Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom II/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zagadki |
Wydawca | Ludwik Merzbach |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Ludwik Merzbach |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jednego wieczora, gdy jenerał swym zwyczajem leżał obrócony do ściany, na korytarzu dał się słyszeć chód kilku osób, klucz obrócił się we drzwiach, otworzono je i, wśród mroku podniósłszy oczy, ujrzał przed sobą dwie osoby stojące... Niepodobna ich było rozpoznać. Bliżéj drzwi będący wojskowy, poszeptawszy coś z przybyłym... dziwnie jakoś przybranym, wyszedł natychmiast i zamknął za sobą...
W téjże chwili stojąca postać podbiegła do tapczana, upadła na kolana i z płaczem zawołała:
— Stanisławie Karłowiczu! jak to, wyście mnie nie poznali? wy... swéj Maryi... Serce wam nie powiedziało, że ona wszystkie zapory przełamie i przyjdzie...
Jenerał zerwał się z posłania, usłyszawszy ten głos... ale siły go zawiodły, ręką musiał się oprzeć o ścianę... wybladła jego, schudzona, zarosła twarz, na którą słabe światło z na pół zabitego okna padało... przeraziła kobietę... Trup to był żywy, nie człowiek... W oczach malował się przestrach... wyciągnął rękę białą, drżącą ku niéj... ona pochwyciła, okrywając pocałunkami.
Głębokie westchnienie dobyło się z jego piersi...
— Maryo Pawłowno — odezwał się — dobrze zrobili, że mnie wcześnie pochowali... po co wy przyszliście obrzydzać się widzeniem umarłego... Jam na ciele i duszy zabity...
— A! nie! nie! przecierpiałeś, przebolałeś, ale ja ziemię i niebo poruszę, powlokę się do nóg cara, on mi ciebie odda... ty żyć musisz...
— Czém? spytał jenerał — do życia potrzeba czegoś więcéj niż powietrza, chleba... a nawet serca kochającego, trzeba celu i idei, coby żywiła... ja myśli nie mam, celu nie mam, nadziei mieć nie mogę!
— Stanisławie... ja ciebie nie rozumiem...
— A tak! trudno, byś mnie zrozumiała... aleś ty nigdy w głąb mojego życia nie sięgnęła dawniéj. Kryłem tę przepaść przed tobą...
Zamilkł na chwilę.
— Czemużbym twemu sercu, co mnie kochało, nie miał wyznać grzechów moich, złudzeń... zawodów... Ja od dzieciństwa żyłem myślą o Polsce... dla Polski... jam jéj poświęcił wszystko... a gdym ją zobaczył, gdym w nią wszedł... przekonałem się, żem kochał ideał tylko... że takiéj, jaką marzyłem, nie było na świecie, a takiéj, jaka była, ja ni zrozumieć ni umiłować nie potrafię. Pojmujesz ty tę męczarnią? żyć pół wieku wymarzoną kochanką widzianą gdzieś w obłoku, z daleka i znaleść ją...
Nie dokończył.
— Ja ci nie śmiałam mówić nic nigdy — ale co ta wasza Polska... która mi ciebie odbierała!! poszepnęła Marya.
Jenerał się poruszył.
— Milcz na miłość Boga — nic nie mów na Polskę... Co ona winna... ona bohaterka, męczennica... święta... ale ja jéj nie rozumiem... ale między nią a mną — przepaść. Tak, Maryo.. wyście ze mnie zrobili Moskala... wyście mi w piersi zmienili serce, we śnie ktoś mi wyjął mózg i napchał głowę innym... ja płaczę, a Polakiem być nie mogę... czémże ja będę?? czém? trupem...
— A! bądź człowiekiem... dla mnie, nie chcesz być Moskalem, bądź, kim chcesz... ja zrzucę nazwisko, język, wyrzekę się kraju...
— A! nie! nie — w powietrzu tak żyć nie można, krzyknął Zbyski — Moskalem nie mogę być, Polakiem nie umiem — umrę.
— Ty mówisz z rozpaczy i gorączki...
— Rozpacz i gorączka prawdę mówią — powoli zaczął Zbyski... nie! dla mnie wszystko skończone...
