Zamaskowana miłość czyli Nieostrożność i Szczęście/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zamaskowana miłość czyli Nieostrożność i Szczęście |
Wydawca | E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1911 |
Druk | E. Nicz i S-ka. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Amour masqué imprudence et bonheur |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Raz, nad samym wieczorem, pani de Roselis siedziała w parku, przyglądając się zabawom Leonii, i marząc o tym, którego przypominał jej widok dziecka, gdy usłyszała rozmowę zbliżających się służących, którzy szukali pani. Jeden z nich mówił:
— Pani musi być w parku, ze swą córeczką...
— Z córeczką!? — powtórzył ze zdumieniem, głos pani de Gernancé.
I jednocześnie ukazała się ona sama. Przyjaciółki padły sobie w objęcia.
— Moja droga Elinor! — przemówiła serdecznie pani de Gernancé. — Nie mogłam już dłużej znieść tego niepokoju; listy twoje były tak krótkie i rzadkie, odczuwałam w nich odcień takiego smutku, że chciałam osobiście przekonać się o twojem usposobieniu; przyjechałam na krótko, żeby podzielić z tobą samotność i rozweselić cię, jeśli zdołam...
Elinor dziękowała tkliwie za ten dowód przyjaźni, a pani de Gernancé z zadziwieniem i ciekawością, przyglądała się dziecku, które służący uważali za dziecko swej pani, i które ciągle szczebiocąc, wołało co chwila matki.
Kiedy powróciły do domu, pani de Roselis uśmiechając się, rzekła:
— Widzę twoje zdumienie i odgaduję ciekawość... Tak, moja droga, miałam tajemnicę, której nigdy nie byłabym śmiała wyznać przed tobą; ale jutro, dowiesz się o wszystkiem i poznasz powód mego smutku...
Pomimo znużenia podróżą, pani de Gernancé mało spała, bo ją dręczyła ciekawość poznania tajemnicy, której nie mogła odgadnąć.
Wstawszy nazajutrz bardzo wcześnie, poszła do pokoju Elinory, i razem wyszły do parku, żeby tam rozmówić się swobodnie. Pani de Roselis szła milcząca obok przyjaciółki, zakłopotana wyznaniem, jakie zamierzała jej uczynić.
Zaczęła wreszcie, wahając się trochę:
— Nie czas już ukrywać przed tobą tajemnicę, którą zawsze miałam zamiar ci odkryć, choć odkładałam wyznanie, pewną będąc, że nie pochwalisz mego postępowania... Ale wreszcie... trzeba ci powiedzieć... to dziecko, które cię tak zaciekawia... to moja córka... Chciałam być matką, a nie mogłam się zdecydować na powtórne jarzmo, którego ciężar tak strasznie dał mi się we znaki...
Pani de Gernancé nie mogła się powstrzymać od okrzyku zdumienia; Elinor, nie dając jej przyjść do słowa, opowiedziała o nieostrożnym planie, jaki powzięła w czasie morskiej podróży i w jaki sposób go wykonała.
Miała właśnie opowiedzieć o przyjściu na świat dziecka, kiedy pani de Gernancé przerwała jej, wołając żywo:
— Ileż starań, ile środków ostrożności, spotrzebowałaś do tego szalonego postępku! Jakże mogłaś tak się narażać! Narażać swoją dobrą sławę, swoje stanowisko w świecie! I w jakim celu tyle ofiar? Dla zdobycia połowicznego szczęścia, z którem trzeba się ukrywać, którego nie można ujawnić! Widzisz, do czego cię doprowadziły niedorzeczne uprzedzenia! Kierując się fantazją, upędzałaś się za złudzeniem, i zamiast prawdziwego szczęścia, zdobyłaś tylko zadowolenie przelotnego kaprysu! Ach! wierzaj mi i zbliż się jak najprędzej do tego, kto jest ojcem twego dziecka; nie pozbawiaj swej córeczki jej najlepszego przyjaciela, jej naturalnego opiekuna; nie wyrzekaj się sama uroków miłości, słodyczy przyjaznego stosunku...
— Nie jest to już dziś w mojej mocy! — wybuchnęła pani de Roselis. Posłuchaj, jaka kara spotkała mnie za ten błąd, który tak surowo mi wyrzucasz...
I przypomniała jej adjutanta, o którym tyle mówiono u pani de B... i którego wszyscy tak żałowali.
