<<< Dane tekstu >>>
Autor Arkadij Awierczenko
Tytuł Zaginiony rekopis
Pochodzenie Opętana przez djabła
Wydawca Towarzystwo Księgarzy Polskich na Kresach
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Społeczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. S.
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
A. AWERCZENKO.
ZAGINIONY RĘKOPIS.

Zaginiony rękopis.
(Humoreska).

Choćbyście mnie mieli zabić — nie umiałabym opowiedzieć tej historji od początku.
A zresztą, cała historja zdarzyła się właśnie dlatego, żem nie zauważył kiedy się zaczęła.
Środek jej — mniej więcej — taki.
Współpracownik naszego organu, pan Iks, przyjechał razu pewnego do mnie i jeszcze w przedpokoju począł krzyczeć:
— Dalibóg, sił nie mam! Kiedyż u djaska, dasz pan wreszcie odpowiedź temu doktorowi?
— Co za awantura! — rzuciłem się. — O jaką tam znowu chodzi odpowiedź?
— Ależ o odpowiedź: przyjęty czy nie przyjęty został do druku w naszym organie rękopis doktora Kizla, czy jak tam?
— Alboż on go dawał ten rękopis?
— Ma się rozumieć: wręczył go panu przeze mnie jeszcze w zeszłym tygodniu.
— Więc czego się pan tak rzucasz? Przejrzę rękopisy z ostatnich dni i znajdę ten bezcenny rękopis doktora Kizla.
Jakżeż nie mam się rzucać, kiedy mi spokoju nie dają.
— Otóż tak zrobimy: przeczyta się rękopis, da się mu odpowiedź — i odczepi się.
Przejrzałem rękopisy z ostatniego tygodnia i przedostatniego: „rękopisu doktora Kizla“ nie było. Przewertowałem wszystkie listy i papiery, wszystkie szpargały w kieszeniach surdutów i marynarek — rękopisu doktora Kizla nie było.
— Ee, — zadecydowałem. — Jest to jakieś nieporozumienie... Najlepiej będzie poprosić doktora Kizla, aby dał drugi egzemplarz manuskryptu ot i wszystko...
Aż naraz nad ranem, w trzy dni petem, ktoś zadzwonił do mnie:
— Hallo! Kto?
— No, co?
— Jakto co?
— Znalazł pan?
— Co znalazł pan?
— O la Boga! Cóżby, jak nie rękopis doktora Kizla!
— A ha szukałem, szukałem — głowy mało nie skręciłem, takem szukał. I nie znalazłem. Oczywiście, coś się musiało stać z rękopisem. Wie pan co, niech mu pan zaproponuje — aby dał drugi egzemplarz.
— O ja nieszczęśliwy! zajęczał pan Iks. Toż pan mnie zgubi! On mnie poprostu zje! On i bez tego poszukuje mnie codziennie po restauracjach, najeżdża w domu i tak wciąż stęka: przyjęty, czy nie przyjęty jego „rękopis“, i dlaczego tak długo nie ma odpowiedzi?
— Trzydziestu lat dożyłem — a jednakowoż zostałem takim samym lekkomyślnym człowiekiem, jakim byłem w dwudziestym roku życia. Rzekłem:
— No, dobrze... Skieruj go pan do mnie, ja sam z nim pomówię.
Przez trzy tygodnie z rzędu, dwa razy dziennie, doktór Kizel dzwonił do mnie z pytaniem, czy znalazłem jego rękopis?...
— Gdybym miał pisać pospolity szkic humorystyczny, to opowiedziałbym, jak doktór Kizel ukazywał mi się wszędzie: w łaźni, na potajemnem rendez-vous z ukochaną, w koszu balonu... Ale nie chcę fantazjować: to nie szkic humorystyczny, to prawda, smutno-wesoła prawda!
On dzwonił do mnie — ale jak! W żaden sposób nie mogłem się był ukryć przed tym przeklętym Kizlem: uciekał się do stu wybiegów, zmieniał głos, mówił głosem kobiecym, wywoływał mnie do telefonu rzekomo w imieniu współpracownika Iks, albo drukarni, albo redakcji — i ściągnąwszy mnie do aparatu, zanosząc się okrótnym śmiechem mówił:
— Aha! Pan myśli, że jeżeli zgubił mój rękopis to ja już się uspokoję? O nie! Jakiż z pana redaktor — jeżeli gubisz pan rękopisy? Paneś obowiązany go znaleźć!
— Słuchaj pan — ścisnąwszy zęby, mówiłem możliwie najłagodniejszym głosem...
— Czy panes taki pewny, że Iks wręczył mi pański manuskrypt?
— No, a jakżeż inaczej? Ja właśnie dlatego oddałem rękopis przez Iksa, że bałem się, aby taki ważny papier nie zaginął. — Dalibóg, nie wiem co się stało. Naogół bowiem rękopisy u nas nie giną.
— Naogół — to dla mnie: nic. Przez to ani odrobinę nie będzie mi lżej. A skoroś pan zgubił mój rękopis to powinieneś go zaleźć! Przecież odpisu nie mam.
— Dobrze... poszukam jeszcze... postaram się.
Czemprędzej zawiesiłem słuchawkę.
Zrzadka dolatywały mnie w telefonie stłumione jęki Iksa:
— O ja nieszczęsny! On mnie zje! Literalnie zagryzie mnie przeklęty! Co dnia mnie gryzie... Ani dnia ani godziny nie mam spokoju... Na Boga! Poszukajże pan w szafie na bieliznę pod dywanem, zerwij pan na mój rachunek tapety — może gdzie zalazł ten nieszczęsny rękopis do jakiej szpary?!