Spuścił głowę na dłonie.
— Między rodzoną matką, braćmi a mną pękły ogniwa, co łączyły... słucham ich i niecierpliwość mnie porywa... przekonywają mnie, śmieją się... słowa ich idą do uszu, do serca nie dochodzą, znaczenie ich dla mnie na siedm zamknięte pieczęci... Nieraz płakałem z boleści i gniewu, żem nawet ich heroizmu pojąć nie mógł... nieraz wśród boju zamiast iść na Moskali, miałem ochotę stanąć i dowodzić nimi...
Marya nie mówiła nic, całowała go po rękach.
— Mój miły, mój drogi... szepnęła... ja policzone mam chwile... Mówmy o tém, o czém mówić potrzeba... Ty ocalonym być musisz... Ciebie nie zna nikt. Stanisław Karłowicz umarł, ty jesteś... (wydobyła kartkę) naucz się tego na pamięć.
— Daremnie!! uśmiechnął się jenerał — jak gdyby na świecie nie było Arsena Prokopowicza..
Jenerałowa ze smutnym uśmiechem spojrzała na niego.
— Myślisz, żem zapomniała o nim, odezwała się — o! prawda — trudno mi to przyszło, alem postawiła na swojém...
W téj chwili Arsen jest pod konwojem na drodze do Petersburga... no — a ztamtąd — szepnęła cicho — przeznaczą go do Nerczyńska... a w drodze! wy wiecie... tyle bywa przypadków.
Stanisław spojrzał na nią z przerażeniem... tak zimno wymówiła te wyrazy, które przecie człowieka prawie na śmierć skazywały...
— Odżyj nadziei — dodała szybko, daj się ubłagać, bądź umarłym dla wszystkich, dla Maryi bądź tylko żywym... Słuchaj... słuchaj... ja obmyśliłam wszystko... ty zostaniesz skazany na wywiezienie... ale w drodze... w Moskwie... tam teraz są tysiące... tam się jeden nie liczy... tam się mylą ludzie... pojedziemy z sobą... gdzieś daleko, pod niebo jaśniejsze... do krajów, gdzie nie ma drapieżnéj walki... gdzie pomarańcze kwitną. Zostanie nam zawsze tyle, by kupić domek nad jeziorem, ubrany w winnych liści sploty... Tam świat i ludzie wiedzieć o nas nie będą... tam będziesz siedział, dumał... a ja pieścić cię będę i słuchać... Tam... ja mam życia nie wiele... resztę wyżyję na szczęście, pochowasz mnie pod laurowém drzewkiem i pójdziesz w świat nowe może rozpocząć życie...
— Kobieto! zawołał Zbyski — ty jeszcze marzysz, nawet wśród tych czterech ścian, które są jak brama piekieł zapisane rozpaczą... Wasze życie marzeniem... ale ja na téj nici pajęczéj, z ciężarem mych bólów nie wytrwam, ja urwę się i padnę z nią... Na co mnie ciągniesz w świat, w którym dla człowieka jak ja... miejsca nie ma? Czém jest człowiek bez miłości kraju i stępla narodowości, to pieniądz starty, którego nikt nie przyjmie... chyba ten, co w ogień ma rzucić.
Nie kuś mnie — zostaw przeznaczeniu... Wszak mi się należy kula nie powróz! O! ten zimny sznur w koło szyi... to dławienie się przedśmiertne... przerażają mnie. Ale oni mnie rozstrzelają? nie prawdaż, dodał z wyrazem trwogi drżącéj w głosie.
Marya płakać zaczęła.
— Jeśli ci straszne ze mną życie... idź i żyj sam... ja widzieć nie będę... puszczę cię wolnym, żyj tylko.
— Mówię ci — czém? zapytał gwałtownie Zbyski, to nie jest czcze słowo... com rzekł... człowiek żyć nie może bez duszy, dusza nie żyje bez idei... idea nie rośnie bez celu... U mnie w piersi... próżno...
— Pierś się napełni, mój drogi.
