Nasza prowincja
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nasza prowincja |
Pochodzenie | Opętana przez djabła |
Wydawca | Towarzystwo Księgarzy Polskich na Kresach |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Społeczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | J. S. |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Literat Bondarew przybył do miasta Ptoszkina aby miee odczyt o współczesnych prądach w literaturze.
Na dworcu Bondarew, powitany został przez mieszkańca miasteczka pana Pierekusałowa — lekarza weterynaryjnego, starego przyjaciela literata, jeszcze z czasów gimnazjalnych.
Pierekusałów tak dalece ucieszył się ze spotkania Bondarewa, że nawet wionęło od niego jakgdyby winem... Objął oburącz Bondarewa, odszedł od niego, rozłożył ręce i rozkoszując się nim, z oddalenia rzekł, z pochyloną na bok głową:
— Ech, ty świntuchu jakiś! Ech ty psie! Aleś ty zmężniał!.. Toś ty się teraz stał znakomitym? Obawiam się, że tu wszyscy powarjują przez ciebie! Naturalnie, zatrzymujesz się u mnie?
— Nie w hotelu — ściskając ręce Pierekusałowa, odparł Bondarew. — Masz przecie żonę, dzieci, więc nie chciałbym cię sobą krępować. Przyjdź dziś wieczór na odczyt.
— Patrzcie go! On jeszcze zaprasza! Nie tylko, że bedę — ale i inni będą. Będzie inspektor szkół ludowych Chromow i Teodozy Iwanowicz Kohot, i członek rady Stamiakin! I żona Stamiakina też będzie. Przecudowne, powiadam ci stworzenie! Tutejsza królowa piękności! Poczekaj: zobaczysz ją — i odrazu się zakochasz! Jak pies! Wieczorem po odczycie wszyscy do mnie przyjdziecie. — Oblejemy uroczyście przyjazd — jak się to mówi — gwiazdy stołecznej! Ach, jak ja cię lubię i jak ja cię zawsze lubiłem, drogi mój ty Bondasiu.
— A tyś już... po obiedzie? — zapytał Bondarew.
— Bo co? Nie, bracie... tylko tak na drogę kropnąłem sobie kapeczkę, przed spotkaniem się z tobą. Jedźmy zatem do hotelu Riedkina. Tam spożyjemy dary boskie...
Wieczorem, na odczycie Bondarew widział w pierwszym rzędzie rozradowanego, uroczyście nastrojonego Pierekusałowa, obok niego czerwoną gębę jakiegoś tęgiego jegomościa, który jak się potem pokazało, był właścicielem nazwiska Kohot — a jeszcze dalej maleńkiego, wątłego Stamiakina z żoną, która w istocie była wyjątkowo piękną i bardzo interesującą kobietą.
Wszyscy ci ludzie wprost wściekle oklaskiwali Bondarewa, drąc się radośnie, co zaś do Stamiakina, to ten nawet był dumny nielada ze swej tak bliskiej znajomości z Pierekusałowem, którego łączy przyjaźń z tak znakomitym literatem.
Po odczycie wszyscy udali się do Pierekusałowa na kolację.
Goście początkowo żenowali się wobec Bondarawa i kryli po kątach, dopiero gdy opowiedział ze dwie czy trzy śmieszne anegdoty i przytoczył jakiś arcyzabawny, pikantny skandal — wszyscy swobodniej odetchnęli.
Obfita kolacja, urozmaicona tuzinem butelek z rozmaitemi etykietami i różnorodnej zawartości, ostatecznie przełamała lody.
Wszyscy rozruszali się, ożywili.
Bondarew, siedząc obok czarującej pani Stamiakinowej, nie odrywał od niej oczu, dolewał jej wciąż wina i bez przerwy opowiadał o Petersburgu, o sobie, przytaczał tysiące śmiesznych, zabawnych anegdot, skutkiem czego Stamiakinowa uśmiechała się pięknie, przysuwała nieznacznie coraz bliżej do Bondarewa i rzucała znienacka na niego z poza drżących rzęs rozkoszne, trafiające wprost w serce czułe spojrzenia.
— AJeż przecież ona naprawdę piękna! — myślał Bondarew, przypatrując się jej. — Nieźle byłoby zabrać ją z sobą do Petersburga... Byłaby furora.
Pito wiele, ale nikt, oprócz wątłego, maleńkiego Stamiakina, nie upił się. Inspektor Chromów, siedzący z boku Bondarewa, rzucał na niego od czasu do czasu wzrok pełen zachwytu i wciąż czekał stosownej chwili, aby zacząć rozmowę.
