<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł Zasady i mięso
Pochodzenie Wywczasy Młynowskie
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ZASADY I MIĘSO.
I.

Pan Hugo Brzdączkiewicz, filolog i nauczyciel prywatny, wypiwszy raz wieczorem „Pod elektrycznością“ cztery kufle jasnego piwa łódzkiego, powolnym krokiem wracał do domu. Po drodze przystawał na ulicy, gdyż stan organizmu dawał mu do myślenia. Nieswój był pan profesor.
Może zjadł kawałek mięsa z lichym sosem — jak to w restauracji — i system trawienia z trwogą oczekiwał zbliżającej się katastrofy; może nie dopił miary piwa, a może, jak na swą osobę, wypił zadużo.
— Czy ja piłem wódkę przed jedzeniem? Piłem przy bufecie, dobrze pamiętam, nalewała mi ta blada panienka; potem zakąsiłem surową szynką... Wszystko przecież zdrowe! A co było po kolacji?.. Plasterek sera litewskiego, no i kawa czarna. W czasie kolacji wypiłem dwa kufelki; po kolacji miałem takie jakieś pragnienie, że niewiadomo jak i kiedy, wsiąkło cztery. Może się toto pomieszało z czarną kawą, no i rewolucja — Sodoma, Gomora!
Przybył do domu, jeszcze nie przestąpił progu, gdy go chwyciła czkawka.
— Odzywa się — pomruknął — ale kwestja, co?...
Spojrzał na zegarek: pięć minut do dwunastej. Miał do poprawienia wypracowania uczniów, jednak ze wstrętem odwrócił wzrok od stu kajetów i powiedział sobie:
— Wyleżę się dzisiaj porządnie!
Zdjął buty, włożył pantofle; następnie z nadzwyczajną flegmą zdejmował z siebie różne części ubrania, jedną po drugiej, i nareszcie wlazł pod kołdrę.
Teraz zdmuchnął świecę, przytulił głowę do poduszki. Nie, nie mógł zasnąć. Ziewał, sapał, postękiwał, przewracał się z boku na bok, a nie zasypiał. Słyszał wyraźnie w brzuchu jakieś szmery: to kruczenie, to znowu jakby przelewanie płynów z naczynia w naczynie; niekiedy coś pisnęło, syknęło. Oprócz tego, majaczył cokolwiek i własne jego życie w obrazach przesuwało mu się przed oczyma.
Niegdyś u Wojcieszkowej na Niecałej jadał zdrowe gospodarskie obiady po dwadzieścia pięć kopiejek, nigdy się nie struł, był zdrów, silny. Wtedy około południa uczuwał apetyt ogromny, a obiady jadał z przyjemnością, wyrównywającą rozkoszy; nieraz się spocił, zmiatając z talerzy.
„Pod trzema koronami“ na Bielańskiej było także dobrze i tanio, a teraz — Sodoma i Gomora! Westchnął. „Gdzież dzisiaj można zjeść kawałek rzetelnej pieczeni z rożna?“
Był taki ogródek Laszkiewiczowej na Miodowej. Cóż tam za przepyszne kotlety z groszkiem podawali! Proszę sobie wyobrazić i palce lizać!...
— Jestem w domu! Wczoraj, w jakiejś restauracji na Marszałkowskiej, blisko ogrodu Saskiego, jadłem siekane kotlety! Ooo! stąd niedyspozycja! Jak się tu teraz pozbyć takiego balastu? Może należało dzisiaj wypić jeszcze więcej piwa?... To jasne łódzkie — niczego, zostawia w ustach osad, ale pije się gładko.
Wspomnienie ogródka Laszkiewiczowej wywołało w umyśle profesora myśli o kobietach.
— Djabli wiedzą, co myśleć o tej usłudze żeńskiej po restauracjach?... Przychodzisz, mówisz: „Proszę podać kartę“, a ona się do ciebie mizdrzy, wyszczerza zęby.
Będąc uczniem klasy szóstej, kochał się po raz pierwszy w rumianej, pucołowatej panience. Na roraty chadzał, żeby ją zobaczyć; przed domem godzinami nieraz wystawał, byle ją ujrzeć. Zwyczajnie, płochość młodości! Dziewczyna była jak rzepka: jędrna, zdrowa, hoża. Wszystko w niej i na niej było bardzo przyjemne. Raz spostrzegł, że miała brudne paluszki — nic nie szkodziło. Nie nosił wtedy okularów, nie był łysy, w zębach gryzł orzechy, jadał jaja na twardo i na zimno, ba — nawet twardy jak kamień ser krowi. I wszystko mu to nic a nic nie szkodziło.
Skończywszy gimnazjum, znowu się kochał w dwudziestoletniej Florci, blondynce z chabrowemi oczyma; bardzo jej była do twarzy szafirowa wstążka, którą się wpół przepasywała. Wtedy to pierwszy raz w życiu pocałował kobietę. Mimo niedyspozycji żołądka, Brzdączkiewicz w tej chwili jeszcze odczuł słodycz, czar pocałunku i zaroił się na łóżku... Jako entuzjasta, nazajutrz po pocałunku zjadł nadzwyczajne śniadanie z bratem swej kochanki, kancelistą powiatu i skończonym urwipołciem, pożyczył mu pół rubla i upił się gorącym ponczem. Tem śmielej potem całował Florcię. I to przeszło.
Będąc już nauczycielem, zaraz w pierwszych latach karjery bardzo gorąco romansował z jedną wielce przyjemną panienką ze szwalni; ale mu ją odbił pewien nadzwyczajnie układny subjekt ze składu materjałów aptecznych, który nadobnej Maryni dostarczał perfum, pachnących mydełek, proszku do zębów i innych artykułów toaletowych. Z tego powodu skala szacunku dla kobiety bardzo się w przekonaniu pedagoga zmniejszyła. Marynia oczywiście przełożyła wodę kolonską i mydło nad poetyczne poloty jego ducha. Cierpiał jednak króciutko, a niezbyt dotkliwie.
Były jeszcze podówczas wcale dobre restauracje, jakkolwiek zepsucie już się zakradło, przeto pan profesor żył jako tako.
Między żołądkiem a sercem, między odżywianiem się a miłością niezawodnie istnieje związek: jedno drugie popiera, jedno drugie zakłóca. Najdotkliwsze bywają przecie dramaty obu tych szlachetnych funkcji życia. Tania miłość, tania kuchnia — niech Bóg broni!... Każdy to wie, że tylko we własnym domu i na proszonym obiedzie zjeść można dobrze; ale obiad proszony, zadarmo, lepiej smakuje. Również tylko bezinteresowna miłość ma wartość...
Stołował się u Michaux, gdzie go obsługiwała Mania, bardzo dobra dziewczyna, wysmukła i z oczyma gazeli: mogłaby być sułtanką. Nasz pedagog różnemi wykładami o zadaniach i celach życia niewiasty przypuścił szturm do jej serca i nieraz sądził, że je zdobył; przysiadała się bowiem poufale do niego, kusiła go, czarowała. Musiała być zażyłość, skoro raz pożyczył od niej chustki do nosa, gdy swojej zapomniał wziąć z domu. Czasem atoli uczuwał wielką zazdrość, gdy widział, iż wojskowi i studenci okazują Mani zawiele grzeczności. Ale ona zawsze go przekonała, że jego zazdrość nie ma najmniejszej podstawy. Trwało to z pół roku. Brzdączkiewicz stale jadał obiady u Michaux, kolacje również; niekiedy zaś, gdy nie miał co robić z czasem, wpadał jeszcze i po południu na piwo, a piękna Mania dostawała za każdym razem dyskę pour boire. Nie można powiedzieć, żeby przepłacał uczucie...
Aż tu naraz zjawił się gość niezwykły, podobno były ober-konduktor kolei warszawsko-wiedeńskiej, który równie często odwiedzał restaurację, a w dodatku był o wiele hojniejszy dla Mani: sypał bowiem czterdziestówkami za każdym razem. On też niebawem odbił profesorowi dziewczynę.
Pedagog znowu obniżył skalę swego szacunku dla kobiety. Teraz ani wołowina, ani cielęcina, baranina i t. d. nie smakowały mu tak, jak przedtem. Jednakże na złość Mani i udając obojętność z powodu doznanego zawodu w miłości, w dalszym ciągu stołował się u Michaux. Obsługiwała go teraz, równie jak Mania nadobna, Kazia. Oj, ta Kazia, kto się w niej nie kochał!...
Pomimo swej filologji i poetycznego nastroju, zmaterjalizował się profesor; nie dowierzał rachunkom, podawanym przez Kazię, targował się, dziwaczył, coraz częściej powtarzał: „Sodoma, Gomora“, co dziewczynę obrażało i gorszyło. Stał się teraz szorstki, cierpki, kilka razy nawymyślał Kazi, a miał przekonanie, że ona mu ubliżała. Znamienną cechę tego filologa stanowiło obecnie to, że czysto podmiotowe wrażenia brał za przedmiotową rzeczywistość, a gdy się uparł i zaciął, nie można go było już w żaden sposób przekonać... Pewnego razu doszło do arcyniemiłego zatargu z Kazią, która pedagogowi rzuciła w oczy: „Paskudny człowiek!“
Brzdączkiewicz natychmiast na dziewczynę zaniósł skargę do właścicielki zakładu gastronomicznego; ale to na nic się nie zdało, gdyż stronę Kazi wziął zastęp dziennikarzy i feljetonistów, stale lub niestale stołujących się u Michaux. Dzięki literaturze, dziewczyna wyszła zwycięsko z zatargu i utrzymała się na swojem stanowisku, a skompromitowany, zgoryczony profesor na zawsze opuścił jadłodajnię u Michaux. Stracił zupełnie szacunek dla kobiet, przeniósł się „Pod elektryczność“, gdzie była usługa męska, i dostał kataru żołądka.
Niekiedy zły, pełen mizantropji, obiegał Warszawę, poszukując taniej a dobrej restauracji. Niestety, truł się tylko coraz bardziej! Katar żołądka i mizantropja stanowiły ostatnią cechę w jego życiu, co się często odbijało na lekcjach w szkole. Siedząc zwykle „Pod elektrycznością“ przy kufelku jasnego łódzkiego, jak drugi Hamlet, sam z sobą prowadził rozmowy. Pełna sarkazmu dusza wylewała się w bardzo pesymistycznych monologach. „Sodoma i Gomora“, proszę sobie wyobrazić moje życie!“
Właśnie teraz spędził noc prawie bezsenną, już to przebiegając myślą swoje zmarnowane życie, — już rozważając przyczynę ostatniej dolegliwości organów trawienia.
Rano wstał kwaśny, skrzywiony, jakby wyszedł z pod noża chirurga. Wyjrzał przez lufcik, chcąc zmiarkować, jak się ma ubrać stosownie do stanu powietrza coś bardzo niewyraźnego. Potem pił herbatę i troskliwie rozmyślał, czy ma włożyć buty z cholewami, czy — bez cholew. Biedaczysko, on wierzył niewzruszenie, że wełniany kaftanik, buty z cholewami, kalosze, parasol i wata w uszach są to amulety zdrowia.
Obejrzał język w zwierciadełku, badał go przez chwilę i splunął.
— Kotlety, widocznie kotlety! Przeklęta, jadowita trucizna!... Możeby i to piwo Anstatta należało zmienić na Haberbuscha, lub Kijoka? Słyszałem, że jest jakieś piwo zdrowia, a niektórzy bardzo zachwalają „leżak Machlejda“... Najlepszy byłby pilznerek — oo! Ale czyż?... czyż człowiek z mojemi środkami?... Eh, całe życie na psa w takich warunkach!
Machnął ręką, zatkał oba uszy watą z kamforą, włożył na nos okulary i, trzymając kapelusz w ręku, zaczął poszukiwać parasola, chociaż go trzymał pod pachą. Roztargnienie takie nie jest też bynajmniej dowodem zdrowotności. Żołądek i w mózgu ci zawichrzy... Z czegóż te wszystkie zawroty, uderzenia do głowy, zaćmienia w oczach?
Nareszcie wyszedł; po drodze wstąpił do stróża i oddał mu klucz od mieszkania, zalecił przewietrzenie pokoju. Teraz, pogrążony w zamyśleniu o stanie swego organizmu, wolnym krokiem zmierzał w kierunku szkoły. Siekane kotlety, jasne piwo łódzkie i domniemane skutki używania tych artykułów zupełnie oblegały jego władzę myślenia. Prawdopodobnie wyobrażał sobie więcej nieszczęścia, niż było w rzeczywistości.
Mijali go uczniowie, spieszący do szkoły, kłaniali mu się czapkami, a jaki taki poszepnął:
— Brzdęc lezie, Sodoma i Gomora! O, wypchał się dzisiaj watą, aż mu przez uszy wyłazi!
Wszedł do domu szkolnego, rozpiął się, ażeby mu zmiana temperatury nie zaszkodziła. Na korytarzach witają go koledzy, zapytując:
— Jakże tam zdrowie? Kiepskawo coś kolega dziś wyglądasz.
— Phi! — odrzekł krótko i machnął ręką.
W czytelni nauczycielskiej rozebrał się, powiesił na kółku palto i szalik, cylinder umieścił na szafie, a kalosze i parasol wsunął za szafę. Z celem to robił, gdyż są tacy pedagogowie, co zamieniają — zwyczajnie, warchoły, lekkoduchy; drugi odmieni i przez cały tydzień będzie chodził w cudzych kaloszach lub kapeluszu, aż zniszczy. Parasola możesz nawet nie odebrać nigdy.
Nim się rozpoczęły lekcje po klasach, Brzdączkiewicz, wylewając żółć z duszy, namiętnie skreślał swym kolegom obrazy marności i wyzysku warszawskich restauratorów.
— Proszę sobie wyobrazić te ponure nory, gorsze od zbójeckich jaskiń! Gdyś głodny, chcesz nie chcesz, musisz tam wejść, a oni cię strują i obedrą...






II.

W tym czasie, gdy Brzdączkiewicz zapijał był wczoraj piwo „Pod elektrycznością“, w pensjonacie szkoły prywatnej, prowadzonej przez pana Dryblaskiego, uczniowie siedzieli naokoło stołów i odbywały się tak zwane korepetycje. Przy jednym z tych stołów jakiś student medycyny unieszczęśliwiał arytmetyką siebie i kilku drugoklasistów. Ciężka to praca usiłować, aby tacy myśleli, którym się wcale nie chce myśleć!
Dwaj mazgaje, popłakując, rozcierali sobie po twarzy brudnemi palcami łzy lenistwa; dwaj inni kułakowali się zawzięcie pod stołem; jeden malec nieustannie ziewał; reszta udawała, że słucha i rozumie wykład korepetytora.
Nareszcie spracowany student medycyny pożegnał ostatecznie już zniechęconych do arytmetyki uczniów i odszedł. W tej chwili do stołu przystąpił jakiś starszy pensjonarz, piątoklasista, z miną bardzo zuchwałą, i rozpoczął inne wykłady, których żaki słuchały teraz z ogromnem zajęciem.
