa... wielkich patryotów, co nam kością w gardle stoją...
Rotmistrz przeszedł się majestatycznie z fajką po pokoju.
— Słuchaj, panie bracie — odezwał się do hrabiego — dalibóg, ja cię nie poznaję. Ci jezuici zupełnie ci zawrócili głowę i przehandlowali serce. Byłeś dobrym Polakiem niegdyś, a teraz.
— Cóż to to? ja nie dobry Polak jestem? — gniewnie zawołał hrabia. — U was cały patryotyzm w słowach, w paplaniu, w śpiewaniu i składkach... Ten czas, gdy to było dobrze, minął. Polskiście tém nie zbawili, darmo o tém marzyć. Kiedy nam pod panowaniem króla JMości dobrze, siedźmy spokojnie i bądźmy lojalni a zostańmy tylko dobrymi katolikami, czego nam nikt nie broni. Już tych patryotyzmów dosyć... dosyć!
Hrabia był mocno poruszony, rotmistrz jeszcze bardziéj.
— Dobrze! ślicznie! tędy już idziecie! Winszuję! — rzekł. — Już wam nic nie potrzeba! jesteście szczęśliwi, Polska dla was nie matka, patryotyzm chauvinizmem nazywacie... Prusacy jesteście... a no! bardzo dobrze, bardzo dobrze!...
Zamilkł, gryząc fajkę.
— Mój rotmistrza — poważnie odezwał się hrabia — ludzie rozumniejsi od nas wskazali nam tę drogę. Raz trzeba z sentymentalizmu się otrząsnąć, do pracy wziąć a tych śpiewów, mów, ojczyzn, patryotyzmów chorobliwych wyrzec... To nas zgubiło! Co kilkadziesiąt lat rewolucyjka... Jednę zrobili żołnierze, drugą mieszczanie, teraz możebyście chcieli chłopską sobie zarządzić, żeby się szlachty pozbyć.. A no — nie! dosyć tego... Mamy rewolucyi w kieszeni dość, w głowie dość, wszędzie dość. Basta! Bawić się tak kosztownie nie myślimy więcéj.
Rotmistrz nic nie odpowiadał, znać było i po Malwińskim, że mu to nie szło w smak...
— Niech no się hrabia nie porusza daremnie — rzekł — rewolucyi nikt już robić nie myśli a dla tego Polskę kochać trzeba i o ojczyźnie pamiętać, bośmy jéj dzieci.
— Ja waćpanu powiem — gniewnie przerwał hrabia — co Katarzyna powiedziała Potockiemu, asindzieja ojczyzna — tu... A to nie jest żadna Polska, tylko pruskie dominium... Dziękuj Panu Bogu, żeś się pod nie dostał, bobyś był już dawno na Sybirze...
— Byłem ci dwa razy w Spandau i Wisłouściu — westchnął Malwiński.
— A kto ci winien? a po co ci jak Leszczyński proch zaraz z panewki palić, byle gdzie co zaszelpotało...
Rotmistrz chodził i z gniewu świstał mazurka Dąbrowskiego.
Mimo téj udanéj wesołości na łzy mu się zbierało, pociekło ich parę po twarzy.
— Kiepska to rzecz, mospanie — rzekł wydmuchując fajkę — do mogiłki się spóźnić! Człowiek się doczeka takich rzeczy, które mu żywemu serce rozedrą! Boże mój wielki, mógłżem ja kiedy pomyśleć, że dzieci matki Polski będą takie głosić herezye... Siedzieć cicho!! a! siedźcie! któż was woła na koń! Siedźcie przyczajeni pod miedzą, kiedy otwarcie czoła podnieść i prawdy wyznać nie macie odwagi, gdy w was święta prawda wystygła... ale nie bluźńcie, ale nie wyrzekajcie się nieszczęśliwéj matki dla tego, że nieszczęśliwa... nie bądźcie jawnymi apostatami dla ocalenia nędznych żywotów i kieszeni!... Na was może istotnie skończy się Polska, czego nie sprzedali za pensye Targowiczanie, wy przefrymarczycie dla świętego spokoju... a pobożne ręce jakiéj ekscelencyi pobłogosławią wam jako obrońcom społecznego porządku...
Upadam do nóg! upadam do nóg! Schował swoję fajkę do kieszeni i wyszedł rzuciwszy drzwiami.
— To stary fanatyk! demagog i rewolucyonista! — szepnął hrabia. — Ale to tam w głowie pstro... choć serce dobre...
Malwiński téżby był nie życzył sobie dłużéj popasać, spojrzał na zegarek, wziął za czapkę.
— Cóż to? myślisz nas opuścić? — spytał hrabia — ale nie gniewajże się...
— A za cóż? za cóż? — wybełkotał Malwiński. — Widzi hrabia, żem przez życzliwość dla ich domu...
— Bardzo ci dziękuję...
— Do nóg upadam...
Hrabia przeprowadził do salonu gościa a że tam saméj pani nie było, poleciwszy pożegnanie jéj hrabiemu, Malwiński zabrał się do wyjazdu. Konie jego oddawna marzły na dworze.
Hrabia Jerzy nie wyszedł także na pożegnanie. Zobaczył tylko z dziedzińca, ruszywszy Malwiński, że rotmistrz ubrany w swój siny płaszcz, gotów do drogi, stał koło stajni i pomagał zaprzęgać, tak mu pilno było Mierzwin opuścić. Skłonił się jadąc i posłyszał tylko dwa razy powtórzone:
— Pędziwiatr! pędziwiatr!...
W tydzień potém przypadały imieniny pana hrabiego, obchodzone zawsze bardzo wystawnie. Gospodarz, mający wielkie w obywatelstwie zachowanie, z całego Księstwa odbierał powinszowania i zjeżdżało się doń mnóstwo osób z uszanowaniem. Na ten dzień nie żałowano nic, aby okazale wystąpić a nadewszystko z tym pańskim szykiem, z tą prozopopeją, którąśmy z zagranicy chwycili. W dawnéj Polsce wspaniale bywało bardzo ale razem serdecznie i po bratersku, po ludzku; po europejsku teraz błyszcząco jest a chłodno. Występ ten jest cały na zewnątrz, na okaz a najczęściéj serca w niém nie ma.
W Mierzwinie tego dnia, na wieczór szczególniéj zebrało się z półtorasta osób, kobiet strojnych niezmiernie, kosztownie poubieranych laleczek, mężczyzn en grande tenue, duchowieństwa wyższego, urzędników. Cały dom gorzał od świateł. Służba liczna, bo w części pożyczona i czasowo najęta, uwijała się po domu, sprowadzona muzyka, która grała do wiwatów obiadowych, przygotowywała się do wieczornych tańców, gdy hrabia solenizant ostrzeżony został na ucho, że jeszcze dwóch gości przybyło... Jednym z nich był stary, niegdyś senator kasztelan Królestwa, późniéj emigrant osiadły w Poznańskiém, do którego miał list jenerał, drugim Zbyski, bo go Arusbek zaraz nazajutrz z Berlina wyprawił.
Kasztelan, bo go tak zwano, był starym a mnogiemi cierpieniami złamanym człowiekiem... na twarzy jego malował się wystygły smutek, odrętwienie spokojne... Siwy, drżący, małomówny, kręcił się jeszcze wśród obcego mu świata jakby widmo z grobu zbiegłe, za karę dźwigające pozór życia... Gdy jenerał z nim zbliżył się do gospodarza, już ten był przez syna uprzedzonym i przybrał postawę tak chłodną, majestatyczną, odpychającą, iż bliżéj niego stojący zdumieli się nagłą metamorfozą.
Kasztelan zaprezentował gościa...
Hrabia, nie podając mu nawet ręki, którą misternie gdzieś schował, powitał go uśmieszkiem i ukłonem głowy mówiącym jakby: Znamy cię, mój panie.
Krew uderzyła do głowy Zbyskiemu, trzeba to było znieść wszakże... Młody hrabia jeszcze bardziéj z daleka, jeszcze chłodniejszym ukłonem pozdrowił przybyłego, hrabina skinieniem głowy ledwie. Inni goście przestrzeżeni znać wcześnie... rozpryśli się. Z zimną krwią, nie pojmując, co mogło być powodem takiego lodowatego przyjęcia, jenerał zniósł je, trzymając się już starego kasztelana, który, choć ślepy i zmęczony i nie bardzo uważny na to, co się w koło działo, postrzegł wszakże, iż jego klient nie tak został w towarzystwie gościnnie powitany, jakby się on mógł spodziewać. Próbował go zapoznawać z różnemi osobami, spotkał we wszystkich tę mroźną grzeczność odpychającą.
Zgryzł się stary a pozostawiwszy ma chwilę jenerała na ucinanéj z jakimś agronomem rozmowie, zbliżył się do hrabiego. Nim miał czas go zainterpelować, gospodarz uchwycił już pod rękę starego i na bok odprowadził.
— Kochany kasztelanie! — rzekł — wy z waszą dobrocią — zawsze siebie i drugich narażacie.
— Co? co? spytał nieco głuchy już stary... co takiego?
— Na cóżeście się podjęli tę figurę tu wprowadzać?
— Tę figurę? — zawołał kasztelan — tę figurę! co hrabiemu takiego...
— Ale mój kasztelanie — szepnął na ucho hrabia — chodzą o tym Zbyskim takie wieści — enfin, cela suffit.
Kasztelan chwycił go za rękę z niezwykłą sobie żywością.
— Jakie wieści! co to może być! proszę mi się wytłómaczyć! Jeśli tak... to ja z nim razem natychmiast wyjeżdżam i noga moja nie postanie więcéj w Mierzwinie... Proszę mi powiedzieć wszystko... ja muszę i powinienem wiedzieć.
Hrabia, który się tak żywego ujęcia nie spodziewał, niezmiernie się zmięszał — pochwycił za ręce obie staruszka — Au nom du ciel! Kasztelanie, zaklinam — zawołał — nie róbcie skandalu! w moim domu, w taki dzień! To mogły być plotki! To nie ma nic! Ten głupi Malwiński mi nagadał...
Postrzegł się dopiero, wymówiwszy imię denuncyanta, że kaszę okrutną mógł z tego zrobić — pan hrabia — poprawił się zaraz.
— A! nie! nie on — prawdziwie już nie przypominam kto... coś mi tam gadali... Chwilowo byłem podrażniony... Proszę was, darujcie... No! nie ma nic... winienem...
Kasztelan spojrzał nań, zmilczał, lecz znać było, że choć w téj chwili zrezygnowany był na cierpliwość, zostawiał sobie dobadanie prawdy na przyszłość. Tym czasem biednego Zbyskiego spotkało wszędzie, gdziekolwiek się zbliżył, to przyjęcie odstręczające, ściśle obrachowane, by nie chybić tylko... które dla człowieka delikatniejszych uczuć przykrzejszém jest może nad otwartą impertynencyą. Twarze, usta, spojrzenia, postawy, ruchy ludzi widocznie wymykających się i unikających spotkania wypowiadały aż nadto wyraźnie, jak dalece niemiłym był temu towarzystwu. Opuszczony, zapomniany, zbywany kilku słowy, po których zawsze wypadała pilna potrzeba nagłego ujścia z placu, błądził po salonie z goryczą niewypowiedzianą w sercu. Twarz mu się paliła... ręce drzały, chciałby był co najprędzéj uciec ztąd, lecz kasztelan z którym przybył, acz gniewny o wyjeździe nie myślał. Uproszono go, aby dłużéj pozostał dla oczu ludzkich... Jenerał więc w téj torturze pozostał, układając sobie twarz wypogodzoną, gdy uczuł, że go ktoś lekko bierze za rękę. Odwrócił się zdziwiony i postrzegł starego mężczyznę w wysokim halsztuchu, we fraku granatowym starego kroju, z krzyżem u guzika... Był to rotmistrz Mierzwiński. Patrzał on długo na męczarnie człowieka, którego twarz szlachetna i czoło jasne świadczyło o duszy poczciwéj, i wojakowi dość było wejrzeć na niego, aby mu uwierzyć. Powiedział sobie — Nie — to potwarz! ten człowiek nie może być szpiegiem nikczemnym... Pchnięty miłosierném uczuciem rotmistrz zbliżył się...
— Widzisz pan po mnie, rzekł, żem żołnierz z r. 1831. — Znałem dobrze ojca waszego, daj mi rękę... chodźmy trochę na bok.. pogawędzimy. Waćpan tu nie masz znajomych. Jestem bratem stryjecznym gospodarzą... rotmistrz Mierzwiński.
Pierwszy to był człowiek, co się tu doń zbliżył ze współczuciem, można sobie wyobrazić, z jaką wdzięcznością przyjął tę rosę słów ożywiającą Zbyski... Wysunęli się razem do gabinetu, gdzie młodzież ćmiła papierosy i cygara...
Tu usiedli na kanapce, bo właśnie muzyka zaczynała grać i młodzi panowie pospieszyli do tańca... Wkrótce pokój się wypróżnił, pozostały w nim tylko gęste dymu obłoki.
— Co pan tu w Księstwie porabiasz? spytał rotmistrz...
— Panu to otwarcie powiedzieć mogę, westchnął Zbyski — jestem emigrant, któremu do Rosyi powrócić nie podobna... Chciałem gdzieś na polskiéj ziemi kupić kawałek gruntu... siąść i razem ze starą matką dożyć w pokoju dosyć już utrapionego życia...
— Myślisz asindziéj, że go tu Prusacy wpuszczą? kiwając głową, rzekł rotmistrz..
— Jeśli prawo szanowaném tu jest, powinniby mi dozwolić siedzieć spokojnie... Mogę uzyskać obywatelstwo w Saksonii, w którém z państw do związku należących a naówczas mam prawo mieszkać i w Prusiech...
— Ale obywatelstwa tu nie otrzymasz nigdy! dodał Mierzwiński.
— Po coż mi ono? z uśmiechem smutnym począł Zbyski — w życie polityczne prowincyi mięszać się ani chcę ani mogę... Pragnę spocząć i pod słomianą strzechą przytulić dni resztę.
Zawahał się nieco jenerał, ale zbolałe serce przemówiło... Tak — dokończył — miałem tę myśl, która mi się wszakże z każdym dniem zdaje mniéj wykonalną. — Zdala wszystko łatwe... Przybysz choćby jednéj narodowości zawsze włóczęgą jest i obcym... to darmo...
Spuścił głowę na piersi...
— Nie sądź waćpan tak źle o nas — porwał się żywo Mierzwiński, są trutnie, ani słowa, ale ludzi wiele i serca się znajdą...
Ścisnął mu rękę.
— Znasz waćpan pono Malwińskiego? spytał.
— Widziałem go w Berlinie — odpowiedział jenerał, miał mi nawet tu towarzyszyć — lecz jakiś interes zaskoczył.
— E! to pędziwiatr! pędziwiatr! to... płochy człek... gęba nieokiełznana...
Jenerał, nie rozumiejąc celu tych wyrazów, zmilczał...
— Przyznam się, dorzucił jakby powstrzymać się nie mogąc — przyznam się panu rotmistrzowi, że — że trochę gościnniejszego spodziewałem się, — nie mówię w tym domu — ale w Księstwie przyjęcia... Chłodno u państwa...
Rotmistrz westchnął...
— Chcesz, by ci ciepléj było? idź do małéj chaty chłopskiéj, idź do mieszczanina i do ubogiego dworku szlachcica... Choć to mój brat stryjeczny, ale widzisz asińdziéj... pałace ich budowane szeroko... opalić tego i ogrzać nie podobna... chłodne zawsze... Inaczéj być nie może! Mnie tu samemu zimno... A no wam po Petersburgu nie powinien chłód być strasznym...
Gwarzyli tak po cichu aż do wieczerzy, do późnego stołu wezwano gości już nad ranem. Jenerała posadził przy sobie Mierzwiński, a widząc, że o niego niespokojny był kasztelan, poszedł mu powiedzieć, że się nim opiekuje. — Wieczerza, do któréj siadłszy Zbyski z talerza nawet serwety nie zdjął i nic do ust wziąść nie chciał — upłynęła znowu jako pod pręgierzem... Łapać mógł ciekawe, nieufne jakieś ukradkowe wejrzenia, które mu rzucano... połykał ich gorycz...
Gospodarz, który nie siadł do stołu, dla przejednania kasztelana, zbliżył się do brata i jenerała z wrzekomą troskliwością o nakarmienie ich. Przemówił parę słów, pytając, czemu nie jedli, dostał odpowiedź zimną, że jenerał nie jada wieczerzy i odszedł...
Wstawszy od stołu pojedyńczo młodzież wróciła do tańców, a jenerał pożegnawszy rotmistrza zbliżył się do kasztelana. — Jedźmy — rzekł staruszek... jedźmy... wymknijmy się niepostrzeżeni...
Tak się stało, wyjechali.
Zaledwie postrzeżono, iż znikli, gdy gospodarza prawie w głos zaczęto rozpytywać o gościa, o powody takiego przyjęcia... itp. Nie miał powodu taić się hrabia i owszém usprawiedliwić się musiał, opowiadając, co mu Malwiński przywiózł. Kupka ciekawych ścisnęła się koło niego w czasie opowiadania. Nagle słusznego wzrostu obywatel jakiś, Koroniarz, podsłuchawszy przerwał prawie z oburzeniem.
— Nie znałem go osobiście, zawołał, ale daję wam słowo honoru, que c’est un infame mensonge! Znam z bliska szczegóły życia jego, charakter, poświęcenie, słabości nawet... bom był związany przyjaźnią z najbliższymi mu... Powtarzam panu hrabiemu, jest to najpoczwarniejsza potwarz, którą tylko bezsilna jakaś złość wymyśleć mogła! Je me porte garrant pour lui! chociaż osobiście go nie znam. — Nie mógłem pojąć, co się stało, widząc go tu tak przyjętym. Ale to człowiek najlepszego towarzystwa... esprit solide i na cesarskich salonach wyuczony świata...
Wszyscy oniemieli... hrabia pobladł, Jerzy się oburzył.
Allons donc! allons donc! Musiało coś być, kiedy mówiono.
— Nic nie było... oprócz złości — dorzucił obywatel przybyły. Lecz co się stało, to się stało...
Twarz hrabiego solenizanta zwarzona była nadzwyczajnie... Najwięcéj go ubodło, nie, że Polaka posądził o podłość, ale że, nie poznawszy się na człowieku carskich salonów, nie umiał ocenić un homme si comme il faut.
— Ja bo papie zawsze mówię, szepnął Jerzy — Malwiński jest stary trzpiot, którego paplaniny brać na seryo nie można..
— Proszęż cię — nic się znowu takiego nie stało. Nie uchybi no mu... a żeśmy go tam nie przyjmowali tak z owacyami... nie ma nic złego... Mniejsza o to — mniejsza o to...
Po téj pierwszéj próbie nie miał już jenerał najmniejszéj ochoty robić więcéj znajomości i byłby niechybnie do Berlina powrócił, gdyby się nazajutrz nie zjawił rotmistrz.
Było to z południa; znać mu czegoś nader spiesznie mówić się chciało z jenerałem, bo w ganku już o niego zapytał. Twarz miał rozjaśnioną. Kasztelan, który bardzo był gościnny, bo mieszkał sam z niemłodą już córką swoją, i choć nie umiał gości zabawić, rad im był dla niéj i dla siebie — przyjął Mierzwińskiego serdecznie..
Po chwilce ogólnéj rozmowy rotmistrz ciągnął już do kąta jenerała. — Mam się z panem rozmówić... kilka słówek...
