Zaklęty Dwór/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zaklęty Dwór |
Podtytuł | powieść |
Wydawca | Władysław Dyniewicz |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Władysław Dyniewicz |
Miejsce wyd. | Chicago |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mieszkanie mandatariusza, prześwietne dominium w języku urzędowym, stało tuż przy drodze, w niewielkiej odległości od zabudowań folwarcznych, opasanych do koła wysokim, ociernionym w górze płotem.
Byłto niepokaźny, gontem pobity budynek, i gdyby nieprzyparte w zatyle przymurowanie z osobnemi dębowymi drzwiami i dwoma małemi, słomą zatkanemi otworami po bokach, aniby domyśleć się można, że to siedziba jurysdykcji całego żwirowskiego klucza. Rodzaj ten lamusu, ochrzczonego techniczną nazwą aresztu dominikalnego starczył razem za nadpis i całą zewnętrzną wystawę urzędu, który z tym wszystkiem niepospolitej używał powagi i niesłychany wzbudzał szacunek.
Co ma odżyć w pieśni, musi zginąć w życiu, powiedział poeta, a na szczęście mandatarjusz i jego urząd dopełnili tego niezbędnego warunku, i można już śmiało obrać za przedmiot powieściowego obrobienia. A po prawdzie potrzeba spieszyć się z tem przedsięwzięciem, bo dla najbliższych już czasów, dla najbliższego pokolenia stanie się nasz niedawny mandatariusz podobnie jak komornik, istną figurą mytologiczną, rzeczywistem bajecznem wspomnieniem przeszłości, że niepodobna będzie uwierzyć nawet w jego egzystencją, zrozumieć jego stanowiska, pojąć jego zakresu działania. I jak Cooper mienił się szczęśliwym że widział i słyszał ostatniego Mohikanina, tak niebawem każdy za podwójne poczyta sobie szczęście, kto ujrzy i usłyszy ostatniego mandatariusza.
Pomiędzy wszystkiemi osobliwościami czysto galicyjskiemi mandatarjusz był niezaprzeczalnie jedną z najciekawszych.
Zajmował on tak szczególniejsze w społeczeństwie naszym stanowisko a miał tak właściwy zakres działania że koniecznie musiał urobić się w pewien typ odrębny, przybrać pewne cechy i znamiona charakterystyczne.
Na poły oficjalista prywatny, na poły urzędnik publiczny, tak niby ni pies, ni ryba, musiał całe życie chwiać się pomiędzy dwoma przeciwnemi siłami, balansować w pośrodku dwóch przeciwległych ciężarów, kurczyć się między młotem a kowadłem.
Płatny i zawisły od dziedzica, podległy władzy obwodowej, a przełożony nad chłopem i żydem, upadał pod brzemieniem potrójnych obowiązków. Musiał po pierwsze dogadzać każdemu kaprysowi, każdemu zachceniu dziedzica, powtórnie mydlić ustawicznie oczy władzy, a po trzecie skubać co się dało chłopa i żyda: a najczęściej wszystkie te trzy obowiązki spływały się na raz. Na tem też właściwie polegał cały talent, cała zręczność mandatariusza, aby w jednej i tej samej chwili pochlebić się i jaśnie wielmożnemu panu, i zyskać reskrypt pochwalny od starosty i jakąś okrągłą sumkę, jakiś akcydensik nieszpetny capnąć do własnej kieszeni.
Z historji naturalnej znamy pewną klasę zwierząt, zwanych amfibiami, które mogą zarówno żyć na lądzie i w wodzie.
Mandatariuszowi nie wystarczały obie te własności; obok natury amfibiów musiał mieć jeszcze w naddatku coś z przymiotów bajecznego salamandra. Nie dość było dla niego umieć żyć zarówno w wodzie jak i na lądzie, potrzebował jeszcze jak salamandra żyć w ogniu. Musiał wszelkimi siłami utrzymywać się na chwiejnym lądzie swego anormalnego stanowiska, przebijać się przez powódź najróżnorodniejszych przeciwności, a nadto opierać się jeszcze ogniowi pańskich gniewów, chłopskich skarg i cyrkularnych komisji.