— Słuchajcie, smarkacze! — zawołał. My, starsi pensjonarze, rozkazujemy wam, abyście jutro na lekcjach na każde pytanie nauczyciela odpowiadali „kotlety“ i, jeśli nam na obiad znowu dadzą siekane kotlety, niech się nikt z was jeść nie waży! Trzeba ich raz zmusić, żeby nas nie karmili miękkiemi, oślizgłemi, siekanemi kotletami, w których mięsa wcale niema, które w ustach rosną, a gardło ich łykać nie może! Czy rozumiecie?
To powiedziawszy, szybko się od malców oddalił, gdyż właśnie nadchodził jakiś dozorca wychowawczy, przestrzegający w pensjonacie porządku. Ale krótka przemowa była dostateczną, aby lekkomyślne umysły żaków zająć wyłącznie kotletami. Wyraz „kotlety“ już teraz przez cały wieczór przechodził z ucha do ucha, a powtarzanie to znajdowało znacznie więcej zwolenników, aniżeli sprowadzanie ułamków do wspólnego mianownika.
I wtedy, gdy Brzdączkiewicz nie mógł w domu zasnąć z powodu kruczenia w brzuchu, nie spali także pensjonarze internatu Dryblaskiego, marząc o miękkich, oślizgłych, siekanych kotletach, które w ustach rosną, a gardło ich łykać nie może. Panowała tym razem dziwna harmonja między młodzieżą a pedagogiem.
Wygłosiwszy przed kolegami swe żale do restauratorów, Brzdączkiewicz rozpoczął nauczanie od klasy drugiej. Odczytał listę uczniów, zapisał w dzienniku nieobecnych i wyrwał do lekcji jednego z pensjonarzy, stawiając mu pytanie:
— Łubkowski, daj-no mi przykład tworzywa, czyli materji, z której się rzeczy jakieś robią?
— Mięso, panie profesorze!
— Bardzo dobrze; mięso jest tworzywem... A cóż się robi z mięsa?
— Z mięsa robią się siekane kotlety.
— Nie o to mi chodzi! Powiedz, co za przymiotnik można urobić z rzeczownika „mięso“?
— Przymiotnik... przymiotnik... Mięsisty, panie profesorze!
— Głupiś! Mięsisty, mączysty, wodnisty, soczysty, mglisty oznaczają obfitowanie w co, a tutaj chodzi o przymiotnik, wyrażający tworzywo, czyli materję... Wypiórkiewicz, popraw go!
— Kotlety, proszę pana profesora!
— Głupiś sto razy! Siadaj, ośle!... Kotlet jest rzeczownik cudzoziemski, utworzony w epoce zepsucia i skażenia języka, a wyraz wtargnął do nas razem z pojęciem — paskudztwo ostatnie!... Bukowiecki, utwórz mi przymiotnik materjalny z rzeczownika „mięso“, a przedtem przypomnij sobie, że z tworzywa „żelazo“ jest — żelazny!
— Kotlet smaczny, panie profesorze!
— Czyste błazeństwo! Ale jesteś już bliżej prawdy. Uważaj — kotlet jest to potrawa mięs... No, powiedzże, według analogii smaczny, smaczna, smaczne!
— Siekany i miękki kotlet jest to potrawa niesmaczna.
— Sodoma i Gomora! Słuchajcie, zakute pałki! Z tworzywa „srebro“ urabia się przymiotnik srebrny, z „żelazo“ — żelazny, a jaki przymiotnik z „mięso“? Kto powie?
— Ja, panie profesorze!
— Dobrze, Ogródzki, ty zawsze miałeś poczucie języka!
— Z mięsa, proszę pana profesora, można zrobić rosół, pieczeń, zrazy, kołduny i kotlety...
— Bałwanie jakiś, to jest lekcja gramatyki, a nie nauka o rzeczach! — zawołał nauczyciel z gniewem i w dzienniku zapisał uczniowi pałkę, potem zaś rzekł poważnie: Od rzeczownika „mięso“ urabiamy przymiotnik „mięsny“. Zastanówcie się, czy ten przymiotnik można odmieniać przez stopnie!
— Można, panie profesorze! — wyrwał się Łubkowski.
— Hebesie, kiedyś taki mądry, to powiedz jak będzie stopień wyższy i najwyższy?
Zamyślił się nieco Łubkowski, poczem z wielką pewnością siebie rzekł:
— Stopień wyższy — zrazy bite; stopień najwyższy — pieczeń!
— Ośle, ty i na kluski nie zasługujesz! Siadaj! Marcinkiewicz, o czem była mowa?
— O pieczeni! — zawołał zapytany, skwapliwie się oblizując.
— Czyś zwarjował?
— Nie wiem, panie profesorze!
— Hej, ty, następujący, zrozumiałeś, o co mi chodzi?
— Zrozumiałem — o kotlety!
— Cóż to znaczy? Skąd wam, śmierdziuchy jedne, kotlety wlazły w ciasne głowy? — zawołał z gniewem profesor, przypuszczając, że chłopaki może co i wiedzą o jego przypadku z kotletami.
Atoli jeden z malców, przyparty przez pedagoga do muru, wyznał nareszcie, iż pensjonarze jedli wczoraj na obiad siekane kotlety, które były bardzo niesmaczne i rosły im w ustach. Inny żak, ośmielony tem zeznaniem kolegi, dodał, że pensjonarze pochorowali się z tych kotletów.
Brzdączkiewicz wpadł teraz coś jak gdyby w lekką filozoficzną zadumę i tak myślał:
— Jedna troska oblega widać cały świat ludzki: chodzi o to, żeby jeść i, o ile można, jeść rzeczy zdrowe, dobre. A czyż tego można dopiąć przy małem wynagrodzeniu nauczyciela prywatnego?...
Wnet sobie przypomniał atoli, że, jakkolwiek trzeba wprzód jeść, ażeby następnie być wiernym zasadom, on, jako pedagog, ma obowiązek dać uczniom przy sposobności naukę moralną, i rzekł:
— Nicponie, nygusy jakieś, wstydźcie się, żeby myśleć tylko o brzuchu! Inne są zadania człowieka na ziemi. Czy wypada żyć po to, ażeby jeść? Czy do jedzenia Bóg stworzył człowieka?... Wiedzcie o tem, że język nasz napiętnował pasibrzucha, dając mu nazwę od pierwiastku żr... Burkiewicz, powiedz, jak się po polsku nazywa taki, co jedzenie tylko ma na myśli?
— Głodny, panie profesorze! — odpowiedział malec piskliwym głosem.
— A ja ci, smarkaczu, powiadam, że — żarłok, od czasownika żreć! — zawołał nauczyciel z uniesieniem. Tylko zwierzęta chodzą na żer, aby się nażreć!...
Wypowiedziawszy to z ogromnym zapałem i naciskiem, Brzdączkiewicz, bardzo z siebie zadowolony, pomyślał, iż należy zmienić chyba drażliwy temat rozmowy o żywieniu dzieci. Profesor zwykle bez żadnej ceremonji i najprostszą drogą od moralności przechodził do piękna, o którem zawsze bardzo chętnie rozprawiał, usiłując wcześnie już w młodych umysłach szczepić — jak powiadał — i rozwijać uczucia estetyczne, zamiłowanie do piękna.
— Garczewski — rzekł więc, zwracając się do jednego z uczniów — czy widziałeś kiedy rzeczy piękne, to jest przedmioty, które ci się tak podobały, że je oglądałeś z przyjemnością, a potem je sobie z lubością przypominałeś? Pomyśl i powiedz!
— Widziałem takie rzeczy, panie profesorze, i przypominam je sobie...
— Naturalnie, musiałeś widzieć: niebo, zasiane w nocy gwiazdami, kwiecistą łąkę, którą przerzyna czysty strumień, bór szumiący, pełen śpiewu ptaków, malownicze skały...
— Nie, proszę pana profesora, ja widziałem pączki! — przerwał chłopiec.
Złowrogo spojrzał nauczyciel na ucznia, otwarł usta i już miał palnąć mowę, przejść od piękna do moralności, gdy się rozległ głos dzwonka, zwiastujący koniec lekcji.
Opuścił klasę, wyszedł na korytarz, a w skrytości ducha myślał:
— Czuję, że mi teraz jakoś lepiej, niedyspozycja mija, apetyt przychodzi. Pójdę sobie dziś na obiad „Pod daszek“, będę jadł buljon z jajkiem, zraziki po parysku z pomidorowym sosem, omlecik z konfiturami — wolałbym z pieczarkami, ale się boję... Potem — kawa czarna, kieliszek pipermentu. To musi uregulować...
— A jakże się tam, panie profesorze, popisuje druga klasa? — zapytał przełożony, pan Dryblaski, zastępując drogę Brzdączkiewiczowi.
— Druga klasa? Phi, nieźle! Rozwija się głowy i serca chłopaków.
— Czy przypadkiem pensjonarze nie wyrywali się dzisiaj z czemś niepotrzebnem i niestosownem?
— Niech Bóg broni! Wprawdzie niektórzy dawali głupie odpowiedzi, ale to rzecz zwyczajna. Z głupstw trzeba dzieci naprowadzać na ścieżki mądrości.
— Ja to wiem dobrze! Tylko, panie profesorze, czy pensjonarze nasi nie wyrywali się z pewnemi wyrazami, które nie miały żadnego związku z lekcją?
— Związku z lekcją ściśle przestrzegam, a wszelkie odezwanie się ucznia służy mi tylko za pretekst do udzielenia klasie stosownej nauki — odrzekł profesor z niejaką dumą.
— Więc żaden drugoklasista nie wymówił dzisiaj wyrazu „kotlety“? — pytał przełożony, badawczo wpatrując się w nauczyciela.
— Owszem, wspominaliśmy i kotlety, ale w związku z lekcją...
— Piękny mi związek! — rzekł Dryblaski tonem drwiącym, który zmieszał i stropił Brzdączkiewicza, bardzo dbałego o względy zwierzchnika i chlebodawcy. — Ale mniejsza o to! Dziś w całej szkole uczniowie mówili tylko o kotletach i z tego powodu dwaj piątoklasiści odsiadują już kozę. Wkradła się, panie profesorze, do nas demoralizacja, czego dotąd nie bywało.
— Najlepiej zło stłumić w samym zarodzie, uderzyć na przyczynę, urwać łeb hydrze!
— Właśnie pragnę z panem profesorem o tem pomówić, zasięgnąć pańskiej rady, a do pewnego stopnia i pomocy, jako od doświadczonego pedagoga, przytem — przyjaciela instytucji, obrońcy zasad.
— Obrona wielkich prawd, wzniosłych ideałów ludzkości była i jest celem mego życia! Gdzie się o to walka toczy, tam ja szermierzem być muszę! Lecz o cóż chodzi?...
Przełożony wziął teraz nauczyciela pod rękę, odprowadził go na bok, potem wydobył z kieszeni papier i, podając go Brzdączkiewiczowi, rzekł:
— Naprzód przeczytaj, profesorze, i powiedz mi swoje zdanie!
Podany do odczytania papier był to list ojca jednego z pensjonarzy, mniej więcej tak brzmiący:
„Utrzymywany przez szanownego pana pensjonat jest wzorowy pod względem świeżego powietrza, ruchu i zasad moralnych, to jest pod względem tych artykułów, które pana nic, albo mało kosztują. Przedmioty o wiele droższe, jak pokarmy mięsne i nauka, udzielane są w pańskim pensjonacie bardzo homeopatycznie. Ten zarzut czynię, jako rozżalony ojciec, ponieważ się przekonałem, że syn mój przez cztery lata pobytu w konwikcie pańskim nadzwyczajnie zgłupiał, schudł, a ostatecznie leży obłożnie chory, nie mogąc strawić kotletów z zepsutego mięsa. On sam i odwiedzający go koledzy jednozgodnie twierdzą, iż przez trzy dni z rzędu dawano im na obiad takie kotlety, których nie chciał tknąć nawet domowy piesek, lepiej zapewne odżywiany, niż pańscy pensjonarze. Dopóki mi szanowny pan tych faktów nie objaśni i nie przekona mię dowodnie, że jest inaczej, dopóty będę miał nadzwyczajnie posępne wyobrażenie o pańskiej działalności wychowawczej“.
Przeczytał profesor, kiwał głową, nie wiedział co na to powiedzieć; tylko siekane kotlety skakały mu po głowie.
— Nieprawdaż, co za nikczemny osobisty paszkwil? — rzekł Dryblaski.
— O, tak, nikczemny — powiem więcej — podły, cyniczny, znamionujący całkowity upadek moralny! Widocznie bowiem pod płaszczykiem kotletów wydrwiwa wzniosłe ideały... Zasady moralne nazwał tanim artykułem...
— Ciężką jest praca dla społeczeństwa! — wykrzyknął z uniesieniem Dryblaski. Panie profesorze, w obronie zasad musisz mi podać rękę! Trzeba piórem odeprzeć ten niski napad, zapobiedz zdemoralizowaniu młodzieży, która widocznie podżegana, odwróciła oto oczy od szlachetnych dążności i w tej chwili my, wychowawcy, znajdujemy się wobec nadzwyczajnych trudności edukacyjnych!
— Rozumiem! — zawołał Brzdączkiewicz, a w duszy pomyślał: Boi się, żeby rodzice nie poodbierali chłopaków z pensjonatu!...
Przełożony uścisnął rękę sprzymierzeńca i wybiegł, jak gdyby chciał szukać innych jeszcze sojuszów; profesor zaś wyprostował się i pomyślał:
— Apetyt zupełnie mi powrócił... Jakoś te kłopoty Dryblaskiego rozweseliły mi serce, więc trzeba żołądkowi wyprawić ucztę: przed obiadem napiję się dziś wermutu.






III.

Na wielką jednogodzinną pauzę wysypało się z klas żactwo, głośno gwarząc, tupiąc nogami, swawoląc. Jakiś tęgi, krępy, pucołowaty chłopak rzucił się w tłum młynkiem, rozpychał łokciami wszystkich, a ciągle wykrzykiwał: „Kotlety, kotlety!“... Inny znowu przechadzał się poważnie, wyśpiewując na nutę powszechnie znanej kolendy: „Oj kotlety, kotlety! Zrobili nam kotlety!“ Gromada malców otoczyła bladego, limfatycznego dzieciaka i pchała go przed sobą z krzykiem: „Miękki, siekany kotlet!“ Słowem, wyraz „kotlety“ rozlegał się po całym szkolnym dziedzińcu.
Wychowawczy dozorcy biegali spoceni tu i owdzie, a z ich łaski niejeden swawolnik, schwytany na gorącym uczynku wymawiania zakazanego wyrazu „kotlety“, dostał się do kozy. Jednakże ta okoliczność zdawała się tylko podnosić entuzjazm dzieci.
Naraz w tłumie ukazał się sam przełożony, blady, ponury i niezmiernie poważny; szedł on pomiędzy uczniami, którzy swoją drogą pozdrawiali go ukłonem, a jednocześnie pozwalali sobie wykrzykiwać fatalny wyraz. On również złowił na gorącym uczynku jakiegoś rozszalałego malca i, wziąwszy go energicznie za ucho, poprowadził do kozy.
