<<< Dane tekstu >>>
Autor Arkadij Awierczenko
Tytuł Nasza prowincja
Pochodzenie Opętana przez djabła
Wydawca Towarzystwo Księgarzy Polskich na Kresach
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Społeczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. S.
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
A. AWERCZENKO.
NASZA PROWINCJA.

Nasza prowincja.
(Humoreska).
I.

Literat Bondarew przybył do miasta Ptoszkina aby miee odczyt o współczesnych prądach w literaturze.
Na dworcu Bondarew, powitany został przez mieszkańca miasteczka pana Pierekusałowa — lekarza weterynaryjnego, starego przyjaciela literata, jeszcze z czasów gimnazjalnych.
Pierekusałów tak dalece ucieszył się ze spotkania Bondarewa, że nawet wionęło od niego jakgdyby winem... Objął oburącz Bondarewa, odszedł od niego, rozłożył ręce i rozkoszując się nim, z oddalenia rzekł, z pochyloną na bok głową:
— Ech, ty świntuchu jakiś! Ech ty psie! Aleś ty zmężniał!.. Toś ty się teraz stał znakomitym? Obawiam się, że tu wszyscy powarjują przez ciebie! Naturalnie, zatrzymujesz się u mnie?
— Nie w hotelu — ściskając ręce Pierekusałowa, odparł Bondarew. — Masz przecie żonę, dzieci, więc nie chciałbym cię sobą krępować. Przyjdź dziś wieczór na odczyt.
— Patrzcie go! On jeszcze zaprasza! Nie tylko, że bedę — ale i inni będą. Będzie inspektor szkół ludowych Chromow i Teodozy Iwanowicz Kohot, i członek rady Stamiakin! I żona Stamiakina też będzie. Przecudowne, powiadam ci stworzenie! Tutejsza królowa piękności! Poczekaj: zobaczysz ją — i odrazu się zakochasz! Jak pies! Wieczorem po odczycie wszyscy do mnie przyjdziecie. — Oblejemy uroczyście przyjazd — jak się to mówi — gwiazdy stołecznej! Ach, jak ja cię lubię i jak ja cię zawsze lubiłem, drogi mój ty Bondasiu.
— A tyś już... po obiedzie? — zapytał Bondarew.
— Bo co? Nie, bracie... tylko tak na drogę kropnąłem sobie kapeczkę, przed spotkaniem się z tobą. Jedźmy zatem do hotelu Riedkina. Tam spożyjemy dary boskie...
Wieczorem, na odczycie Bondarew widział w pierwszym rzędzie rozradowanego, uroczyście nastrojonego Pierekusałowa, obok niego czerwoną gębę jakiegoś tęgiego jegomościa, który jak się potem pokazało, był właścicielem nazwiska Kohot — a jeszcze dalej maleńkiego, wątłego Stamiakina z żoną, która w istocie była wyjątkowo piękną i bardzo interesującą kobietą.
Wszyscy ci ludzie wprost wściekle oklaskiwali Bondarewa, drąc się radośnie, co zaś do Stamiakina, to ten nawet był dumny nielada ze swej tak bliskiej znajomości z Pierekusałowem, którego łączy przyjaźń z tak znakomitym literatem.
Po odczycie wszyscy udali się do Pierekusałowa na kolację.

II.