— Nie — to Danaid naczynie... gorzéj, to urna rozbita... płynie z niéj, co w nią wleci i wsiąknie w ziemię, ona zostanie próżną na wieki...
Myślisz, że można żyć bez ojczyzny? a! nie! a! nie... bez niéj nie pełnym jest człowiek... a ja... ja nie mam ojczyzny...
— Masz ją choć nieszczęśliwą! zaczęła Marya łagodnie... prawda, ja nie rozumiem téj miłości waszéj, ani téj potrzeby... dla mnie salon był ojczyzną... któż wie? może ta twoja Polska się odrodzi...
Wymówiła te wyrazy jak dziecku obiecuje się... jutro gwiazdkę z nieba... Zbyski się rozśmiał ironicznie.
— Nie, Maryo — z popiołów nie wyjdzie żywot nowy, a to, co żywe... nie stworzyłoby spółeczeństwa... choć umrzeć za Polskę potrafi, żyć dla niéj nie umie. Zeszliśmy na karły, w których błyski heroizmu zespolone są z ciemnotą... polskiéj ziemi brak ludzi... brak tego, co ich wiąże... bo nawet ojczyzny miłość przejednać zrozpaczonych nie potrafi...
Jestże to ich winą? A! nie! ale ja jestem fatalista, nad nami wisiała fatalność.
Jenerałowa słuchała...
— Wszystko się odmienić może — szepnęła, cisnąc dłoń jego.
— Tak, wszystko tylko nie to... bo ze dniem każdym jest gorzéj, bo upadek widoczny a polepszenia nie ma... bo zaczerpnąć z próżni sam Bóg nie potrafi...
— Mylisz się — on zapełnia próżnią... Zbyski zamilkł...
Postrzegła wszakże jenerałowa, że słowa jéj powolne wywierały wrażenie, spokojniejszym się zdawał.
— Maryo, rzekł po chwili — nie śnijmy, mówmy o rzeczywistości... proszę cię o łaskę... staraj się, by mnie rozstrzelano...
— Ale ty musisz być ocalonym... przerwała gwałtownie...
— Na co? ażebym sobie był zmuszony w łeb strzelić? spytał jenerał, ty nie wiesz, w jakim boju dusza moja, jak podarta w szmaty... Mówią, że wściekłe zwierzę samo się kąsa i rwie z siebie mięsa kawały... jam teraz wściekły...
— Ale ja ci przynoszę... ratunek, nadzieję... niewolnicy twéj usługi... i choć kroplę tego napoju, co usypia i osładza... Wszak miłość choćby nienawistna... jest darem Bożym?... i cudowną lekarką...
— Miłość! powtórzył Zbyski... i zamilkł.
— Czyś ty mnie kochał kiedy... dodała — ja nie wiem... alem ja kochała ciebie... alem ja cię umiłowała, ubóstwiała — i choć dziś uwierzysz temu...
— Czym ja Cię kochał? a tak! rzekł, jakby przebudzając się Stanisław — wszak przyszłaś zapewne dowiedzieć się o to... Maryo... ja o tém sam nie wiem... alem cię nigdy nie zdradził... Wiesz od czego się poczęło przywiązanie moje?... Myślałem, że w tobie zyskam siłę nową, by pracować tajemnie dla tego kraju, którego dziś... nie ma dla mnie... Uczepiłem się twéj sukni, aby za tobą wejść w świat wasz i sięgnąć okiem w tajemnice jego... Chciałem zużytkować to dla Polski... Potém... potém...
— A! cóż potém? zapytała, składając ręce.
— Potém... ja nie wiem — rzekł zimno Zbyski — były chwile szaleństwa i ostygnienia... Kochałem rano, a obojętniałem wieczorem, przywiązywałem się i uciekałem, płomieniałem i stygłem... nie wiem... ale widzisz, żem nie wart był przywiązania twojego... że powinnaś mnie odepchnąć i pogardzić, bo byłem niewdzięczny... Przebacz... wyznałem winę moję...
Marya z płaczem rzuciła mu się do nóg...
— I tych błyskawic mojemu życiu starczyło! zawołała... a! spowiedź za spowiedź... ja ci wypowiem wszystko...