Wyszli do drugiego pokoju.
— Nie przypominasz pan sobie w Berlinie kogo... jakiego nieżyczliwego sobie człowieka, bladego, nie młodego... w okularach niebieskich...
— Dla czego? spytał zdumiony Zbyski.
— Bo mi to potrzeba wiedzieć.
— Owszém, wiem, o kim pan mówisz... rzekł zapytany — jest to Rosyanin, szpieg i łotr, jakich mało, osobisty mój nieprzyjaciel, który mi zatruł życie i uposiadł się na mnie...
— A no! teraz wszystko jasne! zawołał Mierzwiński — tego pędziwiatra, dudka na plewę wziąć łatwo.
— O cóż to idzie, panie rotmistrzu?...
— Ale nic, nic już... tylko że Malwiński kiep... a o tém to ja dawno wiedziałem...
Chciał już odchodzić, gdy jenerał mocno rozciekawiony, zatrzymał go, zaklinając na wszystko, aby mu się wytłómaczył. Rotmistrz wyspowiadał się, nie tając dłużéj. Serdecznym uściskiem milczącym wypłacił mu się Zbyski.
— Widzisz asindziéj, leżało mi to na sercu, musiałem dotrzeć i zbadać, odezwał się rotmistrz... Malwiński niech się z desperacyi powiesi, kiedy chce...
Zbyski po krótkiém zawahaniu wniósł, by pojechać do niego. Już mu nie szło o dalsze poznawanie kraju... tylko o oczyszczenie się przed człowiekiem, który tak lekkomyślnie uwierzył niepoczciwéj potwarzy. Tego dnia jednak nie puścił ich kasztelan od siebie i spędzili wieczór w towarzystwie jego i córki, osoby, która, poświęciwszy się ojcu cała, żyła czytaniem, muzyką, kwiatkami, nie szukając już innego ani marząc o innym losie. Smutna i poważna twarz jéj zwiędła, była mimo wyrazu tego spokojna i wydawała stan duszy przejednanéj ze światem i swojém przeznaczeniem. Majątek i imię sprowadzało jéj jeszcze konkurentów, których się grzecznie pozbywała, nie dopuszczając nawet do kłamliwych oświadczeń. Zajęta swoją ochronką, ogródkiem, malarstwem, muzyką, utrzymywała, że nic do szczęścia więcéj nie pragnie.
— Widziałam wiele — mówiła nieraz — i przekonałam się, że gorętsze szczęście opłacać zawsze potrzeba większą boleścią i cierpieniem. W tym świecie ducha, myśli i sztuki jest jedyne może ziemi szczęście bez mętów i żalów... Nie koniecznie potrzeba doznawać wszystkiego samemu, aby wyczerpać, co życie dać może. Żyje się i życiem drugich.
Jenerał w tém towarzystwie pierwszy raz od dawna jakoś odżył i uczuł się swobodnym. Kasztelan nawet nagadał się i ożywił... późnym wieczorem. Rotmistrz także i na powieściach z 1831 r. spędzili wieczór nie postrzegłszy się, gdy północ wybiła.
Nazajutrz raniuchno wiózł rotmistrz jenerała do Malwińskiego. Skutkiem jakiegoś stryjowskiego spadku exadjutant był dosyć majętnym; szczęściem poznawszy się na sobie, nie gospodarował sam, puszczał wioskę dzierżawą i miał za co wesołe prowadzić życie. Pobudował sobie rodzaj leśniczówki w gaju, którą mu młody architekt narysował i dopilnował wykonania... Myśliwski ten domek byłby ładny, gdyby go złe utrzymanie już nie zeszpeciło... Wszystko było odrapane i zaniedbane..
Zastali Malwińskiego o godzinie pół do jedenastéj śpiącego jeszcze, bo wczoraj późno wrócił z polowania, a że był zziąbł, napił się gorącego ponczu i po nim chrapnął jak zabity... Zbudzony wypadł w szlafroku a zobaczywszy Zbyskiego zdrętwiał... Jenerał przywitał go przyjaźnie i poważnie. Wytoczyła się na stół sprawa...
— Chcesz pan wiedzieć, kto był ten w niebieskich okularach patryota? — rzekł z uśmiechem — jest to szanowny członek komisyi oporządzającéj warszawskiéj, który od lat wielu mnie ściga... Ostatnie moje z nim spotkanie było w Wiedniu, gdziem go, napastującego moję żonę nieboszczkę, zrzucił ze wschodów. Żona moja przelękniona napaścią łotra tego — umarła... Jeśli pan zechcesz dowodów, mogę mu je dać...
Malwiński był zawstydzony, upokorzony, zabity. Klękał, bił się w piersi, szarpał sobie włosy, przysięgał, że ubije tego łajdaka. W ostatku nie znalazł nic lepszego nad propozycyą, żeby tę nieszczęśliwą sprawę zapić.
W téj chwili jenerał wstał.
— Szanowny gospodarzu — rzekł — nie mam ani ochoty ani czasu na to. Szło mi o wyjaśnienie, rzecz skończona... zdaje się zresztą, że Księstwo opuścić mi wypadnie. Rehabilitacye są rzeczą smutną a ja przynajmniéj nie myślę się umywać, gdy się czystym czuję. Z błota rzuconego może co przylgnie do mnie... mogą ludzie mówić tak lub owak... po cóż się na niemiłe tłómaczenia i podejrzenia narażać?
— Od obiadu nie puszczę, żebym się miał krzyżem w progu położyć! — zawołał wielkim głosem Malwiński — nie puszczę.. nie mogę! W łeb sobie strzelę, jeśli mi nie przebaczycie. Jadę dziś do hrabiego..
— Z hrabią bratem mnie sprawę zostawcie — odezwał się rotmistrz.
— Będę sądził, że się gniewacie na mnie, jeśli wyjedziecie! — wołał Malwiński, rozkrzyżowując się we drzwiach.
Prosił a modlił tak, że w końcu trzeba się było dać ubłagać.
Na prawdę staremu trzpiotowi nawet tak dalece za złe nie można było mieć jego bałamuctwa, bo nie spełna wiedział, co czynił. Niebezpieczny to był przyjaciel, sąsiad i znajomy. Często tak w najlepszéj chęci malował najpoczwarniejsze historye i potém je skruchą największą przypłacał... przepraszając, naprawiając, co się zreparować dało...
Miało się ku obiadowi, gdy, bodaj czy nie potajemnie przez konnego posłańca zaproszony sąsiad majętny, pan Izydor Więckowski nadjechał. Typ to był staroszlachecki, mąż i barczysty i otyły, z wąsem podstrzyżonym, głowa, któréj podgolenia brakło tylko, aby do portretu z XVIII wieku była podobną. Śmiały mu się oczy i usta, a znać dobre to było z kościami... Wszystkie dawne przymioty i wady zachował... Gospodarował dosyć dorywczo, ale mu się szczęściło. Dom był zawsze pełny i do wista i preferansa partyjka regularna. Jeśli téj zabrakło dwa dni, pan Izydor, którego Dorciem powszechnie zwano, jechał w sąsiedztwo albo nawet do Gniezna lub do Poznania. Książki pan Izydor nigdy żadnéj nie czytał, potrzeba jéj cale mu się czuć nie dawała, prenumerował jednak gazety, Ziemianina i coś dla córek, których miał trzy, nie licząc syna, kończącego nauki w Pruszkowie na Szląsku. Na sercu jego nikt się nigdy nie zawiódł, potrzebował kraj, dawał, człowiek, dawał, instytucya, dawał... dawał i dawał zawsze, byleby mu znowu dano pokój i nie psuto życia jego. Posługi obywatelskie, komitetowe, towarzystw, wyborowe spełniał jak najgorliwiéj. W roku 1863 u niego siedziało, co nigdzie schronienia nie miało, zabrano mu konie, siodła, wyjedzono spiżarnią, ale się ubawił, co się zowie, i jednę córkę za mąż wydał... bo mu ją powstaniec, hołysz a dobry chłopak zaswatał. Moskali nie lubił, Niemców nie cierpiał, a wyjąwszy Francuzów, inne narodowości miał za daleko pośledniejsze gatunki od polskiéj. Na imię ojczyzny biło mu złote serce tak, że z piersi wyskoczyć mogło, ostatni grosz, życie, krew oddałby dla niéj wszystko... Z poezyi znał mazurka Dąbrowskiego, Boże, coś Polskę, kilka piosenek powstańczych i parę wesołych zwrotek, nie kwalifikujących się do salonu... Te nucił, gdy już córki spać poszły.
Nie potrzebujemy zbyt starannie wykończać wizerunku téj postaci, bo któż z czytelników w któréjkolwiek części Polski takiego Izydora nie spotkał i nie kochał?? Zdaje się, że Malwiński uciekł się do niego, aby naprawić uczynione złe i gościnną stronę Księstwa w jasném świetle pokazać. Temu w to tylko było grać, żeby w domu przyjmować, a wesoło... ochoczo... Wytworności tam nie było, za to serca co nie miara i co w myśli, to na ustach. Jadło się bez wykwintu, spało bez wielkiéj wygody, ale czuło się jak u siebie w domu.. Słudzy nawet byli ludzcy, przyjacielscy i gościnni.
Ledwie się pan Izydor rozgościł, poznał, wódki napił, ogrzał a już jenerała prosił, żeby domu jego nie mijał.
— Mości dobrodzieju — to nawet po drodze — rzekł, kompletnie po drodze... a ja moje cztery chabety, najlepsze, jakie mam, wykłusowane doskonale, dam na dalszą podróż. Już téż mi acan dobrodziéj téj krzywdy nie uczynisz, żebyś moję chatkę szlachecką minął. To mówiąc ściskał, całował i odpowiedzi ani słuchał...
— Musisz u mnie być — a tobyś Księstwa nie poznał, gdybyś w Lubowie nie bywał. Córki ci zagrają, zaśpiewają, zagramy sobie wiścika, będzie krupniczek z półgęską... i winko takie... ale no, sami zobaczycie. Jeszcze mi nigdy takiego nie dostarczyli...
Widzisz asińdziéj, dodał — po pałacach jeździć, to kraju nie poznasz. Pałace wszędzie jedne i życie w nich toż samo we Francyi, w Niemczech i u nas... Chcesz kraj znać, właśnie dworki zwiedzaj. Szkoda, że nie lato, a tobyś moje jezioro zobaczył, w którém szczupaki półtorałokciowe... po żydowsku powiadam ci, jak ugotują, to piątek i post od niedzieli smaczniejszy...
On i Malwiński grali duet, na przemiany się wyścigując w opowiadaniach.........
Wszystko to byłoby bardzo zabawném może w innych czasach, — w teraźniejszych wydawało się ironią jakąś losu, zimowym kwiatem na śniegach... Jenerał słuchał, uśmiechał się ale w duszy był smutnym. Myślał, że na ramionach podobnych przezacnemu panu Izydorowi ludzi, składających większość téj klassy społeczeństwa, spoczywają losy kraju, że oni wszakci Polskę reprezentują. Nie jedno szyderstwo publicystów niemieckich, oburzające, gdy na cały naród rozciągnięte — zdało mu się prawie usprawiedliwioném, patrząc na Malwińskiego i pana Izydora.
Od odwiedzin u niego nie było sposobu się uchylić, musiał Zbyski jechać, ażeby nie obraził gościnnego człowieka, który do téj bytności wielką przywiązywał wagę i zaraz kazał wyprządz jednego konia słudze a pchnął go do domu, aby pannom oznajmił, że na wieczór z gośćmi przyjedzie.
Dwór pana Izydora w piękném położeniu nad jeziorem, staraniem nieboszczki jego żony przyozdobiony i przerobiony, wyglądał z dala bardzo porządnie, ładu w nim wszakże, mimo starań córek nie było, bo gospodarz i goście jego nieustanni wszystko do góry nogami wywracali. Większą téż część dnia panny spędzały w swoich pokojach, bo w męzkiém towarzystwie ojca, zabawiającém się winem i kartami, nie miały co robić. Występowały tylko jako gosposie do obiadu, herbaty i wieczerzy, musiały się starać, aby niczego nie brakło, i nudziły się samotne, jeśli brat kogo z młodzieży nie przywiózł. Nie młoda i zawsze prawie chora krewna służyła im za dozórczynią, chociaż obowiązki jéj ograniczały się siedzeniem pod piecem z pończochą i wyręczaniem panien w spiżarni i kuchni.
W salonie i przyległych pokojach męskie gospodarstwo czuć było więcéj niż kobiece... Szczątki tylko pozostały z tego, co niegdyś ręka żony dla upiększenia zrobiła...
Na przyjęcie nowych gości wybiegły dwie córki gospodarza, ładne, wesołe, świeże i miłe panienki, których uśmiech swobodny dowodził, że im dobrze było na świecie. Zjawił się téż zaproszony ksiądz proboszcz, który towarzystwo powiększył, człowiek poważny ale od ludzi znać nie uciekający... Zasiedli, nie tracąc czasu, wszyscy do wista, przyniesiono zapas węgrzyna i w najsłodszéj komitywie zszedł wieczór z wielką dla gospodarza pociechą. Rozprowadzono potém gości po mieszkaniach świeżo poopalanych i nie ciekawie zaopatrzonych dla noclegu... żołnierzowi to się najmniéj czuć dało. Malwiński był téż wytrwały a rotmistrz, choć burczał i gdérał, poddał się przewidzianym następstwom tych odwiedzin. Namawiał bardzo pan Izydor Zbyskiego, aby w okolicy coś nabył, gdyż właśnie kilka majątków szło pod subhastę i należało je wyrwać z rąk niemieckich... Zbyski wszakże zbył te nalegania milczeniem.
Nazajutrz rano z przykrém w duszy wrażeniem uprosiwszy rotmistrza, aby go odwiózł do pierwszéj stacyi, wyjechał jenerał na Poznań do Berlina.
Nie znał on jeszcze stolicy wielkopolskiéj i nie wyobrażał jéj nawet sobie, jak wyglądać mogła... przypuszczał wszakże, iż miasto było tak fizyognomią swą polskie jak polskie było dziejami swéj przeszłości.
Poznań do żadnego z większych miast polskich innych prowincyi nie jest podobnym. Charakter dawny starły z niego istotne ulepszenia i wzrost ale dokonane po niemiecku. Gdzieniegdzie wśród kawałków Berlina wygląda starodawny szczątek wielkopolskiéj stolicy... szary, zgrzybiały... bezsilny, zaciśnięty. Czuć, jak to Berlin dusi pokonanego nieboszczyka... Na przedmieściach jeszcze słyszysz mowę, widzisz dworki polskie, napisy i ubogie relikwie przeszłości. W mieście żołnierze i żydzi panują, tak że w pośród nich ledwie się Polak przemknąć odważy. Kiedy niekiedy tylko arystokratyczna postać jakiego królewskiego szambelana, zapisanego już w almanachu szlachty pruskiéj, przypomni dawne czasy... Przed tym i Niemcy czapkują... mszcząc się na polskiém mieszczaństwie butą dorobkowiczów, z których jak mróz wychodzi teraz dawne upokorzenie w formie szalonego zuchwalstwa... W ulicach czuć tu walkę i wojnę, wejrzenia, które się krzyżują, miotają przytłumionym ogniem... nie wychodzi ona na zewnątrz ale kipi pod popiołem tém goręcéj... Polska stara została w jednych kościołach tylko i chatach... świadczą o niéj stare katedry grobowce i blade twarze mieszczan na Garbarach...
Nigdzie podbój bezlitośny, rozpasany, urągający się straszliwiéj, boleśniéj, choć na pozór spokojnie, czuć się nie daje. Moskiewska buta w Warszawie jest sobie dziką fantazyą, w któréj czasem czuć jakby litość i wstyd zarazem, tu widzisz bezmiłosierne brzemię żelazne, w którego sile nie ma nic człowieczego, jest to ciążenie machiny, która spełnia swą misyą druzgocząc... pewną jest, że to wyjdzie na dobro ludzkości.
Jenerał stanąwszy w Bazarze, gdzie znalazł przytulone reszty niby staréj polskiéj gospody, tu nie czuł jeszcze tak bardzo niemieckiego gospodarstwa... Wyszedłszy dopiero, przysłuchując się dokoła brzmiącéj mowie nie naszéj, widząc tę napływową ludność, która już i najniższe warstwy zalała, przeraził się, osłupiał. Dalszy pochód po mieście dobił go. Poznania nie mógł znaleźć, spotykał się ciągle z małym Berlinem przykrojonym do wzrostu prowincyi. Gdzie się kończyło miasto, zaczynała się twierdza, symbol stanu stolicy w kamiennym zgnieconéj uścisku... Widok ten sprawił późniéj, iż zdało mu się, jakby tu wszyscy byli więźniami skazanymi na karę do twierdzy. Skutkiem zapewne przymusowego ocierania się o siebie dwóch zmięszanych obozów w ulicach widzisz chmurne, posępne, nieufnemi oczyma spoglądające twarze, lud nie ma uśmiechu, ulica nie ma życia. W chwili zabawy rozdwaja się tłum i kryje każdy pod swoję wiechę, aby w miejsce radości, waśni i gniewu nie pochwycił... Zamożność nie wielka, rozsiada się widocznie na polskiém ubóstwie, któremu ręce opadły z żałoby i boleści... Gdzieniegdzie tylko praca polska stanęła do wyścigów... i dotrwa kroku usque ad finem. Na kolei nie rozmówisz się po polsku, na poczcie tego języka rozumieć nie chcą, w urzędzie o nim nie myśleć. Co chodzi w surducie, to powinno mówić po niemiecku, co wlecze się w łachmanach, temu polskie słowo złamane rzucają jak jałmużnę...
Znalazł Zbyski i tu znajomego, przypadkowego zupełnie. Był to kupiec, którego widywał w Petersburgu, mający tu rodzinę i brata. Spotkawszy się nim, nie mógł uchronić rozmowy jenerał; poszli razem przez miasto.
— Jeśliś pan ciekawy, odezwał się kupiec, mógłbym mu służyć za przewodnika. Znam Poznań dosyć dobrze... ale, jeśliś pan widział katedrę i kaplicę królewską, kościoły, pomnik Mickiewicza, nie wiele zostaje do widzenia.
— Sąż zapewne polskie domy? spytał Zbyski, bo zwykle szlachta nasza miewała dwory swe w mieście i na zimę zjeżdżała..
— O tych ja nie wiem, odparł kupiec. Zdaje mi się wszakże, iżbyś ich tu pan nie znalazł. Ze szlachty nie ma prawie nikogo, mieszczaństwo samo walczy z niemczyzną... Panowie uciekli i siedzą po wsiach. Na karnawał przylecą czasem na kilka balów we własném kółku i wracają co prędzéj na wieś. Dla tego może miasto już tak zniemczało... Nie ma komu prócz ubogich i pracowitych ludzi stać w obronie polskiéj sprawy a ci nie wiele mogą.
Powozu pan nie zobaczy pięknego... chyba gdy zajeżdża na chwilę do hotelu... Smutno tu panie... smutno... coś nakształt cmentarza, na którymby się nowe miasto budowało... Ale ono jeszcze nie całkiém wyrosło... a stare szczątki wyzierają z pod spodu...
Nigdzie słabość naszego społeczeństwa wydatniejszą nie jest jak tutaj... Wśród téj walki z niemczyzną o własne śmieciska... bój skryty w łonie jednego obozu, coby się cały złączyć powinien w obronie ognisk domowych... bój, w którym jedna strona wyciąga rękę ku nieprzyjacielowi, ażeby mu dopomógł zgnieść brata dla tego, że inaczéj myśli i chce swéj myśli być panem.