Goście początkowo żenowali się wobec Bondarawa i kryli po kątach, dopiero gdy opowiedział ze dwie czy trzy śmieszne anegdoty i przytoczył jakiś arcyzabawny, pikantny skandal — wszyscy swobodniej odetchnęli.
Obfita kolacja, urozmaicona tuzinem butelek z rozmaitemi etykietami i różnorodnej zawartości, ostatecznie przełamała lody.
Wszyscy rozruszali się, ożywili.
Bondarew, siedząc obok czarującej pani Stamiakinowej, nie odrywał od niej oczu, dolewał jej wciąż wina i bez przerwy opowiadał o Petersburgu, o sobie, przytaczał tysiące śmiesznych, zabawnych anegdot, skutkiem czego Stamiakinowa uśmiechała się pięknie, przysuwała nieznacznie coraz bliżej do Bondarewa i rzucała znienacka na niego z poza drżących rzęs rozkoszne, trafiające wprost w serce czułe spojrzenia.
— AJeż przecież ona naprawdę piękna! — myślał Bondarew, przypatrując się jej. — Nieźle byłoby zabrać ją z sobą do Petersburga... Byłaby furora.
Pito wiele, ale nikt, oprócz wątłego, maleńkiego Stamiakina, nie upił się. Inspektor Chromów, siedzący z boku Bondarewa, rzucał na niego od czasu do czasu wzrok pełen zachwytu i wciąż czekał stosownej chwili, aby zacząć rozmowę.
Doczekał się.
— Bezzwłocznie tedy zapytał głosem nieśmiałym, trącając literata w rękaw:
— Jak też panu tak przychodzą do głowy rozmaite tematy? Co do mnie, to mógłbym myśleć, myśleć cały wiek i nicbym nie wymyślił!
— To przyzwyczajenie zawodowe — z wyrozumiałością odparł Bondarow — Co do nas, to zupełnie bezwiednie wchłaniamy w siebie wszystko, co się dokoła nas dzieje — wrażenia, fakty spostrzeżenia — potem opracowujemy je, przetwarzamy i odlewamy w pięknej, artystycznej formie.
— No tak... przetwarzamy w formy — zaśmiał się inspektor. — W ładną bym ja formę przetworzył cokolwiek! Napewno ze wszystkich redakcji zrzuciliby mnie ze schodów!
— Dolewając swej sąsiadce wina, literat nachylił się nieco i szepnął samemi tylko wargami, niby szelest wiaterka:
— Dro-o-ga...
Piękna pani Stamiakinowa zakryła gęstemi rzęsami oczy.
— Kto?
— Pani!
— Miej się pan na baczności — uśmiechnęła się cicho i słodko Stamiakinewa — pan igrasz z ogniem! Jestem niebezpieczna.
— A niech tam. Ja od dziecka lubiłem pożary.
— A jak panu płacą za przyjęte do druku utwory w redakcjach? — z oddaniem w oczach, patrząc na Bondarewa, przerwał inspektor szkolny. — Z góry, czy też potem?
— Przeważnie z góry — uśmiechnął się Bondarow. — Wszakże my podążamy naprzód, więc spieszymy się żyć!
— A podług mnie ludzi takich, jak pan, należałoby utrzymywać na koszt rządu. Jedz sobie, pij na rachunek rządu, wesel się bracie i nie myśl o przyziemnym metalu. Pisz sobie o czem chcesz i kiedy chcesz... Hm... Albo też was powinno utrzymywać społeczeństwo, które was czyta.
— Piękna myśl! — rzekł na to Bondarew, ściskając pod stołem rękę sąsiadki. — Ale to jeszcze utopia...
— Naturalnie utopia — potwierdziła Stamiakinowa, pieszcząc dłoń literata.
— Formalna utopia — wzruszył ramionami Bondarew, kładąc rękę na okrąglutkie kolano sąsiadki.
— Bezwarunkowo utopia — skinęła sąsiadka głową i spróbowała zdjąć łagodnie rękę, która paliła ją nawet przez suknię.
— Niech będzie tak, jak jest — rzekł Bondarew.
— Nie, tak nie można — uśmiechnęła się Stamiakinowa.
— Nie można? — wrzasnął inspektor Chromow. — Jak Boga kocham, można!!! Ot, naprzykład, powiedz pan, gdzie się pan zatrzymał?
— W hotelu Riedkina.
— Zupełnie niepotrzebnie! Zupełnie daremnie! Z jakiej racji masz pan pieniądze płacić? Kochany panie literacie! Czy dasz mi pan słowo, że spełnisz moją prośbę? No, daj pan słowo!
— Jeżeli leży to w mej możności, to spełnię — przyrzekł, uśmiechając się słodko Bondarew.
— Kochany panie literacie! Ja chylę czoło przed panem, przed pańskim genjuszem! Pan może mnie uszczęśliwić. Porzuć pan tego hotelarza i przyjedź jutro rano do mnie!
— Ale kiedy ja pojutrze wieczorem wyjeżdżam zupełnie, to po cóż? — rzekł Bondarew.
— Wszystko jedno! Chociaż na jeden dzień! Gdybym był bogatym, to wybudowałbym panu na brzegu cichego morza marmurową willę i rzekłbym:
„Bondarew! To twoje! Żyj sobie i pisz w tym domu! Ale ja nie jestem bogaty, więc ofiaruję panu tylko swe skromne mieszkanie. To ze szczerego serca, literacie! No, jakże?
— Dzięki, — rzekł wzruszony Bondarew. — Jeżeli to panu sprawi przyjemność, zaraz przeniosę się do pana.
— Brawo! — wrzasnął ucieszony inspektor szkolny, z hałasem zrywając się z miejsca. — Panowie! Proponuję wypić za zdrowie tego jasnego promienia, który na chwilę rozdarł ciemności naszego smutnego życia prowincjonalnego! Vivat!
— Vivat! — krzyknęli goście.