— Pod utratą służby nie pozwól się aspan żenić Kirylo Harahucowi — nakazywał dziedzic peremptorycznie.
— W przeciągu dwudziestu czterech godzin udzielić konsens ślubny Kiryle Harahucowi albo wytłumaczyć się z słusznych i prawnie uzasadnionych przyczyn odmowy — upominał cyrkuł.
— Pozwól mi się żenić, wielmożny sędzio z Jawdoszką Kogucianką, a przyniosę ci korowaj jak krakowska brama, i krowę bóczastą dam na rozpłodek i czterdziestu sorokowców za papier i podpis — błagał małoletni Kiryło Harahuc.
Mandatarjusz zgiął się we dwoje przed groźbą dziedzica, skrzywił się jak po łyżce pieprzu na reskrypt cyrkularny, a aż się zakrztusił pożądliwą ślinką na walną obietnicę Kiryły.
— Pal diabli taką służbę! — mruczał w rozdrażnieniu i co mógł naklął dziedzicowi w myślach, nawyzywał na cyrkuł, ale potem, jak zaczął się bić z myślami, kręcić, mataczyć, frymarczyć aż koniecznie jakiś rozjemczy znalazł się środek, a tak i dziedzic się udobruchał, i cyrkuł przymilkł, i krowa stanęła w oborze, i czterdzieści sorokowców wpłynęło ad acta.
— Bo to zdatny mandatarjusz, mospanie — zwykł mawiać sam o sobie — to diabłu podkowę urwie z kopyta, i jeszcze na dobrą kreskę zarobi sobie w piekle.
I w samej rzeczy potrzeba było takiej zdatności, aby z biedą utrzymać się na swym anomalnem stanowisku, podołać swym draźliwym obowiązkom.
Całe czynne życie mandatarjusza było tylko jednym pasmem walk między dziedzicem a wymaganiami władzy, a podnietami własnego interesu. Potrzeba było zawsze godzić jedno z drugim, a nie zapominać nigdy o trzeciem. Zawisły bezwzględnie od humorów pańskich, zawsze niepewny jutra, dziś tu, jutro tam, wnet w takim, wnet w owakim kłopocie, wnet w tej, wnet w owej komisji, podobny był mandatarjusz do zręcznego kuglarza, co całe swe życie musi balansować na chwiejnej, w powietrzu uwieszonej tyce lub toczyć się bez wytchnienia po kuli w górę i na dół, w prawo i w lewo.
Niech mu się tylko raz powinęła noga, a skręcił kark nieochybnie. Bardzo często z kancelarji dominikalnej wiódł prosty jak sznurek manowiec na śliskie bezdroża, lecz częściej jeszcze mandatarjusz na stare lata wypoczywał, gospodarując na własnej wiosce, lub brał całe klucze w dzierżawę, lub wreście osiadał w miasteczkach i w różne zyskowne zapuszczał się spekulacje: bawił się lichewką, skupywał suche a przedawał wilgotne zboże, podejmował się dostawów dla wojska lub w ostatecznym razie zaczął rzemiosło pokątnego pisarza.
— Brać, co się daje! — było zasadą, hasłem, godłem mandatarjusza.
Chodziło tylko o to, aby umieć drzeć łyko, aby broń Boże nie pominąć żadnej korzystnej sposobności.
— Brać, kiedy samo pcha się w kieszeń, to lada dureń potrafi — mawiał z dumą stary mandatarjusz — ale z zaciśniętego capnąć kułaka, do zaszytej dobrać się kabzy, to mi sztuka i zasługa! Zdatnemu mandatarjuszowi powinny szydła golić, kiedy innym brzytwy nie zechcą.
