Zasady i mięso/VII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Zasady i mięso |
Pochodzenie | Wywczasy Młynowskie |
Data wyd. | 1895 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Porzućmy na chwilę profesora, pozwólmy mu spokojnie zjeść obiad „Pod daszkiem“, a następnie, jeśli chęć uczuje, niech się prześpi po obiedzie. Kto jest pan Przytycki?
Dopóki był na stanowisku nauczyciela, nikt o nim nie słyszał. Może pracował skromnie, cicho, jak rzetelnie dzielny człowiek? Nie: był groszorobem, pracował wyłącznie dla siebie, zdobywał na przyszłość kawałek chleba i cel swój osiągnął. Tego mu za złe brać przecież nie można. Ale niechże je swój chleb i ani piśnie o poświęceniu, o wielkich zadaniach życia, o ołtarzach obowiązku, ideji! On powinien już być zupełnie zadowolony, ponieważ sobie sam postawił pomnik — kamienicę. Tymczasem takim ludziom właśnie zachciewa się laurów sławy na deser życia! Cóż dać tym, którzy zawsze o sobie zapominali? Jak to smutne, gdy człowiek w kwiecie i sile wieku myślał wyłącznie o tem, co będzie jadł na starość, a dopiero doszedłszy sędziwego wieku, po wieniec zasługi wyciąga chudą rękę skąpca, która jedynie do siebie garnąć umiała. Zuchwalcze, tobie się chce sławy myśliciela, cnotliwego dobroczyńcy ludzkości, może i fanatyka jakiej ideji? Żuj oto bezbożniku, chleb swój z tą samą obojętnością, z jaką spełniałeś służbę przy tych ołtarzach, które zaledwie umiesz nazywać!
Jest to krótka, lecz dostateczna charakterystyka owego męża zaufania, który na dzisiejszy właśnie wieczór zaprosił do siebie wychowawcze grono zakładu Dryblaskiego.
Atoli zebranie u Przytyckiego nadzwyczajnie wszystkich znudziło. Nauczyciele zeszli się o siódmej, łazili po kątach salonu i ziewali. Botanik oglądał pokojowe rośliny w doniczkach, jeograf przerzucał album widoków Szwajcarji, matematyk zaciągał się cygarem, puszczając z ust kółka dymu. Ci ludzie pracowali razem i dla jednego celu, a nie mieli o czem mówić z sobą; znać było, że to jest towarzystwo źle dobrane, że nikt nikomu nie ma nic do powiedzenia. Pan gospodarz otwierał parę razy usta, zaczął mówić o braku opinji w sprawach wychowania, ale mu powiedziano, że trzeba z tem poczekać na przełożonego, a głównie Brzdączkiewicza, który zobowiązał się napisać obronę ideałów. Interes pedagogów dla zakładu coś jakby ochłódł, a niektórzy wyglądali dzisiaj tak nawet, jakby już nie stali po stronie Dryblaskiego.
Około ósmej weszła do salonu pani z córkami i odbyły się przedstawienia, szastanie nogami, podawanie rąk, wypowiadanie czczych grzeczności. Damy jednak nie przyczyniły się obecnością swoją do ożywienia towarzystwa. Świat pedagogiczny, jak wiadomo, nie odznacza się zbyteczną rycerskością względem dam i sztuką ich bawienia, a przeto Przytycka i jej córki zwiększyły tylko grono osób znudzonych. A jednak było tam kilku kandydatów do stanu małżeńskiego...
Prawda i to, że pedagog wtedy dopiero ma wyższą wartość, gdy już posiada kamienicę.
Na szczęście rzucił ktoś myśl mądrą: „Zagrajmy w winta!“
I przy zielonym stoliku niebawem powstało najgłówniejsze ognisko wymiany myśli i uczuć.
Nie macie państwo pojęcia, jak o wiele przyjemniej wpadają w ucho głosy takie: „Dwa pik, trzy kier, cztery bez atu“, aniżeli: „Ah, jakaż pyszna jesień w tym roku!“ „Mamy nareszcie tramwaje do „Wilanowa!“ „Na Mierzwińskiego nie można już dostać biletu!“ Albo, co gorsza: „Helenko, zagraj panom — wiesz to, coś grała wczoraj wieczór!“
Dryblaski przyszedł już po dziewiątej, a Brzdączkiewicz utrafił tak dobrze, że z chwilą jego wejścia akurat wszyscy zasiadali do kolacji.