Zaledwie się to stało, gdy oto z piersi wszystkich wychowańców, jak gdyby salwa strzałów, wypadł wielki okrzyk: „Kotlety!“
Jakiś dryblas z piątej klasy zapowiadał zebranemu gronu słuchaczy, aby i po pauzie gdy się znów lekcje zaczną, w odpowiedzi na pytania nauczycieli koniecznie wtrącać wyraz „kotlety“.
— Czyś ty wrzeszczał „kotlety“? — piorunującym głosem zapytał dozorca, pan Szczypawka, chwytając jakiegoś żaka za kołnierz.
— Wszyscy wrzeszczeli, a ja nie wrzeszczałem, jak Bozię kocham! — odparł wystraszony chłopak.
Minęła wielka pauza i Brzdączkiewicz z dziennikiem pod pachą podążył do klasy czwartej. Tyle się dzisiaj nasłuchał o kotletach, tyle o nich rozmyślał od dnia wczorajszego, że mu one ciągle świdrowały w głowie. Pod tym wpływem zasiadł na katedrze, rozłożył dziennik i rzekł w nadzwyczajnem roztargnieniu:
— Na ostatniej lekcji mówiliśmy o kotle... Ale się ugryzł w język, spostrzegł, że o mało nie palnął głupstwa i prawił dalej: Mówiliśmy, powiadam, o zwrotach krasomówczych, bez których nikt nie zdoła nadać myślom swoim pięknej językowej szaty...
Tu zerknął na klasę okiem, aby z fizjognomji uczniów pomiarkować, czy który nie złowił uchem jego „lapsum linguae“. Na szczęście, uczniowie nigdy nie słuchali tego, co profesor mówił z katedry.
Widząc przeto, że mu uszło, uderzył silnie pięścią w katedrę i zawołał:
— Uważać!... Gawdzicki, powiedz mi na czem polega postać krasomówcza, synekdoche?... Nie uważasz, widzę — hę?... Chodzisz sobie do szkoły, jak do cyrku...
— Owszem, panie profesorze, bardzo uważam! Synekdoche jest to postać krasomówcza, która...
Zaciął się chłopiec, gdyż była zmowa, żeby w odpowiedź koniecznie wtrącić wyraz „kotlety“, a tu z kotletów nie umiał zrobić synekdochy. Pedagog przyszedł mu w pomoc, mówiąc:
— Wyznaczono podatek na głowy — jest to właśnie przykład synekdochy. Daj teraz swój własny, analogiczny!
— Wydano po kotlecie na każdego ucznia! — odpowiedział Gawdzicki, ucieszony, że mu się udało.
— O, ty gawronie! Gdzież tu jest obrazowy sposób mówienia? Powinieneś, głupcze, wziąć część za całość, lub całość — za część... Twarogowski, poprawiaj!
— Mięso posiekane na drobniutkie części...
— Stój, baranie! Jaki stopień miałeś odemnie na cenzurę?
— Dwójkę, ale pan profesor obiecał, że...
— Masz czystą pałkę i Panu Bogu podziękuj, jeżeli ci w dodatku skóry nie posiekają! Sobocki, przeczytaj swoje wypracowanie! Coście tam mieli zadane?
— Przykłady na metaforę, metonimję i ironję.
— Bardzo dobrze, czytaj!
Sobocki powstał i, głośno a prędko trzepiąc, czytał:
— Przykłady na metaforę: Zabójcze jady. Misa fatalniejsza, niż sokratesowa czara...
— O-o, wcale dobrze! A zamiast jakich wyobrażeń podstawiasz te „zabójcze jady“ i „fatalną misę“?...
— Zamiast kotletów! — odparł wesoło uczeń.
— Smarkaczu, popamiętasz ty kotlety! — rzekł Brzdączkiewicz i zapisał ucznia do dziennika — na karę za złe obyczaje.
Kiedy potem inny jeszcze uczeń odczytał z kajetu przykład na ironję: „kotlety — to mi bal!“ Brzdączkiewicz wpadł w taką złość, że zsiniał i oczy mu się białkami wywróciły do góry. Tego ucznia już nie zapisywał do dziennika, tylko mu kazał wyjść za drzwi; sam zaś zszedł z katedry, stanął przed ławkami i przez parę minut rzucał z pod okularów nadzwyczajnie zjadliwe spojrzenia na klasę.
Wszyscy uczniowie milczeli teraz, jakby makiem zasiał, szturchając się porozumiewawczo pod ławkami.
Straszliwie tak spoglądając, pedagog namyślał się jednocześnie, co za morał należy wypalić w tej stanowczej chwili. I przyszło mu do głowy, że najwłaściwiej postąpi, jeżeli uderzy teraz w strunę uczuć rodzinnych. Oparł więc lewą rękę na ławce, a prawą po kaznodziejsku wyciągnął przed siebie i mówił w te słowa:
— To wy, głuptasy, tak się odwdzięczacie rodzicom za to, że was na naukę posyłają do szkoły? Niejeden ojciec może ostatni grosz oddaje, ujmuje sobie wszystkiego, odmawia w nadziei, że dziecko jego się kształci, zdobywa wiedzę, zostanie kiedyś człowiekiem; tymczasem synal - lampart nietylko w szkole nic a nic nie robi, ale się jeszcze dopuszcza niegodziwości. Cóż zrobić z takimi wyrodkami, co teraz wstyd przynoszą rodzicom swoim, a później niezawodnie będą zakałą społeczeństwa?... Bałwany jakieś, matki zapłaczą na was rzewnemi łzami, ojcowie się was wyrzekną!... A czwarte przykazanie gdzie, wisusy? Na cóż wy wyjdziecie, skoro już w tym wieku tyle zgorszenia pomiędzy wami?... O, za moich szkolnych czasów każdy z was, co do jednego, dostałby najmniej dwadzieścia pięć odlewanych bizunów i wtedy dopiero nauczylibyście się moresu! Bo cóż to za obywatele będą z takich wyuzdanych obiboków?... Proszę sobie wyobrazić — „Sodoma i Gomora“! O czasy, o obyczaje, o młodzieży bezecna, wyzuta z zasad! Włosy mi na głowie powstają, gdy sobie wspomnę, że wy, urwipołcie, gałgany jedne, będziecie kiedyś obywatelami, ojcami! Horrendum!
— Gdzieby też takiemu łysoniowi włosy na głowie miały powstać! — odezwał się któryś z uczniów półgłosem. Nie ma przecież włosów na głowie! Chyba mu powstaną w faworytach.
— Może mu jeszcze do tego czasu urosną! — rzekł inny głośniej.
Brzdączkiewicz widać coś posłyszał, gdyż wściekłem okiem łypnął w kierunku, skąd głos dochodził; spostrzegł na ustach niektórych chłopców złośliwy uśmiech, splunął i wrócił na katedrę. Teraz otwarł dziennik, umaczał pióro i na całej stronnicy opisywał czwartą klasę tak, jak gdyby był prokuratorem, a uczniowie — zbrodniarzami.
Nareszcie odezwał się dzwonek i pan profesor z wyrazem pogardy na twarzy opuścił klasę, nie zwracając bynajmniej uwagi, że uczniowie, powstawszy w ławkach, szastaniem nóg go żegnali. Spotkał się z przełożonym i przyobiecał mu, iż ciętą odpowiedź wystylizuje do zuchwałego ojca, który nie ma pojęcia o celach i środkach wychowawczych, a śmie wyrzuty robić znawcom biegłym. Oprócz tego, Brzdączkiewicz przyrzekł napisać obszerną rozprawę pod tytułem „W obronie ideałów“, ażeby — jak mówił — raz otworzyć oczy ślepemu społeczeństwu.
Wkrótce potem z pośpiechem dopadł do tramwaju i zdążał na upragniony obiad „Pod daszek“, a po drodze myślał:
— Niekiedy dobrze jest przed obiadem doświadczyć silniejszych wzruszeń: zaostrza to apetyt. Ale — po obiedzie, niech Bóg broni!
Tegoż samego dnia wieczorem Dryblaski przyzwał do siebie Szczypawkę, dozorcę wychowawczego, i, zamknąwszy się z nim w swoim gabinecie, w te słowa przemawiał:
— Polecisz pan piekarzowi, ażeby na jutro upiekł bułki dla uczniów większe: każda ma ważyć o dwa łuty więcej. Tylko proszę dobrze pamiętać!... Bo znowu przeinaczą moje polecenia, a ja potem krzyż pański dźwigam. Jutro na obiad do stołu pensjonarskiego zapraszam lekarza, nauczycieli i kilku ojców naszych uczniów; więc, mój panie, żeby tam z masłem nie było tego, co zwykle! Chodzi tu o opinję, o byt zakładu pożytecznego!... Ale, ale — trzeba koniecznie zmienić szklanki do mleka! Średnica ta sama, tylko — wyższe...
Kiedy Szczypawka odszedł, przełożony puścił wodze swoim myślom:
— Bardzom ciekawy, który z utrzymujących pensjonaty sztukę mi tę urządził? Konkurencja!... Ha, wyzwali mię do walki, przeto walczyć muszę i muszę ogół przekonać, że jestem wychowawcą, szeroko, rozumnie pojmującym swoje zadanie! Inaczej, gotowi mię zgubić...
Dryblaski rozumiał dobrze, iż zgoryczony ojciec, autor listu, nie schowa swych przekonań do kieszeni; wiedział także, iż dzisiejszy zatarg jego z uczniami o „kotlety“ wyjdzie niezawodnie po za mury pensjonatu. Poszukiwał sposobów zaradzenia złym następstwom tego wszystkiego i już pensjonarze zyskali parę łutów chleba, parę łyków mleka. Zrobił ustępstwo z własnego interesu na korzyść sił żywotnych młodego pokolenia. Oprócz tego zajrzał w swoje sumienie. Młodzież łatwo i prędko zapomina o doznanych krzywdach. W pensjonacie nikt już nazajutrz nie mówił o kotletach. Za to dawały się zewsząd słyszeć skargi na pana Szczypawkę, który wczoraj na pauzie zbyt bezwzględnie, zapalczywie i silnie targał malców za uszy. W chwilach wolnych od zajęć chłopcy pokazywali sobie ponadrywane, czerwone i opuchłe konchy uszne.
Ale ludzie starsi nie zapomnieli kotletów. Z jednej strony sprawa ta poszła między matki pensjonarzy, sprawiła wielkie wrażenie, wywołała istną wrzawę; z drugiej strony znowu przełożony i wogóle ciało wychowawcze usiłowali burzę taką zażegnać, przeszkodzić, aby przypadkiem gazety coś nie napomknęły. Miał Dryblaski wielu zwolenników w mieście i różni też nauczyciele stanęli po jego stronie, chcąc tym sposobem pozyskać lekcje płatne. I wtedy to po raz pierwszy w Warszawie zaczęto poważnie roztrząsać kwestję, czy koniecznością jest, ażeby dobrze wychowywane dzieci jadały mięso. Jeżeli cię tylko zaproszono gdzieś na herbatę, mogłeś być pewny, że któraś z matek postawi ci niebawem pytanie: „A jak się też pan zapatruje na fizyczne wychowanie dzieci?“






IV.

Brzdączkiewicz był grafomanem, to jest pismakiem nałogowym, który przekazałby potomności bardzo wiele tomów, gdyby tylko chciano drukować wszystko, co napisał.
Na drugi dzień po opisanych już wypadkach w szkole nasz pedagog nieustannie powtarzał przełożonemu, że „obmyślił sposoby urwania łba hydrze“. Ale — zdaniem profesora — należało przedtem zwołać sesję, czyli zgromadzić różnych mężów zaufania, ażeby naprzód sami się należycie oburzyli, a następnie rozpowszechniali oburzenie swoje po całem mieście. Nawiasem mówiąc, Brzdączkiewicz nadzwyczajnie lubił sesyjki, które zwykle kończą się porządną kolacją: jadł wtedy dobrze i bezpłatnie.
To też niejednokrotnie z bólem się wyrażał do kolegów: „W naszych stosunkach czuć się daje dotkliwie ten brak, iż się rzadko schodzimy, a tu wymiana myśli jest potrzebą niezbędną“.
Jakoż trzeciego, czy czwartego dnia, wieczorem, w mieszkaniu Dryblaskiego zgromadziło się poważne ciało pedagogów, mających obradować nad tem, co należy przedsiębrać, aby „urwać łeb hydrze“, która rozluźniła w internacie węzły karności, a na zewnątrz zakłóciła wyborną harmonję między szkołą a domem, co może być nawet bardzo groźne dla zakładu.
Posiedzenie zagaił przełożony, przedstawiając w długiej przemowie dotychczasową swą działalność wychowawczą. W dalszym ciągu mówił o konkurencji, tak niebezpiecznej dla dzieła wychowania, o zuchwałym i obelżywym liście ojca, o manifestacji w szkole, o wstrętnych plotkach w mieście.
„Do nas należy — powiadał — oświecić ciemne społeczeństwo, przedstawić mu, że my jesteśmy jego dobroczyńcami. Jeżeli tego nie uczynimy, jeżeli ogół będzie nam odmawiał swej ufności, to wychowanie dzieci stanie się wkrótce niepodobieństwem“.
Z kolei i zupełnie w myśl mowy Dryblaskiego przemawiał inny pedagog, odznaczający się jąkaniem, niby Demonstenes w epoce, nim został mówcą. Ten się zaciął na jakimś wyrazie z początkowem brzmieniem p, mrugał oczyma, poruszał wargami, nareszcie, nie mogąc w żaden sposób wymówić fatalnego wyrazu, usiadł i w milczeniu chustką do nosa ocierał spocone czoło.
Teraz powstał Brzdączkiewicz, którego mowa składała się z czterech części. W pierwszej części przekonywał słuchaczów o niezmiernej wartości wychowania, a jednocześnie udowodnił, że na świecie jest bardzo wielu ludzi źle wychowanych, jakkolwiek ich wychowywano. W części drugiej mówiło pracy, o świętości i powadze ideałów, o pożyteczności wynalazków; porównywał dziecko z drzewkiem, które się dopóty daje naginać, dopóki nie zgrubieje; nauczyciela zaś przyrównywał naprzód do ogrodnika, potem — do lekarza. „Atoli stanowisko pedagoga — mówił — i jego zachody mają nieskończenie większą doniosłość, a przeto mozolny ten zawód zasługuje na najwyższe uznanie“. Tu spojrzał wymownie na Dryblaskiego i obaj ci wychowawcy pochylili nieco głowy, jak gdyby sobie wzajemnie składali uszanowanie.
Wielu z obecnych, słuchających mowy profesora z natężoną uwagą, instynktownie naśladowało ten ruch głowy Brzdączkiewicza. Spostrzegł to przełożony i, biorąc mimowolny, naśladowawczy ruch za hołd szacunku, ukłonił się całemu zgromadzeniu. Teraz już chudzi i tłuści, wysocy i niscy, łysi i z czuprynami, w okularach i bez okularów — wszyscy oddali pokłon właścicielowi konwiktu.
Dryblaski skromnie pochylił głowę i, jakby stłumionym ze wzruszenia głosem, rzekł:
— Panowie koledzy, przyjmuję te oznaki przychylności, jako wielce mi miłe dowody uznawania wspólnych wychowawczych ideałów naszego zakładu.
I usiadł obok mówcy, któremu te sentymenty przerwały mowę.