Kupiec wskazał mu z uśmiechem bibliotekę Raczyńskich, z któréj obdarowane miasto wypędziło potomka tego, co je obdarował; pokazał mu ludzi, których cięższy jeszcze los spotkał niż bibliotekę. Co krok biło coś w serce jakby ostrzem sztyletu...
Wśród tych oględzin jenerał podał rękę kupcowi, pożegnał go, nadto mu oczy zachodziły mgłą łez jakichś, nie mógł już patrzeć dłużéj. Tego, co widział, dość mu było. Milcząc zabrał swój tłumoczek i pojechał na koléj czekać na pierwszy pociąg do Berlina...
Na stacyi poprosił po polsku o szklankę wody z cukrem a że obok stał pruski wojskowy, kelner odpowiedział mu po niemiecku, iż języka polskiego nie rozumie. Wyrzekł się więc wody i rzucił co prędzéj do wagonu, aby zapomnieć, że był w Poznaniu...
W istocie jest to już dziś tylko Posen.. Na dnie jego kilka poczciwych dusz cierpi i krwawi się widokiem tego upadku, ale co pomogą ręce załamane, piersi rozbolałe i oczy wypłakane... Niemiecki wóz, wiozący bóstwo Juggurnaut... druzgocze kołami leżące na gościńcu tłumy... Na wozie ma jechać cywilizacya, torując sobie krwawym mieczem drogę...


Arusbek, wyprawiwszy jenerała, czuł się w obowiązku czuwania nad pozostawionemi mu paniami, rad téż był jak najczęściéj siedzieć przy pannie Michalinie, która, przywykłszy doń, spoufaliwszy się z nim, coraz więcéj zasmakowywała w jego towarzystwie. Tym razem jednak zbyt go Arsen Prokopowicz zajmował, by mógł nieodostępnym być przy niéj; obawiał się, aby nie umknął, zwietrzywszy jaką zasadzkę. Wytłómaczył się więc przed pułkownikową i Michaliną, iż znalazł tu krewnego, z którym musi dla interesów swych konferować, aby mu zbiegostwa za złe nie poczytano. W międzyaktach swych zabiegów i starań o pochwycenie przebiegłego Arsena ukazywał się choć na chwilę u pułkownikowéj, przynosił gazety, książki, kwiaty i znikał...

Parę dni wszakże potrzeba było, ażeby sprowadzić gdzieś w miejsce bezpieczne Arsena Prokopowicza. Mając już dosyć znajomości żeńskich w Berlinie, nie dawał się z razu wziąć na żadną z tych wędek, jakie nań zarzucał Lohndiener, człek wytrawny, cierpliwy i niezrażający się niepowodzeniem. Arusbek rachował na to, że przy spotkaniu z Arsenem mieć będzie nad nim przewagę strachu, jaki obudzi, siły moralnéj i fizycznéj, jednakże radby był mieć kogoś do pomocy... i za świadka. Na biedę nie trafiło mu się nikogo wyszukać, mogącego tę rolę odegrać.
Trzeciego dnia Lohndiener oznajmił, iż pewnéj osobie udało się ściągnąć na schadzkę Arsena do gabinetu w lokalu odległym, przy jakiéjś restauracyi w Thiergartenie. Godzina wyznaczona była wieczorna, ale proszono, by kniaź stawił się jak najrychléj, gdyż pośredniczka użyta do ściągnięcia go tutaj nie życzyła sobie zbyt długo pozostać z tym panem na osobności. Arusbek dla bezpieczeństwa godzinę wprzódy obiecał być na posterunku i czekać.
Z zimną krwią człowieka, dla którego podobna przygoda jest raczéj rozrywką niż ciężarem, kniaź pospieszył w miejsce oznaczone, zapalił cygaro i zasiadł tak, aby, usłyszawszy przybywających, natychmiast mógł się zjawić. Z niecierpliwością poglądając na zegarek... uśmiechając się ze swego figla, przysłuchiwał się kniaź Andrzéj każdemu szelestowi, każdym odmykającym się drzwiom. Godzina już wybiła od dawna, gdy śmiech głośny kobiecy i chrapliwy głos męzki w sąsiednim pokoju oznajmiły mu, że pora działania nadeszła...
Arusbek rzucił cygaro, ręce włożył w kieszenie długiego ciepłego surduta, który miał na sobie, i kapelusz nasunąwszy na oczy, otworzył drzwi... wszedł...
Arsen Prokopowicz właśnie zdejmował futro a pani, z którą przybył, szukała miejsca, by usiąść, gdy nieproszony gość stanął w progu.
Spojrzawszy nań Arsen, krzyknął, że pokój zajęty, to jednak nie poskutkowało. Kobieta, udając strwożoną, zerwała się, pobiegła ku drzwiom i znikła... towarzysz jéj posunął się gniewny wprost za nią, gdy go silném pchnięciem w głąb pokoju rzucił kniaź i drzwi na klucz zamknął...
Oniemiały ze strachu Arsen szukał pod ręką dzwonka, gdy zobaczył wymierzony ku sobie rewolwer i usłyszał po rusku wymienione wyrazy.
— Proszę być spokojnym i hałasu nie czynić... my z sobą mamy do mówienia...
— Ja was nie znam!
— Ale ja was znam, Arsenie Prokopowiczu — spokojnie odparł książę — siadajcie... nie krzyczcie, bo to nie pomoże... Nie przyjdzie nikt a mam się rozmówić potrzeba...
Blady, drzący, przerażony Arsen, zasunąwszy się za stół, czekał, nie wiedząc już, co począć.
Kniaź pistolet zniżywszy, postąpił parę kroków.
— Siadajcie — rzekł — siadajcie...
— Ale cóż to jest? co to jest? napaść! zemsta!! ja was nie znam! — bełkotał napadnięty... — Wy kto jesteście?
— Jestem jak wy Rosyanin — rzekł kniaź — jestem przyjacielem Stanisława Karłowicza, którego prześladujesz, któremu zabiłeś żonę, którego chcecie obedrzeć z majątku... Teraz, spodziewam się, rozumiecie, po co i dla czego przyszedłem rozmówić się z wami.
Arsen zmilczał, powiódł oczyma wilczemi po pokoju. Widocznie szukał sposobu wyjścia z tego niebezpiecznego położenia. Dzwonki były pozawięzywane wysoko a drzwi pozamykane, oknem z pierwszego piętra nie podobna się było wydostać. Zgrzytnął zębami ze złości.
— Darmo patrzycie — rzekł kniaź — to wszystko było przygotowane na wasze przyjęcie, są ludzie na dole i na krzyk nikt nie przyjdzie... Nam się trzeba rozmówić.
Arsen milczał, patrząc z podełba na mówiącego, który siadł, rewolwer wpuścił do kieszeni i powoli zapalał cygaro.
— Po tém wszystkiém, coście wy Stanisławowi Karłowiczowi zrobili i jego nieboszczce żonie, wamby się wprost należało kulą w łeb i kwita... Nie chciałbym się przecie brukać około was, bo taką poczwarę zgnieść, to się człowiek powalać musi...
— A czegóż chcecie? czego wy chcecie odemnie — wybuchnął Arsen — Ja winien? (rozśmiał się) ja winien! Ten człowiek mi z przed nosa wziął kobietę, którąbym był miał, gdyby nie on! Ja ją znałem, onaby była moją. Ten człowiek był przyczyną, że mnie jak zbrodniarza, jak Polaka, jak politycznego (winowajcę) zesłali... Jam przez niego stracił reputacyą, miejsce i żeby nie rozum, nie miałbym chleba kawałka, marzłbym na Sybirze. I ja to im miałem darować a pobłogosławić! I to ja winien! Podniósł głowę. — Mówcież, kto wy taki? Jakie wy macie prawo za niego się ujmować, wy ruski za tego Polaczyszkę, zdrajcę, apostatę... co cara i matkę Rosyą zaparł, choć go łaskami obsypali...
Słów mu brakło, tak pienił ze złości i bił pięścią w stół.
— Kto wy taki? czego wy chcecie odemnie? Co? zabić? To nie u nas! tu was wezmą, choćbyście byli, nie wiem kim, i głowę zetną.
— Zabić was teraz nie myślę, Arsenie Prokopowiczu, odparł kniaź, chyba — no — chybaby już inaczéj się nie obeszło... a jeśliby broniąc się wam wypadło was tu zdusić... mam ręce. Odbędzie się to cicho... Ludzie do doróżki trupa wsadzą jak pijanego, a mnie, nim się tu opatrzą, nie będzie w Berlinie... Tak to już wszystko ukartowano...
Arsen zbladł i widocznie się trząść zaczął.
— No! czego wy chcecie? zapytał zdławionym głosem...
— Czego ja mogę chcieć od was? na teraz tak jak nic... bo słowo z was wziąć, choćby przysięgę na krzyż i ewangelią, na co się to zdało z takim niewiernym poganinem jak wy... Na teraz wy mnie tylko dacie podpiskę... a ja wam moje natomiast słowo, że jeśli do jutra ty i Zamaryn nie wyjedziecie, jeśli nie przestaniesz stawać w drodze Stanisławowi Karłowiczowi — to pojedziesz na tamten świat a nikt nawet wiedzieć nie będzie, jaką drogą.
Na takich ludzi jak ty prawa mało... trzeba siły i surowości ostatecznéj...
I jeszcze ci powiem jedno — dodał kniaź, żeś mnie podziękować powinien, bo mam litość nad tobą. Gdybyś w ręce popadł nie mnie a Stanisławowi, jużby było po tobie. Tenby ci nie darował...
I to sobie pamiętajcie, że ja nie grożę na wiatr i darmo, jeśli zrobicie jeszcze najmniejszy krok a tego trupa Zamaryna nie wyciągniecie ztad precz... wasze dni policzone...
— A co do mnie jakiś tam Zamaryn należy? Ja Zamaryna nie znam!
Kniaź począł się śmiać.
— A ja was przecie z nim na własne oczy widziałem?
— Wy? mnie? gdzie?
— Czekajcie, policzę! we czwartek jechaliście tu, do tego ogrodu po południu.
Spuścił oczy kłamca i zmilkł.
— Ja jestem litościwszy człowiek, niż się wam zdaje, dodał książę, siadaj, bo ci nogi drżą... siadaj a nie lękaj się... Rozmowie nie koniec. Wiem, jak z takimi jak ty ludźmi gadać i robić trzeba interesa. Macie na jednéj stronie... zgubę, na drugiéj zysk... wybierajcie.
— Zysk? jakiż zysk? ruszając ramionami mruknął Arsen.
— Tyś mały urzędniczek, lichoimiec gorżki, to prawda, ale goły, jeszcześ sobie szuby nie poszył na polskim chlebie... Co wydrzesz ludziom, to ci wydrą karty i kobiety... Z podłym inaczéj nie można... Zapłacę!
Arsen podniósł oczy zdziwione ale jakby nagle ogniem jakiéjś chciwości zapalone.
— Co? wy mnie zapłacicie? cóż wy mnie możecie zapłacić?
— Słuchaj mnie, mówisz, że poniósłeś szkodę... że on ci wydarł kobietę a z kobietą majątek...
— Ho! tu wy mnie jéj miliony powrócicie? zawołał Arsen... a to coś ciekawego!
— Milionów tychbyście nie mieli, zatkam ci jednak chciwe gardło, abyś milczał i szedł precz... rzekł kniaź. To mówiąc sięgnął ręką do kieszeni. — Dam ci dziesięć tysięcy rubli, żebyś zapomniał, że Stanisław Karłowicz żyje...
— No! fałszowanych! żeby mnie potém w kozę wpakowali za nie! ta! nie głupim! rzekł Arsen. — Już ja to widzę, z kim do czynienia mam.
— Nie, wy tego jeszcze nie wiecie i nie miarkujecie, odparł kniaź, że wasze życie w moich rękach i miłosierdzie mam tylko nad wami. Dosyćby mi było wziąć was za szyję, parybyś nie puścił... Doróżka stoi i czeka na waszego trupa... A chcecie znać siłę moję?...
Wyjął kniaź talara srebrnego z kieszeni i — rozłamawszy go na dwoje, rzucił na podłogę.
Arsen się odsunął krok... oczy jego biegały błędne po pokoju, szukając napróżno ratunku... Kniaź śmiał się.
— Słuchaj ty, rzekł — chcesz dziesięć tysięcy rubli, żebyś precz Zamaryna wywiózł i sam o tém na wiek wieków zapomniał?
— Gdzież te pieniądze? pokażcież pieniądze! szepnął złamany jakoś Arsen, — co począć przeciwko sile?
Kniaź dobył powoli wiązkę biletów, oznaczonych jeszcze firmą Magnusa, od którego je wziął, i położył je przed Arsenem, któremu się widocznie w głowie mąciło. Spojrzawszy na nie, począł się uśmiechać, wyciągnął rękę nieśmiałą, pomacał i cofnął... Ruszał ramionami.
— A co ja z Zamarynem pocznę? co ja jemu powiem? rzekł cicho.
— Powiesz mu to, co prawda, dodał Arusbek, że po jenerałowéj nie weźmie nic, bo nic po niéj nie zostało. Wszystko oddała i straciła za życia. Zamaryn już o tém wie...
— Oj! sprawiedliwi ludzie! — począł bojaźliwie ale ze złością tłumioną Arsen — wy mnie nazywacie ladakim a sami to bronicie grabieży? po co on ma brać po niéj? Czy to sprawiedliwie? Mnieby Zamaryn był dał piętnaście tysięcy...
— Ja ci daję piętnaście, trutniu — zawołał książę — i ostatnie słowo moje książęce... że cały ztąd nie wyjdziesz... jeśli mi się będziesz spierał... a zmiotę cię jako szalonego psa, jeśli nie dotrzymasz słowa.
W tych wyrazach tylko słowo książęce uderzyło Arsena mocno.
— Słowo książęce? — zapytał — jakie książęce?
Arusbek wyjął kartę wizytową i rzucił ją na stół, oczy ciekawe wlepił w nią Moskal i po chwili podniósł na niego... pomilczał jakiś czas...
— Wy? kniaź Andrzéj!... wy! moglibyście, jeśli nim jesteście, dać i trzydzieści tysięcy rubli, w waszéj kieszeniby tego znać nie było a ja biedny człowiek.
Kniaź z pogardą odrzekł. — Ani grosza ci nie dam więcéj.
— No, cóż robić skrzywdzonemu, nieszczęśliwemu — począł Arsen — co robić! Czyja siła... tego prawda! Ja z wami ani na dłonie ani na wpływy i znaczenie walczyć nie mogę... muszę zrobić, co zechcecie...
Kniaź dobył jeszcze wiązkę asygnat i, nie mówiąc słowa, rzucił je na stół. Na biurku obok był papier, kałamarz i pióra.
— Weź i pisz pod dyktowaniem — rzekł Arusbek rozkazująco.
Arsen był posłuszny.
— Ja Arsen Prokopowicz... (pisz nazwisko i czyn i wszystko) dyktował powoli kniaź — zeznaję tém pismem mojém, żem wziął od kniazia Arusbeka piętnaście tysięcy rubli srebrem za to, bym przestał prześladować Stanisława Karłowicza Zbyskiego, któremum żonę zabił...
— Ale ja jéj nie zabiłem — rzekł Arsen.
— Pisz, vo ci dyktuję...
i jeżeli słowa mojego nie dotrzymam a Zamaryna nie odciągnę i nie wyrzeknę się wszelkich intryg przeciwko niemu... wolno mnie kniaziowi Arusbekowi jak psa zabić.
— Jak psa? pozwól książę — jak psa? Na cóż tu psa mięszać? — uczynił uwagę Arsen.
— Pies więcéj wart od ciebie — odparł kniaź — ale pisz psa... nie jesteś przez to skrzywdzonym... Pisz wyraźnie psa... ja tak chcę... Przecież za to płacę...
Arsen napisał, podpisał, zasypał piaskiem i podsunął papier księciu, gdyż w téj chwili, uszedłszy nietylko niebezpieczeństwa ale jeszcze obłowiwszy się tak niespodzianie, był prawie szczęśliwy. Obelgi go wcale nie bolały... nie było ich wyżéj jak za tysiąc rubli wedle jego ceny, czternaście czystego zysku. Zamaryn go téż wcale nie obchodził. Zaczął powoli zgarniać tysiącorublowe paczki i od niechcenie je liczyć. Wróciła mu krew zimna.
Arusbek schował pismo do kieszeni.
— Jutro wyjedziesz z Zamarynem razem z Berlina i zapomnisz, że jest Stanisław Karłowicz na świecie. Proszę cię, nie zmuszaj mnie do tego, żebym ci własną ręką kark kręcił. Gdybyś się kiedykolwiek spotkał z jenerałem, masz natychmiast wyjechać... A teraz — dodał Arusbek, otwierając drzwi — ruszaj i pamiętaj... ręce mam silne, widziałeś... no... i długie, dosięgną one daleko...
Drzwi już były otwarte, Arsen Prokopowicz mógł wyjść, strzymał się dobrowolnie.
— Sądź sobie kniaź, jak chcesz o mnie — odezwał się wysłodzonym głosikiem, ale czyż możecie mnie mieć za takiego łajdaka, żebym ja, pieniądze wziąwszy za interes, nie zrobił? No! trafiali się u nas i tacy! a mnie nikt tego nie zada, żebym ja zdradził kogo tak podle pieniądze wziąwszy... Gdyby się tak działo, przyszłoby w Rosyi z głodu umierać... Wzięte — święte! — szepnął z uśmiechem, a widząc, że kniaź nic nie odpowiada, pokłonił się i wyszedł.
Powiódł za nim oczyma Arusbek i zmęczony tą sceną, padł na kanapę.
Zabierał się wyjść, ale mu jeszcze myśli zburzone wirowały po głowie, gdy wśród téj zadumy posłyszał szelest jedwabnéj sukni w progu. Strojna bardzo wytwornie kobieta, młoda i dziwnie piękna, weszła po cichu, drzwi zamykając, do pokoju. Kniaź zerwał się na jéj widok... Ona szła z uśmiechem ku niemu...
Strój i twarz wcale nie zapowiadały jednego z tych stworzeń pospolitych, które się tak tłumnie na ulicach Berlina spotyka. Była to jasna blondynka z główką puklami włosów otoczoną, z niebieskiemi, słodziuchnemi oczyma, z uśmiechem łagodnym i pieszczonym na ustach. Ubrana wytwornie, okryta atłasem, koronkami, futerkiem, klejnocikami błyszczącemi lecz ułożonemi ze smakiem, wyglądała raczéj na zabłąkaną panią dobrego towarzystwa niż na — co innego.
Ruch był wdzięczny, postawa zręczna, ukłon i minka nie raziły zalotnością, owszem była w nich jakaś dziecinna skromność i obawa.
Kniaź, wielki kobiet wielbiciel, wpatrzył się zdziwiony w to niewytłómaczone zjawisko...
— Przepraszam za natrętność moję — odezwała się uśmiechając kobieta — książę mi daruje... byłam ciekawa jak kobieta... kogoś, co w naszych prozaicznych czasach odgrywa żywe sceny z dramatów... Jestem... a! jestem tą nieszczęśliwą, któréj użyto, aby tu sprowadzić tego pana... nieznajomego mi.. I jakże? udało się księciu? mam powinszować?
Arusbek stał jeszcze pod czarem wdzięku i głosu...