— Nareszcie! — wykrzyknął gospodarz, czule ściskając nowoprzybyłego. Cóż się to pan profesor tak spóźnia?
— Pracowało się! — odparł Brzdączkiewicz, ukradkiem upatrując, gdzie stoi butelka z wódką i przekąski. Dalibóg, oczy niedługo człowiek straci nad poprawianiem tych wypracowań!
Nawiasem mówiąc, wypracowań wcale nie poprawiał, tylko się wyspał po obiedzie.
W czasie kolacji panowało takie samo milczenie, jak przed kolacją, tylko Brzdączkiewicz, siedząc obok pani domu, odwracał niekiedy oblicze od talerza i zachwalał już to sos, już jarzynkę, a miał przekonanie, że w ten sposób bawi i uszczęśliwia swą damę.
Przy końcu stołu nauczyciel kaligrafji prowadził żywą rozmowę z nauczycielem śpiewu o wynalazku prochu bezdymnego, a obaj ciągle się zwracali z zapytaniami do nauczyciela chemji, „czyby im nie zechciał kiedy pokazać w laboratorjum, jak się robi proch bezdymny?“
Przytycki widział, iż goście jego mają ogromny apetyt, ale nie pojmował dlaczego dzisiaj nikt nie dotyka kwestji, która niedawno u Dryblaskiego roznamiętniała umysły.
Jemu przecież zależało na tem, gdyż przez wtrącanie się w różne sprawy zyskiwał sobie rozgłos i w danym razie mógł powiedzieć: „Ja to głównie załatwiłem! Gdyby nie ja, nie istniałby zakład Dryblaskiego!“
On zawsze usiłował dużo robić tam, gdzie nie było nic do zrobienia, albo nie należało nic robić.
— Rozwiążą im się języki zapewne przy czarnej kawie i likierze! — myślał Przytycki.
Kiedy więc nadeszła stosowna chwila, zbliżył się do Brzdączkiewicza, namiętnie rozprawiającego z gospodynią o sposobie przyrządzania majonezu i szepnął mu na ucho: „Profesorku, czas zacząć mówić!“ Ale profesor wcale nie miał chęci przerywania dysputy kulinarnej, więc wskazał tylko palcem na Dryblaskiego i rzekł: „On musi zagaić!“ Gdy atoli Przytycki zagadnął o to samo przełożonego, ten ukazał Brzdączkiewicza, jako głównego działacza.
— Widocznie napróżno wyprawiłem im kolację — pomyślał gospodarz.
Rozeszli się. Profesor odprowadził przełożonego, z którym przystawał po drodze, bliżej omawiając warunki objęcia zwierzchnictwa nad zakładem wychowawczym.
Powróciwszy do domu, Brzdączkiewicz nie mógł zasnąć: może dlatego, że się w dzień wyspał, a może z niezwykłego wzruszenia. Już bowiem nazajutrz miał go Dryblaski przedstawić nauczycielom i wychowańcom, jako swego zastępcę, i przelać nań całą swą władzę. Tak się między sobą ułożyli, wracając z kolacji od Przytyckiego. Chwila była nadzwyczajna, więc nie dziw, iż sen uciekał z powiek pedagoga.
Puścił teraz wodze myślom. Oczekiwało go zadanie wychowania setek dzieci na ludzi. Myślą tą opanowany, począł się zastanawiać, czy on też rzeczywiście miał zamiar wychować kiedy kogo. Jakby przez mgłę pamiętał, że mu się raz czegoś podobnego zachciało. Właśnie, kiedy tylko co ukończył był uniwersytet, zaproponowano mu wychowanie gdzieś na wsi czterech chłopczyków. Warunki były korzystne, przeto przyjął obowiązki. I teraz żywo stanęły mu w pamięci wszystkie szczegóły. Z Warszawy wyjechał w popielatym kapeluszu, w niebieskim krawacie i ciemno-niebieskich okularach. Jakoś tak się zdarzyło, że tylko dwie książki miał z sobą: „P. Ovidii Nasonis Metamorphoses“ i „Jedynie prawdziwy, a nader użyteczny sposób skutecznego rozwijania umysłów dziatek.“ Tę ostatnią książkę kupił na wyjezdnem u antykwarjusza, mając szlachetny zamiar poznania teorji pedagogicznych. Inne książki swej bibljoteki, jak: „Klucz do metody języka angielskiego“, „Wypisy greckie Jacobsa“, „Rozmówki polsko-francusko-niemieckie“ i t. d. pozostawił w upominku stróżowi domu razem z pudłem na kapelusz, łapką na myszy i parą starych butów.
