Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom II/XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wiadomość ta w istocie wymagała namysłu, od jednego słowa przed tym trybunałem inkwizycyi nie świętéj zależało życie, przyszłość — wszystko. Sprawiedliwość moskiewska jest tak prostą, że przed nią jedna tylko absolutna, energiczna negacya ma jakieś — chociaż bardzo względne znaczenie. To téż w Rosyi powszechnie systemem jest zapierać się wszystkiego, o niczém nie wiedzieć. Zaparcie się takie czasem wyjednać może okoliczności łagodzące, gdy zeznanie najszczersze zawsze prowadzi za sobą potępienie. Tak jest w sprawach politycznych, tak w przestępstwach zwykłych i pierwszą zasadą winowajców — musi być nieprzyznawanie się do niczego.
Tam wszakże, gdzie zachodzi tak zwane polityczne przestępstwo — sąd nie ma ani form prawnych, ani stałéj normy, ani oznaczonego sposobu postępowania — polityka więcéj waży nad sprawiedliwość, winny, podejrzany, zamilczający cudze przestępstwo karze się jednakowo. Kodeks ma na celu wytępienie, bo cywilizacya (jeśli ją tak nazwać można) moskiewska za słabą się uznaje, by walczyć z przekonaniami, z ideami, z ludźmi — ma jednę siłę i tą się posługuje — zabija.
Zbyski siadł, myśląc, co pocznie, gorączka snów nocnych ustępowała powoli, ale do heroizmu podnieść się nie mógł... Długie życie w innych sferach i ideach, czyniło mu go niedostępnym. Siedział tak milczący, gdy przez ścianę dało się słyszeć pukanie...
Od czasu, jak był zamkniętym, wyuczył się, nie mając co robić, tego języka grobowego, chociaż go prawie sam nie używał. Tym razem po długiém milczeniu odzywająca się ściana zwróciła jego uwagę tém, że pukanie było natarczywe, gwałtowne, domagające się odpowiedzi. Rad był, że go coś od myślenia odciągnie.
Spytał więc ściany, kto jest za nią i zdumiał się, poruszył, dowiadując się o Władysławie... odpowiedział mu dając swoje nazwisko.. Ta rozmowa urywana, powolna, często niezrozumiała zajęła go na chwilę całego... Była to wymiana wyrazów, w których myśli ściśnięte odgadywać musiał... Spytał go, kiedy przybył, dowiedział się, że uwięzionym był od dni kilkunastu a przeniesionym do celi sąsiedniéj dopiero od wczoraj. Władysław dodał, iż wie, że dziś go indagować będą.
Zbyski spytał, co myśli i jak się chce tłómaczyć.
— Schwytany z papierami — nie mogę się zapierać... Wiedzą, co robiłem — czeka śmierć...
Stanisław nie śmiał pytać, ale Władysław zapytał go — A ty?
— Nie wiem, odparł...
— Nie przyznawaj się, wypieraj — stukał więzień.
— Próżno — trzeba umieć umrzeć... inni życie dali, dam i ja...
Rozmowa przerwaną została, gdyż w celi sąsiedniéj coś zaszło, czego sobie więzień wytłómaczyć nie umiał.
Powtarzał sobie — trzeba umieć umrzeć i uśmiechał się... brzydząc sam sobą a czując, że nie potrafi. Życie śmiało się doń... czcze, puste, łupiną swą ciągnęło go jeszcze... Wyrocznia kazała mu je ocalić, on sam nie wiedział dobrze, co pocznie, zdał się na losy, nie układał planów... Co będzie, to będzie...
W duszy nie miał ani iskry tego zapału, z jakim Władek mu wystukał: Trzeba umieć umrzeć.
Do życia nie przywiązywał zbytniéj wartości, ale go poświęcić nie umiał raz drugi. Na placu boju rozburzyła go namiętność, rozwścieczony był — tu, gdy ostygła... w sercu nie znajdował pobudki do męczeństwa. Aureola dla czoła była mu obojętną, a zimny powróz wstrętliwy. Przesiedział tak do wieczora... kreśląc po stole ołówkiem bezmyślnie cyfry, imiona, wyrazy niezrozumiałe...