— Ale któż pani jesteś? na Boga! i byćże może?
— Ja jestem... córką Franza Echtmüllera, którego książę użyłeś do téj sprawy... Jestem artystką teatru... występuję w teatrzyku Woltersdorfa... póki mi się nie uda przejść na Friedrich-Wilhelm-Städtisches... początki są tak trudne! Mój ojciec nie mógł już sobie dać rady z tym panem... musiałam mu pomódz trochę! Ależ miałam strachu wiele, wiele!
Zaczęła się śmiać.
Arusbek zrozumiał wreszcie, iż zapewne za strach ten i poświęcenie wypadało się wywdzięczyć. Miał właśnie kilkanaście frydrychsdorów w kieszeni i z nieśmiałością je wydobył. Na sam ruch ten domyślając się snać, o co idzie, artystka cofnęła się zarumieniona.
— A! mości książę! — rzekła — teraz dopiero widzę, jak niedobrą grałam rolę!... dla miłości sztuki! Wierz mi książę... tak! tylko dla miłości sztuki... i przez dziecięcą ciekawość...
Jeszcze większe zdumienie ogarnęło Arusbeka i znalazł ją ładniejszą jeszcze z tym rumieńcem i wstydem, choć mimowolnie pomyślał sobie, że i to wszystko musiało być komedyą jeszcze...
— Miałam — poczęła wracając jakby do siebie artystka — na wszelki przypadek rewolwer w kieszeni... Tu dobyła go i pokazała. — A jednak — kończyła — gdyś książę wchodził, o mało już nie omdlałam ze strachu...
Arusbek nie wiedział, co mówić; patrzał, patrzał na śliczne oczy niebieskie i nie mógł się nasycić niemi.
— Wiesz pani — rzekł — pomogłaś mi do spełnienia dobrego uczynku, jestem w téj chwili szczęśliwy, bom przyjaciela uratował... a jednak... proszę mi wierzyć, nie wiem, czym szczęśliwszy z tego, com dopełnił, czy żem panią zobaczył.
— A! to już doprawdy! tak pospolite pochlebstwo, że nigdybym go się po księciu nie spodziewała, — książę widocznie bierzesz mnie, a! niestety! za kogoś takiego, któryby powinien był być na mojém miejscu... Rumienię się z odegranéj roli.
— Daj mi pani rączkę na znak dobréj przyjaźni! — zawołał Arusbek — i rozstańmy się bez urazy...
Po chwili wahania piękna panienka wyciągnęła rękę zarumieniona i ukłoniła się do wyjścia. Ojciec jéj od dawna stał w progu, dopiero go teraz zobaczyli.
— No, prawda — rzekł cichym głosem — że się księciu udało... moja biedna Mina miała dosyć strachu! ale téż raz w życiu grała rolę w żywym dramacie!
— Dziękuję za pomoc — przerwał kniaź — bądźcie pewni, że to, co się tu stało, jest dobrym uczynkiem. Jednakże nie radziłbym pięknéj Minie, nawet z rewolwerem drugi raz takiego próbować występu..
— O! proszę pana! — rzekł ojciec — przecież ja byłem ot tu za drzwiami... a książę czekałeś pod drugiemi i nic przykrego doświadczyć nie mogła... A! prawda! mości książę, że się mam czém pochwalić, córka Echtmüllera wygląda jak księżniczka... piękniejsza daleko od Lukki, gra na fortepianie jak Tausig, śpiewa jak panna Nilson, do któréj mówią, że jest podobna... i ręczę, że jak Lukka wyjdzie przynajmniéj za barona...
Rozśmiał się stary, klepiąc ją po ramieniu. Dziewczę się śmiało, wdzięcząc do ojca a Arusbek stał jeszcze osłupiały.
— Gdyby nie panna Michalina — rzekł w[7] jużby było po mnie; musiałbym się poprzyjaźnić z państwem Echtmüllerami!


Wypadek ten cały a szczególniéj spotkanie z piękną Miną Echtmüllerówną byłby prędko wyszedł z pamięci Arusbeka, którego wspomnienia obfitowały w podobne przygody, gdyby wrażenie piękności téj nie stało się dla kniazia probierzem najlepszym jego miłości dla Michaliny. Dotąd choć się serdecznie w niéj kochał znał nadto siebie, ażeby to uczucie brać na seryo, pewien był prawie, iż ono zgaśnie, gdy nowa jaka piękność błyśnie przed jego oczyma. Rozmowa z Miną, młodociany jéj wdzięk, urok téj ślicznéj twarzyczki nietylko że nie rozczarowały kniazia, ale po raz pierwszy zrodziły w nim uczucie jakieś nowe, — czysto artystycznego uwielbienia dla piękności, nie poruszając serca. Dało mu to do myślenia wielce.
Wszedł do salonu pułkownikowéj, szukając oczyma Michaliny; porównanie z tą różyczką pólną nietylko że nie zgasiło jéj wdzięku, ale go jeszcze podniosło... Kniaź sam się serca swojego przestraszył.
Michalina siedziała z książką w pierwszym pokoju... uśmiechnęła mu się, wyciągając rękę...
— Gdzież to książę bywał i dla czego tak strasznemi na mnie patrzysz oczyma?
— Strasznemi nie ale przestraszonemi — poprawił cicho, siadając przy niéj kniaź Andrzéj.
— Któż to tak nastraszył?
— A! pani!
— Ja? ja? miałażbym tę władzę, o któréj nie wiedziałam wcale?
— I tę władzę i wszystkie władze, jakie tylko mieć można — rzekł Arusbek smutnie.
— Grzeczność, za którą nawet dziękować trudno... tak w nią nie wierzę.
— Czy pani mówisz prawdę?
— Najprawdziwszą, nie czuję w sobie téj potęgi, jaką mi pan przyznajesz...
— Niestety — ja ją czuję!
— Mości książę! to zły doprawdy nałóg, petersburgski może, prawić tak przesadne grzeczności kobietom...
— Pani! proszę mnie nie wyzywać! mogę powiedzieć coś, co panią przestraszy!
— Mnie? ale ja jestem nieustraszona! rozśmiała się Michalina.
— Szczęście pani, żem ja w téj chwili przelękły — odezwał się kniaź... nie śmiem...
Popatrzał na nią i westchnął — Michalina zarumieniła się mocno, rzuciła książkę, wstała z krzesła i zawołała głośno.
— Mamo, książę przyszedł...
— A! gdzieżeś to książę bywał? odezwała się z drugiego pokoju pułkownikowa — witamy! czy już interesa skończone?
— Zupełnie — odpowiedział kniaź — moje, cudze, wszystkie, teraz znowu wolny i swobodny i szczęśliwy z méj swobody składam ją u nóg pań moich...
— My jéj wam nie odbierzemy! zaśmiała się pułkownikowa.
Arusbek szepnął Michalinie —
— Pani także?
Ruszyła ramionami.
— Co tam państwo szepczecie! dokończyła wchodząc staruszka, książę mi bałamucisz pannę Michalinę.
— Nie — pani, cale przeciwnie — ja niestety! jestem zbałamucony...
W takiéj rozmowie, dziwnie często dwuznacznéj z dobrą wolą i mimo woli, spłynęła godzina... Spodziewano się z powrotem jenerała, siedziano więc dłużéj niż zwykle; pułkownikowa wchodziła i wychodziła z pokoju, w którym kniaź dworował przy Michalinie, a dziś i śmielszy i lepiéj usposobiony do rozmowy niż od dawna. Zdawało się, iż po kilkakroć chciał był już odejść i nie mógł, coś go powstrzymywało i ciągnęło nazad... Patrzał na Michalinę, siadał znowu i wzdychał.
— Książę dziś jesteś w jakimś dziwnym humorze — odezwała się wreszcie Michalina — nie posądzam go o obiad w dobrém i wesołém towarzystwie, ale to rozpogodzone czoło i ten świąteczny uśmiech na ustach...
Kniaź parsknął. — Zgadłaś pani, że jestem szczęśliwy, ale upoiło mnie doprawdy nie wino szampańskie, tylko pociecha rzadko w życiu trafiającego się dobrego uczynku, a potém?... chcesz pani wiedzieć koniecznie? — oczy twe pani! usta twoje...
— A! doprawdy tego to już zanadto! — ofuknęła Michalina, patrząc na niego z wyrazem wyrzutu — czyż to się do mnie tak mówić godzi?
— Gdybym mówił inaczéj — rzekł Arusbek — panibyś mnie nigdy zrozumieć nie chciała... a ja chcę być zrozumianym nareszcie...
— Aby być zrozumianym, trzeba mówić rozumnie — dodała panna.
— Rozumnie? jak? poważnie, otwarcie... jasno? nie prawdaż?
— Tak jest, to najlepiéj.
— Upoważniasz mnie pani do powiedzenia nawet — nawet niedorzeczności...?
— O! nie! nie... mów książę.. ale...
— Bez ale...
Arusbek wyciągnął rękę drżącą ku niéj i błagająco spojrzał i siadł naprzeciw u stolika. Pochylił się, zniżył głos.
— Wiem, pani droga, że gdy się Rosyanin Polce oświadcza, popełnia niedorzeczność... bo któraż Polka krwawą dłoń kata ująć zechce... i serce przyjąć pałające nienawiścią dla jéj braci... Ale ja, przysięgam ci pani, krwi nie rozlałem niczyjéj, a w sercu mam dla narodu twego tylko poszanowanie i miłość. Wolno mi więc może powiedzieć... że cię kocham, pani, że cię wielbię, żeś mi do życia potrzebna... i że błagam, byś mnie nie odpychała...
Wszystko to jakby wielki ciężar prędko wypowiedział gorąco i, wlepiając w nią oczy, zamilkł. Michalinie się łzy kręciły na powiekach, przez stół milcząc podała mu rękę..
— Czekaj książę — szepnęła — uderzyłeś mnie słowami swemi jak piorunem, daj mi myśli pozbierać.
Arusbek milczał poważny ale obawa malowała mu się na twarzy.
Michalina zdawała się walczyć z sobą.
— Wyjątkowe położenie nasze — odezwała się po cichu, niewyraźnie — zmusza do niezwyczajnych form, słów... sama nie wiem... nie potrafię powiedzieć... Zrozumiesz mnie książę... Jestem wam wdzięczna... i — jestem... i byłabym waszą... o! z duszy... ale dzieli nas... dzielą nas — (jąkała się biedna) światy, przepaście... stósunki... prawa! wszystko...
Odetchnęła, kładnąc rękę na czole, i zwolna mówiła daléj.
— Nigdy się nie powstydzę mojego uczucia, szacuję cię — kocham... (Spuściła oczy i rumieniec twarz jéj okrył) ale... ale — twoją być nie mogę!
Arusbek zerwał się z siedzenia, dała mu znak, aby usiadł.
— Posłuchaj mnie, rzekła — bądź cierpliwym, wierzę w twoję miłość, czuję, że moja wypełni te próżnie, które koło nas położenie nasze stworzy... lecz — książę! jam Polka — ja nigdy dla samolubnéj miłości nie wyrzeknę się spadkowych wspomnień narodu, wiary méj, języka, narodowości. — Jakież będzie życie nasze... jakieby było, powiedzieć chciałam?...
Arusbek miał się odezwać, Michalina dała mu znak, ażeby słuchał.
— Nie mów mi książę, iż się wyrzeczesz dla mnie swoich i tego, co cię wykołysało — nie! jabym nie przyjęła ofiary świętokradzkiéj a ty nie powinieneś jéj czynić. Upadłbyś w moich oczach... dla chwilowego szału składając w ofierze, czém żaden człowiek frymarczyć nie powinien, nie może... Co za życie! a! nie! nie! podajmy sobie dłonie i powiedzmy sobie, do zobaczenia na lepszym świecie, gdzie duchy wyzute z tych więzów ziemi... będą wszystkie razem... w lazurowych pływać eterach...
Uśmiechnęła się niby smętnie, niby szydersko i ironicznie, mówiąc te słowa, ale łza kręciła się w jéj oku...
— Słuchałem pani, rzekł kniaź — raczże mnie posłuchać chwilę... Na wszystko, co pani mówisz, zgoda... a jednak na ostatnie — nie! — Tak jak dziś jest w Rosyi, być nie może lub Rosya spodli się i upadnie w gruzy. Wierzę w lepszą przyszłość mojéj ojczyzny, w chrześciańskie uczucie, które ją ożywia. Nim jutrzenka nowego dnia zabłyśnie — ja chwilowo dla ciebie, pani, rzucę mój kraj... wyniesiemy się, gdzie zechcesz... Ja zostanę przy méj wierze, ty przy swojéj... i bez apostazyi zgodzimy się w jedném pojęciu ewangelii. Pod dzisiejszemi prawami Rosyi związek to niemożliwy, czuję to... lecz jeśli mam twe serce...
— Mamyż się oboje wyrzec ojczyzny? Stworzyż nasza miłość nową? zawołała Michalina — a! nie, ja nie mogę przyjąć téj ofiary... Rozstańmy się dobrymi przyjaciółmi ale nie próbujmy, co niemożliwe.
Spuściła oczy na książkę: Arusbek drzał i chwycił rękę jéj w dłonie, do ust ją niosąc. — Nie! droga panno Michalino! daj mi tylko serce, reszta musi się stać tak, abyś była szczęśliwą... Żadna ofiara dla ciebie ciężką mi nie będzie...
Żyłem długo samotny, ciężyło mi życie, byłem bliskim odebrania go sobie z rozpaczy. Tego serca i towarzyszki, któréj szukałem po całym świecie, nie znalazłem nigdzie. U nas kobieta jest jeszcze niewolnicą lub zalotnicą, dusza w nią nie wstąpiła jeszcze... jam potrzebował i serca i umysłu, któryby z moim był zgodnym... znalazłem go nareszcie... a jeśli mam utracić — klnę się ci na Boga — życia nie chcę...
Michalina ujrzała w oczach jego taką energią, że się ulękła...
— Dziś późno... rzekła — pomówimy o tém jak dobrzy przyjaciele... dajmy się sobie wzajemnie uspokoić, namyślić... idź książę, idź, pułkownikowa drzemie... dobranoc...
Wypędzony tak dobrotliwie Arusbek wyszedł rozmarzony, oszalały, wesół, szczęśliwy... wrócił do mieszkania i zapomniawszy, gdzie był i co się z nim działo, chodził do rana... aż zmorzony snem, jak stał, w sukniach rzucił się na łóżko i usnął.
Nazajutrz, gdy o białym dniu przypomniał sobie całą wczorajszą rozmowę, wydała mu się jakby snem gorączkowym. Chciał co najprędzéj zobaczyć Michalinę i lękał się jéj... Gdy godzina zwykła nadeszła, zawahał się już w korytarzu, tak mu biło serce i drżała ręka, którą sięgał do klamki. Zdało mu się, że ona się rozmyśli i odepchnąć go musi. Wszedł naostatek... pierwszy rzut oka przekonał go, że Michalina była zupełnie spokojną i twarz miała wypogodzoną, na oczach tylko pozostały jakby ślady obmytych łez — choć źrenice patrzały pogodnie. Pułkownikowa mówiła o synie, trochę się już niepokojąc o niego... Zwykle wychodziła ona często z pokoju i zostawiała księcia sam na sam z Michaliną; tego dnia trafiło się dziwnie, iż ani na chwilę nie rozłączyła się z niemi, tak że mimo najgorętszego pragnienia i zabiegów Arusbek słowa poufnie powiedzieć jéj nie mógł. Widoczném było, że i ona téj rozmowy unikała. Nie zdało się to dobrym znakiem księciu, ale przecież wmawiał sobie, że nadzieja nie była straconą. Cały ranek przeszedł tak na obojętnéj pogadance, w któréj pułkownikowa żywsza niż zwykle uczestniczyła. Mówiono wiele o jenerale, o projektach na przyszłość... o Berlinie, o Polsce... Książę opowiadał całkiem nieznane anegdoty ze swego świata, które go mogły w trochę lepszém, niż pospolicie malowany bywa, — wystawić świetle.
Sądził, że późniéj pułkownikowa zostawi ich samych, choćby na tyle czasu, iżby jéj mógł powtórzyć — niewyczerpane owe — kocham ciebie! którego usta nigdy dosyć się napowtarzać nie mogą. Niestety! musiał tę pieśń śpiewać tylko oczyma i milczeć.
Po obiedzie panie same wyjechały do sklepów, Arusbek wyszedł na przechadzkę. Gdy do domu powrócił, zastał już jenerała. Żeby mu tym razem rad był bardzo — trudno przypuszczać; nie wiele on przeszkadzał, ale zawsze wolałby być sam, pókiby rzeczy się nie wyjaśniły, stalszéj jakiéjś nie przybrały postaci. Postanowił nawet nie mówić mu nic, choć zwykle żadnych dla siebie tajemnic nie mieli.
Powitali się serdecznie wszakże, bo jest to prawdą niezapartą, że się kocha zawsze człowieka, któremu mieliśmy sposobność uczynić dobrze, tak jak zwykle nienawidzi się tego, którego się pokrzywdziło. Jenerał rzucił mu się w ramiona...
— Cóż przywozisz? spytał kniaź.
— Co? trochę bólu i zawodu — odparł Stanisław... wielką niepewność i znużenie, ani promyka radości.
— Byłeś i poznałeś Wielkopolskę?
— Wracam ztamtąd... nie mogę powiedzieć, bym ją poznał, bo się kraj nie poznaje w przelocie... ale, wierzaj mi, że pierwsze wrażenie, jakie wywiera człowiek i kraj, często bywa najzgodniejsze z prawdą. Instynktowo chwyta się znamiona życia, które w duszy składają się na całość. Wrażenie, jakie odebrałem... smutne — bolesne, straszne. Nie dla mnie! a czyż mi o siebie chodzi! Znam teraz mniéj więcéj choć z zewnętrznych rysów cały ten kraj, który składał niegdyś Polskę i który my w sercach naszych na przyszłą Polskę wiążemy... Mój Boże! przerażającaż to całość... Wszystko się rozprzęga, rozpada... rozbija... Nie nas już dzielą, my się rozlatujemy na kawały i wiekowy prąd niesie nas na skały... Żadnéj siły już... chęci, nadzieje, tęsknoty... mistyczne i zabobonne wiary w coś niepochwyconego... Każdy coś ratuje, co mu się zda najdroższém... ale nie ma wodza, głowy, organizacyi i nie ma — nie ma ofiary! Duma i samolubstwo wichrzą na zagubę... Biedna Polska! Biedna Polska!
Jenerał ręce załamał.
— Jak z palącéj się Troi każdy swe penaty wynosi — mówił jakby do siebie — ten katolicyzm najskrajniejszy, ów najskrajniejszy sceptycyzm, jeden wolności godło, drugi despotyzmu pragnienie... niektórzy ratują swe tarcze herbowne i zgniłych przesądów szczątki... Jątrzy obraz płonącego grodu i ucieczki pierzchliwéj. — A u wrót nieprzyjaciel, który zarzuca pęta, pieści i grozi, by jak najwięcéj niewolnika pochwycił.
— Daj pokój — przerwał Arusbek — widzę, że cię coś osobiście dotknęło i przez pryzmat własnego bólu widzisz wszystko krwawo a czarno... uspokój się. Tak źle może nie jest. To, co ty zwiesz popłochem i rozbiciem, jest może szeregowaniem się i kupieniem sił nowych. Nic podobniejszego do rozsypki nad zbieranie rozpierzchłych...
— Daj Boże! — westchnął i lakonicznie skończył jenerał.