III.

— Pan musisz odwołać swoje słowa! — ze wściekłością wołał blady Pierekusałow, trzęsąc za ramię czerwonego, podnieconego Teodozego Iwanowicza Kohota.
— Nic nie odwołam! — odparł Kohot. — Nic a nic nie odwołam! — Choćbyś mnie zarżnął, nie odwołam! Po co mam odwoływać?
— Nie, ty odwołasz!
— Całuj psa w ogon! Jeszcze czego! Nie odwołam!
Reszta gości zebrała się koło tych dwóch i wpływała na nich pokojowo:
— Dajcie spokój... Takie głupstwo! Też jest o co!
— Jak dzieci jakie...
— Nie, ja tego tak nie zostawię... Muszę mieć satysfakcję!
Kohot z ironją wzruszył ramionami:
— Gdzie chcesz i kiedy chcesz!
— Słuchaj no pan — rzekł Bondarew, biorąc pod rękę Pierekusałowa, — O co chodzi? Czegoś się tak rozjędyczył?
— On mnie znieważył, — rzucił Pierekusałow, ciężko sapiąc. — Zniewagi tego rodzaju domagają się rozwiązania na jednej tylko drodze! Spodziewam się jednak, że to nie na serjo?
— Coo? Ty może myślisz, że jeżeli my mieszkamy w jakimś tam niedźwiedzim, zapadłym kącie, to zaraz i sprawy honorowe załatwiamy po niedźwiedziemu? Pięścią w gębę, albo pokazaniem sobie nawzajem języka? O, nie, bracie! Ja może i nawet zapleśniałem w tej głuszy, ale postawić swe życie na kartę — gdy honor zadraśnięty — zawsze jeszcze potrafię!
W oczach Pierekusałowa zaświeciło się, błysnęło coś nowego, coś pięknego i niezwykłego. Bondarew z szacunkiem patrzał na niego.
— Spodziewam się, że nie odmówisz mi być świadkiem z mojej strony.
Bondarew położył mu rękę na ramieniu i rzekł:
— Naturalnie. Urządzę sam wszystko. Ale, powiedz, proszę cię... czem cię ten pan tak znów obraził... Może to wszystko głupstwo?
— Głupstwo? Nie, bracie, nie głupstwo! Wcale nie głupstwo! Nie głupstwo, literacie! Nie mogę ci powiedzieć, czem obraził — zbyt mi to jeszcze ciąży — w każdym razie, nie głupstwo!
— Dobrze — rzekł poważnie Bondarew. — A zatem: postanowione. Jutro przyjadę do ciebie i zakomunikuję szczegóły
Goście poczęli zabierać się do domu. Kiedy Stamiakina poczęła szukać męża, pokazało się, że leży pijany w gabinecie gospodarza domu na kanapie. Kiedy go obudzono, z trudem otworzył oczy, rozpłakał się i oświadczył, że niech już lepiej ześlą go jutro na Sybir, niżby go mieli dziś zrywać z kanapy.
— Jutro możecie mnie zwymyślać, bić po gębie, bezcześcić, ale dziś — ja bardzo was o to proszę — nie ruszajcie mnie dziś.., Bo, tak czy owak, ja zaraz spadnę i zbiję sobie głowę. Nie ruszajcie mnie, moi drodzy...
— Świnia! — szepnęła pani Stamiakina i wzięła Bondarewa pod rękę. — Pan raczy mnie odprowadzić?
— Pani... Pani jeszcze pyta? — Jak można nawet!...
Gdy jechano w dorożce, Bondarew objął piękną panią za talję, ta zaś, patrząc mu w oczy zamglonem spojrzeniem, mówiła:
— Tyś moim panem! Tyś przyjechał zuchwały i mężny, porwał me życie, niby kruchy orzech, i zdruzgotał je swoją dłonią! A ja, biedna, myślałam, że moje życie — takie mocne, mocne... i nieugięte... Po coś pan to uczynił?
— Droga... Gdybym ja ci powiedział: jedź zemną, porzuć wszystko — tybyś pojechała? Pojechałabyś?
— Z tobą? Do Londynu! Nawet na księżyc! Umarłabym, gdybyś ty konał, płakałabym twemi łzami i śmiałabym się twoim śmiechem...
Wzięła rękę Bondarewa, podniosła ją do ust i pocałowała dwa razy.
— Jutro będę u ciebie — rzekł Bondarew. — I jutro wezmę cię z sobą. Pojedziesz zemną?
— Jam twoja!