Nad wieczór wszedł oficer i dwóch żołnierzy, kazał się więźniowi ubrać i dał mu do zrozumienia, że go miał za głuchego. Mówił do niego przez złożoną w trąbkę dłoń. Zdziwiło to Zbyskiego, ale nie zaprzeczał, poszedł posłuszny.
Więzienie, zarost, wychudzenie tak go zmieniły, iż gdyby nawet w sądzie znaleźli się dawni znajomi, wyśmienicie mogli go nie poznać. Na progu sali minął się z wychodzącym z niéj pod strażą związanym Władysławem, który mu posłał wejrzenie... wzrok ten powinien go był zelektryzować. Władek opuszczał salę badań rozpromieniony, z czołem jasném, z taką powagą i uczuciem siły w sobie zwycięzkiéj, iż klęknąć przed nim było można. Spojrzawszy nań... krew rumieniła mu lice, zmęczony był jak po najcięższéj walce, ale usta drżały jeszcze wypowiedzianą prawdą i daném jéj świadectwem...
Mignął mu tryumfujący... prawie straszny choć skrępowany... mówiąc oczyma: Nie ustąpiłem, nie uląkłem się! Zginę, ale godnym imienia Polaka, ojczyzny Rejtanów i Łukasińskich...
Gdy Zbyski wszedł, w sali widoczném było wrażenie, jakie po sobie więzień zostawiał... zasiadający przy stole poglądali po sobie zbladli, rozgniewani, zdumieni. Twarze ich były nieznajome Zbyskiemu...
Sala ogromna, słabo oświecona, podobną była do innych warsztatów sprawiedliwości moskiewskiéj, ogromny stół ją zajmował w połowie, a w miejscu krzyża i Chrystusa stało to carskie zwierciadło trójkątne z orłem na szczycie, które tak symbolicznie zastępuje godło odkupienia. W istocie tu wyrok wydaje się nie w imię idei Bożéj, ale carskiéj. Dziś tylko car jest już martwém bożyszczem, a zastępuje go państwo...
Zasiadający na końcu, prezydujący sądowi jenerał z ukosa rzucił wejrzenie na wprowadzonego, coś szepnął drugiemu, drugi i trzeci ukradkiem popatrzali na więźnia i zdawali się naradzać... Na ich twarzach zmęczonych oprócz zniecierpliwienia pozostałego po Władysławie i pewnego zakłopotania nie można było nic rozpoznać. Ten, który grał rolę sekretarza... coś szybko napisał i poniósł podać więźniowi...
Zapytanie to, nie ustnie uczynione, ale na piśmie, zawierało nazwisko i imię obce, które mu wczoraj była poddała Marya, i żądała odpowiedzi na to — czy słyszy i mówić może?
Od odpisu tego widocznie cały tok dalszy śledztwa miał zależeć. Jenerał przez chwilę się z sobą pasował... kłamstwo mu było ciężkiém... nie pewien, co powie, wahał się, gdy sekretarz podając pióro i wskazując miejsce w końcu stoła, szepnął (jak dla głuchego wcale nie zrozumiałym sposobem)... Podpisujcież — nie... Sam prawie nie wiedząc, co czyni, Zbyski położył ten wyraz ręką drżącą. Osobliwszą było rzeczą, że prezydujący, który zwykle przy badaniu wpatruje się pilnie w obżałowanego, widocznie unikał spojrzeć nań... Jego towarzysze ze spuszczonemi głowami notowali coś na papierach.
Poddana odpowiedź przeszła z rąk do rąk, nastąpiła narada...
Sekretarz wyszedł... chwila upłynęła, Zbyski stał milczący za stołem... Sąd rozmawiał po cichu...