— Matka czekała na ciebie niecierpliwie — rzekł Arusbek.
— Tylko matka? — spytał Stanisław. Zapytanie to jak gorący nóż przeszyło pierś księciu.
— Jak to — rzekł — tylko matka? — ją téż!
— I na tém koniec? — zapytał Stanisław.
— A! no jeśli chcesz, pannie Michalinie byłeś równie pożądanym, boć i ona ci jest przyjazną, o tém wątpić nie możesz.
Jenerał przeszedł się parę razy po pokoju.
— Wiesz Andrzeju — rzekł — że mi na jedno przynajmniéj podróż się ta smutna przydała. — Przed tobą mogę się spowiadać bez ogródki. Ty wiesz, że matka mi od dawnych lat swata pannę Michalinę, że to najgorętsze jéj serca życzenie, abyśmy się pobrali. — Przyswoiła ją sobie w duchu dawno za córkę i synowę. Długo opierałem się temu... Przyznaję się teraz do téj ślepoty, żem Michaliny ocenić nie umiał, że od tego narzuconego szczęścia broniłem się, obawiałem się go. Ta podróż przekonała mnie tęsknotą, jakiéj doświadczyłem po Michalinie — że — niestety! nie śmiéj się ze mnie — ja ją kocham.
Arusbek tak dalece nie miał ochoty śmiać się, iż pobladł jak ściana, oczy w niego wlepił, oniemiał...
— Ty — ją — kochasz? — wyjąknął powoli.
— Tak jest, mój Andrzeju — dodał jenerał — a ty, co ją cenić umiesz, najmniéj pewnie dziwić się będziesz temu. Teraz dopiero jaśniéj zajrzałem w serce moje...
Zatrzymał się chwilę i — dokończył ciszéj:
— Pytanie, czy ta, któréj ja tak długo ocenić nie umiałem, odpychając szczęście, które mi samo leciało w ramiona, nie czuje teraz dla mnie raczéj wstrętu i niechęci jak przywiązania?
Książę nie mówił słowa, oczyma tylko pożerał jenerała i chwytał wyrazy wychodzące z ust jego z jakąś rozpaczliwą ciekawością.
— To mnie pociesza — rzekł Stanisław — iż Michalina jest prawdziwie aniołem dobroci i poświęcenia. Choćby była obojętną... wiedząc, jak matka moja tego pragnie, zdecydować się może... a ja — pewien jestem, że kiedyś, późniéj, trochę u niéj wybłagam serca... Będę na to pracował...
Zamilkł a widząc, że kniaź zmięszany nie odzywa się, rzucił mu —
— Cóż ty na to?
— Ja? no — nie wiem! To są wasze prawie familijne sprawy, w których mi trudno coś wyrzec... Obca ręka stósunków tych tknąć nie może i nie powinna...
Przyznam ci się tylko — dorzucił ciszéj — że niezmiernie się dziwuję, iż tak późno — tak późno ozwało się w tobie serce...
— Mój drogi, każde serce ma swe obyczaje właściwe — odpowiedział Zbyski — ja jestem... jakżeby to powiedzieć — zamknięty, chłodny na pozór, we mnie długo fermentuje każda myśl, nim wybuchnie — każde uczucie —
Zastukano do ściany od pokoju pułkownikowéj, był to znak, że panie wróciły i że matka dopominała się o syna. Poszli razem.
Na pół drogi w kurytarzu Arusbek się namyślił. — Wiesz co — rzekł — idź na teraz sam... ja wam będę zawadzał, przyjdę późniéj... tak lepiéj.
— Ale proszęż cię, Andrzeju! — począł jenerał — chodź! cóżto znowu...
Kniaź już zniknął, Zbyski zatrzymał się chwilę i poszedł do matki. Gdy w pokojach pułkownikowéj czułe powitanie i gwar wesoły się rozlegał, bo i Michalina czuléj niż zwykle przyszła pozdrowić przybyłego, Arusbek chodził zasępiony, przybity po swém mieszkaniu. Niespodziane zwierzenie się przyjaciela rozbiło mu szczęścia nadzieję. Potrzebował się namyśleć. — Nie byłoż to najohydniejszą zdradą, wprowadzonemu przez niego, wyrwać mu szczęście, odebrać serce kobiety, którą kochał? Lecz tyle razy sam Zbyski, pytany i wybadywany przez niego, odpowiadał mu zawsze, iż Michaliny nie kocha wcale. Zkądże właśnie w téj chwili rozgorzało mu serce, aby przyjaciela postawić na tém rozdrożu między miłością a przyjaźnią, szczęściem a poświęceniem?
— Fatalizm jakiś! zawołał w duszy Arusbek — fatalizm, co wszędzie nas pcha do walki z sobą, nawet gdy dłonie przyjaźń złączyła, fatalizm, który każe nam nieść niepokój z sobą i zdradę, gdybyśmy chcieli miłość im dać i serce!! Fatalizm... Co on pomyśli o mnie! Co ludzie i świat powiedzą!
Rozśmiał się, zgrzytając zębami.
— No — ale nie o mnie idzie jednego — dodał — a jeśli ona mnie kocha! Wszak wczora podała mi rękę i powiedziała to czarowne słowo... Mamże ja prawo ją poświęcić dla jakiéjś fałszywéj delikatności? byłżeby on z nią, ona z nim szczęśliwą, gdy miłość ich nie łączy?... Godziwąż będzie z méj strony ofiara z dumy pochodząca, nie siebie samego, ale jéj! jéj!
A! oszaleć potrzeba! zawołał, łamiąc ręce — oszaleć! I przyszedł mi to wyznać z naiwnością dziecięcia, właśnie w téj chwili!
Przekleństwo jakieś! Czemuż nie powiedział mi o tém wprzódy, nie śmiałbym był jéj mówić nic. — Tak! on sam nie wiedział o tém, że kocha! Miłość objawiła ma się dopiero wówczas, gdy przeznaczenie chciało, by mi żelazną zaporę położyła na drodze...
Chodził tak długo, wreszcie zmiarkował, że dziwnieby się jenerałowi wydawać mógł, gdyby tak sam pozostał. Napił się wody, ułożył twarz spokojną i poszedł.
Zastał matkę i Michalinę otaczające Stanisława, który im coś ze swéj podróży opowiadał... wsunął się po cichu, prawie niepostrzeżony i stanął skromnie na uboczu...
— Cóż teraz poczniemy, mówiła matka... gdzie się podziejemy? mój Stasia! A! dosyć! dosyć już tego tułactwa twojego... trzeba, choćby nam było nie dobrze, gdzieś się do kawałka swojéj ziemi przyczepić! Nigdzie raju nie ma! nigdzie szczęścia... lecz kątek cichy się znajdzie. Nie chcą nas ludzie? wszak żyć możemy w pośród nich a bez nich — gdy późniéj przekonają się, zobaczą, że jesteśmy nie tak źli, jakby sądzili — przyjmą nas może...
— Wrócimy więc już chyba do Galicyi — rzekł jenerał — kraj to rozleglejszy i mniéj zamknięty dla obcych. Nie przyjmą nas gościnnie, trudno tego wymagać, ale nie popchną téż może. Tu... a! nie! nie!
Matka smutnie spojrzała na niego.
— To są skutki długiego tułactwa — rzekła — człowiek się odzwyczaja od rzeczywistości a żyje ideałami, które sobie tworzy i nosi w piersiach ojczyznę nie taką, jaka istnieje, ale jakiéjby pragnął... A świat — ziemia i — Polska nasza... ideałem nie są...
Cóż książę mówisz na to? zwróciła się ku milczącemu pułkownikowa.
— Ja? ja tu głosu nie mam... je me récuse — sądzić nie mogę..
— Ale serce przyjaciela...
Arusbek rękę położył na piersi i potrząsnął głową...
— Serce śle tylko życzenia! radzić nie śmie!


Tak cały ten dzień przeszedł a Arusbek nie miał czasu ani zręczności pomówić z Michaliną; przybity, widocznie strapiony powrócił razem ze Stanisławem do mieszkania. A że zwykle był dosyć dobréj myśli i drugich jeszcze rozweselał, uderzyło to jenerała.
— Co ci jest? — spytał.
— Nic, głowa mnie trochę boli, czuję się nie zupełnie zdrowym...
— Cóż? powietrze ci nad Spreą nie służy?
— Nie wiem, czuję się już znużony.
— Tobie bo długo w jednym żywiole wytrwać trudno?
— Sądzisz? — zapytał Arusbek — a! no — może! może!
Zamilkli.
— Nie zgłaszał się tu Zamaryn? — spytał Stanisław. — Wspomnienie i twarz tego człowieka jak zmora mnie dusi...
— Nie — nie było go tu! listu téż nie ma żadnego i — jeśli się nie mylę — ktoś mi mówił — tak — słyszałem, że Arsen Prokopowicz i on podobno wyjechali...
Wiesz, że chciałem się z Arsenem rozprawić, ale — umknął.
— Może się tylko przyczaił.
— Nie — stało w jakiéjś gazecie, że do Warszawy odjechał.
— Z Panem Bogiem. — O Zamarynie jednak nie czytałeś?
— O nim? nie. — Sądzę wszakże, iż może nie dostrzegłem wzmianki o jego wyjeździe. — Musiał wyjechać...
— Z czego wnosisz?...
— Z tego samego, że się nie zgłaszał.
— Wiedzieć mógł, że mnie nie ma...
— Zresztą — nie wiem!
Rozmowa na tém się skończyła.
Nazajutrz kniaź wstał istotnie tak blady i zmieniony, iż go o chorobę posądzić było można. Milczący siadł do książki i zrazu nie miał się ochoty ubierać, zmienił jednak zdanie, odział się żywo i zdawał oczekiwać na coś...
Nikogo nie zdziwiło w hotelu, iż przez kelnera posłał kartkę do panny Michaliny. W niéj były tylko dwa słowa — prosił o posłuchanie tego dnia na osobności, choćby na minut kilka.
Odebrał na książce ołówkiem napisane — Je ferai mon possible.
To go uspokoiło. W istocie najnaturalniéj w świecie mogło się to stać, bo jenerał często miał coś do pomówienia z matką sam na sam, a gdy z sobą po cichu rozmawiali, nic nie przeszkadzało Michalinie wyjść z nim do drugiego pokoju... Sto razy się tak składało.
W zwykłéj godzinie obydwa poszli do salonu. Pułkownikowa była w najlepszym humorze, chociaż podróż ją męczyła a drogę mieli przed sobą konieczną... Arusbek dopatrzył chwilę sposobną i, rozmawiając o rzeczach obojętnych, wysunął się z Michaliną do drugiego pokoju. Jenerał, który nigdy na to nie uważał, teraz wyjrzał za niemi i zobaczył ich we framudze okna stojących naprzeciw siebie, rozmawiających po cichu. Na twarzy Arusbeka dostrzegł zwykłego uśmiechu, Michalina zdawała mu się zakłopotaną jakoś... Nie uderzyło go to wcale...
Po dosyć długiéj chwili pułkownikowa dostrzegła zniknięcie Michaliny i odezwała się głośniéj.
— Wszak my tu żadnych nie mamy ze Stasiem sekretów — chodźcie państwo do nas.
Prawdą a Bogiem staruszce te ciche, częste rozmowy ulubienicy jéj z kniaziem nie bardzo się podobały. Kochała przyjaciela syna swojego, ale na Michalinie budowała przyszłe szczęście syna i wybić sobie tego z serca nie mogła, że oni pobrać się muszą. Zbytnie spoufalenie Arusbeka z tą wymarzoną synową instynktowo ją raziło. Rada była zawsze przerwać ich ciche szepty. Kilka razy z niezmierną delikatnością dawała już do zrozumienia córce swéj, jak ją zwała, żeby księcia trzymała trochę daléj od siebie. Rozbrajało ją to, że Misia śmiejąc się powiadała — O! moja mamo! to wcale nie jest niebezpieczny! to tak dobry człowiek...
Na głos pułkownikowéj Misia pospieszyła pierwsza, uderzyło to staruszkę, iż zamiast ze zwykłém weselem wyszła z twarzą, na któréj wielkie znać było pomięszanie.
Jenerał coś zagadał, rozmowa stała się ogólną, ślady tego zakłopotania znikły. Reszta dnia przeszła na powszedni sposób, nie odznaczywszy się niczém.
Miano już wyjeżdżać z Berlina, ale się jakoś w osobliwszy sposób składało, brakło to jakichś kufrów oddanych do naprawy, to sukni zamówionéj u krawca, to czegoś koniecznego, bez czego wybrać się nie było podobna.
Panie krzątały się bardzo a jenerał po cichu przypominał pannę Guzdralską i szydził z tych opóźnień, których pułkownikowa nie rozumiejąc sama, zawsze je przecież uniewinić usiłowała. Tak przeszło dni kilka. Jenerał po staremu był z przyjacielem, spowiadając mu się ze wszystkich swych uczuć i myśli i mało zważał, że kniaź prześladowany jakimś ciągłym bólem głowy milczący był, zadumany, małomówny, na zwierzenia się odpowiadając pół słowami tylko... Jednego wieczora nareszcie wszystko już było przygotowaném do podróży; panie nadzwyczaj zajęte, Stanisław i Arusbek wcześniéj niż zwykle wyjść musieli do siebie i tam zostali sam na sam.
— Wiesz Andrzeju — rzekł Stanisław, widząc go znowu siedzącego i zanurzonego w myślach posępnych — zdaje mi się, żeś ty już musiał zmęczyć się nami... Widzę to z twéj twarzy, z humoru, jesteś milczący, ponury a to nie w twoim charakterze. Powinieneś jakąś przedsięwziąść wycieczkę, czémś się rozerwać.
— Ja jestem trochę nie zdrów, ale wierz mi, mój Stanisławie, nigdzie mi w świecie lepiéj nie było jak z wami — rzekł kniaź wstając i podając mu rękę. — Proszę cię, błagam, pamiętaj tę chwilę i moje słowa, przypomnij je sobie, ilekroć o mnie zwątpisz — że ja cię kocham szczerze, gorąco i, jakiekolwiek pozory mogłyby zachwiać tą wiarą... nie powinieneś zwątpić o mnie.
W życiu różnie się trafia — składają się okoliczności tak dziwnie, iż przyjaciel wrogiem się wyda. Gdyby coś podobnego między nami zaszło, powiedz sobie — on nie winien, on mimo to był moim przyjacielem...
— Cóż bo ty znowu mówisz — odparł ruszając ramionami Zbyski — cóż może zajść takiego pomiędzy mną a tobą, by zachwiało przyjaźnią moją i wiarą w twe serce złote! Prawdziwie mówisz, jak gdyby cię mocno głowa bolała... po prostu dziwaczysz: nigdy nic podobnego zajść nie może...
— Daj Boże! — zawołał Andrzéj i zarzuciwszy mu na ramiona ręce, objął go i pocałował. — Mój ty dobry Stanisławie... o! nie wątp’ o mnie... a gdybym ci przewinił, przebacz mi.
— Na Boga! co ci jest! ty przeciwko mniebyś mógł zawinić?
— Przypuszczenie... dość! dajmy temu pokój! — smutnie westchnął Arusbek — a teraz, mój drogi, dam ci dobra noc. Mam jeszcze pisać listy do Petersburga... pakować się, rachować, muszę się zamknąć i pracować a głowa mnie boli i boli.
I jeszcze raz uścisnąwszy jenerała Arusbek wyszedł do swojego pokoju. Zbyski téż począł się urządzać do podróży i krzątać w swojém mieszkaniu. Słowa jednak wyrzeczone doń przez księcia dały mu dziwnie do myślenia.
Znał Andrzeja, że nawet żartując nigdy nic nie mówił na próżno... Jakieś przeczucie, przypuszczenie, myśl musiała spowodować te wyrazy nie odgadniętego znaczenia... Coby to miało być?
Zbyski zwykle kładł się dosyć wcześnie poczytawszy trochę; tego wieczora doznając niezrozumiałego dla siebie niepokoju, ani się rozbierał ani kłaść chciał tak wcześnie. Właśnie tego dnia mówił z matką i zwierzył się jéj ze swego przywiązania do Michaliny. Pułkownikowa była nadzwyczaj szczęśliwa, uściskała go płacząc; nie wątpiła ona, że jéj Stasia musi każda pokochać kobieta, ale znała dosyć niezależne usposobienie i charakter Michaliny, zrozumiała więc pierwsza, iż jenerał powinien był powoli o łaski się starać i serce jéj pozyskać. Osnuty był plan już powrotu do cichego Krakowa, pozbycia się w jakikolwiek sposób trochę im zawadzającego Arusbeka (dla tego jenerał radził mu wycieczkę dla rozrywki) — i zbliżenia do Michaliny.
Było już około północy, gdy jenerałowi zdało się, iż posłyszał szept jakiś w pokoju Arusbeka... nastawił ucha... Znowu cicho było zupełnie, tylko drzwi od jego mieszkania po cichu się otworzyły... Przez szklane okno wychodzące na kurytarz jenerał uchyliwszy zasłonę wyjrzał... i dostrzegł z mieszkania Arusbeka wychodzącą kobietę, którą pod rękę prowadził mężczyzna. Wzrostem, ubiorem, postawą, choć nie widać było twarzy, wychodzący tak był podobny do kniazia, iż najmniejszéj wątpliwości nie można było mieć. On to a nie kto inny wychodził po cichu wiodąc z sobą... kobietę. Ale któż była kobieta?
Jakkolwiek płochy Arusbek pokątnych miłostek zakulisowych nie cierpiał... ubierał każdą nawet zabawkę miłosną w szaty ideału... jenerał nie pojmował, co się stało... w pierwszéj chwili zdumienia otworzył bliskie drzwi i wybiegł z kątka ciemnego przypatrzeć się téj tajemniczéj wycieczce.
Nad wschodami paliła się jeszcze lampa gazowa, w hotelu było już cicho i spokojnie, na kurytarzach nikogo. Zawracający się na wschody zwrócić się musieli twarzami do jenerała... Poznał w mężczyźnie Arusbeka, kobieta miała gęstą zasłonę spuszczoną na oczy... ruch wszakże... strój... wzrost...
Jenerał pobladł, zadrzał... zdawało mu się, że to była Michalina. Ale coś tak poczwarnego przypuścić nawet nie mógł — nie chciał, oburzył się sam na siebie, iż taki domysł dziki przeleciał mu przez głowę. Stał jak wryty...
Ona — nie ona?... Gdyby nią była nawet, gonić ją było zapóźno... Chciał w pierwszéj chwili pójść i zapukać do pokoju matki, by się przekonać o szaleństwie swojém... niestety! było zapóźno. Sen przerywać staruszce, by ją przestraszyć, było nieludzkiém... Wrócił z sercem ściśniętém powoli do swojego pokoju... Drzwi łączyły mieszkania jego i kniazia, nigdy one na klucz ani na zasuwkę nie były zamykane. Jenerał spróbował i, jak się spodziewał, znalazł je — zamknięte... Przez dziurkę od klucza najrzał tylko palącą się lampę.
Zrazu chciał dosłuchanie porzucić, lecz niepokój go dręczył, wrócił na kurytarz, ażeby się przekonać, czy mieszkanie kniazia zostało także zamknięte. Klucz stał w zamku... drzwi były otworem. Jenerał wszedł.