IV.

Obudziwszy się nad ranem, Bondarew długo leżał w łóżku i medytował.
— I pomyśleć tylko — rzekł — że pośród tysięcy zarzuconych, opuszczonych punktów na nie zmierzonej Rosji — jest jeden; mikroskopijne miasteczko Płoszkin. A jednak ludzie tam — chociażby nie wiem jak miało się to wydać dziwnem — zupełnie inni i żyją wcale nie po prowincjonalnemu!
Pierwszego zaraz wieczora spotkałem i naiwnego fanatyka, wielbiciela literatury, mojego entuzjastycznego czciciela, i odważną, o niezwykłem sercu kobietę i człowieka, zdolnego zaryzykywać życie dla honoru... I wszystko to w takiej mieścinie! Jakież to piękne, jakież dziwne!...
Ubrał się, ułożył do niewielkiego sakwojażu swe rzeczy i, wyrównawszy rachunek, wyszedł na ulicę.
— Dorożkarz! Czy znasz pan inspektora szkolnego, pana Chromowa? Znasz? To zawieź mnie pan do niego!
Inspektora nie było w domu. Na spotkanie Bondarewa wyszła żona pana inspektora, w ciąży, i wylękniona, poczęła mu się przyglądać ze zdumieniem.
— Pan do męża ma interes?
— Otóż widzi pani... — niepewnym głosem zaczął Bondarew. — Małżonek pani zaprosił mnie wczoraj do siebie na jeden dzień, zamiast by siedzieć w hotelu... — Jestem Bondarew.
— On wiecznie swoje... — potrząsła smutnie roztrzepaną głową żona pana inspektora. — Albo panu w hotelu było niedobrze?
— Bynajmniej. Ale małżonek pani tak nastawał...
— Niepotrzebnie pan usłuchał tego durnia! Albo on co rozumie? Zaprosił! A my tu raptem mamy dwa pokoje, ruszyć się niema gdzie — proszę zobaczyć! Pan mi to wybaczy, ale gdy ten mój skarb wróci do domu, to już go chyba zeżrę za to!
— Smacznego! — wzruszył ramionami literat, obrócił się i wyszedł.
— Rzeczywiście — myślał sobie — idjota jakiś... Też trzeba mi było przyjmować jego zaproszenie. Dorożkarz! Wolny? Wieź, bracie, do pana Kohota. Znasz go?
— Jeszczeby! — splunął dorożkarz. — Zawsze go wożę w podejrzane miejsca...
— Ten pojedynek też mi potrzebny... Czart wie, co takiego... Gdybym był nie dał Pierekusałowi słowa — całe zajście nicby mnie nie obchodziło. A teraz wplątałem się, sam nie wiem, po co?
Po drodze wstąpił do jakiegoś doktora. Długo tłomaczył doktorowi sprawę pojedynku, podczas gdy doktór popijał herbatę i słuchał w milczeniu.
Więc jakże będzie? Pan się nie boi? Panu, jako lekarzowi, nie grozi żadna odpowiedzialność.
Doktór wstał, wyciągnął rękę do Bondarewa i rzekł:
— Pluń pan na to!
I odszedł wgłąb mieszkania.
— Też porządek! — myślał Bondarew, trzęsąc się na dorożce w kierunku domu Kohota. — Tu nawet pistoletów nie można znaleźć.
— Kohot powitał Bondarewa bardzo radośnie.
— A-ach! Literat! Gwiazda nasza! Siadaj pan! Herbatki pozwoli pan?
— Dzięki — odparł Bondarew. — Ja tu przybyłem właściwie w sprawie omówienia warunków...
— Warunków? jakich warunków?
— Co do pojedynku.
— Jakiego pojedynku?
— Z racji wczorajszego zajścia! Przecież Pierekusałow wyzwał pana i paneś przyjął wyzwanie.
— Humorysta z pana, panie literacie... — rzekł Kohot. — Wiecznie się pana żarty trzymają...
— Jakie żarty? Są przecież wypadki, kiedy trzeba być poważnym. Spodziewam się, że pan nie odmawia pojedynku?
— Czy pan to... naprawdę?
Kohot parsknął śmiechem, runął na kanapę, począł kaszlać od nagłego śmiechu i wywijać grubemi nogami
— A tom się ubawił! Ha, ha! A tom się ubawił! Więc powiada pan, ten idjota na pojedynek mnie wyzwał? Ha, ha, ha!
— Czego się pan śmieje? — zawołał Bondarew.
— Ależ panie! Zarżnij mnie pan, utop, ale literalnie nic a nic nie pamiętam! Gdzie, kiedy, co? Prawda, że piliśmy, jak nosorożce. A powiedzno pan, nie pobiliśmy się czasem?
— Nie, — oschle odparł Bondarew. — W takim razie żegnam.
Zły, pojechał Bondarew do Pierekusałowa.
Ten jeszcze leżał w łóżku.
— Powiedz — rzekł gniewnym głosem Bondarew — czy ty pamiętasz, jakeś wczoraj wyzwał na pojedynek Kohota?
Co ty powiadasz? Nie może być! — zdziwił się Pierekusałow. — A to za co, nie pamiętam.
— Toś ty powinien pamiętać, nie ja! — Toś ty zrobił ze mnie durnia, kazałeś mi jeździć do doktora, który kategorycznie odmówił pojedynkowania się. Jakież to podłe, jakie głupie!
— Co? tyś do doktora jeździł?! — dziko spojrzał na literata Pierekusałow.
Zakrył głowę kołdrą i począł się śmiać jakimś zwierzęcym, piskliwym śmiechem, jakby go dusił kto.
— Oj, oj, nie mogę! Oj, oj, oj! Ratujcie! Oj, oj! zaśmieję się na śmierć!
Bondarew ze wściekłością wyciął go pięścią po głowie, wypadł na ulicę i wskoczył do dorożki.
— Na kolej! — wrzasnął. — Albo nie... — Stój... Ty wiesz, gdzie mieszka Stamiakin? Wiesz, to wieź do niego!
Stamiakina w domu nie było. Zamiast niego wyszła na spotkanie Bondarewa owa piękność, otulając się w różowy szlafrok i mrużąc ciemnemi oczami.
— Kogo ja widzę! Ach, jaki pan dobry, że przyjechał!
— Odpowiedz mi pan na jedno pytanie.
— Pytaj o wszystko, co chcesz! Droga!
— Ile pan zarabiasz rocznie?
— Po co ci to? No, pięć, czy sześć tysięcy rubli...
— A zatem: bądźmy rozsądni. Pan proponujesz mi uciec z panem Pan, nie przeczę, podoba mi się. Ale co dalej będzie? Stanowisko żony, przez wszystkich szanowanej, żony znanego w całem mieście człowieka — mam zmienić na jakieś marne dwuznaczne położenie — kochanki człowieka, który przecież może mię także przestać kochać! Zresztą, cóż to jest: sześć tysięcy? My tu przeżywamy ośm, a w Petersburgu, aby żyć należycie, trzeba mieć dwanaście tysięcy rubli rocznie Ależ mój drogi... Nie gniewaj się! Trzeba mieć rozum...
— Droga! — jęknął, jak ugodzony, Bondarew. — Tyżeś to jest? Czy może ja marzę? Gdzież twe przyrzeczenia wczorajsze?
Pogroziła mu palcem.
— Wczorajsze? — rzekła. — Nie trzeba mi było tak wciąż dolewać wina przy kolacji.