— Tylko ideały może on nazywać naszemi wspólnemi — czemuż, niestety, nie dochody? — szepnął cichutko jakiś młody nauczyciel na ucho sąsiadowi. Głupio wygląda cała ta adoracja!...
Niebawem też Brzdączkiewicz przeszedł do trzeciej części swej mowy.
Zaczął od tego, że idea prawdy polega na ujęciu przedmiotowości samej w sobie, że w sądach o każdej rzeczy, a głównie w sądach o bliźnich, obowiązkiem człowieka jest krytyka; skończył zaś na bezwarunkowem potępieniu owego ojca, który napisał do przełożonego list „zuchwały i pomiatający zasadami“. Mówił także o „czarnych duszach, niskich charakterach“, a słuchacze dosyć łatwo mogli zrozumieć, że się to stosuje do innych wychowawców, utrzymujących pensjonaty i jakoby kopiących dołki pod Dryblaskim.
Dostateczny brak logicznego związku wynagrodził mówca sowicie fanatycznym jakimś zapałem. Jego mdłe, wiekiem i pracą znużone oczy zaświeciły dziwnym ogniem, a na policzkach i skroniach, wśród wieńca siwiejących naokoło włosów, wystąpiły wypieki, niby zimowe różyczki na śniegu.
Zanim przeszedł do konkluzji, czyli do czwartej części swej mowy, użył nieoczekiwanego przez słuchaczów retorycznego zwrotu, a mianowicie rzucił pytanie:
— Szanowni koledzy, przedstawiłem wam obraz ideałów, zabiegów i celów pedagogicznych, godnych naszego uznania i szacunku! Przedstawiłem również obraz społecznej ciemnoty, brak rozumu i charakterów, zepsucie obyczajowe, niskie plotkarstwo, niecne napady na cudzą cześć, nikczemną intrygę. A teraz, panowie, pytam — cóż wy na to?...
Zapanowało naprzód milczenie, potem ten i ów półgłosem robił uwagi, zawiązywały się rozmowy i narady, gwar wzrastał, aż nareszcie powstała taka wrzawa, że Brzdączkiewicz nie mógł już przyjść do słowa i wygłosić czwartej części swej klasycznej mowy. Nadaremnie kilkakrotnie uderzył w stół pięścią, przyzywając do porządku; nikt go nie słuchał. Tylko przełożony zbliżał się co chwila do mówcy, ściskał z wdzięcznością jego rękę i powtarzał: „Dziękuję, ślicznie powiedziałeś, panie profesorze! Mowa twoja dopiero obudziła zapał i wyjaśniła wszystko“.
W rogu stołu jakiś szczuplutki pedagog z innym otyłym, niby nowożytni Harmodjusz i Arystogiton, ślubowali sobie, że przy pierwszem spotkaniu, jeśli nie obiją, to niezawodnie zwymyślają pewnego pedagoga, który w cukierni pod werendą źle zwykł mawiać o działalności Dryblaskiego. Czterej inni namiętnie się spierali o to, czy należy wystąpić w dziennikach z artykułem zbiorowo podpisanym w obronie przełożonego i jego zakładu, czy — złożyć sąd polubowny w celu potępienia dwóch innych przełożonych, intrygujących przeciw Dryblaskiemu. Jeszcze inni tak butnie wykrzykiwali i machali rękami, jak gdyby już rzeczywiście bili wrogów przełożonego.
Hałasy te uśmierzyły się wtedy dopiero, kiedy sam Dryblaski powstał z miejsca i zawołał:
— Panowie koledzy, proszę o głos! A potem tak przemawiał z godnością: „Oto wyraźne dowody składacie w tej chwili, że w imię ideji wychowawczych jesteście gotowi uciec się do środków ostatecznych. Wiele nie powiem, ale staropolskie „Bóg zapłać!“ Powiedziawszy to, wykonał skrzywieniem twarzy komedję rozrzewnienia lekkiego i znów mówił: „Osobistej urazy do swych nieprzyjaciół nie czuję, a religja nakazuje mi przebaczać winy. Ale my, pedagodzy, mamy święty obowiązek pragnąć, aby cnota i sprawiedliwość tryumfowały na ziemi; czyż mój zakład, dojrzały owoc cywilizacji, owoc mozolnej naszej pracy, ma zginąć od cięcia, zadanego przez nikczemną, skrytobójczą prywatę?... Czyż to komubądź może być jeszcze tajne, że nas usiłuje powalić i zgnębić zawiść współzawodników?
Markotnie spojrzał Brzdączkiewicz na przełożonego, którego całe to przemówienie było jakby żywcem wzięte z jego niedopowiedzianej czwartej części mowy. Swoją drogą zmiarkował pan profesor, że teraz właśnie jest najodpowiedniejsza pora do zjedzenia kolacji, jeżeli się ją ma należycie strawić przed pójściem do łóżka. A tu ani o dokończeniu mowy, ani o kolacji nikt nie myślał, gdyż zamęt wielki znowu powstał. Właśnie jeden z nauczycieli przypomniał sobie, że pewien przełożony na sesji w swojej szkole wyraził się raz temi słowy: „W pensjonacie Dryblaskiego karmią dzieci gorzej, niż gdzieindziej psy!“ Inny znowu nauczyciel podniósł myśl wystosowania adresu powszechnego oburzenia, który należało opatrzyć licznemi podpisami i rozesłać jak największej liczbie osób. Do zredagowania tego adresu powoływano niejakiego Przytyckiego, byłego pedagoga, a obecnie używającego wielkiej powagi, jako właściciel kamienicy.
Zaledwie poruszono tę sprawę, a już powstała opozycja, gdyż niektórzy dowodzili, że ciało pedagogiczne, występujące do boju w pełnym rynsztunku z powodu jakichś tam kotletów, może się okryć śmiesznością. „Żadnego pisania, żadnego rozmazywania na papierze nie trzeba w świat puszczać!“ — wykrzykiwał któryś oponent.
— Nie zapominajcie panowie, że nam chodzi o obronę ideałów, z któremi są związane losy naszej szkoły! — warknął z boku donośnym głosem Brzdączkiewicz.
— Ja najwyraźniej to oświadczyłem, że się nie chcę ujmować za sobą! — rzekł syczącym głosem przełożony. — My tutaj bronimy tylko ogólnych zasad, których obrona istotnie należy do nas, jako wychowawców!...
Dryblaski miał zamiar mówić jeszcze o rozluźnieniu węzłów karności szkolnej, o zdemoralizowaniu uczniów pod wpływem jakiejś niewidzialnej sprężyny, której się jednak domyślać trzeba. Wtem weszli dwaj służący z tacami, podając wódkę i zakąski — zapowiedź mającej niebawem nastąpić kolacji. Brzdączkiewicz wypił kieliszek wiśniowej i zabrał się z zapałem do zakąsek. Dawno już nie czuł się tak dobrze, jak dzisiaj. Gorliwość, z jaką to grono pedagogiczne głód swój zaspakajało, zdawała się wyraźnie przemawiać: „Ludzie głodni nie mogą ani myśleć, ani czuć, ani tworzyć ideałów, ani stawiać pomników uczucia i myśli. A czy można głodnego człowieka wychowywać?“ Szkoła mogłaby być instytucją zupełnie naturalną, która odbiera rodzinie młodzieńca, aby poprowadzić w dalszym ciągu jego przygotowanie do życia wśród ludzi. Ale potrzeba, aby szkołę ożywiały uczucia społeczne, równie szczere jak uczucia rodzinne. Nie przyszło jeszcze do tego w epoce bieżącej, a przedsmak takiej szkoły zaledwie teoretycznie pojmować można. Hasło pedagogów powinno brzmieć: „Nie tyle chodzi w wychowaniu o nauczanie młodzieży, ile o uszlachetnianie jej przez szlachetność wychowawców.“ Do spełnienia tego zadania jeszcześmy widać nie dorośli, a przeto mamy przekonanie, że, zgromadziwszy kilku, czyli kilkunastu ludzi fakulteckich, można już uorganizować szkołę, to jest wychować dzieci na ludzi i obywateli. Dryblaski, właściciel i przełożony szkoły, zgromadził wykwalifikowanych nauczycieli, porozdzielał między nich lekcje, urządził całkowity tryb postępowania według zegara i dzwonka. On zrobił może nawet więcej, aniżeli wielu innych w takich razach. Cóż z tego, kiedy w owych zachodach nie było duszy ludzkiej, która z miłością całą i bez względu na koszta tworzy wszelkie dzieła. Organizm szkoły wyglądał jak fabryka, gdzie każda machina pod właściwym nadzorem wykonywała oznaczoną robotę. I szło. Tylko, że w fabryce można zmierzyć, odważyć, ocenić produkt, a stosownie do tego — machiny udoskonalać, naprawiać, zmieniać; w szkole — nie.
Gdyby pan Dryblaski, oprócz swego własnego ja, posiadał w sobie jeszcze drugie ja rzetelnego pedagoga, to ono powiedziałoby mu wręcz i przedewszystkiem:
— Nie stworzysz wzorowej szkoły wychowawczej, szkoły takiej, coby nie spaczyła i nie zepsuła powierzonego sobie materjału, ale go porządnie przerobiła i zwróciła społeczeństwu, jako prawdziwie pożyteczną jednostkę, dzielną siłę.
— Dlaczego nie?
— Bo — naprzód — ogół, rodzice wcale nie pojmują, co to jest wychowanie, i nie wspierają istotnie wychowawczych usiłowań; następnie — nauczyciele, co najwyżej, fach swój mają na oku, a nie wychowanie; nareszcie — sam ty, panie przełożony, masz w sobie wroga wychowania.
Jeżeli się to jednak z góry wie, wtedy i tak można coś zrobić. Tymczasem ja Dryblaskiego podpowiadało mu jedynie:
— Strzeżmy się, gdyż mamy współzawodników, wrogów zakładu!
Kto swoje robi, drwi z nieprzyjaciół, nie zważa na żadną konkurencję. Właśnie tu strzedz się trzeba raczej swoich przyjaciół i siebie samego: z tych źródeł wypływają walne błędy wychowawcze. Nieprzyjaciele bowiem nie odbiorą ci usiłowań, nie ujmą talentu i zalet, jeżeli je istotnie posiadasz: mimo nieprzyjaciół, musisz zrobić robotę, jeżeli cię do niej serce niewoli. Ale ty albo jesteś udawacz, sam nie wierzysz w wartość swej pracy, albo też uważasz siebie za nieomylną doskonałość, a przeto w każdym razie podpisujesz swój brak przygotowania na dobrego pedagoga. Młodzież, obcując ze swymi wychowawcami, obcuje tem samem z ich zaletami i przywarami. Grecy skazywali wielu zacnych mężów na wygnanie, aby przypadkiem ster nawy społecznej nie dostał się w ręce jednego złego. I w sprawach ważnych lepiej jest kogoś niesprawiedliwie posądzić, niż złemu i głupiemu zupełnie zaufać. Niechże cię przeto ludzka krytyka i niesprawiedliwość nie boli, miej w sobie męską cnotę!
Wyłuskaj się tylko do ostatniej plewki, a zobaczysz, że jesteś nad miarę ambitny, podejrzliwy, zarozumiały, drażliwy i despota; wszystko mi się zdaje, że także chcesz prędko zrobić majątek. Tej ostatniej wady nie posiadał żaden z wielkich pedagogów, gdyż, wychowując ludzi, ma się zawsze pole tylko do stracenia pieniędzy, nigdy — do zrobienia. Wzorowy wychowawca niezbędnie musi posiadać te szerokie cnoty, które się tu i owdzie krzewią w rodzaju ludzkim; szczera serdeczna dobroć, skromność, wyrozumiałość, taktowność, rozsądek i bezinteresowność. Przyznaj, iż bez tego nie można być człowiekiem szlachetnym!
— A rygor, karność, czy w wychowaniu są niezbędne?
— Rygor — stara to piosnka, którą wyśpiewują wszyscy, co sobie z dziećmi poradzić nie umieją i podstawiają środki zewnętrzne, gdyż własną dobrocią nie są w stanie prowadzić dzieci do dobroci. Szkoła, prowadzona przez takich kierowników, mało co się różni od menażerji. Kto jednak godność ludzką w sobie piastuje, ten ją musi uszanować i w młodym bliźnim.
— Cóż podstawić w miejsce karności szkolnej?
— Nigdy nie przestać być dobrym człowiekiem, wychowującym tylko dobrych ludzi! Drwij z pedagogów, którzy w ustach tylko mają humanizm, a wchodząc między dzieci, zostawiają go za drzwiami!
— Jednakże w prowadzeniu młodzieży rygor oddaje usługi... Co począć, jeśli się nie pociągnie wszystkich pod jedno prawo?
— Gdy mi zrobisz ustępstwo i przyznasz, że powyższe moje twierdzenia są pełne doniosłości w dziele wychowania, wtedy dopiero i ja na rygor szkolny się zgodzę. Postawię atoli zastrzeżenie, abyś wykonywania rygoru nie oddawał nigdy w ręce ludzi ordynarnych. Bo jeśli to niebacznie uczynisz, szeroko otworzysz w swym zakładzie wrota brutalstwu, samowoli, bezwzględnej gwałtowności. Jakimże wychowawcom powierzasz nieraz wykonywanie przepisów skromności? Oto ludziom tępym, niewrażliwym, obłudnym, zacofanym i spychaczom z dnia na dzień, którzy wcale nie zasługują, aby ich młodzież szanowała i kochała. Byłoby nawet bardzo szkodliwem dla zadań wychowawczych, gdyby dzieci uważały takich za godnych miłości i szacunku; na tej bowiem drodze zniszczyłyby one w sobie wątek pojmowania ideału człowieka.






V.

Po wódce i przekąskach obradujący areopag wychowawczy zasiadł do smacznej kolacji, którą spożywano z niepospolitym apetytem, zapijając zimnem piwem. W czasie jedzenia każdy poczuwał w sobie jakby podwójny obowiązek do walki w obronie zakładu.
Trzeba było widzieć Brzdączkiewicza przy kolacji. Mało powiedzieć że jadł ustami: jadł on całą swoją osobą, każda część jego ciała stosowała się do jedzenia, wszystkie zmysły zdawały się być czynne, nawet uszy się trzęsły. Znać było, że profesor umie to robić i że robi to z prawdziwem zamiłowaniem. Po dwakroć przybierał sobie sarniny z półmiska, powtarzając: „Taka sarnina i na zimno podana — rzecz znakomita!“...
Przy czarnej kawie z likierem jeszcze ktoś poruszył sprawę pensjonatu; ale teraz nie przemawiano już z takim zapałem, jak poprzednio. Mówiono półgębkiem — zwyczajnie, energja zużywała się na cele trawienia.
Gospodarz podał gościom pudełko z cygarami, które miały bardzo ładny pozór, przeto każdy sięgał po nie ręką, a Brzdączkiewicz gmerał w nich, oglądał przez okulary, obmacywał w łebkach i długo nie mógł postanowić, którą sztukę zapalić. Potem z filiżanką czarnej kawy, z kieliszkiem likieru i z cygarem w ustach usadowił się na fotelu zdala od towarzystwa. Zdawał się być zamyślony, puszczał kłęby dymu, popijał to kawę, to likier; później utkwił wzrok nieruchomy w jeden punkt, powieki mu opadły, kiwnął się, drzemał. Miła a dobroczynna praca żołądka wymagała spoczynku innych organów. Ocknął się, znowu popił, pociągnął cygaro, puścił dym i teraz zasnął już na dobre.