A już co pod tym względem, to pan Bonifacy Gągolewski, mandatarjusz i policajrichter żwirowskiego dominium, z którym niebawem poznamy czytelników, mistrz nad mistrzami co się zowie! Nie darmo uchodził za najtęższego mandatarjusza w całym obwodzie, a od dwudziestu lat potrafił utrzymać się na jednem miejscu.
Toż słuchać i drukować tylko, co o nim rozpowiadano w okolicy!
— Pan sędzia żwirowski i z kamienia pieniędzy wyciśnie jak zechce. — A co się djabłu w gorączce nie przyśni, to on na jawie wymyśli — mawiali chłopi z jego okręgu.
I w samej rzeczy nikt na bożym świecie nie potrafiłby lepiej wyzyskać i wyeksploatować tej szczypty władzy, jaka do jego mandatarjuszowskiej przywiązywała się godności.
Przy tem wszystkiem odróżniał się jednym zaszczytnym przymiotem.
Brał ale zawsze zrobił o co chodziło, kiedy przeciwnie inni w każdym razie wzięli, a mało kiedy co zrobili.
Przy takim jednak trybie urzędowania nie mogło się obejść bez częstych groźnych chmur na horyzoncie, nieraz pan mandatarjusz zabrnął w kłopoty po uszy, a kilka naraz śledztw i komisji zawisło mu nad karkiem. A od czegóż znowu był dekret mandatarjuszowski w kieszeni, a blisko trzydziestoletnia praktyka w głowie: pan Gągolewski wyśliznął się zawsze suchą nogą bez szwanku, często jeszcze z nowym reskryptem pochwalnym, zawsze zaś z zyskiem materjalnym w przydatku.
Niech tylko jakakolwiek zagroziła mu komisja, pan mandatarjusz zapowiadał zaraz szesnastu wójtom swego okręgu:
— Za dni kilka zjedzie komisarz w sprawach gromadzkich. Oczywiście zagości wprost do mnie, a mnie ptaki z nieba nie znoszą, za jakie licho mam go żywić! Potrzeba mi kilka kapłonów, wina, cukru, rumu, kawy, herbaty, rozumiecie!
Wójtowie pokłonili się aż do ziemi, nazajutrz zbierali składki od kołka do kołka po wsi a za dwa trzy dni, przybywał do dominium z każdej wsi posłaniec gromadzki, i pokornie składał w ręce pani sędziny półtuzina kapłonów, flaszkę rumu, oko cukru i kawy, funt herbaty i kilka butelek wina.
Nie trudno było przy takich źródłach dochodu przyjąć po hrabsku zapowiedzianego komisarza, a nadto jednać sobie mnogiemi prezentami wszystkich pomniejszych urzędników cyrkularnych.
Bo jużto pan Gągolewski starał się z całym cyrkułem na jak najlepszej żyć zawsze stopie.
Najpośledniejszego kancelistę tytułował komisarzem a jak się sam pokazał w mieście, to fundy i traktamenta nie miały końca.
Dzięki tej szczodrobliwości, pan Gągolewski wiedział zawsze o każdem grożącem sobie niebezpieczeństwie, o każdej przeciw sobie wymierzonej skardze, nim jeszcze weszły do protokółu i nim przedwstępne odbyły się formalności. To też nigdy nie dał się zaskoczyć z nienacka, a drwił w żywe oczy i z najgroźniejszego przeciwnika.
Nie było nadto choćby i najsurowszych zasad urzędnika, któremu by sam w jakiś dowcipny sposób nie umiał wetknąć kubana.
Pan komisarz X. na przykład nie wziąłby złamanego szeląga od rodzonego ojca, pan Gągolewski potrafił jednak znaczną sumkę przegrać do niego w karty, pan koncepista Y. wyskoczyłby ze skóry, gdyby mu kto najmniejszy ośmielił się ofiarować prezent, pan Gągolewski umiał odprzedać mu jakąś niezrównaną dubeltówkę, jakby jej taniej nie mógł znaleźć na gościńcu. Temu odstąpił jakiś serwis srebrny niby za psie pieniądze kupiony na licytacji, z innym z widoczną stratą zamieniał się na futro, do innego wreście za bezcen przefrymarczył zegarek. I każdego podszedł z innej beczki, i ujął sobie czy chciał czy nie chciał, czy takim czy owakim fortelem.