Pierwszym przedmiotem, który jego oczy uderzył, był leżący na krześle, zapomniany, znany mu dobrze czarny szal Michaliny. Zbyski osłupiał w progu. Krew uderzyła mu do głowy, pochwycił się za skronie, ostatnie wyrazy rozmowy z kniaziem przyszły mu na pamięć... Po cóż było szukać innych dowodów...?
Sądził jednak, że się omylił... zbliżył się, wziął go w ręce, nie było wątpliwości. W téjże chwili na stole, uprzątniętym ze wszystkich drobnostek, które zwykle tu leżały, zobaczył białą listu kopertę, jakby naumyślnie w najwidoczniejszém miejscu rzuconą.
Zbliżył się do niéj, zaadresowaną była do niego; rozerwał pieczęć gwałtownie i czytał:
„Przeklinaj mnie ale nie obwiniaj. — Winne są losy — grzeszny jestem, żem wcześnie od niebezpieczeństwa nie uszedł. W chwili, gdy to czytać będziesz, Michalina, która mnie kocha, moją u ołtarza żoną zostanie. Ślub bierzemy dziś, tu, w kaplicy naszego poselstwa.
Nie zdradziłem cię, Stanisławie, ona mnie kochała! jam ją kochał! miłość zdradą nie jest. Nie byłbyś z nią szczęśliwym ni ona z tobą. Przebacz mi i wierz, że jeśli moja przyjaźń i poświęcenie zwiększyć się mogły, spotęgowała je krzywda, jaką ci wyrządziłem... Ale mogłoż być inaczéj!

Twój stary a wierny przyjaciel
A.“

„P. S. Broń mnie przed matką twoją, broń ją... Nie pozwoliłaby rodzina, nie mogliśmy prosić jéj o zezwolenie, przebaczy nam, bo ja się z kraju wynoszę, aby na naszym związku żadna prawa niewola nie ciążyła...“
Czytał, odczytywał Stanisław... a choć boleśnie uczuł poniesioną stratę, zrozumiał, iż szczęścia mu nie wydarto, boby go nie miał, nie mogąc serca pozyskać... Szło mu teraz najwięcéj o nieszczęśliwą matkę, dla któréj ten cios mógł być straszliwym, niebezpiecznym. Wzięła od rodziny Michalinę a ta się teraz słusznie o dziecię swe upomnieć mogła. Żal po rozchwianych nadziejach szczęścia dla syna, ból i upokorzenie mogły słabemu jéj a wrażliwemu stanowi być niebezpieczne. Co było począć? Utaić nie sposób.. Przygotować? Nie spełna wiedział, co pocznie.. Cicho jednak, na palcach pobiegł do pokoju Michaliny, wiedząc, iż go pewnie otwartym zastanie.
Znalazł i tu lampę na stole, rzeczy rozrzucone, łóżko nie tknięte i znowu, tak samo, na czarném suknie stołu list zaadresowany — do siebie. Jenerał nie rozpieczętowanym schował go do kieszeni, nie miał siły go czytać... W pokoju tym było mu duszno...
— A! inaczéj przecież, mając w nas zaufanie, postąpić sobie mogła a nie tę matkę, która ją tak kochała — dobijać...
Wrócił do swojego mieszkania i padł na krzesło... czekając tak niespokojny ranka. Na myśl mu nawet nie przyszło ich gonić, chociaż rzecz była możliwą, bo do wskazanéj kaplicy na czasby jeszcze zdążył. Lecz po co, rzekł sobie w duchu — ażeby zatruć im tę chwilę wymówkami próżnemi?
Całą noc to kładnąc się napróżno spać, to wstając a chodząc, to przemyślając o strasznym poranku jutrzejszym, przebył Zbyski w gorzkich dumaniach o swoim losie. Ostatni promyk szczęścia, o jakiém marzył, zagasnął. Pozostała mu jedna matka.
Pułkownikowa wstawała wcześniéj niż wszyscy, służąca przynosiła jéj kawę ranną o godzinie siódméj; jenerał postanowił dopilnować téj chwili i wnijść zaraz za nią, dopókiby ona sama nie otworzyła pokoju Michaliny. Chciał ją jakkolwiek przygotować do tego strasznego ciosu. — Szarzało już na dworze, gdy dzwonek się dał słyszeć a wkrótce potém służąca kawę przyniosła.
Uzbrojony w odwagę, zabrawszy oba listy, jenerał zapukał do drzwi i wszedł.
— A! to ty! — zawołała matka — cóżeś to dla podróży wstał tak rano? nie trzeba się było zrywać. Wszystko popakowane, czasu nam starczy.
— Nie mógłem jakoś spać — rzekł jenerał, całując ją w rękę i siadając naprzeciw... nie wiem, jakieś dziwne a straszne męczyły mnie przeczucia.
— A! są to pozostałości zwykłe po długich cierpieniach — mówiła pułkownikowa — odzywa się obawa... trwogi, bóle przecierpiane... co dziwnego...
— Miałem trochę powodu do smutku — odezwał się jenerał — wie mama z powodu panny Michaliny.
— Cóż to było?
— Zdaje mi się, mam pewne poszlaki i dowody, że Arusbek jest w niéj szalenie zakochany i że ona mu... sprzyja...
— A! dzieciństwo! rozrywał ją, bawił — przerwała pułkownikowa.
— Nie — nie — coś więcéj było nad to... jakieś — potajemne bileciki.
— Przywidziało ci się! — ofuknęła matka — Michalina! bileciki! ale to po prostu być nie może. Wy, gdy się który z was pokocha, z zazdrości roicie dziwolągi...
— A gdyby coś podobnego wpadło mi w ręce? — spytał jenerał.
Pułkownikowa spojrzała na niego, łyżeczka, którą trzymała w ręku, upadła... usta trząść się zaczęły.
— Mój Stasiu — jeśli co podobnego jest a masz dowody... a masz dowody... a! mój Boże! jakież to dla mnie nieopatrznéj nieszczęście.
Staruszka zaczęła płakać.
— Moja mamo, winien tu jestem tylko ja, com go do domu wprowadził i zbyt na przyjaźń rachował. Zapomniałem, że miłość nie zna wyższych obowiązków nad to, by sama sobie zaspokojenie zdobyła.... Tak, mamo droga... dowody mam w ręku...
— Michalina! Rosyanin! schizmatyk! — jęknęła staruszka — któż co podobnego mógł przypuścić — ona!... Stasiu, to może domysł, przywidzenie, omyłka... a ty mnie straszysz na próżno.. A! to nie może być!
— Moja droga matko, uspokój się, proszę, błagam — wysłuchaj mnie, jest gorzéj, niż powiedziałem zrazu; lecz gdy truciznę wypić musim, po cóż ją dzielić na krople... Michalina téj nocy uciekła z Arusbekiem i wzięła z nim ślub...
Pułkownikowa nie zrozumiała od razu, patrzyła błędnemi oczyma, krzyknęła, zasłoniła sobie oczy i padła zemdlona... Jenerał przypadł ją trzeźwić, zadzwonił, wysłał natychmiast po lekarza, a że słudzy w hotelu o zniknięciu pary téj już wiedzieli, powstało przykre zamięszanie i hałas... Nie rychło docucono się staruszki, która, przyszedłszy do siebie nieco, uczuła się osłabłą i musiano ją zanieść do łóżka. Jenerał, nie odstępując na krok, pozostał przy niéj. Listów nie chciał jéj ni pokazywać ni czytać. Następnego dnia wywiązała się gorączka, lekarz rozkazał pozostać w Berlinie ale zaręczył, że żadnego nie było niebezpieczeństwa.


Trzeciego czy czwartego dnia, gdy już pułkownikowa miała się tak dalece lepiéj, iż z łóżka do krzesła przejść mogła, zażądała sama, ażeby jenerał wyszedł trochę odetchnąć świeżém powietrzem. Od nowożeńców dotąd żadnéj wieści nie było. Domyślano się, że musieli wyjechać do Włoch zapewne lub Szwajcaryi.
Ból po téj zdradzie nieco był już się uśmierzył, napisała pułkownikowa z ubolewaniem i tłómczeniem do rodziny. Jenerał zdawał się całkiem spokojny. Większą część dnia jak zwykle spędzała staruszka nad swoją książką ulubioną, z Tomaszem à Kempis. I teraz siedziała, płakała... czytała, modliła się, gdy zapukano do drzwi.
W hotelu trafia się często, że ktoś numer zmyliwszy wejdzie do nieznajomego; i tym razem zdawało się pułkownikowéj, że coś podobnego trafić się musiało, gdyż zupełnie obcy jakiś, blady, straszny wychudzeniem i zmizerowaniem mężczyzna wsunął się do pokoju.
Milcząc spojrzała na niego w przekonaniu, że sobie odejdzie, widząc, iż zaszła omyłka; ale młody ów mężczyzna stał i kłaniał się, coś bełkocąc po francusku.
Że nazwisko swoje usłyszała pułkownikowa, przyszło jéj na myśl, iż to być mógł ktoś do syna. Powiedziała mu, że jenerała nie było w domu.
— To nic — odparł nieznajomy — jeśli go nie ma, tém lepiéj, mogę z panią pomówić, która jesteś, jeśli się nie mylę, jego matką?
— Tak jest — o cóż to chodzi?
Mężczyzna wziął krzesło i usiadł naprzód, zakaszlawszy się mocno.
— Trochę dziwny interes — rzekł — zdaje mi się wszakże, iż pani delikatném uczuciem kobiety zrozumiećbyś go powinna...
Marya Pawłowna, zmarła żona jenerała Zbyskiego, była moją rodzoną ciotką. Majątek po niéj mnie się należy. Dosyć dużo przeżyła i straciła z rodowego majątku dla syna pani, trzebaż, żebyśmy i resztę tracili? żeby nam wszystko zagrabił?
To nie może być! toby było nieuczciwie... podle... nikczemnie...
Przestał mówić, jakby czekał na wrażenie umyślnie pono obrachowanych wyrazów.
Pułkownikowa zaczęła się trząść, sama nie wiedząc, co ma na to odpowiedzieć; przyszło jéj w téj chwili na myśl, iż zdradziłaby syna, który był miany za umarłego, gdyby cośkolwiek odpowiedziała... Milczała więc długo a przybyły patrzał i nasycał się zakłopotaniem, którego był przyczyną. Trzeba było obrachować każdy wyraz.
Przemagając się, ażeby udać spokojną, słabym głosem staruszka odpowiedziała wreszcie.
— Nie rozumiem, o czém pan mówi, a w każdym razie... to do mnie nie należy...
— Ale ja rozumiem, jak państwo sławnie szachrujecie, przerwał młody człowiek — o! ja rozumiem! On teraz nie jenerał Stanisław Karłowicz Zbyski, ale Melchior Szarliński. Poszły końce w wodę! No tak! ja jemu przecie procesu przed sądem kryminalnego nie zrobię... ale to taki złodziejstwo!
Można sobie wyobrazić wrażenie, jakie te wyrazy okrutne zrobiły na choréj jeszcze pułkownikowéj...
Zaćmiło się jéj w oczach...
— Proszę pana wyjść — niech pan wychodzi... zawołała drżącym od łez głosem, chwytając dzwonek, który miała pod ręką.
— Nie potrzeba dzwonić! odezwał się wstając z sarkastycznym uśmiechem Zamaryn — ja sobie pójdę. Chciałem tylko wiedzieć, czy matka lepsza od syna i czy oboje jedno warci. To już teraz wiem... nie ma czego dłużéj gadać...
Nałożył kapelusz na głowę.
— Ale wy pamiętajcie — dodał ochrypłym głosem — ja swojego nie daruję! Ja was będę ścigał, gonił, ja wam nie dam pokoju, będę po ulicach chodził i krzyczał: — Oddaj złodzieju, coś wziął... A wziąłeś od kobiety, co ciebie utrzymywała... Sławny pan jenerał! Byłby z głodu zdechł, żeby nie kochana ciocia, która z nim miliony zmarnowała. Może się pani synkiem pochwalić! Sławny mały! Wiedział, jak się interesa robią... Staréj babie się przylizał... co za dziw, że go złotem obsypała...
Zaczął się śmiać... pułkownikowéj sił brakło... leżała w krześle bez duszy, na pół zabita, blada, ręce jéj opadły na kolana, rodzaj konwulsyjnego płaczu poruszał tylko jéj piersią. Zdawała się konać i dogorywać. Barbarzyńca spojrzał na nią dopiero, gdy już i straciła przytomność, a że równie był tchórzliwy jak podły, przeraził się, by go o morderstwo nie obwiniono, i uszedł zatrzaskując drzwi za sobą.
Jenerał, powróciwszy w pół godziny może, gdy do drzwi pokoju matki zastukał i żadnéj nie odebrał odpowiedzi, wszedł i zastał ją w krześle zastygłą... jakby umarłą.
Wybiegł, rozsyłając ludzi po lekarzy, a sam cucić ją zaczął. Serce biło jeszcze, życie nie uszło było, ale wstrząśnienie, którego doznała, było tak silne a tak bolesne, iż przywrócona do przytomności długo pamięci i władzy przemówienia odzyskać nie mogła.
Jenerał, który o całym wypadku nie wiedział, przypisał to słabości i nie mógł sobie przebaczyć, iż na chwilę się oddalił. Ledwie nazajutrz rano słabym głosem poczęła prosić pułkownikowa, aby, jeśli to tylko jest możliwém, wyjechać jéj dozwolono z Berlina. Nie powiedziała synowi o wczorajszéj przygodzie, bojąc się, ażeby na winowajcy się nie mścił, mówiła, że osłabła, omdlała i że nikogo przy niéj nie było a zadzwonić nie miała siły.
Jenerał więc nic się nie domyślał. Lekarz na żądanie wyjazdu odparł największém zdziwieniem, że coś podobnego można było zamarzyć nawet w téj chwili. Ruszył ramionami tylko i odparł, że to było zupełném niepodobieństwem.
Musiano więc pozostać. Stanisław już się na krok nie oddalał. Oprócz tego sprowadził Siostrę Miłosierdzia, która łóżka nie odstępowała. Pułkownikowa sama upomniała się o to, ażeby w hotelu, gdzie tyle osób się kręci, drzwi były zawsze zamknięte. Powtórzenie więc sceny podobnéj stało się niemożliwe — kilka dni spłynęło spokojnie i stan choréj się polepszał, gdy jednego ranka jenerała od łóżka odwołano do jego mieszkania oznajmieniem, iż jakiś pan z nim widzieć się pragnie.
W pokoju swoim zastał już Zamaryna, który upewniwszy się, że pułkownikowa żyła, przyszedł znowu dojadać Zbyskiemu.
— Przypominam się panu, ja Zamaryn — rzekł. — Ja tu byłem kilka dni temu u matki waszéj i jéj téż powiedział, co należało... od tego to ona podobno słaba! A co robić! człowiek około swojego dobra chodzić musi... ja tego nie daruję...
— WPan tu byłeś! — zakrzyczał przystępując jenerał — więc waćpan śmiałeś?
— Czemubym ja nie miał śmieć? ja cudzego nie żądam... wyście mnie ograbili, upominam się o to, co należy... Nie dosyćżeście się nażyli naszém mieniem?
Stanisław trząsł się cały, lecz musiał się hamować...
— Mości panie — zawołał — naprzód milczeć mi o tém! Odbierzesz wszystko! ale z napaści tych, postępowania swojego i nikczemnych zaczepek zdasz mi sprawę...
— Oddaj no, coś zagrabił — a o resztę to się rozprawimy! zaśmiał się Zamaryn.
— Ja z wami mówić nie będę — surowo zawołał Zbyski — przyślijcie od siebie kogo, pokażę testament, inwentarz i zapłacę do grosza. Weźmiesz... wszystko... Potém...
Rzucił mu chustkę w twarz...
— Zdasz mi rachunek z choroby mojéj matki...
Zamaryn cofnął się nieco zmięszany.
— Dziś, zaraz, przysyłaj prawnika, zabierz, weź... wszystko... wszystko... jutro... na plac... na plac...
Odwrócił się do niego plecami.
— Idź precz! zakrzyczał — precz, bo jak psa wyrzucę...
Zamaryn reszty nie czekał... cicho, skwaszony się wyniósł.
W téjże chwili jenerał poszedł do biurka, gdyż całą tę nieszczęsną spuściznę miał we włoskiéj rencie z sobą, dobył testament Maryi Pawłownéj, aby mu był świadectwem, że oddawał wszystko, i czekał...
W parę godzin dopiero przyszedł notaryusz i dwóch świadków... Nie mówiąc słowa, złożył im Zbyski dokumenta i papiery, kazał się pokwitować i pożegnał.
Ogromny ciężar spadł mu z serca. Był ubogim, bo grosza nie zostawił przy sobie... ale był czystym i wolnym..
Wspominaliśmy już o testamencie Maryi. Biedna kobieta jakby przeczuwała, iż Zbyski może się dobrowolnie wyrzec tego spadku lub że rodzina jéj wydrzeć mu go zapragnie i obyczajem prawdziwie ruskim położyła na początku anathema na tego, któryby wolę jéj śmiał naruszyć. Sama dyktowała te gorączkowe wyrazy przeklinające nieszczęśliwego, coby się targnął na zmarłéj rozporządzenie... Styl tego wstępu był jakiś uroczysty, biblijny... straszny...
Stało się, czego wcale spodziewać się nie było można. Odniesiono testament i pieniądze Zamarynowi, który chciwie rzucił się do sprawdzenia, ile było majątku. Trafił na wstęp do testamentu i musiał go przeczytać. Nie wiele miał wiary ale przesądnym był i bojaźliwym.
Anathema rzucone przez zmarłą dziwnie nań poskutkowało... Zbladł, zatrząsł się... papiery kazał położyć ale ich nie tknął nawet... i nie wiedząc, co czyni, razy kilkadziesiąt z rzędu odczytał przekleństwo. Szukał w niém może wyrazu, coby go uniewinniał a znajdował coraz coś bardziéj, okrutniéj przerażającego...
Blady strach ogarniał go coraz mocniéj. Napróżno sobie tłumaczył, że to były czcze słowa, że z za mogiły nikt mścić się nie może, że Pan Bóg czém inném zajęty, że da na wspaniałą panachidę za duszę ciotki, nic to nie pomagało... Zdawało mu się, że byle grosz tknął z téj puścizny... umrze. Obawiał się śmierci straszliwie...
Nad rankiem zimnym potem okryty posłał po tego samego prawnika, napisał list uniewiniający się, iż testamentu nie znał, prosił o przebaczenie winy i oznajmywał, że w téjże chwili Berlin opuszcza... co w istocie uczynił.
Wielkie było zdziwienie jenerała, gdy mu wszystko nietknięte nazad odniesiono. Nie chciał przyjmować ale prawnik oświadczył, iż i on nie może depozytu się podjąć. — Ukłonił się i wyszedł. Tak cały ten zamach już dokonany rozbił się o przenikliwą ostrożność Maryi Pawłownéj, która znała dobrze swoich współziomków i wiedziała, czém na nich podziałać może.
Jenerał z zupełną obojętnością rzucił powrócony mu majątek, postanowiwszy w jakikolwiek sposób oddać go rodzinie. O kupnie wioski już więc i mowy nie było. Plan w myśli był całkiém zmieniony, jechali do Krakowa, Zbyski chciał się starać o jakiekolwiek miejsce i pracę... a matka mogła była przy nim zamieszkać.
Choroba jednak pułkownikowéj tak rychło ruszyć się nie dozwalała.