Młody pedagog, znalazłszy się na miejscu, odczytał ów „Jedynie prawdziwy, a nader użyteczny sposób“ i odrazu zrozumiał prawdziwość, użyteczność i skuteczność metody. Chodziło o to, ażeby przy każdej sposobności umysł ucznia zstępował „od ogółu do szczegółu“.
Jeżeli dajmy na to, przedmiotem zajmującym umysł był „mak“, wtedy uczeń, zgodnie z zasadą metody, przedstawiał takie opowiadanie: „Mak jest to przedmiot, który się znajduje w ogóle przedmiotów. Jest on we wszechświecie, jest na kuli ziemskiej. Ale maku nie należy poszukiwać w wodach oceanów, mórz, jezior, stawów, rzek, strumieni, źródeł, studni; trzeba go poszukiwać na lądach pięciu części świata. Mak nie jest kamieniem, ani ziemią, jest on istotą żyjącą; przeto nie trzeba go poszukiwać w państwie kopalnem. Z tego wypada, że mak znajduje się albo w państwie zwierzęcem albo roślinnem. Ponieważ zaś mak nie jest zwierzęciem, jest przeto rośliną. Rośliny lądowe rosną albo w górach, albo w lasach, na łąkach polach i w ogrodach. Ponieważ maku niema w górach, w lasach i na łąkach, jest on przeto rośliną polną lub ogrodową“.
Dzieci były żywe, jak iskry, a metoda „od ogółu do szczegółu“ nadzwyczajnie im się podobała. Ileż tam było wrzawy, nieustannej paplaniny przy każdej sposobności! Gdy jedno zapytało: „Co to jest zupa?“ inne na wyścigi wykrzykiwały. „Zupa, jest to przedmiot, który się znajduje w ogóle przedmiotów. Jest ona we wszechświecie, jest na kuli ziemskiej. Ale zupy nie należy poszukiwać w wodach oceanu i t. d.“
Marjanek, Wacio, Kazio i Władzio ciągle się popisywali.
Były tam zaś dwie ciotki malców: panna Pelagja i panna Salomea, obie stare panny, którym się ta metoda tak bardzo podobała, iż po całej okolicy rozniosły sławę młodego pedagoga. Na szczęście, ktoś rozsądny zwrócił uwagę ojca uczniów, że to jest czcze gadulstwo, które nietylko nie popiera umysłowego rozwoju dzieci, lecz go powstrzymuje.
Brzdączkiewicz, po krótkotrwałym tryumfie sławy pedagogicznej łatwo się zgodził, aby zaniechać metody od ogółu do szczegółu, ponieważ miał na podręczu inną metodę „stąd dotąd“, którą się nazywa niekiedy paznokciową. Uczniowie jego kształcili się teraz sami, co było dla nich już lepsze, a dla nauczyciela wygodne.
— No, ale zachodzi pytanie, czy bez metody można prowadzić duży zakład wychowawczy? Rozbierzmy systemat Dryblaskiego! Po pierwsze — porządek, powtóre — regularność, po trzecie...
W tem miejscu profesor zasnął, chociaż to nie było do przewidzenia.
