Zamaskowana miłość czyli Nieostrożność i Szczęście/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zamaskowana miłość czyli Nieostrożność i Szczęście |
Wydawca | E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1911 |
Druk | E. Nicz i S-ka. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Amour masqué imprudence et bonheur |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Leon otworzywszy oczy, zobaczył, że leży na łóżku, a lekarz bandażuje mu ranę; zapytany służący chciał opowiedzieć wszystko, co się zdarzyło, ale przerwał mu lekarz, nakazując milczenie i zupełny spokój.
Pani de Roselis, oczekująca niecierpliwie, zaniepokoiła się wiadomością, że wielka utrata krwi osłabiła niezmiernie rannego i że, gdyby wystąpiła gorączka, możnaby się obawiać, że chory jej nie przetrzyma. Lekarz zalecił jak najzupełniejszy spokój; zabronił wchodzić do pokoju chorego paniom, które miały czuwać tylko nad tem, by mu niczego nie brakło.
Nazajutrz, jeszcze przed świtem, Elinor zadzwoniła na służącę i dowiedziała się z przerażeniem, że w nocy rozwinęła się gorączka i że wkrótce potem chory stracił przytomność. I wtedy dopiero, rozpacz jaka ją ogarnęła, objaśniła ją, jak bardzo drogim jest jej Leon, i zmusiła wyznać przed sobą, że bez niego nigdy już nie zazna szczęścia. Zmiękła duma, rozwiały się czcze uprzedzenia; jedna tylko myśl jej pozostała — myśl o niebezpieczeństwie, jakie mu grozi. Pani de Gernancé, miotana obawą, by niepokój Elinory nie zdradził jej tajemnicy, nie pozwoliła jej przez cały ten dzień wchodzić do pokoju chorego; ale następnej nocy, kiedy wszyscy spali, wśród uroczystej ciszy, w której potężnieje boleść, a niepokój przemienia się w mękę nie do zniesienia, Elinor nie mogąc usnąć, nie mogąc zapanować nad obawami, wstaje — idzie do korytarza i zatrzymuje się pod drzwiami pokoju Leona, nasłuchując, co się z nim dzieje. Chory ciągle majaczył, a jego głos drżący, przytłumiony, dochodził do niej chwilami. Nie panując już nad swą rozpaczą, Elinor otwiera drzwi cicho... wchodzi...
Dozorczyni zasnęła. Elinor przy słabem świetle lampy poznaje tę ujmującą twarz, która tak silnie wyryła się w jej pamięci; ale oczy Leona patrzą błędnie, twarz jego rozpłomieniona gorączką; utrudniony oddech podnosi z wysiłkiem lekkie prześcieradło, które zdaje się przygniatać chorego swoim ciężarem, Elinor osuwa się na fotel stojący przy drzwiach i zasłania dłońmi twarz zalaną łzami.
Szmer lekki jej stłumionego płaczu, budzi Leona z chwilowej śpiączki.
— Czy to ona? — pyta z wysiłkiem chory. Czy przyjdzie?... Umieram... Niechże ją ujrzę przed śmiercią... Powiedzcie jej, że umieram! Ale gdzie jej szukać? Postradałem ją... postradałem na zawsze!...
Umilkł, a po chwili zaczął znowu:
— Moje dziecko... Niech je tu przyprowadzą... Czy można mi tego odmawiać, gdy umieram? Biedne dziecię! Nie szukaj ojca... Nie masz go już... Nie może cię nawet pobłogosławić w ostatniej godzinie...
Usłyszawszy to Elinor, nie mogła już stłumić łkania.
Leon drgnął, odwraca głowę ku niej, ale jego oczy wciąż błędne — nic nie widzą...
— Co to za schronienie tajemnicze? Kto spoczywa na tej sofie? To ty! Ty, którą uwielbiam... Ty, której szukałem... Pozwalasz mi upaść do twych stóp... Spoczywasz w moich objęciach... Ale ta maska! Zdejm, zdejm tę maskę... Co? Chcesz znowu uciekać? Nie! Nie! Teraz już mi się nie wymkniesz...
I dźwigał się z wysiłkiem.
— Leonie! — wykrzyknęła Elinor, biegnąc z pośpiechem ku niemu — Leonie! Stój!
Leon spogląda na nią ze zdumieniem, wahająco; a po chwilowem milczeniu, odzywa się już spokojniej:
— Jakże jestem zgnębiony! Podnieś mi głowę... Ach! gdybym mógł zasnąć!..
Dozorczyni, obudzona krzykiem pani de Roselis, zbliża się, chcąc chorego podtrzymać; ale on odwraca się od niej, schyla głowę na piersi Elinory, i sen już spokojniejszy go ogarnia.
Wkrótce potem, weszła pani de Gernancé, zaniepokojona o przyjaciółkę. Wstała także przed świtem, a nie zastawszy jej w sypialni, pobiegła do pokoju chorego i zatrzymała się na progu, zdumiona widokiem, jaki jej się ukazał, Leon spał, oparłszy głowę na ramieniu Elinory, która siedząc na krawędzi łóżka, nieruchoma, pochylona nad głową kochanka, napróżno usiłowała powstrzymać łzy, które płynęły obficie z jej oczu.