Nadeszła wiosna... We dworku na Wesołéj bardzo szczuplutkim i lichym ale z ogródkiem i cienistemi drzewami krzątał się Stanisław, urządzając mieszkanie dla matki, która przy nim pozostać postanowiła, i dla siebie. Nie chcąc ani tknąć tego, co mu Marya Pawłowna przekazała, nabył on maleńką tę posiadłość pieniędzmi watki. Ostygłszy na wszystko, cały się jéj tylko poświęcił, reszta była mu obojętną. Szukał wprawdzie zatrudnienia, ale dla tego, ażeby szczupłe pułkownikowéj fundusze na ich dwoje podzielone wygód jéj nie ujęły. I on i ona zmienili się wśród tego osierocenia, po ostatnich dojmujących zmartwieniach. Pułkownikowéj zdrowie i siły upadły, mało chodziła a mniéj jeszcze mówiła. O przeszłości nie mogła, teraźniejszość była smutna, przyszłość niepewna i czarna. Jenerał posiwiał, znędzniał, pochylił się jak starzec i zobojętniał tak, że go nic nie zajmowało. Nawet to, co najmocniéj wstrząsa człowiekiem, los kraju, zdawał się go nie obchodzić. Téj wrzawy, wśród któréj z biedą kleiło się nowe życie prowincji, nie pojmował ani się do niéj chciał mięszać. Znajomości nie robił, a że ze wszystkiego ludzie obrachować mogli, iż był ubogim, nie cisnęli się wcale do niego. Był zresztą tém, co się tu zowie, przybłędą, przybyszem... z nieufnością więc nań spoglądano.

Pomimo stósunków, znajomości i dobréj woli kilku osób, które pewien wpływ mieć mogły, wystaranie się o pracę i zajęcie wcale nie tak było łatwém, jak się zrazu zdawało. Na każde z tych miejsc, które kawałeczek chleba dać mogły, było kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu współzawodników, dobijać się, odpychając drugich, cisnąć przed innemi wstęrtliwém było dla człowieka, który jeszcze żyć miał z czego. Od dnia więc do dnia nadzieje odsyłano. Po co się zresztą tak bardzo starać było? dla kogo?
Niejaką rozrywką stał się ten ubogi dworek, opuszczony, zrujnowany, który trzeba było nie mogąc postawić nowego, odświeżyć, oczyścić, przerobić. Ogródek téż wymagał starania. Niezmiernie było trudno i o rzemieślników i o lepszy materyał, bo tu od wieków do jakiegoś dodniowego bytu przywykli wszyscy i lepi się każda chata tak tylko aby na życie tego, co ją podparł, starczyła.
Zbyski sam z rzemieślnikami pracował, to go przynajmniéj rozrywało, bo na wszystkie życia bóle jedno doświadczone lekarstwo — praca. Bóg ją dał człowiekowi, przywięzując do niéj znamię kary a chowając w niéj błogosławieństwo — po ojcowsku!...
Od wyjazdu z Berlina i zniknięcia Arusbeka wiadomości od niego i Michaliny nie było żadnéj, starano się jak najmniéj mówić o nich, jak najusilniéj zapomnieć. Jenerał nigdy nie wymówił ani imienia przyjaciela ani Michaliny. Tu dopiero nadszedł pierwszy list datowany z Nizzy — adresowany był do jenerała przez Arusbeka a w nim załączyła kartkę osobną po polsku Michalina. Andrzéj błagał jeszcze o przebaczenie, o kilka słów, o znak, że nim przyjaciel nie pogardza... domagał się tego w imię miłosierdzia chrześciańskiego jako największéj łaski.
Michalina toż samo powtarzała do pułkownikowéj. Oboje widocznie tęsknili i boleli. Z początku listu matce jenerał oddać się wahał, potém przyniósł go, nic nie mówiąc położył na stoliku i nie spytał nawet, co pułkownikowa postanowi. Sam on teraz, gdy ból pierwszy ustał, gdy rozwaga przyszła i rezygnacya, czuł obowiązek napisania do Arusbeka i podania mu ręki. W jego przekonaniu nie był on winien, winne było przeznaczenie... Jenerał stał się teraz fatalistą...
Odpisał więc, siląc się na jakiś ton spokojny, prawie wesoły, zdając sprawę ze swego teraźniejszego położenia i projektów na przyszłość. To wesele właśnie czyniło list smutnym. Pułkownikowa téż nie mówiąc nic, trzeciego dnia oddała synowi list do Michaliny. I ona przebaczyła jéj zawiedzione nadzieje, skruszone szczęście swoje... A że czuła się osłabioną i przeczuwała koniec bliski, pożegnała wychowankę, przybraną córkę błogosławieństwem macierzyńskiém, dotknąwszy tego świętego obowiązku, którego Polka jako córka kraju swego nigdy się zrzec i zapomnieć o nim nie powinna...
Koniec listu a raczéj przypisek do niego był smutniejszy niż on cały.
— „Gdybyś ty widziała, Miciu, mnie, jego i życie nasze teraźniejsze, możeby ci łza wytrysnęła z uśmiechającéj się szczęściem powieki. Jam złamana... on zestarzał, zgiął się, stracił jakoby do życia ochotę... Żyjemy tylko dla tego, że żyć musimy, żeśmy na życie skazani...
Staś pracuje około małego domku, w którym zamieszkać mamy: to go trochę przynajmniéj rozrywa... alem od dawna na jego ustach nie widziała uśmiechu, z jego ust nie słyszała swobodnego słowa. Nie bywamy nigdzie, Skwarscy czasem nas odwiedzają. Oni jedni, reszta... przekonawszy się, że nie mamy milionów, bo Staś tego, co wziął po żonie, za swoje nie uważa i tknąć nie chce... stroni od nas. Boją się, byśmy pomocy jakiéj nie potrzebowali. Nie potrzebujemy jeszcze, dzięki Bogu, ale dreszcz przebiega na myśl, że na tym okrutnym świecie ktoś potrzebować jéj może! Zawszem sądziła, że im biedniejszym jest człowiek, tém z większém poszanowaniem i delikatnością obchodzić się z nim potrzeba. Tak to było za czasów panowania ewangelii, teraz to się jakoś zmieniło. Kto upadł — ten winien; choćby niewidocznym był grzech jego, domyślają się go ludzie, bo upadek to dla nich nie próba i wola Boża — ale wina bezsilności lub występku. Wróciliśmy do pogańskich wyobrażeń i czasów... Ciężkoż a smutno na nie-bożym świecie! Niech wam tam róże kwitną i słońce świeci weselsze, wyście w téj życia porze, gdy wszystko błyszczy, lśni się, śmieje... bodaj wam ona jak najdłużéj trwała. Wierzcie mi, smutku wiele na dnie duszy zostało, ale żalu ni gniewu ani kropelki. Miciu droga! chciałabym cię jeszcze drzącemi pobłogosławić rękami, nim one się złożą do mogiły, i pocałować cię w białe czoło i powiedzieć ci żywém słowem: Niech najwyższy błogosławi!“...
Księżna Arusbekowa spłakała się list odebrawszy, on posmętniał przeczytawszy swój, spojrzeli na siebie...
— Pojedziemy? nie prawdaż? rzekł kniaź. — Jedźmy! żywo rzucając mu się na szyję krzyknęła Michalina...
— Jutro!! — Jutro.
Podróż postanowioną została, rzucili najętą willę w Nizzy, wybrali się jak najmniéj zabierając z sobą, z myślą, iż pułkownikową i jenerała namówią może jechać i spocząć i odżyć pod słońcem południa... Tymczasem pułkownikowa po napisaniu tego listu pożegnalnego płakała parę dni, zasłabła, położyła się w łóżko. Powołano doktora Ignacego, ten zażądał Dietl’a, po naradzie powiedziano jenerałowi tylko, że choroby nie ma żadnéj ale i życia już mało. Ogólne wyczerpanie, brak sił, agonia żywotnych organów ledwie dawały nadzieję, żeby je do nowego ruchu wskrzesić było można. Dusza i wola nie pomagały lekarzom.
I jednego poranka uśpioną snem wiecznym, z różańcem na ręku a dłonią pod głową znaleziono staruszkę z uśmiechem na ustach, — umarłą. Syn był prawie przygotowanym do téj straty ostatniéj, która między nim a światem zrywała węzeł jedyny. Płakać nie mógł, ucałował ręce i nogi téj świętéj niewiasty, która ucierpiała tyle, obsypał kwiatami trumnę i siadł przy niéj na straży, dopókiby mu nie wzięto ostatniego skarbu na ziemi. W téj godzinie strapienia, gdy ciało jeszcze spoczywało w małéj izdebce dworku, na progu jego zjawiło się ludzi dwoje, Michalina i Arusbek... Ona padła na ziemię płacząc, on stał jak wkuty... Stanisław zobaczył ich i żal Michaliny pierwsze łzy, które mu ulżyły, dobył z pod jego powiek.
Tak troje poszli za trumną i razem z cmentarza wrócili... wprost do dworku, w którym wszystko jeszcze przypominało pułkownikową: jéj robota, jéj Tomasz à Kempis z zakładkami i zasuszonemi liśćmi, krzesło i podnóżek... skrzyneczka, w któréj listy chowała...
Jenerał był niemy i widocznie cierpiący straszliwie: ból nie wywnętrzający się, nie gadatliwy, nie dzielący się sobą z drugimi, ale milczący był, zamknięty i głęboki...
Arusbek i Michalina nie opuścili go w tych pierwszych chwilach; ona jednak zrozumiała wprędce, że jéj przytomność zawadzać może i usta zamykać, że należało ich zostawić samych; wkrótce więc znikła, niepostrzeżona się wysunąwszy.
Arusbek pozostał przy nim... Nie można wszakże było przyjść do słowa, bo w takich godzinach o niczém inném prócz tego, co uciska, mówić nie można; a miłość własna nie dopuszcza ran serca odkrywać. Siedzieli tak długo do nocy.
— Zostaw mnie — rzekł jenerał — tylem przebolał i to przeboleję powoli, ty masz obowiązki...idź, zobaczymy się jutro.
— Pozwól mi, bym z tobą został — odparł Andrzéj — nie o mnie idzie, bo ja ci się na nic nie przydam, ale spokojniejszy będę. Proszę cię o to jak o łaskę, zawadzać ci nie będę, siądę, wezmę książkę, pochodzę... nie naprzykrzę ci się rozmową.
Stanisław nic nie odpowiedział, ścisnęli się za ręce. Wieczór ten i noc długie były jak wiek... nadedniem sen zmorzył obu, jednego na kanapce, drugiego w krześle. Wczesny ranek wiosenny z całym urokiem swoim... rozbudził ich do życia. W małym ogródku wśród bzów szczebiotały ptaszki, na niebie złote i różowe wesoło przelatywały obłoczki, wszystko się śmiało i błyszczało... Od miasta dolatywał dźwięk majowego hejnału z wieżycy Panny Maryi i szmer rozpoczynającéj się pracy dnia... Po bruku toczyły się wozy wieśniacze, lud z okolicy spieszył na targ z koszykami i kobiałkami, szwargotali przekupnie... otwierały się wrota i okienice domostw... Było to przypomnienie dla żywych, żeby się z umarłymi nie zakopywali... Wszystko wołało — Do roboty! do roboty!!
Ta wieczna sprzeczność milczącéj śmierci z wrzawliwym żywotem, któréj nigdy przejednać nie można, stawała przed oczyma i uszami ich z ironicznym swym znakiem zapytania. Zrozumiały, czy nie, szum fali życia jest jak oceanu fala, która rzeźwi i ukrzepia. Obowiązek z odrętwienia wyrywa... cudna harmonia wiosny kwitnącéj na mogiłach przepowiada że wszędzie być musi taż sama zgodność nawet w życiu i śmierci. Stanisław uczuł może pokrzepiającą siłę tego poranku, wstał bowiem mniéj przybitym choć zawsze równie smutnym, przypomniał sobie, że był gospodarzem w ubogim domku i zakrzątnął się, aby przyjąć znużonego Andrzeja.
Jakby dla przypomnienia starego swego wiarusa wziął był w Krakowie powróconego z Sybiru chłopaka, który niegdyś służył u pułkownikowéj, wyszedł potém do powstania, ranny zapędzony był na Sybir i wrócił, cudem zbiegłszy z Nerczyńska. Nie miał on ani fantazyi ani oryginalności starego Macieja, ale służył poczciwie a w wolnych godzinach zapychał się biedaczysko książkami, których nie rozumiał. Namiętność ta była czémś w rodzaju owego sługi Gogola, co czytywał miłując sam proces czytania. Bardzo poważny, czując się męczennikiem, boć nim był w istocie, Karól nie tyle był usłużnym, co wiernym i uczciwym. Zawadzała mu zawsze ta myśl, że do takiego stanu zrodzonym nie był.
Dosyć niezręcznie Karól przyniósł wreszcie samowar i herbatę i co znalazł do niéj na prędce...
— Co ty myślisz z sobą zrobić? zapytał przy śniadaniu Arusbek.
— Nie wiem, ale mi to obojętne zupełnie, odparł jenerał. Wierz lub nie wierz, że byłem zmuszony wyrzec się legatu Maryi, nie pozostało mi więc tylko, co ocalało po matce drogiéj.
— Któż cię zmusił do wyrzekania się legatu? zapytał Arusbek.
— Zamaryn, ale i on z niego nie korzystał, dokończył Stanisław. Marya w swéj anielskiéj troskliwości o mnie, pisząc testament, zaczęła go od strasznych przekleństw na tych, coby jéj wolę naruszyć śmieli. Gdy Zamarynowi, odsyłając pieniądze, złożyłem testament dla przekonania, iż mu oddaję wszystko... odczytał go i przestraszony tknąć już nie chciał tego spadku. Ale i ja, dzięki temu wypadkowi, już go nie tknę...
— I łamiesz wolę Maryi — rzekł Kniaź — jest w téj delikatności i dumie twéj przesada niepotrzebna.
— Może, ale nie chcę — krótko zamknął jenerał — nie chcę. Pójdzie to na jakiś dobry uczynek, na wygnańców polskich w połowie, w połowie na rosyjskich... lub na szpital... lub... na cokolwiekbądź, tylko nie dla mnie. To, co mi zostawiła matka, starczy na ubogie życie. Innego nie potrzebuję... pracy, któréjbym dla przyspieszenia téj utrapionéj egzystencji potrzebował, nie mogę znaleźć... w ostatku obejdę się.
— Zrób mi łaskę, rzekł Arusbek — będzie ci tu w pierwszych chwilach tęskno i duszno, jedź z nami do Nizzy... tam odetchniesz, orzeźwiejesz, a gdy ochota do życia przyjdzie, powrócisz tu znowu.
Stanisław zamilkł, dobrze już było, że się nie przeciwił. Trzeciego więc dnia potém, dworek zostawiwszy na opiekę Karóla, ruszyli wszyscy do Nizzy.


Sławny ze swojego łagodnego klimatu ten kątek, który można nazwać cieplarnią Europy, chociaż nieopodal ma cudowne widoki, sam wcale tak pięknym nie jest, jakby go sobie wyobraźnia zdala wystawiać mogła. Każdy tu doznaje, wjeżdżając po raz pierwszy szczególniéj od Cannes, po przebyciu malowniczéj drogi — pewnego niemiłego zawodu. W środku miasta ten wyschły strumień ze swém łożem zasypaném kamykami i piorącemi w nim bieliznę Nicenkami, wcale nie poetycznie wyglądającemi;... ogromne hotele nieznośnie podobne do tysiąca innych, w których podróżny doznał bied wszystkich gospodowego życia; — naostatek ludność angielsko-rosyjsko-turecko-kosmopolityczna, spragniona tylko roztargnień, płochych zabaw i tego sztucznego życia otoczonego zbytkiem, które z ludzi robi istoty w niewoli wiecznéj i zależności jęczące; chciwość mieszkańców... wszystko czyni przykre wrażenie.
Wyszedłszy daléj spotyka się z pięknemi kwiecistemi zakątkami, ale naturę wzięli tak szczelnie w dzierżawę ludzie chciwi, że nic z niéj darmo, nawet widoku użyć nie można... Spekulacya na powietrzu, kwiatach, wodzie, przechadzce, ścieżkach, górach... a ta sprzedaż tego, co Bóg stworzył dla wszystkich, rozczarowuje i męczy... Spotyka się ją potém na każdym kroku w miasteczku, w ogrodzie, nad morzem... Czyha na ciebie marynarz, kwieciarka, najmujący konie, kupczyk, hotelista... czyha ogród, cień, woda, powietrze... Wszystko to opłacać się musi drogo i — w złém towarzystwie. Bo jużciż dobrém nazwać nie podobna tego salonowego świata, który tylko na pokaz ma serce a jako sprężynę życia... samolubstwo kwaśne. Za tym światem zlatuje cały drugi, co mu posługuje, co z niego żyje i odziera go, może aby w tym samym zbytku potém utopić się jak ów sybaryta w wannie wina...
Okolice Nizzy są piękniejsze stokroć od niéj saméj, choć przedsmak ich daje widok z góry zamkowéj, któremu tylko brak, by mniéj był wyelegantowany i mniéj się chciał podobać...
Focejska ta kolonia pełno ma rozsianych do koła ruin i śladów starego życia... ma morze cudne, którego człowiek popsuć nie potrafił jeszcze, bo nad niém zapanować nie może, ma zieleń, ogrody i pustynne kąty i strome skały i gdzie niegdzie ciszę mówiącą pacierz przeszłości... Gdy Andrzéj, Stanisław i Michalina przybyli tu do willi najętéj przez Arusbeka, pora to właśnie była, kiedy się drudzy rozjeżdżają. Nizza się opróżnia nagle aż do sklepów, które uciekają, zkąd przybiegły, aż do hotelów, w których się dziwią podróżnemu i przyjmują go tylko jakby z łaski. Ten, co w téj porze przybywa, jest wzgardzony... w jego dłuższy pobyt nikt nie wierzy, o zamożności wątpią... otacza go zimna obojętność pozostałych Nicejczyków...
Płaci za to może odpływ tych nieznośnych kolonistów, którzy w zimie przyjeżdżają tu sypać złotem więcéj dla tonu niż dla zdrowia. Anglicy uchodzą zwykle do łagodniejszego klimatu, gdyż Nizza staje się nie do wytrwania skwarną... wille się zamykają i miejscowi właściciele używają w pokoju łupów kampanii odbytéj przeciwko najeźdźcom...
Kniaź Arusbek rocznie miał wynajętą willę nieodległą od brzegów morza, z widokiem na nie, z jego szumem, z cudnemi drzewy i kwiatami. Całe jéj górne piętro stało puste i Stanisław wniósł się tam na czas, który razem przebyć mieli. Planów na przyszłość nie śmieli osnuwać, chcąc się po trosze do niego zastósować. Jemu dotąd wszystko zdawało się najzupełniéj obojętném. Z pewnych oznak Andrzéj mógł wnosić, że Stanisław potrzebował opieki, towarzystwa, rozerwania, aby zupełnie nie zdziczał, nie chciał go więc opuszczać i ufał, że zwolna przy nich odżyje.
Nie przyszło mu wcale na myśl, iż widok ich szczęścia może dlań być trucizną. W istocie oni byli szczęśliwi. Nigdy może dwa charaktery lepiéj się i zgodniéj nie dobrały, nigdy dwie matury szczęśliwiéj do siebie nie przypadły. Małżeństwo ich nie potrzebowało tego sztucznego rusztowania, które przy budowie wielu pospolitych szczęść ludzkich długo stać musi i podpierać je, nim się gmach o swéj sile ostoi. Ani on ani ona nie wywalczali sobie żadnego stanowiska, nie mieli do przezwyciężenia nic, coby w przyszłości groziło, nigdy może więcéj prawdy a mniéj komedyi nie było w pożyciu młodego małżeństwa.