Spał przewybornie i dopiero nad ranem miał sen osobliwy. Śniło mu się oto, że już pełnił obowiązki przełożonego zakładu i używał przywilejów zwierzchnika w szerokiem tego słowa znaczeniu. Rozsiadł się właśnie w jakimś gabinecie, na miękkim fotelu, przed czysto nakrytym stołem i z upragnieniem oczekiwał podania obiadu. Obok owego gabinetu, przez ścianę tylko znajdował się jadalny pokój pensjonarzy, którzy o tej porze także zasiedli do obiadu. Do uszu profesora, już teraz przełożonego, z pensjonarskiej jadalni dochodził tylko szczęk nożów i widelców. „Szczególna rzecz — myślał sobie — te dzieci zachowują się przy stole tak skromnie i cicho, jak w kościele! Widać, że to są chłopcy dobrze wychowani, szanujący mój spokój.“
Te myśli przerwał mu służący, który wniósł wazę, postawił ją na stole, a potem kolejno przynosił rozmaite półmiski, naczynia z sosami. Od potraw tych biła przyjemna woń, rozchodziła się w powietrzu i niezmiernie zaostrzała apetyt. Brzdączkiewicz z wielką skwapliwością zabierał się do spożywania obiadu, ale kiedy przypadkiem spojrzał na bok, spostrzegł obok siebie po prawej ręce nakrycie, przygotowane na jedną osobę. „Któż to taki ma ze mną jeść obiad?“ — zapytywał siebie samego.
Zaledwie to pomyślał, gdy, jakby odpowiedź na jego pytanie, pojawiła się dziwna, zagadkowa osoba, niby widmo. Ubiór stanowiła długa, czarna szata, a twarz tej osoby była bladą i bardzo surową. Zasiadła ona przy stole, nie tknęła jednak żadnej z zastawionych potraw.
Profesor jadł raźno, ponieważ wszystkie dania smakowały mu tak, że nie pamiętał, aby kiedykolwiek w życiu jadł obiad równie wyśmienity. Nasyciwszy się już dobrze, począł uważniej spoglądać na swoje sąsiedztwo. Milcząca postać nietylko nań nie patrzyła, ale zdawała się odwracać w przeciwną stronę. Osobliwe zjawisko, jakby nie z tego świata: postać ludzka, cień, czy może przywidzenie, ułuda wzroku?
— Ta postać wydaje mi się być znaną — rzekł profesor półgłosem.
Wtedy widmo zwróciło ku niemu swoje oblicze i przemówiło:
— Tak dawno rozstaliśmy się z sobą, żeś już widać zupełnie o mnie zapomniał!
— Któż ty jesteś? — spytał Brzdączkiewicz, któremu głos drżał teraz, a serce mocno biło ze strachu.
— Jestem twojem własnem sumieniem!... Opuściłem cię, ponieważ obok twego żołądka nie było dla mnie miejsca; ale dziś jeszcze staję przed tobą z wyrzutem i upomnieniem, ponieważ się oto dopuszczasz wstrętnego kannibalizmu!
— Kannibalizmu? — wyszeptał profesor z przerażeniem. Przecież ten obiad...
— Był stypą ludojada! Człowiecze, ty ogryzałeś dzieci!
Rzekłszy to, widmo zbliżyło się do ściany, przedzielającej gabinet od jadalni pensjonarzy. Ściana zniknęła, czy się stała przezroczystą, i Brzdączkiewicz ujrzał siedzących dokoła stołu bladych, wychudłych pensjonarzy, których ciała były jakby ponadgryzane: jeden miał czaszkę zębami napoczętą, drugi — policzki wygryzione, inni — ręce, nogi, piersi.
— Przypatrz się ofiarom swoim i wiedz, że się ciebie już teraz wyrzekam na wieki!
Zbudził się przerażony, włosy mu jeżem stawały na głowie, w oku jego tkwił jeszcze ów straszny cień sumienia, a w uchu brzmiały ponuro ostatnie słowa: „Wyrzekam się ciebie na wieki!“
Doczekał się atoli jasnego dnia, ochłonął, przyszedł do siebie. O wpół do siódmej wstał „do obowiązków“. Ubrał się, wypił herbatę i z parasolem pod pachą poszedł, ażeby, jako przełożony, zluzować Dryblaskiego.
I tak, dzięki naciskowi opinji publicznej, na miejsce człowieka, któremu śledziona zastępowała serce i mózg, przyszedł człowiek, któremu żołądek zastępował sumienie. Ale pal sześć wychowanie, byle tylko przedsiębiorstwo na mózgach młodzieży nie zachwiało się w swoich podstawach!