Zamaskowana miłość czyli Nieostrożność i Szczęście/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Zamaskowana miłość czyli Nieostrożność i Szczęście
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1911
Druk E. Nicz i S-ka.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amour masqué imprudence et bonheur
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Wybiła północ, w całym Paryżu wrzało życie; wszyscy byli w ruchu, wszyscy zdążali na zabawę; był to ostatni poniedziałek karnawału.
Leon de Tréval, młody oficer konnicy poszedł na bal Opery. Błąkał się już przeszło godzinę, w tłumie, którego fale płynęły i odpływały w inne strony; nie znał nikogo, nie rozumiał niedorzecznych słów, rzucanych mu przez zamaskowane kobiety, dusił się od kurzu, topił od gorąca, odurzał go pisk nieustający, widm ubranych w czarne domina, i rozważając czy to może się nazywać przyjemnością zmierzał już ku drzwiom z zamiarem wyjścia.
W tej właśnie chwili weszły do sali dwie zamaskowane kobiety, wyróżniające się wdziękiem ruchów i postawy i wykwintnym strojem; prowadził je pod rękę towarzysz bez maski, bardzo szlachetnej powierzchowności. Pochlebny szmer powitał ich wejście, a gromadka młodych trzpiotów, pociągnęła za niemi, sypiąc swobodnemi słówkami.
Leon poszedł razem z nimi; zaciekawiony tłum zwiększał się z każdą chwilą i wkrótce kilka masek charakterystycznych, za któremi ciągnęli ciekawi — sprawiło takie zamieszanie, że młodszą z dwóch masek rozłączono z towarzyszami. Obejrzała się wokoło zaniepokojona, szukając opiekuna; wzrok jej padł na Leona, który szedł za nią zainteresowany i pochwyciła go żywo za rękę:
— O, proszę cię! — zawołała zalękniona — wydobądź się z tłumu i pomóż mi odszukać moich towarzyszów.
— Jestem na twoje rozkazy, piękna masko; nie lękaj się, zechciej pójść ze mną i powierzyć się mojej opiece; osłaniając ją jedną ręką, drugą odsuwał wszystko co stało na drodze, aż udało mu się dostać do sali zegarowej, gdzie posadziwszy ją na ławeczce, chciał pójść po chłodzący napój.
— Nie! zostań! — rozkazała maska. Dobrze mi tu. Doprawdy, wstydzę się teraz mojego przestrachu bez przyczyny.
— A ja go błogosławię, temu zawdzięczam szczęście, żeś mnie wybrała za opiekuna.
— Tak, przyznaję, że mi wyświadczyłeś rzeczywistą przysługę i jestem ci wdzięczna. Błagam cię nawet o dalszą opiekę, i o pomoc w odszukaniu mojego towarzystwa.
— Co? Chcesz mnie już opuścić? Ach! choćby tylko w nagrodę, powinnaś mi podarować trochę czasu.
— Dobrze! Porozmawiajmy więc w nagrodę — odrzekła wesoło.
Usiedli obok siebie i zaczęli rozmowę, która trwała długo, prowadzona w tonie zalotnym; z wielkim dowcipem.
Lecz w końcu, ujmująca maska wspomniała, że chce wrócić do swoich towarzyszów.
— Któż oni są, ci znajomi? — zapytał Leon, matka, siostra, mąż?
— Mąż? Nie! Bogu dzięki!
— Nie jesteś zamężna?
— Już nie.
— Jakto! już wdowa? Jakże cię żałuję!
— A któż ci powiedział, że zasługuję na współczucie? Czy to wszyscy mężowie są dobrzy, czy wszyscy mężczyźni tkliwi? Czy jest choć jeden taki, którego wartoby żałować?
— O! co za klątwa rzucona na cały ród męzki! Szczęśliwy, stokroć szczęśliwy ten, kto obudzi w twojem sercu uczucie słodsze i sprawiedliwsze!
— Dla mężczyzny? Niech mnie Bóg od tego uchowa!
— Jakto? Chcesz skazać na wieczną rozpacz wielbicieli, którzy zapewne...
— Nie mam wielbicieli; przybywam z innego kraju, — nie znam tu nikogo.
— Nikogo? Ach! piękna masko, ja pierwszy zaciągam się na listę i będę zawsze najbardziej oddanym, najwierniejszym...
— Najwierniejszym? Wielki Boże! Odejdę zaraz, jeżeli będziesz dłużej przemawiał w takim tonie...
— Jakto? Czyż wierność...