V.

Pomimo, że Bondarew chciał umknąć z miasta niespostrzeżenie, to jednakowoż zebrała się cała wczorajsza kompania na pożegnanie.
W bufecie pito wino. Towarzystwo ożywiło się bardzo.
— Kochany mój literacie — odezwał się pan inspektor Chromow. — Podług mnie jest wielce niesprawiedliwem to, że ministerstwo komunikacji pobiera płacę od takich ludzi, jak pan, za przejazd koleją. Takich ludzi należałoby wozić bezpłatnie, w wagonie pierwszej klasy!
— Ech, — jęknął Pierekusałow, spuszczając głowę. — On chociaż i drugą klasą jedzie, jednakże jedzie na piękne, ciekawe życie! Żebyście wy, panowie, wiedzieli, jak mnie zawsze nęci piękno!
— Piękno — to straszna potęga! — potwierdził pan Kohot, zalewając aforyzm haustem wina.
Piękna pani Stamiakina przechyliła się nieco ku Bondarewowi i, trąciwszy się z nim kieliszkiem, szepnęła:
— Powiedz mi pan na pożegnanie coś takiego, od czego zrobiłoby mi się wesoło w duszy... Co upiększyłoby moje życie. Czy może pan?
— Mogę! — zaśmiał się głośno Bondarew. — Panowie! Pijcie wiele! Pijcie, ile się da! Pijcie jak najwięcej!...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arkadij Awierczenko i tłumacza: anonimowy.