Ty nie znasz naszego życia... tego salonu nad Newą, w którym jest barwa kwiatu... a pod nią robactwo tylko. Całe życie ocierałam się o ludzi, którzy mi ludzkość obrzydzić mogli. Najlepsi byli zwierzętami... W tych rozmaitych kielichach ani kropli nektaru, co karmi i poi... ani pyłku ideału... W poezyi szatach brud i obrzydła życia proza... ile razy podniosły się zasłony, buchał z pod nich czad śmierci... chciwość, egoizm — szyderstwo... Wśród tego świata zwiędła nim rozwinięta... schłam z pragnienia czegoś szlachetnego, wielkiego, jasnego i czystego...
Czułam, że jeśli się to pragnienie nie spełni... oszaleć trzeba i konać. Ty nie możesz bez ojczyzny, jam nie mogła żyć bez ideału, bez poezyi... Świat mi obmierzł... chwyciłam ciebie, jak zieloną gałęź... dałeś mi życie nowe... nie odbieraj go!!
— Umrę, jak żyłem... czysty może i zimny, jak ta łza skamieniała, co się kryształem zowie, ale co ci po kamieniu?
Zapukano do drzwi. Marya powoli wstała z podłogi i żywo dokończyła rozmowę.
— Zaklinam... na matkę... na Boga, na wszystko... ocal życie... tylko życie... chciéj...
— Nie kłamać? zawołał jenerał...
— A! dla mnie, dla niéj...
Domawiała tych wyrazów, gdy postać wojskowo ubrana, stanęła w progu... podali sobie ręce... jenerałowa znikła...
Dopiero po jéj wyjściu postrzegł Stanisław zwitek ciemny, który mu przy nogach zostawiła, więziennym instynktem narzucił go płaszczem... W chwilę potém wniesiono światło... Ale długo Zbyski pozostał pod wrażeniem rozmowy, zdrętwiały i nieruchomy... usta mu się krzywiły szydersko... Nagle, jakby go coś rzuciło, wstał i począł się przechadzać gwałtownie po celi... Paczek przyniesiony zwrócił jego uwagę, rozwinął go i znalazł kobiecą prawdziwie ręką zebrane, co tylko nędzę życia tego osłodzić mogło... papier, ołówek, parę książek... spory pugilares, pełen pieniędzy. Na wierzchu jego, jakby naumyślnie, ażeby mu ten dar uczynić niepodejrzanym, położona była kartka, ręką matki jego napisana. Drżąca dłoń nakreśliła wyrazy nieczytelne:
Z kartki téj widoczném było, że jenerałowa poznała pułkownikową i działała za jéj wiedzą...
Kilka razy brał, odczytywał... pocałował list i, zdarłszy go w drobne kawałki, połknął.
— Takiéj matki jam nie był godny... rzekł w duchu, ani takiego ojca... ani nawet takiego poświęcenia, jak téj kobiety... Ja nie mam serca... Odzywa się w piersi... i cieszę się niém a potém... pusto... Oni mi serce wyjedli...
Szarpnął się za pierś...
Świeca się dopalała, skwarząc w lichtarzyku, gdy wstał z tapczana złamany i znękany, sen mu chorobliwie jakoś ciążył na powiekach, myśli się wiły jak czarne węże po czaszce... powolnie... a bez spoczynku.
— Żyć czy nie żyć? zawołał śmiejąc się... żyć czy nie żyć?...
W kieszeni miał ostatnią czterdziestówkę z kadeckich czasów przypomniała mu się gra w reszotkę... Patrzał na pieniądz, obracał go, śmiał się...
— Willa nad jeziorem... konanie powolne wśród pomarańcz i jaśminów rozkwitłych! A na wiosnę kwiaty pachną poezyą... Z pod szubienicy paść na miękkie poduszki i ostatki przespać... wyparłszy się wszystkiego...
I znowu spojrzał na pieniądz, ale go nie śmiał rzucić jeszcze... usta mu się ironicznie krzywiły.
— Poszedłbym o zakład, że fatalność umrzeć każe, a ja... nie potrafię! A! ten zimny powróz na szyi... Nie! nie — przecież onaby mi wyjednała kulę...