Po długiém dosyć oczekiwaniu sekretarz wprowadził otyłą jakąś figurę, któréj mundur wojskowego lekarza oznaczał... Z twarzy téj trudno było co wyczytać. Oczy siedziały w głowie nadto głęboko, policzki były odęte... czaszka łysa... usta obwisłe...
Zaczęła się dosyć głośna rozmowa po rosyjsku, w któréj prezydujący żądał od lekarza, aby opatrzył szlachcica Melchiora Szarlińskiego, obwinionego o uczestnictwo w powstaniu, ale skutkiem ciężkich ran w głowę pozbawionego słuchu, mówiącego z trudnością i nie zupełnie przytomnego. Dodał zawsze głośno, jak gdyby w istocie głuchego miał przed sobą, że wina Szarlińskiego nie była wielką, iż wiadomo było władzy, że został wciągnięty prawie gwałtem... ale zawsze kara choć łagodna spotkać go musiała...
Doktor zażądał, aby mu wolno było wybadać więźnia w jego celi, na co się zgodzono; żołnierze się zbliżyli, wyprowadzono Zbyskiego pod konwojem... może upokorzonego nieco własną słabością, ale jakby na nowo przywróconego do życia.
Jawném dlań było, że wpływ Maryi Pawłownéj wszystko to ułożył i przygotował, że jéj był on winien to ocalenie sromotne... ale cudowne zarazem. Milczący i sapiący lekarz pociągnął za nim do jego celi, w drodze nie przemówili do siebie słowa, nie spojrzeli nawet...
Gdy się drzwi zamknęły, gość wziął jedyne krzesełko, wyplatane trzciną, jakie tu stało, i siadł pochylając się ku Zbyskiemu. Ujął go za rękę i rzekł cicho:
— Wszystko pójdzie dobrze, ja poświadczę, jak potrzeba... nie lękajcie się... ja wiem o całéj sprawie... ale zmiłujcież się, nie odzywajcie się... Milczeć, to cała mądrość wasza, więcéj nie potrzeba nic... Na przyszły raz, gdy was wezwą, powiedzcie, żeście chorzy, a raczéj napiszcie... ja was do lazaretu wezmę... Nic nie mówić, panie Melchiorze Szarliński... Was może skażą na mieszkanie i to nie daleko... no! do Woroneża, do Kaługi... co to strasznego! i tam ludzie żyją...
Ja wam zapiszę lekarstwo... nie bierzcie go, wylejcie precz... i bądźcie dobréj myśli.
Jenerał tak jakoś wszedł w swą rolę, że się nawet nie odezwał... Popatrzali na siebie... Doktor odsunął krzesło, podał rękę, jeszcze raz powtórzył: bądźcie dobréj myśli i wyszedł...
Jenerał został sam zdrętwiały, uśmiechnięty z siebie i swojego losu... dziwił się, że tak rączo potrafił chwycić się głupiego życia na nowo... ruszał ramionami, chłostał się wymówkami... ale... uśmiechało mu się marzenie... Heroizm Władka jak widmo, jak coś nadludzkiego, przerażał go... ilekroć on mu przyszedł na pamięć, wzdrygał się...
Powiedział sobie nagle: Jeśli ja mam żyć, niechże i on żyje; jeśli ja ocalonym będę, to nie sam... Ona musi uratować go także... Lżéj mi będzie nie samemu powrócić do życia...
Ta myśl pochwyciła go silnie... ale jak ją było wykonać? Jenerałowa nie powiedziała mu, czy jeszcze się z nim w więzieniu widzieć będzie; a potém czy nie zapóźno.....
Śmierć Władka, którą się zdawał mieć wyrytą na <zole, potępiała go, czuł się nią upokorzonym, chciał mieć towarzysza...
Kłamał tak sam sobie, aby się w swoich uniewinić oczach...
W parę dni, w przeciągu których nikt nie przyszedł i nie dowiedział się o niego... zaprowadzono go do lazaretu... W izdebce osobnéj, widocznie przygotowanéj troskliwie, znalazł podrzuconych wiele rzeczy, które mu pobyt mogły uczynić znośniejszym...