Nie wiedział, jak długo spał, gdy go zbudził któryś z kolegów, mówiąc:
— Czas na nas do domu! Ale możeby szanowny kolega jeszcze przemówił, powiedział, czego się trzymać... Domagają się takiego ultimatum.
— A-a-a! — zawołał profesor, zrywając się z fotelu. Ultimatum, ultimatum! Tu ziewnął. Jak tylko wrócę do domu, zabiorę się do pisania... W każdym razie jednak byłoby pożytecznie, abyśmy się jeszcze pojutrze zebrali. Rzecz ważna, chodzi o zasady, ideały.
Wszyscy zwrócili oczy na Dryblaskiego, zdając się mówić:
— Za ciebie walczymy, mój panie! Na jednej kolacji nie można poprzestać, jeżeli się ma nadstawiać swoją skórę w obronie cudzej.
Przełożony atoli zrobił dziwną minę, jak gdyby nie miał chęci wyprawiać drugiej kolacji.
Z kolei więc oczekiwano zaproszenia na pojutrze od Przytyckiego, który pedagogice zawdzięczał kamienicę, i on też, zrozumiawszy wymowny język spojrzeń, rzekł:
— W takim razie ja panów zapraszam na pojutrze do siebie.
Między przełożonym a Brzdączkiewiczem przed rozejściem się stanęła na boku umowa, że profesor przez dwa dni nie będzie przychodził do zakładu naukowego na lekcje i czas ten poświęci pisaniu rozprawy „W obronie ideałów“, gdzie ubocznie, lecz zasadniczo otrzymają też naukę dobrą wszyscy nieprzyjaciele Dryblaskiego i jego zakładu.
Biła północ, gdy się rozeszli i, gwarząc, dwójkami sunęli po ulicy. Wytrwalsi, więcej krewcy, podążyli jeszcze „Pod Bachusa“, aby wypić ponczu na „pohybel“ wrogów pensjonatu.
Brzdączkiewicz, zatopiony w myślach, poszedł prosto do domu i tej samej nocy, pod świeżem wrażeniem począł medytować nad pomysłami do swej rozprawy. Coś mu nie szło. Zdaje się, że największe wrażenie wywarła na profesora kolacja: przejadł się, był ciężki, leniwy. Przed chwilą jeszcze, kiedy szedł ulicą, wydawało mu się, że robota sama z pióra wystrzeli; czuł w sobie jakiś ogromny rozmach, zamyślał palnąć na wstępie przemowę, opłakującą nietylko obniżenie, lecz zupełny upadek ideałów wychowawczych. Tymczasem teraz ani rusz! Już jaki dziesiąty raz umaczał pióro w kałamarzu, a nie mógł się zdobyć na nic więcej, jak tylko na napis: „W obronie ideałów“. On, co tak szczodrze szafował wyrazami: „ideały, prawda, dobro, piękno“, nie mógł teraz jakoś nic ze swej duszy wykrzesać. Że Brzdączkiewicz żadnych ideałów nie był w stanie bronić, to pewna; ale czasami miewał takie chwile, iż mógł przynajmniej deklamować, zapalając się jedynie do dźwięku wyrazów.
Powstał z krzesła i w szlafroku, w pantoflach rozpoczął przechadzkę po pokoju w nadziei, że mu jaki dobry koncept przyjdzie do głowy. Nic nie pomogło, myśli popłynęły w zupełnie innym kierunku:
— Ja tam bardzo w to nie wierzę, żeby Dryblaski zbyt dobrze karmił swoich pensjonarzy. I dobrze robi, że naprzód o sobie pamięta. Dzisiaj panuje moda, żeby aż do znudzenia pisać o odżywianiu dzieci, a podług mnie jest to wierutne głupstwo. Niechże taki pędrak przynajmniej w młodym wieku czegoś doświadczy! Niech pozna, co to jest brak i niech ma jakieś pragnienie na przyszłość, a tem samem łatwiej zrozumie niedostatek u innych! Zwłaszcza też ci malcy w internacie Dryblaskiego — dzieci zamożnych rodziców, wszystko to będzie kiedyś opływało w dostatki — niech doświadczają! — Sofiści, frazesowicze, o dzieciach piszą, a o ludziach, co na posterunku społecznym stargali siły, nikt ani piśnie! Czy ja, dajmy na to, powinienem się znajdować w takiem położeniu?... Prawdę mówiąc, przez całe życie źle się odżywiałem; bo chociaż dawniejszych restauracji ani równać z dzisiejszemi, jednakże zawsze to restauracje. Dalibóg, Dryblaski dobrze robi, iż oszczędza!
Między nami mówiąc, pensjonat, gdy idzie, jest to dobry interes. Taki przełożony nie napracuje się, żyje dostatnio, regularnie, ma stanowisko, a jeżeli nie jest ideologiem i rządzi się roztropnie, może sobie zapewnić piękną przyszłość. Pytanie, dlaczego ja w swoim czasie nie otwarłem pensjonatu? Jeżeli przy tak marnem wynagrodzeniu, jak moje, mogłem zaoszczędzić fundusik w kilkunastu premjówkach, coby to było przy pensjonacie! Nie potrzebowałbym się dziś tułać po garkuchniach. W zasobnym prywatnym domu każdą rzecz na stół podaną śmiało jeść można: zdrowa, smaczna. A jak to jest przyjemnie, kiedy człowiek nie potrzebuje się wystrzegać nawet grzybów i ogórków! Wszystko wyśmienite, jędrne, aż miło. Naprzykład co za pyszną sarninę podali nam dziś na kolację! Sos przewyborny — palce lizać! Albo ta kapustka brukselska... Ha, rodzice któregoś z pensjonarzy musieli Dryblaskiego obdarzyć; bo, uważałem, i chlebek był wiejski. Ho, ho, nie ma takiego tygodnia, żeby przed pensjonat nie zajechał ze wsi wóz z przeróżnemi prowjantami: możnaby sklep spożywczy założyć! Jest to bardzo intratna spekulacja. A rozgłosu narobiło mu to, iż na wszystkie strony powtarzał: „Otwieram pensjonat wzorowy!“ Co tam jest za wzorowość? Dociągnąć od wakacji do wakacji, schować zysk w kieszeń i basta! Dryblasio mógłby nam częściej wyprawiać u siebie kolacyjki; ale czy to syty dba o głodnego? Ja mu kładę w uszy: „Trzeba nam się schodzić, solidaryzować pro bono publico, wymieniać myśli“. On nic, jakby nie słyszał. Zajechali go teraz porządnie... Ja dmucham, bo co mi to szkodzi?
Nareszcie profesor poszedł spać i tej nocy także nie mógł zasnąć. Rozmyślał nieustannie, jakby on to żył, gdyby był właścicielem pensjonatu, posiadał środki Dryblaskiego. Przesuwały mu się w myśli przed oczyma wspaniałe baranie pieczenie, sztuki wołowiny z kwiatkiem, ćwiartki cielęciny z nerką, surowe szynki, delikatne, co jak karmelki rozpuszczały się w ustach, ozory, pekeflajsze, marynaty, kuropatwy, kwiczoły, cietrzewie, kurczęta, raki i ryby.
Pachniały mu korzenne, pożywne zupy; nęciły go zawiesiste, ostre i nieostre sosy. Szczęśliwy idealista, jadł po raz drugi kolację! I teraz oto w jasnowidzeniu marzenia było wszystko lepiej jeszcze podane, niż u Dryblaskiego. Owiała pedagoga przepyszna wonna atmosfera świeżo ugotowanej kawy, na języku poczuł pieprzykowaty smak likieru, pod nosem zapachniał mu dymek wybornego cygara. Niewysłowiona błogość omdleniem ogarnęła jego zmysłowo-umysłową istotę i w tem uczuciu zasnął.
Musiał spać przyjemnie, raczyć się rozkosznie w sennych marzeniach, skoro nazajutrz, gdy wstał, aby się oddać życiu rzeczywistemu, spostrzegł, iż podczas snu nocnego popołykał kawałki waty maczanej w wodzie kolońskiej, które sobie był powtykał w wypróchniałe otwory pobolewających go zębów. „Sodoma i Gomora!“ — mruknął.
Nie poszedł do szkoły; ale ponieważ miał pracować w interesie najwyższych zadań wychowawczych, przeto mniemał, że mu przełożony nie powinien potrącać wynagrodzenia za opuszczone lekcje. Popijając więc herbatę, zabrał się do pisania.
Rzecz dziwna, i dziś mu nie szła praca literacka. Zmuszał się do myślenia o ideałach, a tu myśl marna, głupia, przyplątała się do głowy, owładnęła umysłem profesora i nie chciała go opuścić. Upornie narzucało mu się pytanie: „Co się mianowicie stanie w żołądku z watą, nieświadomie połkniętą podczas snu w nocy?“
Umysł człowieka żyje skojarzeniami: jedna myśl budzi drugą, i w tym łańcuchu, złożonym z licznych nieraz ogniw, zatraca się częstokroć wątek myślenia. Profesor zapomniał o ideałach. Mimowolnie przypomniało mu się bowiem, iż ongi był na świecie prorok Jonasz, którego losy życiowe zaniosły do żołądka wieloryba jakoby... Ale co innego przebywać w cudzym żołądku, a co innego mieć we własnym watę... Czy wata należy do rzeczy strawnych?
Jonasz i wieloryb pchnęły profesora do myślenia o rybach: liny, karpie, szczupaki, sandacze, karasie. Do tej gromady atoli należy także najżarłoczniejsze na świecie zwierzę — rekin. Skoro jest żarłoczny i wszystko trawi, musi mieć dzielne zęby i wyborny żołądek... Szczęśliwa bestja! Jednakże raz jenerał austrjacki przewoził z Wenecji ranionych żołnierzy na okręcie; powstała gwałtowna burza, statek się rozbił, żołnierze utonęli... W tydzień potem złowiono rekina, w którego żołądku znajdowały się: guziki żołnierskich mundurów, nawpół strawione bandaże i w masę zbite kawałki waty... Nawet rekin nie mógł strawić waty!
Brzdączkiewicz powstał z krzesła i szybkim krokiem chodził po pokoju. Rekin przypomniał mu nauki przyrodnicze, względem których profesor miał różne wątpliwości i niekiedy wyrażał się otwarcie, że prowadzą młodzież na manowce. Cenił jednakże niektórych nauczycieli-przyrodników, ponieważ od nich czerpał swoje wiadomości o płucach, żołądku, jelitach, sercu, wątrobie i t. d. „Nie mam nic przeciwko temu — mawiał — aby naturalista objaśniał takie i tym podobne rzeczy; ale wara mu od „psyche!“ Gdy trzeba w duszę spojrzeć, to już my, filolodzy“.
Nauczając w szkole, był też niekiedy łaskawy na przyrodników i tak przemawiał do uczniów:
Naturalia non sunt turpia! Badaniom naturalistów zawdzięczamy ważne odkrycia procesów trawienia, oddychania, krążenia krwi, co poznawszy, człowiek łatwiej już może się ustrzedz przed różnemi szwankami na zdrowiu. Pamiętajcie tylko, że wysokie sfery ducha nie są dostępne dla tych, którzy źrenice swoje zatopili w materji!
— Więc cóż się dzieje w żołądku z tą połkniętą watą?... Leży chyba zbita w masę i zawadza.
Uczuł w sobie jakby ucisk. Wziął w rękę zwierciadełko, zbliżył się do okna, aby mieć lepsze światło, i zaczął naprzód oglądać język, a potem — otwory w zębach. Naraz ogarnęło go uczucie zdziwienia, a także — przestrachu. Bo oto w dolnej szczęce z lewej strony brakowało mu jednego zęba. Ten ząb jeszcze wczoraj był na swojem miejscu: nadpróchniały, jakiś zaśniedziały, ale był, dotrzymywał placu, borykał się mężnie z twardemi jak podeszwa pekeflajszami i rostbefami, a teraz go niema.
— Gdzie mi się ząb podział? — zapytywał Brzdączkiewicz sam siebie i miał fizjognomję taką, jakby utracił wiernego druha. Odłamał się, już nie posiadał warunków bytu... Niestety, coraz gorsze restauracje, coraz słabszy żołądek, coraz mniej zębów! Kiedyż się ten ząb odłamał tak, że nic nie wiem o tem? Czy razem z watą poszedł do żołądka?...
Takie sprawy zajmowały umysł profesora i o obronie ideałów nie było mowy. Pobiegł do łóżka, przetrząsnął pościel, obmacał poduszki, szukał nawet pod łóżkiem — nigdzie nic nie znalazł. Znowu pochwycił zwierciadełko i, patrząc w nie, przeliczył wszystkie zęby. Westchnął, wyglądał jak wódz, który na polu bitwy zliczył poległych żołnierzy i nabrał przekonania, że z resztką pozostałych inwalidów nie będzie mógł odnosić zwycięztw.
Stał się smutny. Doznawał jakiegoś dziwnego, nieokreślonego wrażenia: wydało mu się, iż w tej chwili w żołądku jego panuje poważno-groźny spokój, coś w rodzaju ciszy zwiastującej zbliżającą się burzę. Wata, Jonasz, rekin — wszystko zmalało w umyśle wobec tej zagadkowej utraty zęba. Usiadł, zamyślił się, zafrasował. I tak siedział, objąwszy głowę oburącz.
Dwie są melancholje, mówi poeta, jedna ze słabości, druga z siły; jedna jest kamieniem u nóg tonącego, druga — skrzydłami u ramion człowieka, który się przez nią wzniósł po nad marną powszedniość życia. Atoli żadna z tych dwóch nie była stanem duszy profesora.
Rozpacz przecież nigdy nie rozrywała jego piersi i nigdy jeszcze w życiu pytanie Hamleta nie zepsuło mu apetytu. Tem bardziej też nie odczuwał w sobie olbrzymiej potęgi Prometeusza, co to daje człowiekowi prawo zuchwalstwa i prawo spoglądania z góry na małość życia. Zwątpić o sobie, zniszczyć się, a nie, to światu rzucić pogardę, nogami go deptać — są to wielkie dramaty silnie czujących i głęboko myślących ludzi.
Brzdączkiewicz kochał tylko życie drobnych trosk, małych wysiłków. Jeżeli czuł, to strach, że jakaś przeciwność może jego życie podkopać, skrócić. Jeżeli myślał, to o środkach uchronienia się przed niebezpieczeństwami.
On nigdy nikogo nie zachwycił, nie porwał, nigdy niczyjej duszy na tyle nie zniewolił, aby się wzrokiem lub słuchem trzeba było dłużej na nim zatrzymać. W szkole nauczał z tą nałogową akuratnością, z jaką wahadło zegara odbywa ściśle oznaczone ruchy — i nic więcej. Uczniowie go nie lubili nudzili się jego nauczaniem, ziewali, głupieli. On także nie lubił uczniów. Nie było więc nigdy w jego melancholji dumy czynu, jedynej rzetelnej dumy człowieka, działającego z potrzeby własnej duszy.