Ona... to dobra kobieta... ma serce?
Czy to jest serce?
Któż wie... A matka! biedna matka... Ale onaby chciała mieć we mnie bohatera... a na tego nie stanie dziecku karmionemu mlekiem niewoli!
Z jaką gorączką szedłem... z jaką wracałem rozpaczą!! Ha! rzekł cicho... i nad jeziorem tam może wśród jaśminu przyszedłby z nich który, odarty nędzarz, jak ja urwany od szubienicy... urągać mi nędzą swoją i plunąłby mi w oczy z pogardą.
Miałby słuszność — ale czyżem ja winien temu?
Jeszcze raz popatrzał na czterdziestówkę i opodal wyrzucił ją w powietrze... pieniążek upadł i potoczył mu się pod nogi, ale w téj chwili dogorywająca świeczka zagasła. Stanisław zaśmiał się w duchu.
— Los jest dobroczynny... odkłada wyrok do jutra, abym spał z nadzieją...
Dobrze — a więc do jutra...
To mówiąc, legł na posłanie... a we śnie widział willę nad jeziorem, czołen kołyszący się u brzegu... Maryą, spartą na białéj marmurowéj balustradzie, otoczoną zielonością i kwiatami... i opodal u wrót Władka w łachmanach o kuli... wyciągającego rękę... a potém ciskającego przekleństwem... Biały orzeł bujał w obłokach... Po gorączkowych snach, w których i matkę widział w żałobie i siebie na szubienicy, po konwulsyjnych przebudzeniach z uczuciem zimnego powrozu na szyi wstał, gdy już szarzało... U drzwi zmieniono wartę...
Pierwszym przedmiotem, który oko jego uderzył... był biały na podłodze pieniążek... pochylił się ku niemu...
Na blaszce stało — życie.
Ruszył ramionami.
— Los jest łaskaw, wiedział, że możebym umrzeć ładnie, schludnie i z prozopeją nie potrafił... Ale jak tego po mnie wymagać? Mnie oni dwadzieścia kilka lat dusili jak ciasto, żeby z niego ulepić potworę... Mój świat nosiłem w duszy, a ich światem żyłem... powoli tamten malał, niknął, roztapiał się, niszczał... a ich wciskał... Com ja winien!!
Śmieszna rzecz życie... to nie ma najmniejszego sensu... zaczyna się nie wiedzieć kiedy... kończy licho wie jak? Czy sen prawdą, czy jawa? któż wie?... ja nie wiem...
Gdyby można od pomarańczowych kwiatów zaczadzieć? śmierćby wcale była znośną... ale stryczek! o! ten stryczek... Co téj biednéj Polsce przyjdzie z mojego bohaterstwa, ona i tak ma tego towaru do zbytku i nie znajduje już nań amatorów — Europa rusza ramionami a Moskale ryhoczą ze śmiechu... Czy moja głowa potrzebna jéj?
Ruszył ramionami...
— A więc żyć! być podłym, nikczemnym, wyłgać się... wyprzysiądz... i pójść za parobka do Moskiewki... ale to logiczny koniec mojego początku... naprawdę.
Matce nie spojrzę już w oczy... jam nie wart nóg jéj uścisnąć... czyżem ja syn tego ojca... téj ziemi... jam psiak przez wilki chowany, co gotów się porwać na psiarnią...
I znowu szarpnął piersi... jakby je pragnął rozedrzeć...
— No — tak — żyć! żyć! człowiekowi jak ja, bohaterską śmiercią umierać, to byłoby szyderstwo... popsułbym szubienicę... nie umiałbym... Trzeba żyć i zgnić! to ostatnie słowo losu... Amen!...
Zastukano za drzwiami, żołnierz wszedł ze śniadaniem... zobaczył na podłodze pieniądz... i oczy mu błysły.
— Weź go, rzekł więzień.
Wdzięczny sługa obejrzał się, pochylił do ucha więźnia i szepnął...
— No! namyślcie się no dobrze! dobrze! was dziś wezmą do śledztwa...
I wyszedł.