Doczekał się.
— Bezzwłocznie tedy zapytał głosem nieśmiałym, trącając literata w rękaw:
— Jak też panu tak przychodzą do głowy rozmaite tematy? Co do mnie, to mógłbym myśleć, myśleć cały wiek i nicbym nie wymyślił!
— To przyzwyczajenie zawodowe — z wyrozumiałością odparł Bondarow — Co do nas, to zupełnie bezwiednie wchłaniamy w siebie wszystko, co się dokoła nas dzieje — wrażenia, fakty spostrzeżenia — potem opracowujemy je, przetwarzamy i odlewamy w pięknej, artystycznej formie.
— No tak... przetwarzamy w formy — zaśmiał się inspektor. — W ładną bym ja formę przetworzył cokolwiek! Napewno ze wszystkich redakcji zrzuciliby mnie ze schodów!
— Dolewając swej sąsiadce wina, literat nachylił się nieco i szepnął samemi tylko wargami, niby szelest wiaterka:
— Dro-o-ga...
Piękna pani Stamiakinowa zakryła gęstemi rzęsami oczy.
— Kto?
— Pani!
— Miej się pan na baczności — uśmiechnęła się cicho i słodko Stamiakinewa — pan igrasz z ogniem! Jestem niebezpieczna.
— A niech tam. Ja od dziecka lubiłem pożary.
— A jak panu płacą za przyjęte do druku utwory w redakcjach? — z oddaniem w oczach, patrząc na Bondarewa, przerwał inspektor szkolny. — Z góry, czy też potem?
— Przeważnie z góry — uśmiechnął się Bondarow. — Wszakże my podążamy naprzód, więc spieszymy się żyć!
— A podług mnie ludzi takich, jak pan, należałoby utrzymywać na koszt rządu. Jedz sobie, pij na rachunek rządu, wesel się bracie i nie myśl o przyziemnym metalu. Pisz sobie o czem chcesz i kiedy chcesz... Hm... Albo też was powinno utrzymywać społeczeństwo, które was czyta.
— Piękna myśl! — rzekł na to Bondarew, ściskając pod stołem rękę sąsiadki. — Ale to jeszcze utopia...
— Naturalnie utopia — potwierdziła Stamiakinowa, pieszcząc dłoń literata.
— Formalna utopia — wzruszył ramionami Bondarew, kładąc rękę na okrąglutkie kolano sąsiadki.
— Bezwarunkowo utopia — skinęła sąsiadka głową i spróbowała zdjąć łagodnie rękę, która paliła ją nawet przez suknię.
— Niech będzie tak, jak jest — rzekł Bondarew.
— Nie, tak nie można — uśmiechnęła się Stamiakinowa.
— Nie można? — wrzasnął inspektor Chromow. — Jak Boga kocham, można!!! Ot, naprzykład, powiedz pan, gdzie się pan zatrzymał?
— W hotelu Riedkina.
— Zupełnie niepotrzebnie! Zupełnie daremnie! Z jakiej racji masz pan pieniądze płacić? Kochany panie literacie! Czy dasz mi pan słowo, że spełnisz moją prośbę? No, daj pan słowo!
— Jeżeli leży to w mej możności, to spełnię — przyrzekł, uśmiechając się słodko Bondarew.
— Kochany panie literacie! Ja chylę czoło przed panem, przed pańskim genjuszem! Pan może mnie uszczęśliwić. Porzuć pan tego hotelarza i przyjedź jutro rano do mnie!
— Ale kiedy ja pojutrze wieczorem wyjeżdżam zupełnie, to po cóż? — rzekł Bondarew.
— Wszystko jedno! Chociaż na jeden dzień! Gdybym był bogatym, to wybudowałbym panu na brzegu cichego morza marmurową willę i rzekłbym:
„Bondarew! To twoje! Żyj sobie i pisz w tym domu! Ale ja nie jestem bogaty, więc ofiaruję panu tylko swe skromne mieszkanie. To ze szczerego serca, literacie! No, jakże?
— Dzięki, — rzekł wzruszony Bondarew. — Jeżeli to panu sprawi przyjemność, zaraz przeniosę się do pana.
— Brawo! — wrzasnął ucieszony inspektor szkolny, z hałasem zrywając się z miejsca. — Panowie! Proponuję wypić za zdrowie tego jasnego promienia, który na chwilę rozdarł ciemności naszego smutnego życia prowincjonalnego! Vivat!