Atoli oprócz tych dwóch melancholji, bywają jeszcze małe męskie i żeńskie smutki, smutki zwyczajne, co karlą i upośledzają ludzkiego ducha, zmuszając go, aby się myślą i uczuciem naginał do trosk najpowszedniejszych, którym lada mucha zaradzić podoła.
Profesor właśnie zadumał się o tem, że przyszedł nań czas, w którym się rozstać trzeba z mięsem, podawanem na stół w większych sztukach, z mięsem jedynie dobrem. Wkrótce wypadnie zacząć jeść głównie mięsne płyny, siekaniny, ułatwiające żołądkowi pracę. Naprzód on już przewidywał swoje ciężkie położenie gastronomiczne wobec chytrych podstępów restauracyjnych. Dumając, przeliczał w myśli potrawy, w których nóż kucharza podstawia się za zęby stołownika. Bo skoro nadeszła fatalna pora kruszenia się zębów, to już należy szanować pozostałą resztę i nie narażać na szwanki.
W czasie całego tego rozpamiętywania nastręczyła mu się także myśl ogólna: „Życie człowieka zaczyna się bez zębów i bez zębów się kończy“. Wspomniał, iż bezzębny leżał niegdyś w kołysce i bezzębny legnie w trumnie. To go wyrwało z zadumy.
Zegarek wskazywał godzinę drugą i profesor pomyślał, że nie można się bezkarnie przegładzać. Ubrał się przeto i opuścił mieszkanie, a przez ulicę szedł, jakby bez celu. Bezwiednie przybył „Pod elektryczność“, co sobie uprzytomnił wtedy dopiero, gdy ujrzał przed sobą starszego kelnera, pana Ferdynanda, który, z ołówkiem za uchem i serwetą w ręku, a uprzejmym uśmiechem na ustach, po trzykroć się ukłonił i zapytał:
— Obiadek, czy porcyjkę z karty?
Pedagog spojrzał mu w oczy i rzekł z goryczą, niechęcią:
— A czy to wiadomo, co u was jeść...
— Mamy nowego kucharza, panie profesorze! Befsztyczek z rusztu z jajkiem, polędwiczka z jarzynką, rostbef z tatarskim sosikiem...
— Co, rostbef?... U was rostbef? — zawołał Brzdączkiewicz, rzucając jadowite spojrzenie na starszego kelnera, który się teraz cofnął o dwa kroki i rzekł zniżonym głosem:
— Pokornie przepraszam pana profesora! Jabym chciał jak najlepiej. Niewiadomo, co który gość lubi.
— Hm! — sapnął pedagog, zdejmując palto. Ale się zmiarkował już widać, gdyż przemówił łagodniejszym głosem: Cóżbyś mi radził, panie Ferdynandzie? Żeby to było, uważasz, jakby tu powiedzieć... — Mówiąc to, przebierał w powietrzu pięciu palcami prawej ręki, jak gdyby grał na skrzypcach.
— Uważam, panie profesorze! Kawałek mięsa świeżego, smacznego, soczystego, miękkiego..
Wyliczanie tych przedmiotów mięsa zrobiło Brzdączkiewiczowi oskomę; zdejmując powoli kalosze, łykał ślinkę i mówił:
— Miękkiego, soczystego i zdrowego... Trzeba kucharzowi wyraźnie zapowiedzieć, że dla chorego!
— O, nie potrzebuje mi pan profesor przypominać! Znam gust i osobę!... Każe dać dwa mostki cielęce w potrawie — dobrze? Potem się zbliżył do ucha profesora i, jakby w tajemnicy przed innymi gośćmi, rzekł: Słowo honoru, świeżuteńkie, mięciutkie, jak masełko... Dla samego gospodarza robili... Nie będzie pan profesor żałował, że mię posłuchał.
— Niechże tam już! — mówił Brzdączkiewicz, sadowiąc się za stołem. Ale co przedtem zakąsić po wódce, żeby się nie struć?... Żeby znowu nie było, jak z tą sardynką, miesiąc temu!
— Jest galantynka śliczności, dopiero co ją przynieśli z lodowni! Potem zaś błagalnym głosem przemówił: Tylko, panie profesorze, pokornie proszę nie siadać pod oknem, bo wieje! — Ta prośba, niby z troskliwości, była obliczona jako captatio benevolentiae. — Wódeczkę i przekąski czy tu przynieść, czy się pan profesor pofatyguje do bufetu?... Lepiej przynieść — prawda? Piwka też?...
— Napiję się przy bufecie, tylko wprzód odpocznę trochę... Kufelek piwa — proszę podać!
— Czy w szkle grubem, czy w cienkiem?
— Zawsze w cienkiem!
Brzdączkiewicz poszedł do bufetu i tam się załatwił z wódką. Zapachniały mu marynowane rydze; ale się wstrzymał. Gdy wrócił do stolika swego, zastał tu już nakrycie, chleb pieprz, musztardę, wykałaczki i kufelek piwa.
Tymczasem pan Ferdynand pobiegł do kuchni i tam nalegał na kucharza:
— Panie kuchmistrz, dawać żywo mostki, bo temu staremu marudzie o mało język z gęby nie wyskoczy! Dobry ananas, zdrowie sobie u nas chce kupić za trzydzieści pięć kopiejek, a na piwo daje wtedy tylko, kiedy mu się należy dwie kopiejki reszty!
Mostki cielęce przybyły na stół; profesor się nachylił, obwąchiwał, nareszcie jeść zaczął.
Starszy kelner, nie mając nic lepszego do roboty, z serwetą pod pachą stał w oddaleniu i patrzył na gościa — zapewne w milczeniu robił sobie uwagi.
— Proszę jeszcze o jedno piwo!
Na to wezwanie Ferdynand poskoczył i po chwili stawiał już na wojłokowej podstawce przelewające się przez wierzch pieniste piwo a jednocześnie zapytał:
— Jakże panu profesorowi smakują mostki?
— Ujdą! — odrzekł Brzdączkiewicz, poruszając wąsami, których się czepiał sos biały i gęsty jak krochmal. Tylko porcje jak dla dziecka: jestem głodny — cóż mi dacie jeszcze?
— Możeby ptaszka — potem leguminkę jaką?...
— Czy są jaja świeże?
— Oh, panie profesorze, prościuteńko ze wsi!...
— To proszę mi dać pięć jajek, sadzonych na buljonie!
I znowu pan Ferdynand w cwał pobiegł do kuchni, gdzie wykrzykiwał:
— Pięć jaj na buljonie, tylko prędko, dla tego samego mantyki, co i mostki.
— A jakże mu mostki smakowały? — spytał kucharz, mający fizjognomję cynika.
— Zmiótł i talerz wylizał! Dlaczego pan kuchmistrz pyta?
— Bo to była stara cielęcina z przedwczoraj... Ja mięsa nie mogę marnować, ale co podam, gość zje i musi chwalić!
— Niechże aby pan kuchmistrz kelnerom tak jeść nie daje!
— Restauracji nie zakłada się dla kelnerów, tylko dla gości — odparł poważnie kucharz, ręką zbierając żółtko, które mu przypadkiem wpadło w szaflik od pomyj. Było to jedno z tych pięciu, które za chwilę miał spożyć pedagog.
Po jajach — jeszcze kufelek jasnego łódzkiego, przy którego piciu Brzdączkiewicz tak zahaczył starszego kelnera:
— Powiedzże mi, panie Ferdynandzie, czy się kiedy u was nie przytrafił gościowi jaki przypadek?
— Co za przypadek, panie profesorze?
— No, naprzykład, żeby kto połknął coś niewłaściwego — przypuśćmy — kość...
— O, niech Bóg broni! My bardzo dbamy o gości... Czasem tam zajdzie jaki człowiek z niższej klasy, to się mniej uważa. Słowo honoru daję, panie profesorze, w naszym zakładzie porządny gość nigdy nie miał przypadku! W innych restauracjach znajdują podobno goście w potrawach włosy, nici, szpagat, drzewo, szkło, ćwieczki, węgle. Jeden kelner opowiadał mi, że w tej restauracji obok jakiś gość połknął raz z flakami igłę.
— Jakto — igłę rzeczywistą? I cóż się z nim stało?
— Musiał mieć boleści, panie profesorze... Rzecz taka ostra kłuje.
— Szelmy jedne! — krzyknął oburzony Brzdączkiewicz, chwytając nóż mimowolnie. Takich restauratorów powinno się oddawać do kryminału na całe życie!
Myśl, że ktoś w restauracji połknął igłę, tak wzburzyła profesora, iż nie pił już czarnej kawy i byłby odszedł, nie zapłaciwszy rachunku, gdyby mu Ferdynand nie przypomniał.
Gdy wrócił do domu, postanowił koniecznie napisać obronę ideałów. Na nic się nie zdało postanowienie. Uczuł bowiem w gardle coś takiego, jak gdyby połknął świecę łojową, spluwał nieustanie, a nawet robiło mu się ckliwo. Ulżyło się cokolwiek, to zaraz brał pióro w rękę, ale tylko podkreślał napis: „W obronie ideałów“, lub poprawiał w nim każdą literę i na tem się kończyło. Wszystkie myśli pedagoga znowu, krążyły około żołądka. Naprzód zaczął się przechadzać po pokoju i pomrukiwał: „Djabli wiedzą, co takiego! Czyżby te mostki?“
To znowu wystawał przy oknie i bezmyślnie wpatrywał się w okno przeciwległego domu, gdzie mu nareszcie jakaś panienka pokazała język. Rozdrażnił się jeszcze więcej uczuwał wewnątrz jakieś ściskanie, mdłości, a cała ludzkość mu obrzydła.
Dawniej zwykł był w takich razach używać sody; ale mu ktoś powiedział, że z tego w żołądku powstają mydliny, szkodliwe dla organizmu.
— Kto wie, czy to nie przedsmak gorączki gastrycznej, pomyślał i znowu siadł na fotelu, wyciągnął nogi przed siebie, a obiedwie ręce położył na żołądku.
Zjawiła się stróżka, nastawiła samowar i gorąca herbata przyniosła profesorowi ulgę. Ale i tak nie mógł jeszcze pisać obrony ideałów.






VI.

W szkole i pensjonacie pana Dryblaskiego zaszły tymczasem niemałe zmiany.
Gorliwy przełożony, dręczony widmem zamachu na swoj zakład, z podwójną energją oddawał się teraz dziełu wychowania. Zaraz nazajutrz po odbytej sesji pedagogów Dryblaski był tak czynny, jak nigdy dotąd. Że zaś był śledziennikiem, nudnym, nieznośnym i gderliwym pedantem, przeto energję jego dotkliwie odczuli teraz wszyscy, którzy z nim mieli do czynienia: służący, uczniowie, nauczyciele. Czyż trzeba dowodzić, iż taka usilna działalność miała tylko ujemne znaczenie? Bo nigdy nie można narobić ludziom więcej szkody, jak wtedy, gdy się źle robi z całą ścisłością i sumiennością. Pedantyzm jest jak najmniej pożądany w wychowaniu dzieci, a na tem polu właśnie założył sobie główne gniazdo. Iluż to jest pedagogów, nie mogących pojąć, że najlepszą stronę każdego systematu, który nie wydaje owoców, stanowi to, iż systemat można zmienić, porzucić! Fanatyk ściśle wyznaczonego systematu pedagogicznego sprawia wrażenie niewolnika, usiłującego własne pęta narzucić swemu otoczeniu. Uprzedzony i zatwardziały w przekonaniach, nie widzi on tego, że nieustannie walczy tylko z błędami, które wynikają z jego własnego postępowania. Jakąż wartość ma w takim razie gorliwość, sumienność, energja?
Tak się rzeczy miały i z Dryblaskim. O ile w całą robotę mniej wglądał, a składał ją na barki średniego ludzkiego rozsądku, przeciętnej uczciwości swych podwładnych, o tyle szła machina.
Kiedy atoli sam na arenę wystąpił w pełnym rynsztunku formułek, gdy się począł wtrącać w drobiazgi i w sprawy najwyższego znaczenia, gdy wszędzie spostrzegał niedokładność, niedoskonałość w urzeczywistnianiu swego systematu, narobił nieładu i pomieszał wszystkim szyki.
Trzeba znać ogół, trzeba wiedzieć, jak on sobie wyobraża dobrą szkołę, dobry pensjonat, aby mieć pojęcie, co za sądy wydawali przyjaciele i nieprzyjaciele o zakładzie wychowawczym Dryblaskiego.
Pierwszy lepszy z brzegu obywatel miasta ocenia szkołę tak, jak swój sklep, fabrykę, przedsiębiorstwo. Miarą tej nad wszelki wyraz błędnej oceny jest „porządek i regularność“. Wywołałbyś zdziwienie, niewiarę, gdybyś oznajmił takiemu obywatelowi, że istniał na świecie niejaki Pestalozzi, który dobrze wychowywał dzieci bez porządku i regularności, ponieważ je wychowywał wszędzie i zawsze.
Tylko przez rozum i wiedzę można w dzieciach wychować rozum i wiedzę. Tylko przez charakter można wychować charakter. Tylko przez uczucia wychować można człowieka wrażliwego, zdolnego do uczuć wzniosłych. Przez porządek więc i regularność wychowuje się tylko w dziecięcych duszach porządek i regularność. Te dwa przymioty są niezaprzeczenie użyteczne dla człowieka w życiu; ale pedagogika nie może im stawiać wielkich ołtarzy.
Kto jest bowiem głupi, zły i niewrażliwy, ten pozostanie takim, choćby w nim bardzo wysoko rozwinięto nałogi porządku i regularności.
Otóż osią systematu wychowania Dryblaskiego były regularność i porządek. Tymczasem ojcowie i matki zaczęli teraz mocno podejrzewać i głosić, jakoby w owym zakładzie wychowawczym brakowało tego, czego właśnie było zawiele: porządku i regularności. I z powodu owego rzekomego braku niejeden postanowił syna swego przenieść do innego wychowawczego zakładu.
Brzdączkiewicz, męczennik i niewolnik swego żołądka, oddawał się smutnej zadumie, a tego samego dnia właśnie Dryblaski, męczennik i niewolnik swojego systematu, miał urwanie głowy ze służbą, z uczniami, z nauczycielami i z rodzicami pensjonarzów. Zaraz rano oddalił ze służby szkolnego posługacza za jakąś niedokładność w zamiataniu, a przed południem dwaj inni służący, zniecierpliwieni jego gderaniem, drapnęli ze służby. Dozorca wychowawczy, głowa zawiadująca pensjonatem, pan Szczypawka, także się ulotnił w dniu tym pamiętnym, a inny wręcz oświadczył, iż tylko do pierwszego pozostanie na swem stanowisku. Oprócz tego, dwaj młodzi nauczyciele, istne ozdoby zakładu, rzucili lekcje, ponieważ Dryblaski, nie mając pojęcia o wykładanym przedmiocie, wtrącał się do wykładu.