Ta swoboda, z jaką spokojnie kwitło im szczęście, codzień mogła goryczą napawać człowieka, który czuł się godnym równego losu a skazanym razem nie skosztować go nigdy. Z uczuciem delikatności najtroskliwszém ani kniaź ani Michalina, jak się to zbyt często zdarza, nie chwalili się z tém wcale, nie popisywali, że im tak dobrze było, owszem zdawali się chcieć ukrywać, przysłaniać to szczęście — ale je łatwo było odgadnąć. — Pod taką czystą wód głębią kwitną purpurowe korale...
Jenerał dnie spędzał na czytaniu i długich samotnych przechadzkach. W pierwszych zaraz dniach, mimo skwarów, począł zwiedzać najdziksze kąty okolicy. Siadywał godzinami przy gruzach starego amfiteatru w Tina de la Fada, tułał się po grotach Falikońskich, a szczególniéj upodobał San Bartolomeo, klasztór ów kapucyński, Val Oscuro i skały otaczające przesmyk, w którym teraz żywéj duszy się nie spotykało.
Upodobanie to w samotności może było hygieną duszy, którą w świecie gwarliwym raziło i raniło wszystko... Powracał z długich swych wycieczek ku obiadowéj godzinie i rzucał się chciwie na dzienniki, które czytał namiętnie... Kniaź próbował go wciągnąć w rozprawy o polityce... ale Stanisław rzadko dał się ująć i powiedział co myśli.
Myśl jego jakoś dziecinnie zdawała się bawić wypadkami — nie przywiązując do nich zbytniéj wagi, nie usiłując głębiéj w nich czytać. Rzadko nawet dłuższą a żywszą można z nim było zawiązać rozmowę... i to tylko gdy z Andrzejem byli sami. Przy Michalinie był milczący, potakujący jakiś, przybity... bez woli i bez myśli. Ona patrzała nań prawie ze strachem. W pierwszych chwilach ten stan zdawał się jéj przechodnim, myślała, że zwolna ustąpi innemu usposobieniu, tymczasem Zbyski w nim skamieniał. Andrzéj téż niepokoił się tém, ale środka wynaleźć nie mógł.
Nadszedł czerwiec i pobyt w Nizzy stał się prawie niemożliwy, skwar był strasznym... ale w téjże chwili pogłoski wojenne... przygotowania do wojny coraz widoczniejsze zaciemniły horyzont polityczny i podróż ku północo-wschodowi uczyniły trudną, prawie niemożliwą. Jakkolwiek źle tu było, niepodobieństwem się zdawało uciekać...
Ochraniając się od spieki, zabezpieczając od dziennych skwarów, siedzieli już w miejscu oczekując wypadków... Nadeszły niespodziane, dziwne... przerażające jak jakiś kataklizm.. jak nagłe obalenie gmachu, który się w gruzy rozpada... Wszyscy prorokowali zwycięztwa Francyi bohaterskiéj, rycerskiéj, nawykłéj do przodowania ludom... gdy w jednéj chwili ta kolosalna potęga dawna, strupieszała runęła... przywalając gruzami tyle nadziei i wspomnień... Osłupienie było powszechne... Czuła Europa, że jéj miało braknąć do życia jednego z żywotnych, najżywotniejszych jéj organów. — Jenerała ta straszna klęska zdawała się wstrząsać i rozbudzać zrazu — czekał, słuchał... patrzał... Jeszcze chciwiéj chwytał dzienniki, które przynosiły jedne po drugich wieści upokorzenia i upadku... Po za niemi rozlegała się Europa germańska jednym hymnem zwycięztwa...
Nizza nareszcie jednego wieczora zburzyła się wołając, by ją do Włoch przyłączono......
We września początkach mieszkali już wszyscy zamiast w willi, która, wystawiona na słońce zewsząd, stała się całkiém niemożliwą dla nikogo oprócz pająków, co w niéj sieci swe przędły — w maleńkim dworku, najętym nieopodal od Val Oscuro. Cień wzgórzów, bujna wegetacya, okrycie zewsząd wysokiemi skałami, nie dopuszczającemi promieni słonecznych tylko przez godzin parę kątek ten czyniły znośnym. Andrzéj i Michalina znajdowali, że im wszędzie było dobrze i wygodnie, a choć domek wieśniaczy szczupły był i bardzo skromny, bawili się nim... okolicą i przechadzkami dzikiemi. Dwa razy na dzień chłopak z Nizzy przynosił im pocztę obfitą, bo znając upodobanie Stanisława w dziennikach, Andrzéj zapisywał ich jak najwięcéj. Jenerał pochłaniał te stósy papieru, porównywał je z sobą... zżymał czasem ramionami a potém szedł drapać się na skały i błądzić po wąwozach z których pęki roślin i kwiatów przynosił...
Rzadko bardzo Andrzéj ma towarzyszył choć w części przechadzki, próbując wciągnąć w rozmowę...
Jednego rana wyszli tak razem... Stanisław posępniejszy był niż kiedykolwiek, z głową spuszczoną stąpał jakby bezmyślnie...
— Cóż ty sądzisz? jak się to wszystko skończy? — zapytał Andrzéj.
— Przypominasz ty sobie list Pliniusza młodszego, opisujący ów wybuch straszliwy Wezuwiusza, który pogrzebał Pompeję; tę chwilę, gdy stary stryj jego uchodzi z domu przyjaciela, kamienie rozpalone lecą im na głowy, popiół zasypuje wszystko, morze się cofa od brzegu, ziemia kołysze pod nogami, domy zsuwają się z gór... ciemność od nocy ciemniejsza ich otacza. Któż z nich w téj chwili mógł odgadnąć, że jutro jeszcze wnijdzie słońce? i uciszy się burza i pioruny bić przestaną a ziemia uspokoi i uśnie? Tak właśnie jest dzisiaj... Słońce wejdzie... niestety! nie dla nas może!
— Dla czego nie dla nas? — spytał kniaź.
— Dla tego, że nowe światy nie rodzą się w jednéj chwili — mówił! Stanisław — że je w boleściach musi nosić ziemia, nim się wyłonią i rozświecą. Nie ma wątpliwości, burza ta zwiastuje narodziny świata nowego... a ten bodaj do naszych dawnych nie będzie podobnym...
— Jak to rozumiesz — rzekł Andrzéj. — Ja w tém nie widzę nic nad chwilowy upadek państwa, co się odrodzić potrzebowało, boby umarło było w złotych pieluchach fałszu i zbytku... Ale jutro zazieleni się posiew nowy!
— Jutro? — rozśmiał się Stanisław — jutro!! Skutki tego, co się dziś zwiastuje, sięgną dobrze za życie nasze... Wrzenie dopiero zwolna... się poczyna... a nim żniwo przyjdzie, my zaśniemy... Kochany Andrzeja, to nowa epoka uporządkowywania się ludów i zajmowania stanowisk na leże wiekowéj pracy... Niemcom ciasno było, łamią romańskie plemiona, poczuwszy, że w nich starą energią i męztwo rdza zjadła... Oprą się o Zachód i na Wschód ruszą... Na Zachodzie potrzebują ściany bezpiecznéj, aby na Wschód pójść przebojem... Walka z Francyą to tylko prolog śmiertelnego boju o puste sadyby słowiańskie...
— Wyrwałeś mi to z ust — zawołał kniaź — lecz jeśli my to już dziś widzimy, dla czegożbyśmy wczesną gotowością ratować się nie mieli?
— Dla czego? dla tego, że Słowianie to imię wielkie... w którego wnętrzu bije się kilka różnorodnych pierwiastków, że Słowianie to nie państwo, to nie naród, to nawet nie związek, — to pusta skorupka, z któréj wylęgłe istoty wyszły ale się w niéj napowrót skryć nie mogą.
Idea nowa, zrodzona w wieku, który, zamiast czerpać je z rzeczywistości, ideały swe narzucić jéj pragnie. Potrzebaby wieków, aby ze Słowiańszczyzny coś stworzyć, i sił nie naszych... bój zastanie nas rozbitych, zwaśnionych i pochłonie... Myśląc to, o Polsce méj myślę... Nieszczęśliwa stoi na drodze dwom zapaśnikom rozdarta i bezsilna... Dzieci jéj staną z obu stron w szeregach, aby się wytępiły może do ostatniego!!
— Niech staną po jednéj! niech idą z nam! — zawołał Arusbek.
— Po co? ażeby je posłano w pierwszy ogień i starto na miazgę? Mamyż się za co bić, my wydziedziczeni, my bezdomni, my, którym wzięto wszystko, co jest najdroższém człowiekowi, my, którym pod pręgierzem męczeństwa urągały się narody? Myśmy — morituri! i nie mamy ani się za co bić, ani czego bronić. — Z szatańskim śmiechem patrzeć będziemy na tę walkę i ginąć. — Co nam po niéj? co z niéj? Ktokolwiek zwycięży, my zwyciężonymi będziemy!
— Kochany Stasiu, mówi przez ciebie ból, rozdrażnienie, powiedziałbym rozpacz, gdyby ona szlachetnéj jak twoja duszy jąć się mogła. Ja widzę tylko w tém digitus Dei dla nas, byśmy wam podali dłoń bratnią!
— Któż, wy? kto, wy? — zapytał jenerał.
— Rosya!
— A któraż jest Rosyą prawdziwą, — spytał Stanisław — czy ta, co mówi: uściśnijmy się, czy ta, co woła: duśmy? Ja nie widzę jasno, która z nich zwycięży, a w porządku spraw ludzkich jest, że u was zło i fałsz musi zwyciężyć i dojść do kresu, by dopiero po niém nastąpiło upamiętanie i poprawa..
— Wszystko to jeszcze ból i rozdrażnienie mówi — powtórzył Arusbek — Ja lepiéj tuszę o Rosyi i jéj przyszłości. Słuchaj, jakie się tam już dziś odzywają głosy!
— Ja patrzę na czyny. Byłaż jedna, najmniejsza oznaka braterstwa, miłości... poprawy? Dzienniki głoszą jak wczora rusyfikacyą bezwzględną, jakby się spieszyły obrócić na swą własność, co nam wydarto, nim wybije sprawiedliwości godzina...
— Stasiu! cierpliwości — przerwał kniaź — cierpliwości! Chłodu trochę. Jeśli człowiekowi zwrot z drogi postępowania trudny, choć się opatrzy, że szedł fałszywą drogą, daleko trudniejszy państwu. Liczże i to, coś sam przyznał, że w Rosyi dwie ich jest, jedna urzędowa, ślepa, zarozumiała, wierząca w swe subtelne kręcielstwo dyplomatyczne, druga młoda, żywa, szlachetna, która szałem zbłądzić mogła ale się wytrzeźwiwszy opamięta i poprawi.
Jenerał uśmiechnął się.
— W chmurnéj przyszłości — rzekł cicho — ja jedno widzę — dla nas miejsca nie ma, sprzysięgło się wszystko... Zwyciężylibyśmy może ten spisek narodów, ale nie pokonamy siebie... Mój ból, przyjacielu drogi, dochodzi do rozpaczy, gdy na nas samych patrzę... Wiek ucisku uczynił z nas wycieńczone niewolników dzieci... Gdzie nasza charakterów potęga? gdzie jedność ducha i pragnień?... Rozbitki jęczym tylko a gdy nas nawołują do czynu, patrzym, kto doń prowadzi. Stu wodzów stoi bez żołnierzy, milion wojowników błądzi bez wodzów... Na skałach stoją prorocy z szaty rozdartemi i próżno wołają: — Biada ci Jeruzalem!! Szyderstwo i kamienie i błoto prorokom!!
Zamilkł jakby go łkanie dusiło.
— Rozgorączkowałeś się niepotrzebnie — rzekł po chwili kniaź — jesteś teraz skutkiem tych wypadków w ciągłém rozdrażnieniu i łzy ci jasny pogląd twój mącą...
— Mój drogi, są czasy — rzekł Stanisław — gdy tylko przez łzy świat takim się widzi, jakim on jest w istocie... Nie chcesz, nie mówmy o tém...
Wyszli byli tak ku połowie Val Oscuro, cisza panowała do koła... Stanisław się odwrócił do towarzysza, położył mu ręce na ramionach i uściskał... pocałował w twarz... Zdawało się Andrzejowi, że uczuł łzy jego.
— Wróć ty do domu — rzekł — tobie ta przechadzka po górach i wertepach nie służy... ja się włóczyć lubię, ty wiesz... Wrócę... późniéj... ale nie czekajcie na mnie... ja się spóźnić mogę...
Pocałował go raz jeszcze i jakby uciekał, prędkim krokiem puścił się w jeden z bocznych załomów między skały. Andrzéj postał, popatrzał i z wolna do domu zawrócił, sądząc, że samotność i cisza najlepiéj rozkołysaną duszę uspokoją.
Zaczynało zmierzchać i we dworku nakrywano do stołu a Andrzéj napróżno wyglądał, stojąc przed nim na tarasie powrotu Stanisława... Przyszło mu teraz dopiero na myśl, iż rozstając się, prosił, aby nań nie czekano, że się opóźnić może.
Dla czegoż tego dnia miał właśnie spóźnić się, gdy wprzód nigdy mu się to nie trafiało? Było to nowe dziwactwo jakieś i cięższy smutek, do którego przezwyciężenia więcéj potrzebował czasu...
Na ganek wyszła Michalina.
— Nie wrócił jeszcze?
— Nie, nie ma go — mówił kniaź — mieliśmy z nim bolesną rozmowę, nadzwyczaj był podrażnionym... może potrzebował dłuższéj, gwałtownéj przechadzki dla złamania uczucia tego boleści.
— On tak zdziczał! — odezwała się Michalina — tak sposępniał, że nie wiedzieć już, czém i jak go rozweselić, rozbawić, zająć.
— To przejdzie — rzekł kniaź — to przechodzi już nawet. Milczenie gorszém było nad to burzenie się teraźniejsze. To już symptom przechodzącéj kryzys.
— A! gdybyż przeszła jak najprędzéj — uśmiechając się cicho szepnęła Michalina — przyznam ci się, że mi widok jego nawet nasze szczęście zatruwa.
— Możnaż go tak opuścić!
— A! nigdy w świecie! — mój drogi Andrzeju.. ale kiedyż się to skończą te dnie ciężkiéj próby i pokuty?..
— O! nie rozpaczajmy — człowiek, moja Misiu, w cierpieniu wielkiém albo umiera lub przeboleć musi.
— Lub oszaleć! dodała Michalina.
Tymczasem zmierzchało.
— Możeby kazać dawać do stołu, bo mi mówił, że się opóźnić może — rzekł Andrzéj.
— Poczekajmy jeszcze... powinien nadejść co chwila...
Siedli więc w ganku i czekali.
Ściemniało zupełnie a na czarném tle nocy siały się coraz gęściéj gwiazdy, luciole polatywać zaczęły... rosa padać... noc przyszła cicha, spokojna, urocza a smutna.
— Ale to już bardzo późno! dodała na zegarek patrząc Misia.
— Zaczynam być o niego niespokojnym, odezwał się wstając kniaź, któremu uścisk powtórzony przy pożegnaniu na pamięć przyszedł — może się gdzie zabłąkał?
— Ale on tak zna doskonale całą okolicę... uspokajała Michalina...
Siedli do stołu posępni oboje. Andrzéj nie jadł prawie, na każdy szelest, głos, szmer w dali od Val Oscuro dochodzący zrywał się i szedł patrzeć w ciemną noc... Nie było nikogo.
— Zanocował pewnie u jakiego manenta, rzekła Misia, kryjąc niepokój, którego sama doznawała...
Andrzéj nie odpowiadał nic. Zdjęto nakrycie ze stołu, siedzieli długo milczący, na ostatek trzeba było wyrzec się nadziei, ażeby w tak ciemną noc mógł jeszcze powrócić.
Andrzéj położył się spać niespokojny, bo nic podobnego nigdy się nie trafiło. Jak brzask, zerwał się i pobiegł dowiadywać się u ludzi, czy Stanisław nie wrócił, nikt go nie widział... W pokoiku na górze, dokąd zajrzał, nie było go. Nie było go ranek cały... do południa... Kniaź coraz niespokojniejszy rozesłał ludzi i sam z doskonale znającym okolice chłopakiem puścił się szukać go przez Val Oscuro, tą drogą, którą on mu się wymknął. Przejścia wszakże nie było tędy.
Strome skały wyniosłe, które zwężając się biegną w głąb doliny, zdawały się niedostępnemi w tém miejscu, gdzie on mu znikł z oczów. Chłopak tylko dostrzegł na krzewach, liściach i okruszonych świeżo obłamach kamieni, że wczoraj mógł się ktoś tędy drapać na górę. Dla Andrzeja a nawet dla towarzyszącego mu przewodnika droga była nadto trudną. Obeszli więc daléj w lewo i znaleźli małą ścieżynkę, może przez kozy i pastuszków wydeptaną, wiodącą na szczyty skał okryte gdzieniegdzie drzewy i zaroślami. Raz dostawszy się tutaj, mogli iść wierzchami aż w samą zwężającą się szyję doliny a raczéj już wąwozu... W pół drogi prawie chłopak podniósł upuszczoną rękawiczkę, którą kniaź poznał, że do jenerała należała... Szli więc daléj w téj nadziei że się coś dowiedzą lub po ścieżynkach dojdą, gdzie go one poprowadziły. Chłopak biegł przodom rozgarniając gałęzie, rozpatrując się po mchach i kamieniach... Zbliżyli się tak do najwyższych skał szczytów po nad doliną już tak wązką, że się one prawie z sobą schodziły... Szczyty te były w części nagie... a z nich stromo w dół widać było część kamienistéj doliny... Andrzej postrzegł, że chłopiec spojrzał w dół, krzyknął i załamał ręce. Podbiegł żywo i w téjże chwili ujrzał na skałach w dole leżące ciało sine, skrwawione... z roztrzaskaną głową... Po sukniach poznał Stanisława...
Zbiegli bez tchu prawie na dół, bez ścieżki, po szczelinach kamiennych, czepiając się krzaków... Pośpiech ich był daremny... Andrzéj przypadł do ciała... Zimny trup leżał pokaleczony... głowa, na którą padł rozbita o skałę, z czarną na twarzy zaschłą krwią wisiała z rozpuszczonym włosem na urwisku kamienném. Na twarzy nie pozostał nawet wyraz dawny oblicza... zgruchotane ręce zimne były i stężałe....
Chłopak ukląkł się pomodlić przerażony.
— O Boże! zawołał! jak straszny przypadek! Dostał pewnie zawrotu, ośliznęła mu się noga... i zleciał z téj wyżyny...
I począł po cichu szeptać — Aniół Pański.
Andrzéj martwą rękę pocałował i ze ściśnioném sercem pozostał pół martwy sam przy trupie...

KONIEC.




  1. Dodano przez Wikiźródła
  2. Przypis własny Wikiźródeł Wydaje się, że zamiast słowa tu winno być ku.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak części zdania.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; przed słowem Michalina poprzedzonym przecinkiem lub pauzą brakuje słowa gdy lub kiedy albo a.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; przed słowem skronią brakuje wyrazu zahaczając, ocierając, uderzając lub innego.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brakuje spójnika a lub i.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak części tekstu. Możliwe, że winno być rzekł w duchu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.