— Vivat! — krzyknęli goście.
— Pan musisz odwołać swoje słowa! — ze wściekłością wołał blady Pierekusałow, trzęsąc za ramię czerwonego, podnieconego Teodozego Iwanowicza Kohota.
— Nic nie odwołam! — odparł Kohot. — Nic a nic nie odwołam! — Choćbyś mnie zarżnął, nie odwołam! Po co mam odwoływać?
— Nie, ty odwołasz!
— Całuj psa w ogon! Jeszcze czego! Nie odwołam!
Reszta gości zebrała się koło tych dwóch i wpływała na nich pokojowo:
— Dajcie spokój... Takie głupstwo! Też jest o co!
— Jak dzieci jakie...
— Nie, ja tego tak nie zostawię... Muszę mieć satysfakcję!
Kohot z ironją wzruszył ramionami:
— Gdzie chcesz i kiedy chcesz!
— Słuchaj no pan — rzekł Bondarew, biorąc pod rękę Pierekusałowa, — O co chodzi? Czegoś się tak rozjędyczył?
— On mnie znieważył, — rzucił Pierekusałow, ciężko sapiąc. — Zniewagi tego rodzaju domagają się rozwiązania na jednej tylko drodze! Spodziewam się jednak, że to nie na serjo?
— Coo? Ty może myślisz, że jeżeli my mieszkamy w jakimś tam niedźwiedzim, zapadłym kącie, to zaraz i sprawy honorowe załatwiamy po niedźwiedziemu? Pięścią w gębę, albo pokazaniem sobie nawzajem języka? O, nie, bracie! Ja może i nawet zapleśniałem w tej głuszy, ale postawić swe życie na kartę — gdy honor zadraśnięty — zawsze jeszcze potrafię!
W oczach Pierekusałowa zaświeciło się, błysnęło coś nowego, coś pięknego i niezwykłego. Bondarew z szacunkiem patrzał na niego.
— Spodziewam się, że nie odmówisz mi być świadkiem z mojej strony.
Bondarew położył mu rękę na ramieniu i rzekł:
— Naturalnie. Urządzę sam wszystko. Ale, powiedz, proszę cię... czem cię ten pan tak znów obraził... Może to wszystko głupstwo?
— Głupstwo? Nie, bracie, nie głupstwo! Wcale nie głupstwo! Nie głupstwo, literacie! Nie mogę ci powiedzieć, czem obraził — zbyt mi to jeszcze ciąży — w każdym razie, nie głupstwo!
— Dobrze — rzekł poważnie Bondarew. — A zatem: postanowione. Jutro przyjadę do ciebie i zakomunikuję szczegóły
Goście poczęli zabierać się do domu. Kiedy Stamiakina poczęła szukać męża, pokazało się, że leży pijany w gabinecie gospodarza domu na kanapie. Kiedy go obudzono, z trudem otworzył oczy, rozpłakał się i oświadczył, że niech już lepiej ześlą go jutro na Sybir, niżby go mieli dziś zrywać z kanapy.
— Jutro możecie mnie zwymyślać, bić po gębie, bezcześcić, ale dziś — ja bardzo was o to proszę — nie ruszajcie mnie dziś.., Bo, tak czy owak, ja zaraz spadnę i zbiję sobie głowę. Nie ruszajcie mnie, moi drodzy...
— Świnia! — szepnęła pani Stamiakina i wzięła Bondarewa pod rękę. — Pan raczy mnie odprowadzić?
— Pani... Pani jeszcze pyta? — Jak można nawet!...
Gdy jechano w dorożce, Bondarew objął piękną panią za talję, ta zaś, patrząc mu w oczy zamglonem spojrzeniem, mówiła:
— Tyś moim panem! Tyś przyjechał zuchwały i mężny, porwał me życie, niby kruchy orzech, i zdruzgotał je swoją dłonią! A ja, biedna, myślałam, że moje życie — takie mocne, mocne... i nieugięte... Po coś pan to uczynił?
— Droga... Gdybym ja ci powiedział: jedź zemną, porzuć wszystko — tybyś pojechała? Pojechałabyś?
— Z tobą? Do Londynu! Nawet na księżyc! Umarłabym, gdybyś ty konał, płakałabym twemi łzami i śmiałabym się twoim śmiechem...
Wzięła rękę Bondarewa, podniosła ją do ust i pocałowała dwa razy.
— Jutro będę u ciebie — rzekł Bondarew. — I jutro wezmę cię z sobą. Pojedziesz zemną?