Na oknie, jakby od niechcenia, rzucono kilka książek francuskich... Nie były one pierwszemi lepszemi pożyczonemi w czytelni... ale dobór ich zdradzał chęć przywrócenia smaku do życia... Wszystkie mówiły o Paryżu, o świecie, o roskoszy bytu... z tą płochością francuską, która unika zetknięcia z czémś powaźniejszém, aby mogła obejść uśmiechem zagadnienia życia i dowcipem porozcinać jego węzły święte... Nie zgadzały się one z usposobieniem więźnia... ale jenerał pochwycił je z ciekawością. Żył tak długo w atmosferze ofiar i ideałów, że ta proza powszednia wydała mu się strawą pożądaną, po raz pierwszy od dawna uśmiechnął się nad kartami tych książek, pisanych tylko, by zabawić i okłamać...
Rozmowa z Maryą była mu jeszcze przytomną... Ona właśnie skarżyła się na tego ducha, który w przysłanych książkach panował. One żyły tém, czém żyło najwytworniejsze towarzystwo petersburgskie... W istocie jest to jego znamieniem i charakterystyką, że w sobie łączy sceptycyzm i ironią cywilizacyi zepsutéj z realizmem barbarzyństwa również zepsutego.
W barbarzyństwie ludów Wschodu jest pewne tchnienie ideału... coś dziko majestatycznego... czasem się w nim wybuchem wulkanicznym ozwie czucie i serce, czasem rzuci nim instynkt ludzki; u Moskwy barbarzyństwo się wyżyło, straciło instynkt i ten majestat pierwotny a natomiast przywdziało modny płaszcz ulicznic cywilizacyi...
Z tego dwojga sklejoną jest ta istota, która w Europie gra rolę dobrze wychowanego Moskala, a w domu jest czémś nieokreśloném, stokroć wstrętliwszém od Kirgiza i Kałmuka... któremu ma być nauczycielką i przewodnicą.
Myślał Stanisław, dla czego Marya (czuł jéj dłoń w tych książkach) wybrała dla niego to, czego nie cierpiała sama... i łatwo mu było odgadnąć, iż w téj chwili pragnęła go ściągnąć na ziemię, nakarmić rzeczywistością, umysł ostudzić i zobojętnić.
W celi lazaretowéj był sam, ale ona miała choć pół okna, którém zaglądało słońce... powietrzem jéj można było odetchnąć... i chód nieznośny żołnierza na warcie... nie nużył swą monotonią zabójczą, ani oko tego stróża w szybie drzwi się już nie ukazywało...
— Niech się dzieje, co chce... rzekł trzeciego dnia... każą mi żyć... będę żył, jeśli potrafię...

Niecierpliwiło go tylko, iż o Władka upomnieć się nie mógł. W tydzień doktor mu przyniósł kartkę od jenerałowéj i szepnął, że odpisać może... Stanisław skorzystał skwapliwie z téj zręczności — i nie mówiąc nic o sobie, zaklął o ocalenie Władysława. Trzy dni potém żadnéj nie było odpowiedzi; czwartego oddano mu książkę... Na pierwszéj karcie jéj był numer jakiś wielkiemi wypisany znakami... Zbyski domyślił się szukać wskazanéj przezeń karty, która była lekko sklejona... Na białéj stronie ołówkiem znalazł wyrazy po francusku:
„Bóg wielki... ale i on nie zbawi człowieka bez niego... kto nie chce być zbawionym... Czasem wola i miłość czynią cuda... Miejmy nadzieję...“

Upłynął znowu dosyć długi przeciąg czasu... a wieści nie było żadnéj...
Melchiorowi Szarlińskiemu przeczytano wyrok, skazujący go na wygnanie do Kaługi, przeciw któremu on nie protestował... Co się działo w duszy jego, Bóg wie jeden tylko... Roczniki cytadeli nie dostarczają nam materyałów do dalszych dziejów więźnia, który wywiezionym został w istocie... i nikt więcéj o nim nie słyszał...