Niezachwiany też nigdy na swem stanowisku, jednakim zawsze urzędował trybem.
Drugą pensję płacili mu sami żydowscy arendarze, boć pan mandatarjusz choć cały kurs swej edukacji odbył jedynie w bazyljańskiej normałce w Drohobyczu, znał na palcach ustawy, a szczególniej te paragrafy, które żydom zabraniały mieszkać po wsiach, trzymać chrześcijańskie sługi itp. A zresztą za cóż dawał arędarzom swego dominikalnego policjanta, aby u chłopów zaległe exekwować lichwy?
Ryby na Boże narodzenie, wino, jaja, mięso, cukier i korzenie na Wielkanoc szły swoją drogą a pieniężne interesa osobno.
— Tamto drańcie — mawiał pan mandatarjusz — to powinność, na odwiecznym oparta obyczaju, to do mojej ordynarji należy; w innych interesach jakbyśmy się nie znali.
A nie chciał kto rozumieć się na rzeczy dobrowolnie, to pan mandatarjusz znalazł już środek, aby mu przypomnieć swoją moc i swoje znaczenie.
Ot w Horbaczach umarł pierwszy bogacz we wsi, co posiadał aż dwa grunta pańszczyźniane, a jedno sołtystwo. Wdowa i syn myśleli, że przy pogrzebie można obejść się bez pana sędziego, ale pan sędzia namotał sobie na wąsie pozostałe po nieboszczyku talary.
— Pogadamy z sobą — szepnął i przygryzł wargi, a to zawsze groziło nie małem niebezpieczeństwem.
I oto wszystko już gotowe do pogrzebu, z całej okolicy zbiegli się ludzie na sutą stypę, sześciu księży zaproszonych mają śpiewać parastasy, aż w tem jak wilk drapieżny zjawia się pan mandatarjusz a wszyscy potruchleli ze strachu.
Widać już z surowego marsa na czole i z przybranego towarzystwa wójta i policjanta, że z ważnem jakiemś przybywa postanowieniem.
— Nic z pogrzebu — przemówił surowo do przerażonej wdowy. — Zaszła skarga do dominium, że nieboszczyk nie umarł naturalną śmiercią.
— Prze Bóg żywy, toć od roku dogorywał na suchoty! — tłumaczy wdowa, krewni, sąsiedzi.
— Nic znaczy, zaszła skarga, a ja muszę pełnić mój obowiązek, nieboszczyk zostanie niepochowany aż zjadą lekarze, pokrają w sztuki trupa i przekonają się dokumentnie czy rzeczywiście gwałtowną nie umarł śmiercią.
Piorun z jasnego nieba nie mógł silniej ugodzić w krewnych i przyjaciół nieboszczyka. Jaka hańba! pogrzeb wstrzymany, śledztwo wytoczone, a nadto wszystko jeszcze, mają nieboszczyka jak nieprzymierzając wieprza krajać po śmierci, wertować w jego wnętrznościach.
— Zmiłuj się łaskawy sędzio! — wołają wszyscy chórem.
Ale pan sędzia jeszcze w pasję wpada, grozi aresztem, kryminałem że aż włosy stają na głowie.
Na szczęście nawinął się skądciś diak porządnie już pijany, ale z tem wszystkiem domyślniejszy od innych. Wziął babinę na stronę, i nuż jej coś wykładać po cichu, a ta jakby cudem opamiętała się w trwodze, poprosiła do izby wielmożnego sędziego i coś z nim krótko poszeptała.
Pan sędzia zmiękł nagle jak wosk na słońcu, a kiedy wyszedł po chwili z chaty spostrzegli wszyscy, że prawa kieszeń nabrzmiała mu w dwójnasób.