Miło jest wyładować na kimś nadmiar złości:
— I po kiego djabła paneś brał na siebie to idjotyczne polecenie! Skoro ten cymbał chciał dać do redakcji rękopis — to powinien był zrobić to w sposób ogólnie przyjęty: nalepić marki i przesłać pocztą. Wtedy napewnoby nie zaginął.
— Kiedy on właśnie dał go mnie, sądząc, że tak będzie pewniej.
— Ale kiedy i gdzie paneś mi złożył ten rękopis? Jakoś nie mogę sobie przypomnieć...
Co znowu! Spotkałem pana na Długiej ulicy... Paneś jeszcze wtedy pieska ciągnął na rzemieniu, a w drugiej ręce miałeś pan paczkę z cygarami. Jeszcze odezwałem się „Dzień dobry“, a paneś mi „moje uszanowanie“ powiedział: Pamięta pan? Wtedy właśnie panu oddałem.
— Żeby pana czarci wzięli! A ja go gdzie wsadziłem — ten rękopis?
— To już nie moja rzecz. Moją rzeczą było oddać rękopis A coś pan z nim zrobił, to już mnie nie obchodzi. Może pan go pieskowi dał na podwieczorek?
— Jeżeli pan jeszcze raz zrobisz coś podobnego — to doprawdy poszczuje Pana swym pieskiem i będę go tłukł paczką cygar po gołowie.
— Niedoczekanie pańskie! Chciałbym ja widzieć takiego drugiego człowieka, któryby narzucił podobne zlecenie. Jednakowoż...
— Co jednakowoż?
— Jednakowoż poszukaj pan gdzie tego rękopisu.
— Wynoś się pan póki cały!
— Hallo! — zadźwięczał w telefonie srebrzysty damski głosiczek. — To ty Arkadjuszu?
Zakręciło mi się w głowie ze szczęścia.
— Ja... ja... Jak się masz, moje złotko... (Ktoby to mógł być taki?)
— Czy przyjdziesz dziś do Akwarjum?
— Skroty tego pragniesz... Każde twoje życzenie jest dla mnie nakazem!
— Nakazem?! Cóż to za bas? W takim razie znajdźże już raz mój rękopis! Jakiż z pana redaktor, skoro gubisz pan manuskrypty? I nadomiar każesz pan pokojówce mówić, że go niema w domu. To niedobrze mój pania! Nieuczciwie....
Tak było przez trzy tygodnie.
Razu pewnego zjawił się u mnie jakiś mały, czerniawy człowieczek z zapadłą brodą i przenikliwemi oczami.
Miałem właśnie wtedy gości, więc nakazałem nikogo z obcych nie wpuszczać. Ale on odesłał pokojówkę, wtargnął do pokoju, nie zdejmując palta i rzekł:
— Znalazł pan?
— Poznałem go po głosie. Histeryczny kłęb utkwił mi w gardle.
— Żebyś pan pękł! Czego panu potrzeba? I czego mnie pan prześladuje?! Co kosztuje ten pański rękopis? Sto rubli, dwieście? Zaraz Zapłacę. Paneś mnie umęczył! I pan, pan zamierzałeś zostać współpracownikiem naszego organu?! Otóż, chociażby pański utwór pod względem humoru był równy arcydziełom Gogola, a pod względem siły Byrona — to i wtedy cisnąłbym go do kosza, ponieważ paneś nie człowiek, a wampir! I powiedz pan tylko, jak panu nie wstyd, jak panu nie wstyd tak nękać bliźniego swego?!... Hę?
— Eee. poszukałbyś go pan lepiej między papierami — doradził mi doktór Kizel, sadowiąc się. Musiał się gdzieś zapodziać.
Goście podzielili się na dwie grupy. Jedna daremnie usiłowała przystawić szklankę z wodą do moich skaczących warg — druga uprzejmie, ale daremnie błagała doktora Kizla, aby mi dał spokój chociaż przez tydzień.
— Gdy trochę odpocznie, będziesz pan mógł znowu wziąść się do niego; co? dobrze?
— Eee... On go musi odnaleźć dalibóg, musi — mówił na to doktór Kizel. — Ja nie po to pisałem aby on gubił...
— No zgoda my sami znajdziemy znajdziemy. Sami poszukamy... Jaki ma tytuł ten pański manuskrypt?
— Tytuł ma! „Nasze dzieci“. Podpis; „Medicuś“ Tylko proszę was, panowie, szukajcie starannie!
Dlaczego wspomniałem dziś o strasznej historji?
A oto, dlaczego:
Wczoraj było ciepło ciepło na dworze, przeto kazałem sobie podać palto jesienne Wkładając je, namacałem w małej, bocznej kieszonce jakiś papierek. Wyjąłem go był nieco większy od biletu tramwajowego, a na nim było napisane:

(rękopis)
„Nasze dzieci“.

— Ciociu, gdzie u ciebie jest klapa?
— Jaka „klapa”, kochanie?
— Bo mama ciągle mówi: kiedy nareszcie ta stara rudera zrobi klapę?
Podpisane: „Medicuś“.

I oto teraz, kiedy doktór Kizeł przydałby się — doktora Kizla niema. Gdyby zaś zjawił się, to walnąłbym go głową w brzuch, zapędziłbym go do kąta i tam począł obgryzać męsiste części jego fizjognomji — nos, usta, uszy, policzki...
Nic to, że wstrętne... Nic to...
I jaka szkoda, że ani ja, ani nikt z moich znajomych, nie ma małych dzieci! Gdyby tylko te małe urwisze zaczęły kaprysić — zaraz byśmy je postraszyli „rękopisem doktora Kizla“.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arkadij Awierczenko i tłumacza: anonimowy.