— Jam twoja!
Obudziwszy się nad ranem, Bondarew długo leżał w łóżku i medytował.
— I pomyśleć tylko — rzekł — że pośród tysięcy zarzuconych, opuszczonych punktów na nie zmierzonej Rosji — jest jeden; mikroskopijne miasteczko Płoszkin. A jednak ludzie tam — chociażby nie wiem jak miało się to wydać dziwnem — zupełnie inni i żyją wcale nie po prowincjonalnemu!
Pierwszego zaraz wieczora spotkałem i naiwnego fanatyka, wielbiciela literatury, mojego entuzjastycznego czciciela, i odważną, o niezwykłem sercu kobietę i człowieka, zdolnego zaryzykywać życie dla honoru... I wszystko to w takiej mieścinie! Jakież to piękne, jakież dziwne!...
Ubrał się, ułożył do niewielkiego sakwojażu swe rzeczy i, wyrównawszy rachunek, wyszedł na ulicę.
— Dorożkarz! Czy znasz pan inspektora szkolnego, pana Chromowa? Znasz? To zawieź mnie pan do niego!
Inspektora nie było w domu. Na spotkanie Bondarewa wyszła żona pana inspektora, w ciąży, i wylękniona, poczęła mu się przyglądać ze zdumieniem.
— Pan do męża ma interes?
— Otóż widzi pani... — niepewnym głosem zaczął Bondarew. — Małżonek pani zaprosił mnie wczoraj do siebie na jeden dzień, zamiast by siedzieć w hotelu... — Jestem Bondarew.
— On wiecznie swoje... — potrząsła smutnie roztrzepaną głową żona pana inspektora. — Albo panu w hotelu było niedobrze?
— Bynajmniej. Ale małżonek pani tak nastawał...
— Niepotrzebnie pan usłuchał tego durnia! Albo on co rozumie? Zaprosił! A my tu raptem mamy dwa pokoje, ruszyć się niema gdzie — proszę zobaczyć! Pan mi to wybaczy, ale gdy ten mój skarb wróci do domu, to już go chyba zeżrę za to!
— Smacznego! — wzruszył ramionami literat, obrócił się i wyszedł.
— Rzeczywiście — myślał sobie — idjota jakiś... Też trzeba mi było przyjmować jego zaproszenie. Dorożkarz! Wolny? Wieź, bracie, do pana Kohota. Znasz go?
— Jeszczeby! — splunął dorożkarz. — Zawsze go wożę w podejrzane miejsca...
— Ten pojedynek też mi potrzebny... Czart wie, co takiego... Gdybym był nie dał Pierekusałowi słowa — całe zajście nicby mnie nie obchodziło. A teraz wplątałem się, sam nie wiem, po co?
Po drodze wstąpił do jakiegoś doktora. Długo tłomaczył doktorowi sprawę pojedynku, podczas gdy doktór popijał herbatę i słuchał w milczeniu.
Więc jakże będzie? Pan się nie boi? Panu, jako lekarzowi, nie grozi żadna odpowiedzialność.
Doktór wstał, wyciągnął rękę do Bondarewa i rzekł:
— Pluń pan na to!
I odszedł wgłąb mieszkania.
— Też porządek! — myślał Bondarew, trzęsąc się na dorożce w kierunku domu Kohota. — Tu nawet pistoletów nie można znaleźć.
— Kohot powitał Bondarewa bardzo radośnie.
— A-ach! Literat! Gwiazda nasza! Siadaj pan! Herbatki pozwoli pan?
— Dzięki — odparł Bondarew. — Ja tu przybyłem właściwie w sprawie omówienia warunków...
— Warunków? jakich warunków?
— Co do pojedynku.
— Jakiego pojedynku?
— Z racji wczorajszego zajścia! Przecież Pierekusałow wyzwał pana i paneś przyjął wyzwanie.
— Humorysta z pana, panie literacie... — rzekł Kohot. — Wiecznie się pana żarty trzymają...
— Jakie żarty? Są przecież wypadki, kiedy trzeba być poważnym. Spodziewam się, że pan nie odmawia pojedynku?
— Czy pan to... naprawdę?
Kohot parsknął śmiechem, runął na kanapę, począł kaszlać od nagłego śmiechu i wywijać grubemi nogami
— A tom się ubawił! Ha, ha! A tom się ubawił! Więc powiada pan, ten idjota na pojedynek mnie wyzwał? Ha, ha, ha!