— Wierność, to łańcuch, który pozornie dźwiga ten, co chce nim skrępować innych. Jestem wolna, zupełnie wolna i wolną chcę pozostać na zawsze. Niema takiego człowieka, dla którego zmieniłabym swe postanowienie.
— A ja nie jestem już wolny, czuję to, lecz się na to nie skarżę; ja sam tylko będę dźwigał okowy; nie możesz zapobiedz, zabronić, żebym cię pokochał, żebym miał nadzieję...
— Nie! Nie! nie chcę miłości, nie chcę o niej słyszeć, a nadewszystko nie chcę, ażeby ktokolwiek łudził się nadzieją...
— Ależ, masko okrutna! Masko niepojęta! Czegoż więc żądasz? Co trzeba uczynić, by przynajmniej twoją litość sobie zjednać?
— Nie trzeba być szaleńcem, ani zwodnikiem nie trzeba przesadzać uczuć, które odczuwa się słabo; nie łudzić się, że romantycznemi frazesami i sztuczną słodyczą, uda się skłonić rozsądną kobietę do zmiany postanowienia; trzeba być uległym, dyskretnym, cierpliwym; czekać aż wyjaśnią się moje myśli, aż moja wola coś postanowi... a może... wtedy...
— Może wtedy?.. Dokończ, śliczna masko! rozstrzygnij o moim losie... Będę ci posłusznym; przyrzekam ci milczeć — ulegać — być cierpliwym — przyrzekam wszystko...
Mówiąc to Leon, wpatrywał się z zachwytem i nadzieją w przekorną maskę, z poza której wielkie czarne oczy, łagodne i błyszczące, śledziły go uważnie, spokojnie, z uwagą.
Nie zwracając uwagi na ton namiętny jego mowy, maska mówiła dalej z zajęciem:
— Ta wstążeczka, oznaka waleczności wskazuje, że służysz w wojsku?
Leon zmieszany jej spokojem, skinął tylko głową na znak potwierdzenia...
— W którym pułku?
— Jestem kapitanem w szóstym pułku jazdy — odrzekł z odcieniem niechęci.
— Zapewne teraz na urlopie? Czy twoja rodzina tu mieszka?
— Nie, moja rodzina, uczciwa, szanowana lecz niezamożna, mieszka daleko, na prowincji. Przybyłem tu z moim pułkiem, i tak samo jak ty, miła masko, jestem niedawno w Paryżu; jak ty, nie znam tu nikogo; jak ty, swobodny, niczem nie związany, z sercem wolnem, przyszedłem tu trafem poto, by postradać serce, wolność, spokój...
— I żeby poznać okrutnicę, niewdzięczną istotę, nieprawdaż? Wszystko to są wielkie słowa, używane zwykle w takich okolicznościach. Otóż ja, sprawiedliwsza względem trafu — nieraz łaskawego, — zaczynam przypuszczać, że ten traf oddał mi w tym razie przysługę, i że może... zawdzięczać mu będę jedyne szczęście, którego pożądam w życiu...
— Ach! Godna uwielbienia istoto! Czemuż nie mogę upaść do twych stóp i przysiądz, że Leon de Tréval, wdzięczny i uległy, uczyni wszystko, by się odwdzięczyć za tak słodkie wyznanie... a
— Wyznanie? — powtórzyła maska. Ach! Więc ja uczyniłam wyznanie?... Otóż to zarozumiałość męzka.
— Jakże się nie szczycić tem, czego się pragnie tak gorąco? A teraz ja z kolei zapytam, czy nie będę mógł ujrzeć twarzy tej istoty, która dręczy mnie z upodobaniem? Czy nie będzie mi dozwolone uchylić tej maski zazdrosnej, która zasłania twoje rysy?
— A może nawet nieszpetne...
— Ach! Niech mi wolno będzie spojrzeć na nie raz tylko, wyczytać...
— Czy nie umiesz czytać w moich oczach?
— Oczy są czarujące, ale gdyby jeszcze dodać do nich uśmiech...
Maska powstała i wyrzekła poważnie już i chłodno:
— Nie! Nie zobaczysz mnie nigdy, nigdy nie poznasz, i nie dowiesz się nic o mnie!..
Leon osłupiały stanął:
— Czy można zrozumieć podobny kaprys? Nie powinienem więc narzucać się pani dłużej!.. Jak widzę, życzy pani sobie odnaleźć swoich towarzyszów; trzeba ich poszukać...