To jeszcze nie wszystko. Przełożony wydalił jednego ucznia z czwartej klasy, ponieważ jakoby demoralizował swoich kolegów. Atoli tegoż samego dnia zgłosili się dwaj ojcowie, którzy odebrali swoich synów z pensjonatu. Krzywił się Dryblaski, bąkał coś o swoim zawodzie, doznanym ze strony rodziców, odbierających dzieci z zakładu w ciągu roku szkolnego. Ojcowie odpowiadali krótko, że oni zawiedli się daleko gorzej.
Było to zawiele na jeden dzień, zwłaszcza, że jutro nie zapowiadało nic lepszego.
Późnym wieczorem, gdy już w zakładzie panowała cisza, przełożony poszedł do swego gabinetu, zrzucił z siebie pancerz systematu, usiadł w fotelu i myślał: „Co tu robić, jeżeli każde jutro będzie podobne do dnia dzisiejszego?“
Można przecież z człowiekiem smutnym, unieszczęśliwionym współczuć bez względu na to, co stanowi przyczynę jego smutku. Cierpienie spowodowane przez zawód na systemacie niedorzecznym nie jest mniejsze od cierpienia, spowodowanego przez zawód na systemacie mądrze obmyślanym.
Uroniwszy przeto łzę współczucia nad strapieniem przełożonego, snujemy dalej opowiadanie.
Nie spodziewajmy się tego, aby Dryblaski sobie przypisał winę za to, co go spotkało; nie oczekujmy również, aby sobie powiedział: „Chcę złe stosunki naprawić i zacznę od reformy własnego postępowania, od zmiany systematu!“ On widział winę zewnątrz i zewnątrz poszukiwał środków zaradczych. Konkurencja podburzyła opinję, opinja narobiła zła i trzeba zapobiedz, aby się zło nie szerzyło. „Trzeba wymyśleć coś takiego, żeby ludzie zaczęli dobrze mówić o pensjonacie!“ Dryblaski myślał, kręcił głową i tego wieczoru nie doszedł do żadnego rezultatu. Chciał niby to zrobić jakąś kombinację z Brzdączkiwiczem, o którym w mieście powszechnie mówiono: „Oto jest bardzo pożądny człowiek!“ Ale przełożony znał dobrze profesora i obawiał się wywiesić jego firmę na pensjonacie. „Zamknąłbym usta opinji, a chciwego wilka wpuściłbym do owczarni“ — myślał. Nazajutrz pan przełożony znowu wystąpił na pole działania. Źle! Służba się wałęsała, niechętnie spełniała jego rozkazy, szemrała po kątach. Dozorca, zastępujący miejsce pana Szczypawki, łaził po salach pensjonatu z odętemi wargami, nie łajał uczniów, nie następował im na pięty, choć to stanowiło istotę jego obowiązków. Dryblaski spytał go o coś, a on słówka cedził, jakby łaskę robił, mówiąc. Tylko malcy z dwóch klas najniższych trwożliwym wzrokiem spoglądali na swego piorunowładcę.
Zaczęli się schodzić nauczyciele; ale i oni wyglądali jakoś surowo, groźnie, a może tylko w oczach przełożonego byli takimi. Świat jest piękny, gdy nam dobrze; świat jest szpetny, gdy nam źle. Nadszedł nauczyciel kaligrafji, Gilgemann, który z całego miasta znosił Dryblaskiemu plotki, a dziś mu do reszty zatruł życie, wymieniając nazwiska trzech chłopców, których z pewnością w tym tygodniu ojcowie odbiorą z pensjonatu.
Rozpoczęły się lekcje, i cisza, panująca w kancelarji, w gabinecie, miała dla przełożonego coś równie groźnego, jak dla profesora Brzdączkiewicza cisza w żołądku.
W tem przed zakład wychowawczy zajechała piękna kareta, a z niej wysiadła jakaś blada pani i z gorączkowym pospiechem zwróciła swe kroki ku szkole, a za nią szedł z powagą wyprostowany lokaj w długim po kostki surducie i wysokim kapeluszu. Była to jedna z owych fanatycznych matek, które niewzruszenie wierzą, że ich synowie urodzili się do wielkich przeznaczeń i niezawodnie zostaną wielkimi ludźmi, jeżeli tylko nie spaczą swej gienjalności i cnoty w zetknięciu z nieudolnymi pedagogami i zepsutymi kolegami. „Straszne rzeczy! Gucio jednego dnia dostał aż dwa razy za uszy od pana Szczypawki; korepetytor zaś nieustannie nazywa go osłem, a przytem tak się nań zamierza, jak gdyby go miał zamiar wykułakować. Innym razem Gucio otrzymał kilka szturchańców, od daleko silniejszego kolegi, a w przeszłym tygodniu dostał od któregoś czwartoklasisty takiego szczutka w nos, że się aż zakrwawił“..
Matka Gucia, ze łzami w oczach i nadzwyczajnie wzruszona, przybyła więc oświadczyć panu przełożonemu, że w szkole, gdzie się takie rzeczy dzieją, niema widocznie najmniejszego porządku. Jednocześnie oznajmiła, iż stosownie do tego, co wie od Gucia, w całem gronie nauczycieli jeden tylko profesor Brzdączkiewicz nie prześladuje dzieci i „jest na swojem miejscu“; zresztą toż samo mówią koledzy Gucia.
Z początku bardzo się usprawiedliwiał pan przełożony, mówił, że pana Szczypawki nie ma już w zakładzie, że za gburostwo wydalił także z zakładu stałego korepetytora Tatarskiego i usunął czwartoklasistę, słynnego ze szczutków i kułaków. Ale kiedy matka trzy razy z rzędu zarzuciła brak porządku w zakładzie, jako główną wadę systematu wychowawczego, przełożony nie mógł już wytrzymać i naprzód pozwolił sobie zrobić uwagę, jakoby płeć żeńska nie była kompetentną do oceniania systematów pedagogicznych; następnie posunął się dalej, nazwał Gucia „skończonym osłem“ i „próżniakiem ostatniego rzędu“.
Rozdrażniona w najwyższym stopniu pani odebrała syna z zakładu i odjechała, powtórzywszy raz jeszcze z naciskiem, że szkoła, w której niema najmniejszego porządku, nie jest zakładem wychowywania, lecz — demoralizowania dzieci.
— Tego już zawiele! — zawołał Dryblaski, przykładając rękę do czoła. Potem, jakby się ocknął, chwycił kapelusz, laskę, wybiegł na ulicę, wsiadł do pierwszej spotkanej dorożki i kazał się zawieść na Piękną, gdzie mieszkał Brzdączkiewicz.
Zdziwił się niepospolicie i przestraszył profesor na widok przełożonego, sądził bowiem, że chodzi o pośpiech w napisaniu obrony ideałów.
— Co słychać, profesorze? — pytał Dryblaski, ucałowawszy przedtem oba policzki pedagoga z niezwykłą serdecznością.
Brzdączkiewicz spojrzał na przełożonego oczyma podobnemi do oczu karasia i rzekł smutnie:
— Niestety, obrona ideałów jeszcze nie gotowa! Jestem jakiś rozbity, sam nie wiem, czego mi brakuje...
— Mniejsza o to, kochany profesorze! O co innego mi teraz chodzi.
— Jeśli się nie mylę, mamy dziś wieczorem zebranie u Przytyckiego — więc zapewne...
— Eh, to zebranie nie będzie miało już znaczenia, ponieważ powziąłem zupełnie inne postanowienie, o czem właśnie we dwóch tylko możemy pomówić.
— Tam do djabła! — pomyślał profesor. On chce pewnie zaprowadzać oszczędności, poobcinać pensje nauczycielom i mnie wystawia na sztych, jako swoje narzędzie.
Niepodobała się też profesorowi obojętność przełożonego, dotycząca wieczornego zebrania, żachnął się przeto, wołając:
— Ależ do Przytyckiego koniecznie iść trzeba! Obraziłby się za takie lekceważenie!
— Możemy iść, nic nie szkodzi; powtarzam tylko, iż wobec postanowienia, które ostatecznie powziąłem, dzisiejsze zebranie mniej dla mnie waży. Dodam nawet, że co my tu we dwóch uchwalimy, o tem nie należy u Przytyckiego wspominać.
W odpowiedzi na to profesor założył ręce na piersiach, a stojąc naprost Dryblaskiego w wypłowiałym szlafroku i przydeptanych pantoflach, wpatrywał się bacznie w rysy twarzy przełożonego, jak gdyby chciał z nich wyczytać, o jakiem to mianowicie postanowieniu jest mowa. Bo gdyby przypadkiem chodziło o zmniejszenie wynagrodzenia za nauczanie, to on pierwszy będzie energicznie protestował. „O, Dryblasio gotów i to zrobić, że opłatę od uczniów podwyższy, a nauczycielom płacę obniży!“...
Jednakże pan przełożony niebardzo się coś kwapił z wyjawieniem swego postanowienia. Zachodził z daleka, perorował obszernie o wzajemnem zaufaniu, o wspólnem uwielbianiu jednych i tych samych ideałów, o zdążaniu do jednakowego celu i o wartości pracy, opartej na takich podstawach.
Brzdączkiewicz już był pewny, że chodzi o ujęcie obroku koniom roboczym, przeto mniej uważnie słuchał, a w myśli przygotowywał sobie protest. Dopiero kiedy przełożony począł się wyrażać z ubolewaniem o smutnej doli nauczycieli prywatnych, a przytem wyjął cygaro i ofiarował je profesorowi, wtedy Brzdączkiewicz włożył obie ręce w kieszenie szlafroka i bacznie już słuchał przemowy.
Biedniejszy augur nastawił uszy, miał na ustach uśmiech przymilenia i zdawał się do bogatszego mówić: „Wszystko mi się zdaje, że masz, bratku, na oku jakiś interes, z którego i mnie może coś kapnąć“.
Nareszcie ukończył korowody pan przełożony i zaczął mówić wyraźniej:
— Od jakiegoś czasu czuję się niezdrów, często doświadczam bólów i zawrotów głowy, to znowu uczuwam strzykanie w krzyżach, doznaję cierpień reumatycznych w ręku, w nogach, a w nocy udręcza mię przytem bezsenność. Zasięgałem rady lekarzy, którzy zawyrokowali, iż potrzebuję dłuższego wypoczynku, wytchnienia dla swych nerwów, będących w opłakanym stanie. Naturalnie, do tego stanu doprowadziły mię kłopoty, mozolna praca, wymagająca ciągłego natężania umysłu...
— A jak też panu dopisuje żołądek? — spytał skwapliwie profesor, chcąc przez to zaznaczyć, że go obchodzi stan zdrowia przełożonego.
— Mój żołądek nie jest wprawdzie bez ale, jednakże, dzięki zdrowemu i prawidłowemu odżywianiu, działa wcale nieźle.
— To najgłówniejsza! Żołądek pozostaje w ścisłym związku z całą działalnością człowieka... A ja, niestety, pod tym względem jestem w rozpaczliwem położeniu!
— Jeżeli się zgodzisz, panie profesorze, na mój projekt, zaręczam, że za jaki rok będziesz należał do rzędu ludzi, obdarzonych jak najzdrowszym żołądkiem — rzekł uroczyście przełożony.
Dziwnym blaskiem zaświeciły oczy Brzdączkiewicza, który już teraz był pewny, że w planach i postanowieniach Dryblaskiego może odegrać jakąś większą rolę. Nie postawił atoli przełożonemu żadnego pytania, nie zdradził swego uczucia, tylko spokojnie wyczekiwał.
— Otóż, panie profesorze — mówił dalej przełożony — ja się muszę usunąć na jakiś czas od swych zajęć: na rok, może na dwa, trzy lata. Ale przecież nie mogę zostawić bez opieki zakładu, swego ukochanego dziecka! Nie mogę również tej opieki oddać w pierwsze lepsze ręce. Zastanawiałem się nad tem, przemyśliwałem oddawna, choć z nikim nie mówiłem. Dzisiaj nadeszła chwila stanowcza, czuję się coraz gorzej, upadam z wyczerpania wtedy właśnie, kiedy mój system wychowawczy domaga się odemnie całej energji. Cóż powiesz na to kochany profesorze, gdybym oddał zakład pod twą opiekę? Zdaje mi się, iż godniejszych rąk nadaremniebym poszukiwał.
Brzdączkiewicz pomyślał teraz: „Źle mu idzie widać interes i chce zwinąć starą firmę, a pod nową go prowadzić!“ Nic atoli nie mówił, tylko udawał zaskoczonego i nie wiedzącego, jaką dać odpowiedź. Zmarszczy] czoło, nadał twarzy wyraz poważny, przychylił głowę ku lewemu ramieniu, wysunął naprzód dolną wargę, jakby mu spuchła, i rozłożywszy obie ręce, niby ksiądz przy ołtarzu, rzekł bardzo spokojnym głosem:
— Z tego wszystkiego najdroższą i najzaszczytniejszą dla mnie rzeczą jest zaufanie twoje, panie dyrektorze! Co się tyczy samej propozycji, to się zgadzam wogóle, jakkolwiek różne szczegóły potrzebują tu wyjaśnień.
Tak mówił, w duszy zaś pomyślał: „Ki djabeł go podleciał, co się stało? Przecie nie jestem taki głupi, abym uwierzył w rzeczywistą chorobę tego udawacza, albo myślał, że on mnie istotnie uważa za swego przyjaciela i za mistrza w sztuce wychowania“.
— Dla mnie — rzekł przełożony po chwilce milczenia — całą rękojmię stanowi człowiek, który potrafi mój system pojąć, uszanować i w szkole go utrzymać. Skoro więc kochany profesorze, zgadzasz się na moją propozycję wogóle, to się przecież nie rozejdziemy z powodu jakichś drobiazgów. Znamy się od tylu lat i, o ile pamiętam, nigdy pomiędzy nami nie przyszło do zatargu o zasady — nieprawdaż?
— Ha, bo umieliśmy zawsze robić sobie ustępstwa z rzeczy mniej ważnych, a zgadzaliśmy się na punkcie zasad głównych! — odrzekł profesor głosem uroczystym.
Rozmawiali jeszcze czas jakiś, pochlebiając sobie wzajemnie; nareszcie Dryblaski pożegnał Brzdączkiewicza, który gościa wyprowadził aż na schody. Nawet na schodach jeszcze coś gwarzyli, świecili sobie bakę. Musiał któryś powiedzieć coś bardzo wesołego, bo obaj się zaczęli śmiać grubym, basowym głosem, aż sąsiedni lokatorowie uchylali drzwi i wyglądali na schody. I ta okoliczność rozłączyła przyjaciół.