— Czego się pan śmieje? — zawołał Bondarew.
— Ależ panie! Zarżnij mnie pan, utop, ale literalnie nic a nic nie pamiętam! Gdzie, kiedy, co? Prawda, że piliśmy, jak nosorożce. A powiedzno pan, nie pobiliśmy się czasem?
— Nie, — oschle odparł Bondarew. — W takim razie żegnam.
Zły, pojechał Bondarew do Pierekusałowa.
Ten jeszcze leżał w łóżku.
— Powiedz — rzekł gniewnym głosem Bondarew — czy ty pamiętasz, jakeś wczoraj wyzwał na pojedynek Kohota?
Co ty powiadasz? Nie może być! — zdziwił się Pierekusałow. — A to za co, nie pamiętam.
— Toś ty powinien pamiętać, nie ja! — Toś ty zrobił ze mnie durnia, kazałeś mi jeździć do doktora, który kategorycznie odmówił pojedynkowania się. Jakież to podłe, jakie głupie!
— Co? tyś do doktora jeździł?! — dziko spojrzał na literata Pierekusałow.
Zakrył głowę kołdrą i począł się śmiać jakimś zwierzęcym, piskliwym śmiechem, jakby go dusił kto.
— Oj, oj, nie mogę! Oj, oj, oj! Ratujcie! Oj, oj! zaśmieję się na śmierć!
Bondarew ze wściekłością wyciął go pięścią po głowie, wypadł na ulicę i wskoczył do dorożki.
— Na kolej! — wrzasnął. — Albo nie... — Stój... Ty wiesz, gdzie mieszka Stamiakin? Wiesz, to wieź do niego!
Stamiakina w domu nie było. Zamiast niego wyszła na spotkanie Bondarewa owa piękność, otulając się w różowy szlafrok i mrużąc ciemnemi oczami.
— Kogo ja widzę! Ach, jaki pan dobry, że przyjechał!
— Odpowiedz mi pan na jedno pytanie.
— Pytaj o wszystko, co chcesz! Droga!
— Ile pan zarabiasz rocznie?
— Po co ci to? No, pięć, czy sześć tysięcy rubli...
— A zatem: bądźmy rozsądni. Pan proponujesz mi uciec z panem Pan, nie przeczę, podoba mi się. Ale co dalej będzie? Stanowisko żony, przez wszystkich szanowanej, żony znanego w całem mieście człowieka — mam zmienić na jakieś marne dwuznaczne położenie — kochanki człowieka, który przecież może mię także przestać kochać! Zresztą, cóż to jest: sześć tysięcy? My tu przeżywamy ośm, a w Petersburgu, aby żyć należycie, trzeba mieć dwanaście tysięcy rubli rocznie Ależ mój drogi... Nie gniewaj się! Trzeba mieć rozum...
— Droga! — jęknął, jak ugodzony, Bondarew. — Tyżeś to jest? Czy może ja marzę? Gdzież twe przyrzeczenia wczorajsze?
Pogroziła mu palcem.
— Wczorajsze? — rzekła. — Nie trzeba mi było tak wciąż dolewać wina przy kolacji.
Pomimo, że Bondarew chciał umknąć z miasta niespostrzeżenie, to jednakowoż zebrała się cała wczorajsza kompania na pożegnanie.
W bufecie pito wino. Towarzystwo ożywiło się bardzo.
— Kochany mój literacie — odezwał się pan inspektor Chromow. — Podług mnie jest wielce niesprawiedliwem to, że ministerstwo komunikacji pobiera płacę od takich ludzi, jak pan, za przejazd koleją. Takich ludzi należałoby wozić bezpłatnie, w wagonie pierwszej klasy!
— Ech, — jęknął Pierekusałow, spuszczając głowę. — On chociaż i drugą klasą jedzie, jednakże jedzie na piękne, ciekawe życie! Żebyście wy, panowie, wiedzieli, jak mnie zawsze nęci piękno!
— Piękno — to straszna potęga! — potwierdził pan Kohot, zalewając aforyzm haustem wina.
Piękna pani Stamiakina przechyliła się nieco ku Bondarewowi i, trąciwszy się z nim kieliszkiem, szepnęła:
— Powiedz mi pan na pożegnanie coś takiego, od czego zrobiłoby mi się wesoło w duszy... Co upiększyłoby moje życie. Czy może pan?
— Mogę! — zaśmiał się głośno Bondarew. — Panowie! Pijcie wiele! Pijcie, ile się da! Pijcie jak najwięcej!...