— No, kiedy tak, to co innego — mówił głośno z urzędową powagą, pokiwując pompatycznie głową. — Można pochować nieboszczyka, a jakby kryminał chciał urgować, to ja temu jakoś zaradzę.
A zaledwie zadowolony powrócił do domu, aż tu nowa nawija się grzanka. U Hrycia Geregi z Szypałówki, przytrzymano parę kradzionych koni.
— Gierega gałgan, nie wydusi z niego ani złamanego szeląga — mruknął pan mandatariusz w zamyśleniu — ale od właściciela koni kapnie dziesiątka! Ho, ho — dorzucił nagle z impetem i potarł czuprynę. — Gierega ma bogatego sąsiada, Iwana Maciuryna. Tego trzeba skubnąć należycie.
I tej samej chwili spieszy mandat do Szypałówki, aby Iwan Maciuryn w sprawie kryminalnej natychmiast stawił się do protokołu.
Biedny Maciuryn we dwoje zgarbił się z przestrachu, bo wie już z góry czem pachnie protokół w dominium. Nieborak Bogu ducha winien, a zafrasował się jakby naprawdę popełnił jaką zbrodnię. Nie namyślając się długo dwie tuczne gęsi wsadził w kobiałkę, złowrogi mandat ukrył w zanadrze, i dalej z ciężką kobiałką, a cięższem jeszcze sercem spieszył na rozkaz prześwietnej dominii.
W brudnej kancelarji, przy kiwającym się zabazgranym inkaustem stoliku, siedział pan mandatariusz z ogromnem piórem za uchem, a tak groźno spojrzał na nowo przybyłego, że biedakowi aż oddech zamarł w krtani. Chwycił za kolana wielmożnego sędziego, ale ten mało mu zęby nie wybił obcasem.
— Precz, złodzieju! — krzyknął z szlachetnym oburzeniem. — Takiemu bogaczowi konie kraść!
Iwanowi Maciurynowi kolana załamały się z przestrachu.
— W imię Ojca i Syna... — przeżegnał się całą pięścią.
— Nie mnie to wywiedziesz w pole stary łotrze! — piorunował mandatarjusz dalej. — U Hrycia Gieregi znaleziono parę koni kradzionych. Tyś wiedział o tem złodziejstwie!
— Prze Bóg żywy — chciał zapierać się Maciuryn.
Ale pan sędzia nie dał mu dokończyć.
— Milcz — przerwał gromowym głosem. — Przysłowie mówi: wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi! tyś sąsiadem Gieregi, musiałeś więc wiedzieć o jego kradzieży.
Przestraszony tak dosadnym argumentem Maciuryn plackiem padł do nóg panu sędziemu i przyrzekł dwa korce czystej jak złoto pszenicy, byle go tylko wybawił z tej kałamancji, w którą go snać jakaś zła mara wplątała.
Pan mandatariusz zamyślił się głęboko, brwi podciągnął w górę, a potem pokiwał głową i przemówił łaskawiej:
— No idź, idź durniu i przywoź pszenicę, a jakoś to będzie. Tylko miarę daj dobrą, łotrze — dodał jeszcze na pożegnanie.
Lecz dokądżeby zaprowadziło chcieć spisywać wszystkie takie i tympodobne sprawki pana sędziego? do tegoby pewnie nie jedna ale kilka wołowych nie wystarczyło skór.
Wszakże wszystko to było niczem jeszcze w porównaniu z tryumfami, jakie odnosił rok rocznie w ważnej epoce rekrutacji, tego prawdziwego niewodu dla rybołowczej przebiegłości mandatarjuszowskiej.
— Rekrutacja, to nasz jubileusz — mawiał sam pan Gągolewski. — Dla samej rekrutacji warto już być mandatarjuszem.