— Jakto? To on?! — wykrzyknęła pani de Gernancé. Cożeś uczyniła, Elinoro! Jakże cię żałuję! Widzisz sama, że ta lekkomyślność zniweczyła twój spokój i swobodę, a jako słuszna kara, spotyka cię to, że nie możesz już naprawić popełnionego błędu. Nie masz praw małżonki — nie masz praw matki — i przez całe życie będziesz musiała rumienić się i wstydzić uczuć najnaturalniejszych, godnych szacunku! I ty, piękna, świetna, obdarzona tak hojnie darami losu, wyrzekłaś się dobrowolnie szczęścia, którem może cieszyć się najmarniejsza z kobiet — tego słodkiego szczęścia, jakie daje mąż i dziecię! Ale to jeszcze nie wszystko. Czytam wyraźnie w twem sercu; napróżno przez dumę, chciałabyś to ukryć przed ludźmi i przed sobą... Serce twoje nie jest już wolne — kocha — oddało się bezpowrotnie...
Pani de Roselis, zakryła twarz rękoma; z oczu jej łzy popłynęły.
— Droga Elinoro! — wyrzekła łagodnie pani de Gernancé, biorąc w objęcia płaczącą. Widząc twoje łzy, czuję, że mam zawiele przyjaźni dla ciebie, by módz cię potępiać. Nie poddawaj się żalowi i wyrzutom, na które może jeszcze znajdzie się ratunek; miejmy nadzieję, że Leon żyje, że wszystko da się naprawić...
Elinor, usłyszawszy to, przestała płakać i zawołała wyniośle:
— Naprawić?! Nie! moja droga. Nie sądź, bym się zgodziła tak łatwo na to, co ty nazywasz naprawą... Popełniłam błąd, to prawda, ale nie przez słabość; lecz z zupełnym rozmysłem, po długich rozważaniach udręczeń, jakie znosiłam... Opłakuję, to prawda, los szlachetnego człowieka, którego życie zamąciłam, a może nawet skróciłam; nie będę szczęśliwą, dopóki nie dowiem się, że on żyje... Ale wyrzec się niezależności — przyznać się do tego, że byłam słabą — dopuścić się takiej niekonsekwencyi w postępowaniu — na to nie zgodzę się nigdy!
Pani de Gernancé zrozumiała, że jeszcze nie nadeszła odpowiednia chwila do zburzenia uprzedzeń i złamania dumy Elinory; ale od tego dnia, przedmiotem ich rozmów stał się Leon, a Elinor, mówiąc ciągle o nim, rozdmuchiwała mimowiednie uczucie, tlejące w głębi jej serca.
Pani de Gernancé znowu opowiadała jej o swem szczęściu doznanem, zapewniając, że mogłoby się ono stać i udziałem Elinory, gdyby tylko zechciała. Lecz Elinor, choć niekiedy wzruszona i zachwiana w uporze, uśmiechała się słuchając namów przyjaciółki, innym znowu razem, upierając się przy swoich złudzeniach, oburzała się na samą myśl wyrzeczenia się tych zasad, dla których tyle już poświęciła. Ale obie przyjaciółki zgadzały się w jednem; w gorącem pragnieniu powrotu Leona.
Siedziały tak właśnie pewnego rana, mówiąc jak zwykle o Leonie, gdy przyszedł lokaj z oznajmieniem, że służący jakiegoś podróżnego błaga o pomoc dla swego pana, który chory i mocno cierpiący, omdlał w powozie, stojącym na końcu alei.
Pani de Roselis wydała zaraz rozkaz przygotowania wszystkiego, czegoby mógł potrzebować chory, a wiedziona litością, wrodzoną kobiecie, poszła z przyjaciółką przyjąć podróżnego.
Wyniesiono go już z powozu; leżał na trawie, blady, nieruchomy, zbroczony krwią; zrozpaczony służący płakał, opowiadając, że otworzyły się źle zabliźnione rany, i że pan tego nie przeżyje.
Pani de Roselis zbliża się, lecz zaledwie spojrzała na martwe ciało, z krzykiem rzuca się w objęcia towarzyszki i kryje twarz na jej piersiach...
— To on! — szepcze stłumionym głosem. Przyjechał tu, umrzeć w moich oczach!
— Uspokój się, przez litość! — odpowiada cicho pani de Gernancé. Zbierz odwagi! Nie zdradzaj się przed ludźmi...
Słowa jej oprzytomniły Elinorę. Czując niebezpieczeństwo swego położenia, zbiera opuszczające ją siły i każe nieść do zamku rannego, pogrążonego wciąż w omdleniu.