Ale ona przerwała, nie zwracając uwagi na jego gniew!
— Leon de Tréval... Tak brzmi twoje nazwisko, nieprawdaż? — spytała rozmarzona. Kapitan w szóstym pułku jazdy? Czy długo jeszcze będziesz w Paryżu?
— Ach! Cóż ci na tem zależy, okrutna masko, jeżeli nie chcesz mnie już nigdy więcej widzieć, jeżeli...
— A zkądże to wnosisz, że nie chcę cię już nigdy widzieć? Jak niewiele potrzeba, by zamącić sądy panów tego świata! A ja jednak bardzo pragnę cię zobaczyć, tak bardzo, że...
— O! mój Boże? Co się z tobą stało, moja droga? — zawołał za nimi głos kobiecy. Szukamy cię od dwóch godzin...
Była to towarzyszka pięknej maski. Towarzystwo zeszło się, opowiadając sobie wzajemnie, co się komu zdarzyło.
— Jestem wyczerpana zmęczeniem i nudą — mówiła świeżo przybyła maska — i proszę was jak o łaskę: wracajmy!
— Jak najchętniej; ja także, o ile mi się zdaje, nie mam tu już nic do czynienia!
— Jakto! Już? Tak prędko? — wykrzyknął Leon. Czy pozwolisz mi przynajmniej odprowadzić się do powozu?
Maska oparła się na jego ramieniu i poszli za pierwszą parą idącą przodem.
— Ach! Przez litość — błagał Leon — dokończmy rozmowy, tak nieszczęśliwie przerwanej... Dokończ tych słów czarujących; a była właśnie mowa o widzeniu się kiedyś; kiedy? gdzie? jak?.. Pomyśl tylko, że za chwilę postradam wszystko, oprócz wspomnienia... Nie zechcesz-że dodać do niego źdźbła nadziei?
— Pan więc raczył zapomnieć o gniewie?
— Daj pokój docinkom... przez litość. Chcesz mi się wymknąć... A w jakiż sposób mógłbym...
— Może być, że przybędę tu znowu, na bal maskowy w półpoście...
— Trzy tygodnie! O! bogi nieśmiertelne! Całe trzy wieki!
— Tak! za trzy tygodnie! lub nigdy...
— Umrę do tego czasu, umrę z niecierpliwości i tęsknoty!
— A toby pokrzyżowało bardzo moje zamiary!
— Twoje zamiary?
Doszli już do drzwi; podjechała kareta, której barwy ani herbu niemożna było rozróżnić w ciemności; murzyn otworzył drzwiczki.
— Czy mogę przynajmniej mieć nadzieję, że będziesz współczuć mojej udręce?
— Rozumie się, że będę dużo myślała o tobie...
Wymawiając te słowa, maska wsiadła lekko do karety i konie ruszyły jak błyskawica.
Leon ścigał wzrokiem karetę, która uniosła jego zdobycz i nie chcąc już powracać na bal, poszedł do domu miotany burzliwemi myślami, ze wzruszeniem w sercu, marząc o swej przygodzie i wyrzucając sobie, że nie potrafił nic uczynić, by ją przedłużyć na przyszłość.
— Kto ona jest — rozmyślał — ta kobieta czarująca i dziwaczna? Jej szlachetny układ, skromność, duma, wyniosłość obejścia, wyłączają przypuszczenie, żeby to mogła być kurtyzana... Ale czego ona żąda? Dlaczego budzi i gasi moje nadzieje? Żywi jakieś zamiary, dopytuje się o szczegóły mego życia; mówi, że poznanie ze mną, może jej przynieść szczęście... to znowu, że jej nigdy nie zobaczę, że jej nigdy nie poznam!.. Może być, że chciała tylko zażartować ze mnie... Ach! gdybym miał tę pewność, potrafiłbym się pomścić!.. Ale na kim? W jaki sposób? Może nie przyjdzie na ten bal; może już na zawsze straciłem jej ślady... Szkoda, bo jest śliczna, jestem tego pewny... Co za rozkoszna miękkość ruchów, tej postaci giętkiej i wykwintnej! Jakie piękne oczy, jaki głos ujmujący! Jaki dowcip i urok w jej rozmowie!.. Te trzy tygodnie będą dla mnie bez końca... Trzeba zużytkować ten czas na poszukiwania, odnaleźć jej ślady... A tymczasem trzeba się starać zasnąć...
Ale Leon nie mógł spać; wstał wcześnie i natychmiast zajął się poszukiwaniami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: anonimowy.