Na kilka tygodni przed tem swem żniwem błogosławionem, pan sędzia złoty już dostawał humor, a kiedy przyszło do wypracowywania pierwszych list konskrypcyjnych i innych zwyczajnych wykazów i sprawozdań, to jakby nagle o dziesięć lat odmłodniał.
Sam nie zajmował się nigdy potrzebnemi wyrobami urzędowemi, wszystko to spoczywało na głowie aktuarjusza. Pan sędzia osobiście ślęczał nad innemi wykazami i wypracowaniami, układał wcale innego rodzaju listy.
— Taksuję moją trzodkę — mawiał sam do siebie.
Naprzód wyróżniał wszystkich takich, za którymi żadne nie przemawiały nadzieje i którymi potrzeba było pokryć przepisany na dominium kontyngent, a na resztę nakładał pogłówny okup, odpowiedni zasobom każdego z osobna.
— Pańko Duma da tyle i tyle, Hawryło Ławryk, Harasym Cap, Dmytro Kowal tyle i tyle — zapisywał z ścisłą dokładnością do swych regestrów; a łatwiejby diabłu kupioną wydrzeć duszę, niż czcigodnemu sędziemu wytargować jeden szeląg z uchwalonego okupu.
Bo też arcydowcipne wynajdował sposoby, aby z góry przyszłych rekrutów piekielnym przejąć popłochem i ułatwić sobie egzekucję rozłożonych haraczów.
Regularnie przed każdą rekrutacją wydawał formalną wojnę któremuś z mocarstw europejskich, a czasami nawet i azjatyckich. W jednym roku wszczynał spór z Francją, w drugim gotował się do zaboru Anglji, w trzecim najeżdżał Rosję, a w najgorszym razie wyprawiał się aż na Turków i tak strasznych w podaniach ludowych Tatarów.
— Bieda — mawiał z zafrasowaną miną do zgromadzonych na tygodniowej sesji wójtów — rekrutacja będzie strasznie surowa bo nasz cesarz pójdzie na Francuza, a z Francuzem to rzecz nie łatwa! Hohoho, nie jednego to trzeba będzie żołnierza.
I tak szło porządkiem co roku, z tą tylko różnicą, że innym razem pan mandatarjusz zamiast Francuzów gotował się zawojować Anglików, Prusaków, Rosjan a w najgorszym razie spieszył jakąś okropną wewnętrzną przytłumiać rewolucję. A dopieroż po takiej pogłosce tłoczyli się do pana sędziego ojcowie, matki, krewni i przyjaciele zapisanych na liście konskrypcyjnej parobków.
— Wielmożny sędzio, nie bierz mego syna, miej wzgląd na mego jedynaka, ratuj mi wnuka — zawodzili w niebogłosy.
Pan mandatarjusz miał dla wszystkich jedną tylko odpowiedź:
— Gotujcie pieniądze na doktora i inne ekspensa.
Zachodziło teraz pytanie, ile potrzeba było na to wszystko. Pan mandatarjusz nie zdradzał z góry swych taks ułożonych, i aby zachować pewien pozór słuszności i sumienności, kazał sobie przyprowadzić każdego z zagrożonych; zosobna i każdego oglądał ze wszystkich stron jak mógł najdokładniej. Wszakże wszystkie te oglądania prowadziły do jednego zawsze wniosku:
— Zda się, jak w palce trzasł!
I teraz dopiero zaczęły się właściwe targi i układy.
Pan sędzia każdemu jakąś inną przykładał wagę i za taką a taką sumę obowiązywał się wyjednać, że i cała komisja rekrutacyjna zgodzi się z jego zdaniem.
— Ty Hawryło będziesz utykał na nogę od urodzenia. Tobie Mykita czasem w uszach zastępuje, ty Jurko masz żebra złamane. Ale na to wszystko potrzeba przynajmniej po trzydzieści reńskich od każdego.
— Aj to za wiele! proszę wielmożnego sędziego — ważył się odezwać ten i ów nieśmiało.