Przez cały czas procesu pułkownikowa była chora... zamknięta... nie widziała już więcéj téj kobiety, która ją napełniała trwogą, obudzała w niéj wstręt a jednak — zasłużyła sobie na wdzięczność. Zapowiedziano jéj, ażeby najmniejszych nie czyniła starań, żadnym krokiem nie zdradziła życia syna... Pod tym jednym warunkiem obiecywano ocalenie!
Ten wyraz przecież był prawdziwém urągowiskiem. Wdowa wiedziała dobrze, czém ono okupione być miało — wyrzeczeniem się siebie... śmiercią moralną...
Wątpiła nawet, czy kiedykolwiek widzieć go już będzie, czy przyciśnie do serca... ale miłość macierzyńska jest nieustanném wyrzeczeniem się siebie... Tu ono z goryczą było zmięszane, bo dziecię jéj, polskie dziecię, wyjść miało skalane, zmalałe, zmienione w istotę nikczemną z zapasów z losem i ludźmi...
Pułkownikowa nie śmiała o to obwiniać Stanisława, ale oprawców, którzy go dziecięciem porwali... aby mu odebrać, co miał najdroższego...
Starano się o ocalenie Władka, to wszystko było próżném... Przy pierwszéj indagacyi odpowiadał tak, tyle win cudzych pobrał na siebie, ażeby innych ocalić, okazał się tak szlachetnym i energicznym, że przebaczyć mu nie było podobieństwa... Wzięto okup ogromny za jego życie i wysłano do kopalni Nerczyńskich.
Wdowa zaledwie się z trudnością dowiedzieć mogła, iż Stanisława nie było już w Warszawie... Cały rok następny panowało milczenie głuche, straszne, a matka unikała wspomnienia o synu.
Czasem gdy się jéj imię, to wyrwało, dodawała — Mój nieboszczyk...
Pogrzebła go w sercu swojém, lękając pomyśleć nawet, jakim dla niéj powstać może z téj mogiły, tylą oblanéj łzami...
W r. 1865 dopiero pułkownikowa odebrała z Genui list pisany znanym dobrze charakterem, który tu cały powtarzamy:
„Po przebyciu ciężkiéj, śmiertelnéj choroby, podnosząc się z łoża, świat człowiek wita jak nowy... sny, gorączki rozpierzchają się, troski dawne odlatują, i tylko żyje się... żyje, oddycha piersią całą... nie myśląc nic, nie chcąc nic wiedzieć... Zdaje mi się, kochana pani, żem się urodził raz drugi. Próżnowanie mi smakuje jak dziecięciu... Mówią, że szczęśliwi historyi nie mają, ja nie wiem, czym szczęśliwy, ale o sobie napisać nic nie umiem... Wstaję, patrzę na drzewa zielone, jem, śpię... wegetuję, dzień jeden do drugiego podobny. Marya, żona moja (ślub wzięliśmy kilka miesięcy temu) całuje rączki pani i od siebie kilka słów przesyła...“
W tych wyrazach lakonicznych zamykało się więcéj niż one zawierały: było zobojętnienie dla matki, chłód, wystygnięcie serca bolesne... Odczytawszy list, rozpłakała się pułkownikowa, a że była samą, nim przyszła Michalina, spaliła go razem z kopertą. Wolałaby była milczenie..
— Nie mam syna! rzekła w duchu...
Po kilku dniach jednak ukradkiem odpisało serce... i — nie otrzymało odpowiedzi... W rok dopiero ceremonyalne pismo przyszło z Sorrento... kropla w kroplę podobne do pierwszego... Pułkownikowa już na nie odpisać nie chciała... Po całych dniach z książką pobożną na kolanach, patrząc na portret męża, siedziała starzejąc w oczach... a serce wciąż jéj tylko mówiło...
— Nie mam syna!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.