Pani de Gernancé podeszła do łóżka.
— Co tu robisz, Elinoro! — wyrzekła cicho. Jakaż to nieostrożność!
— Nie mów nic! — przerwała jej pani de Roselis. Żadna siła mnie ztąd nie oderwie dopóki ten nieszczęśliwy nie ozdrowieje, lub nie umrze... Niech cały świat dowie się, że go kocham, że do niego należę. Będzie to słuszna pokuta za mój błąd... Ach! Byleby tylko żył! Mniejsza o wszystko!
Umilkły obie, lękając się obudzić chorego, a Leon spał ciągle spokojnie i mocno.
Po upływie kilku godzin otworzył oczy, i podnosząc je z trudnością, ujrzał drżącą Elinorę, która układała jego głowę na poduszce. Zamknął oczy a po chwili znowu je otworzył:
— Gdzie jestem? — zapytał słabym głosem.
Widząc, że trzyma go w objęciach kobieta, która, sądząc z pozorów, nie jest prostą dozorczynią, zrobił wysiłek, by jej dopomódz do złożenia na poduszce ciężaru, jego oczy już przytomne, lecz zadziwione i niepewne, ścigają panią de Roselis aż za firanką, za którą usiłuje się ukryć.
— Czy to sen? — pyta Leon z wysiłkiem. Ta twarz.. widziałem ją! Ach! pani... czy mogę przypuszczać...
— Poznaje mnie! — zawołała z przestrachem, rumieniąc się gwałtownie.
— Raz jeden widziałem... u pani de B... o ile sobie przypominam... Ale dość raz widzieć, by zapamiętać na zawsze...
Jego duże oczy, omdlewające z osłabienia, nie odwracały się od jej twarzy.
— Cicho! Cicho! Nie mów pan nic. Nakazano panu zupełne milczenie... Trzeba leżeć spokojnie, nie myśleć... Spać i mieć nadzieję...
Przyszedł lekarz, oznajmił, że kilkogodzinny sen sprowadził jak najlepsze skutki, że gorączka ustała, i że — jeżeli nie powróci następnej nocy, chory powróci do zdrowia.
Elinor, wstrzymując oddech, wchłaniała chciwie pocieszające słowa lekarza; radość, której nie mogła ukryć, zabarwiła żywym rumieńcem jej twarz wybladłą i od łez wilgotną.
Z nadejściem wieczora, nie dała się odwieść od swego zamiaru i usiadła w kącie pokoju Leona, oczekując z trwogą tej gorączki, której się tak obawiano, ale gorączka się nie pojawiła, noc była dobra i nazajutrz lekarz oznajmił, że niebezpieczeństwo już nie grozi; lecz uważał za obowiązek uwiadomić panią de Roselis, że powrót do zdrowia będzie trwał długo, i że nie dałoby się bez niebezpieczeństwa przewieść chorego, dopóki jego rana nie zagoi się zupełnie.
Elinor, wysilając się na pozory zimnego współczucia, drżała z radości na samą myśl, że przez cały ten czas, przebywając razem z Leonem będzie mogła nim tylko się zajmować i że, powróciwszy mu życie, powróci i postradane szczęście.
Wkrótce też i Leon mógł wyrazić swoją wdzięczność uprzejmej gospodyni, którą — jak sądził — raz tylko widział w Paryżu, ale której piękność, dobroć i uczuciowość, zachował w pamięci...
Obie przyjaciółki przebywały najwięcej w jego pokoju; bawiły go rozmową, czytywały mu, rozrywały nawet przyciszoną muzyką; powtórzyła się historya rycerza Bayarda, pielęgnowanego przez dwie siostry. Elinor uważająca na każdy ruch chorego, uprzedzała jego życzenia, umiała mu zawsze wynaleźć najdogodniejszą pozycyę i otaczała tysiącem drobnych starań, których wartość odczuwa się żywo, nie zdając sobie nawet sprawy ze szczegółów.
Leon opowiedział że, ciężko raniony w krwawej bitwie pozostał nieprzytomny na placu boju, ale jakaś kobieta wzruszona jego młodością i losem, zabrała go do siebie i uratowała od niezawodnej śmierci, pielęgnując starannie. Zaczynał powracać do zdrowia, kiedy w okolicy zjawiły się oddziały partyzantów, skutkiem czego, musiał opuścić dom swojej opiekunki, ażeby nie wpaść w ręce nieprzyjaciół. Dostawszy się do Bajonny mimo licznych niebezpieczeństw, nie chciał tam zostać do czasu zupełnego wyzdrowienia, i puścił się zaraz w dalszą drogę, a zmęczenie podróżą spowodowało wypadek, któremu zawdzięczał tak długą gościnę w domu pani de Roselis. Jego opowiadanie rozstrzygnęło wreszcie niepewność, która tak zaważyła na losie Elinory.