— Za wiele łotrze aby ci zdrowe złamać żebro, prostą wywichnąć nogę! piorunował pan mandatarjusz w gniewie i indygnacji.
Po takim argumencie nie uchodził już żaden w świecie zarzut. Pan sędzia gotów był rozgniewać się i odmówić zupełnie swej pomocy.
Biedny chłopek aż do krwi wydrapał się za uchem, a koniec końców choćby ostatnią przyszło mu sprzedać krowę, postarał się o żądaną sumę, aby tylko ocalić zagrożonego synala.
W niektórych szczególnych wypadkach pan sędzia nie ograniczał się na tej jedynej taktyce.
Przywołał do siebie poufnie zafrasowanego ojca i niejako tonem serdecznego politowania i spółczucia przemówił do niego pod największym sekretem:
— Źle mój Matwiju Sałamacho. Na twego syna uwzięli się tam.
Struchlał biedny Sałamacha.
— Gdzie? proszę wielmożnego sędziego — ważył się zapytać drżącym głosem.
— Tam, w Werbbecyrku — odpowiedział mandatarjusz uroczyście. — Oto przypatrz się: dwa razy czerwonym ołówkiem podkreślili twego syna!
I przy tych słowach podsunął na pół nieżywemu Sałamasze pod sam nos listę konskrypcyjną, gdzie w jednem miejscu uderzały dwie grube kreski czerwone.
— Widzisz tu, twój syn, Jurko Sałamacha, z pod numeru 47 ciągnął z uroczystą powagą, wodząc palcem ponad kreskami — a tu go podkreślili, ma to znaczyć, że chcą go wziąć koniecznie. Zapewne ten oficer, co przed dwoma laty był tu na konskrypcji, wyświadczył ci taką przysługę.
— Bogdajby go Pan Bóg skarał — wyjęknął stary Sałamacha żałośnie, i ledwo mu oczy nie wylazły, tak oczami wpatrzył się w te zagadkowe dla niego znaki. Za cóż on nastał na moją zgubę!
Pan sędzia wzruszył tylko ramionami.
— Ach wielmożny panie, czy nie masz już żadnego ratunku! — zawodził dalej przerażony ojciec.
— Wiesz co mój dobry Sałamacho, jeśli nie masz czym grubo poforsować aby go wybawić na złość werbecyrkowi, to daj od razu wszystkiemu pokój. Poddaj się losowi i siedź cicho.
— Ach, wielmożny panie toż to mój jedynak! a do tego i niezdatny, ma krzywe nogi.
— Ej co tam nogi! ale ręce ma proste, a przecież rękami dźwiga się karabin.
Biedny Sałamacha nie miał już na to odpowiedzi. Duszno mu się zrobiło, kiedy posłyszał jak wielkiej potrzeba kwoty, aby zapobiedz grożącemu niebezpieczeństwu. Lecz choćby miał rozbić kogo na gościńcu, musiał wystarać się na czas żądanej sumy.
Pan mandatarjusz miał osobną szkatułkę na dochody rekrutacyjne, które nazywał swemi „przychodami benefisowemi“, a które rok rocznie jednaką uczynić mu musiały sumę. Z nich samych mógł już przez czas dwudziestoletniego swego urzędowania w Żwirowie znaczny złożyć kapitalik.
Nie darmo też uchodził za ogromnego bogacza w całej okolicy, a żydzi pobliskich miasteczek, te najlepsze wyżły na obce majątki, obliczali gotówkę jego na kilkadziesiąt tysięcy.
— I komu on to wszystko zostawił — troszczyli się zawistni, bo pan Gągolewski nie miał dzieci.
Niestety opatrzność odmówiła mu konsolacji.
— A ja bym tak życzyła sobie konsolacji — mówiła zawsze pani sędzina, zawracając oczy i wzdychając z głębi piersi.
I prawda, że sobie strasznie życzyła konsolacji.
Lecz poznawszy pana sędziego już z reputacji, poznajmyż i z osoby.