— Musiał mu ktoś gorącego sadła zalać za skórę, skoro on tak około mnie skacze! — powiedział sobie profesor, zacierając ręce. Dryblasek jest tchórz, łatwo się zraża, lada co go dręczy, gryzie... Tu musi być klucz do tego zagadkowego obdarzenia mię zaufaniem. Czyż ja się dziś rano jeszcze mogłem spodziewać, że zostanę przełożonym zakładu wychowawczego? O, ja wiem, że imię moje jest dobrą firmą!... Nic a nic nie ryzykuję, a widoki są dobre. To tam puste gadanie o tej pracy, od której jakoby nabawił się cierpień nerwowych. Hipokryta, zamyka się w gabinecie, nic nie robi i myśli, że kto uwierzy w jego ciężką pracę! Cóż on sądzi, że ja będę za niego orał? Bardzo się zawiedzie. Widocznie doszedłem do tego, do czego wzdychałem przez całe życie: kuchnia w domu i na każde zawołanie! Pociągnie się najprzód kucharza do egzaminu i jeśli lichy — dymisja. Robić oszczędności na swoim organizmie, skąpić sobie — nie myślę. Bardzom ciekawy, jak on ułożył sprawę przychodu i rozchodu? Ee, taki majster musiał się pozastrzegać, zabezpieczyć sobie ładny dochodzik!... A mnie sama nadzieja lepszego bytu już sił dodała w tej chwili: czuję się zdrowym, krzepkim. Ależ mam apetyt — mater dolorosa! Jem dzisiaj obiad „Pod daszkiem“ i to obiad co się zowie! Wypiję sobie buteleczkę reńczyka, żeby oblać tę godność, trącić się z sobą samym: Lukullus z Lukullusem. No, a potem około dziesiątej wieczorem kolacja u Przytyckiego.






VII.

Porzućmy na chwilę profesora, pozwólmy mu spokojnie zjeść obiad „Pod daszkiem“, a następnie, jeśli chęć uczuje, niech się prześpi po obiedzie. Kto jest pan Przytycki?
Dopóki był na stanowisku nauczyciela, nikt o nim nie słyszał. Może pracował skromnie, cicho, jak rzetelnie dzielny człowiek? Nie: był groszorobem, pracował wyłącznie dla siebie, zdobywał na przyszłość kawałek chleba i cel swój osiągnął. Tego mu za złe brać przecież nie można. Ale niechże je swój chleb i ani piśnie o poświęceniu, o wielkich zadaniach życia, o ołtarzach obowiązku, ideji! On powinien już być zupełnie zadowolony, ponieważ sobie sam postawił pomnik — kamienicę. Tymczasem takim ludziom właśnie zachciewa się laurów sławy na deser życia! Cóż dać tym, którzy zawsze o sobie zapominali? Jak to smutne, gdy człowiek w kwiecie i sile wieku myślał wyłącznie o tem, co będzie jadł na starość, a dopiero doszedłszy sędziwego wieku, po wieniec zasługi wyciąga chudą rękę skąpca, która jedynie do siebie garnąć umiała. Zuchwalcze, tobie się chce sławy myśliciela, cnotliwego dobroczyńcy ludzkości, może i fanatyka jakiej ideji? Żuj oto bezbożniku, chleb swój z tą samą obojętnością, z jaką spełniałeś służbę przy tych ołtarzach, które zaledwie umiesz nazywać!
Jest to krótka, lecz dostateczna charakterystyka owego męża zaufania, który na dzisiejszy właśnie wieczór zaprosił do siebie wychowawcze grono zakładu Dryblaskiego.
Atoli zebranie u Przytyckiego nadzwyczajnie wszystkich znudziło. Nauczyciele zeszli się o siódmej, łazili po kątach salonu i ziewali. Botanik oglądał pokojowe rośliny w doniczkach, jeograf przerzucał album widoków Szwajcarji, matematyk zaciągał się cygarem, puszczając z ust kółka dymu. Ci ludzie pracowali razem i dla jednego celu, a nie mieli o czem mówić z sobą; znać było, że to jest towarzystwo źle dobrane, że nikt nikomu nie ma nic do powiedzenia. Pan gospodarz otwierał parę razy usta, zaczął mówić o braku opinji w sprawach wychowania, ale mu powiedziano, że trzeba z tem poczekać na przełożonego, a głównie Brzdączkiewicza, który zobowiązał się napisać obronę ideałów. Interes pedagogów dla zakładu coś jakby ochłódł, a niektórzy wyglądali dzisiaj tak nawet, jakby już nie stali po stronie Dryblaskiego.
Około ósmej weszła do salonu pani z córkami i odbyły się przedstawienia, szastanie nogami, podawanie rąk, wypowiadanie czczych grzeczności. Damy jednak nie przyczyniły się obecnością swoją do ożywienia towarzystwa. Świat pedagogiczny, jak wiadomo, nie odznacza się zbyteczną rycerskością względem dam i sztuką ich bawienia, a przeto Przytycka i jej córki zwiększyły tylko grono osób znudzonych. A jednak było tam kilku kandydatów do stanu małżeńskiego...
Prawda i to, że pedagog wtedy dopiero ma wyższą wartość, gdy już posiada kamienicę.
Na szczęście rzucił ktoś myśl mądrą: „Zagrajmy w winta!“
I przy zielonym stoliku niebawem powstało najgłówniejsze ognisko wymiany myśli i uczuć.
Nie macie państwo pojęcia, jak o wiele przyjemniej wpadają w ucho głosy takie: „Dwa pik, trzy kier, cztery bez atu“, aniżeli: „Ah, jakaż pyszna jesień w tym roku!“ „Mamy nareszcie tramwaje do „Wilanowa!“ „Na Mierzwińskiego nie można już dostać biletu!“ Albo, co gorsza: „Helenko, zagraj panom — wiesz to, coś grała wczoraj wieczór!“
Dryblaski przyszedł już po dziewiątej, a Brzdączkiewicz utrafił tak dobrze, że z chwilą jego wejścia akurat wszyscy zasiadali do kolacji.
— Nareszcie! — wykrzyknął gospodarz, czule ściskając nowoprzybyłego. Cóż się to pan profesor tak spóźnia?
— Pracowało się! — odparł Brzdączkiewicz, ukradkiem upatrując, gdzie stoi butelka z wódką i przekąski. Dalibóg, oczy niedługo człowiek straci nad poprawianiem tych wypracowań!
Nawiasem mówiąc, wypracowań wcale nie poprawiał, tylko się wyspał po obiedzie.
W czasie kolacji panowało takie samo milczenie, jak przed kolacją, tylko Brzdączkiewicz, siedząc obok pani domu, odwracał niekiedy oblicze od talerza i zachwalał już to sos, już jarzynkę, a miał przekonanie, że w ten sposób bawi i uszczęśliwia swą damę.
Przy końcu stołu nauczyciel kaligrafji prowadził żywą rozmowę z nauczycielem śpiewu o wynalazku prochu bezdymnego, a obaj ciągle się zwracali z zapytaniami do nauczyciela chemji, „czyby im nie zechciał kiedy pokazać w laboratorjum, jak się robi proch bezdymny?“
Przytycki widział, iż goście jego mają ogromny apetyt, ale nie pojmował dlaczego dzisiaj nikt nie dotyka kwestji, która niedawno u Dryblaskiego roznamiętniała umysły.
Jemu przecież zależało na tem, gdyż przez wtrącanie się w różne sprawy zyskiwał sobie rozgłos i w danym razie mógł powiedzieć: „Ja to głównie załatwiłem! Gdyby nie ja, nie istniałby zakład Dryblaskiego!“
On zawsze usiłował dużo robić tam, gdzie nie było nic do zrobienia, albo nie należało nic robić.
— Rozwiążą im się języki zapewne przy czarnej kawie i likierze! — myślał Przytycki.
Kiedy więc nadeszła stosowna chwila, zbliżył się do Brzdączkiewicza, namiętnie rozprawiającego z gospodynią o sposobie przyrządzania majonezu i szepnął mu na ucho: „Profesorku, czas zacząć mówić!“ Ale profesor wcale nie miał chęci przerywania dysputy kulinarnej, więc wskazał tylko palcem na Dryblaskiego i rzekł: „On musi zagaić!“ Gdy atoli Przytycki zagadnął o to samo przełożonego, ten ukazał Brzdączkiewicza, jako głównego działacza.
— Widocznie napróżno wyprawiłem im kolację — pomyślał gospodarz.
Rozeszli się. Profesor odprowadził przełożonego, z którym przystawał po drodze, bliżej omawiając warunki objęcia zwierzchnictwa nad zakładem wychowawczym.
Powróciwszy do domu, Brzdączkiewicz nie mógł zasnąć: może dlatego, że się w dzień wyspał, a może z niezwykłego wzruszenia. Już bowiem nazajutrz miał go Dryblaski przedstawić nauczycielom i wychowańcom, jako swego zastępcę, i przelać nań całą swą władzę. Tak się między sobą ułożyli, wracając z kolacji od Przytyckiego. Chwila była nadzwyczajna, więc nie dziw, iż sen uciekał z powiek pedagoga.
Puścił teraz wodze myślom. Oczekiwało go zadanie wychowania setek dzieci na ludzi. Myślą tą opanowany, począł się zastanawiać, czy on też rzeczywiście miał zamiar wychować kiedy kogo. Jakby przez mgłę pamiętał, że mu się raz czegoś podobnego zachciało. Właśnie, kiedy tylko co ukończył był uniwersytet, zaproponowano mu wychowanie gdzieś na wsi czterech chłopczyków. Warunki były korzystne, przeto przyjął obowiązki. I teraz żywo stanęły mu w pamięci wszystkie szczegóły. Z Warszawy wyjechał w popielatym kapeluszu, w niebieskim krawacie i ciemno-niebieskich okularach. Jakoś tak się zdarzyło, że tylko dwie książki miał z sobą: „P. Ovidii Nasonis Metamorphoses“ i „Jedynie prawdziwy, a nader użyteczny sposób skutecznego rozwijania umysłów dziatek.“ Tę ostatnią książkę kupił na wyjezdnem u antykwarjusza, mając szlachetny zamiar poznania teorji pedagogicznych. Inne książki swej bibljoteki, jak: „Klucz do metody języka angielskiego“, „Wypisy greckie Jacobsa“, „Rozmówki polsko-francusko-niemieckie“ i t. d. pozostawił w upominku stróżowi domu razem z pudłem na kapelusz, łapką na myszy i parą starych butów.
Młody pedagog, znalazłszy się na miejscu, odczytał ów „Jedynie prawdziwy, a nader użyteczny sposób“ i odrazu zrozumiał prawdziwość, użyteczność i skuteczność metody. Chodziło o to, ażeby przy każdej sposobności umysł ucznia zstępował „od ogółu do szczegółu“.
Jeżeli dajmy na to, przedmiotem zajmującym umysł był „mak“, wtedy uczeń, zgodnie z zasadą metody, przedstawiał takie opowiadanie: „Mak jest to przedmiot, który się znajduje w ogóle przedmiotów. Jest on we wszechświecie, jest na kuli ziemskiej. Ale maku nie należy poszukiwać w wodach oceanów, mórz, jezior, stawów, rzek, strumieni, źródeł, studni; trzeba go poszukiwać na lądach pięciu części świata. Mak nie jest kamieniem, ani ziemią, jest on istotą żyjącą; przeto nie trzeba go poszukiwać w państwie kopalnem. Z tego wypada, że mak znajduje się albo w państwie zwierzęcem albo roślinnem. Ponieważ zaś mak nie jest zwierzęciem, jest przeto rośliną. Rośliny lądowe rosną albo w górach, albo w lasach, na łąkach polach i w ogrodach. Ponieważ maku niema w górach, w lasach i na łąkach, jest on przeto rośliną polną lub ogrodową“.
Dzieci były żywe, jak iskry, a metoda „od ogółu do szczegółu“ nadzwyczajnie im się podobała. Ileż tam było wrzawy, nieustannej paplaniny przy każdej sposobności! Gdy jedno zapytało: „Co to jest zupa?“ inne na wyścigi wykrzykiwały. „Zupa, jest to przedmiot, który się znajduje w ogóle przedmiotów. Jest ona we wszechświecie, jest na kuli ziemskiej. Ale zupy nie należy poszukiwać w wodach oceanu i t. d.“
Marjanek, Wacio, Kazio i Władzio ciągle się popisywali.
Były tam zaś dwie ciotki malców: panna Pelagja i panna Salomea, obie stare panny, którym się ta metoda tak bardzo podobała, iż po całej okolicy rozniosły sławę młodego pedagoga. Na szczęście, ktoś rozsądny zwrócił uwagę ojca uczniów, że to jest czcze gadulstwo, które nietylko nie popiera umysłowego rozwoju dzieci, lecz go powstrzymuje.
Brzdączkiewicz, po krótkotrwałym tryumfie sławy pedagogicznej łatwo się zgodził, aby zaniechać metody od ogółu do szczegółu, ponieważ miał na podręczu inną metodę „stąd dotąd“, którą się nazywa niekiedy paznokciową. Uczniowie jego kształcili się teraz sami, co było dla nich już lepsze, a dla nauczyciela wygodne.
— No, ale zachodzi pytanie, czy bez metody można prowadzić duży zakład wychowawczy? Rozbierzmy systemat Dryblaskiego! Po pierwsze — porządek, powtóre — regularność, po trzecie...
W tem miejscu profesor zasnął, chociaż to nie było do przewidzenia.
Spał przewybornie i dopiero nad ranem miał sen osobliwy. Śniło mu się oto, że już pełnił obowiązki przełożonego zakładu i używał przywilejów zwierzchnika w szerokiem tego słowa znaczeniu. Rozsiadł się właśnie w jakimś gabinecie, na miękkim fotelu, przed czysto nakrytym stołem i z upragnieniem oczekiwał podania obiadu. Obok owego gabinetu, przez ścianę tylko znajdował się jadalny pokój pensjonarzy, którzy o tej porze także zasiedli do obiadu. Do uszu profesora, już teraz przełożonego, z pensjonarskiej jadalni dochodził tylko szczęk nożów i widelców. „Szczególna rzecz — myślał sobie — te dzieci zachowują się przy stole tak skromnie i cicho, jak w kościele! Widać, że to są chłopcy dobrze wychowani, szanujący mój spokój.“
Te myśli przerwał mu służący, który wniósł wazę, postawił ją na stole, a potem kolejno przynosił rozmaite półmiski, naczynia z sosami. Od potraw tych biła przyjemna woń, rozchodziła się w powietrzu i niezmiernie zaostrzała apetyt. Brzdączkiewicz z wielką skwapliwością zabierał się do spożywania obiadu, ale kiedy przypadkiem spojrzał na bok, spostrzegł obok siebie po prawej ręce nakrycie, przygotowane na jedną osobę. „Któż to taki ma ze mną jeść obiad?“ — zapytywał siebie samego.
Zaledwie to pomyślał, gdy, jakby odpowiedź na jego pytanie, pojawiła się dziwna, zagadkowa osoba, niby widmo. Ubiór stanowiła długa, czarna szata, a twarz tej osoby była bladą i bardzo surową. Zasiadła ona przy stole, nie tknęła jednak żadnej z zastawionych potraw.
Profesor jadł raźno, ponieważ wszystkie dania smakowały mu tak, że nie pamiętał, aby kiedykolwiek w życiu jadł obiad równie wyśmienity. Nasyciwszy się już dobrze, począł uważniej spoglądać na swoje sąsiedztwo. Milcząca postać nietylko nań nie patrzyła, ale zdawała się odwracać w przeciwną stronę. Osobliwe zjawisko, jakby nie z tego świata: postać ludzka, cień, czy może przywidzenie, ułuda wzroku?
— Ta postać wydaje mi się być znaną — rzekł profesor półgłosem.
Wtedy widmo zwróciło ku niemu swoje oblicze i przemówiło:
— Tak dawno rozstaliśmy się z sobą, żeś już widać zupełnie o mnie zapomniał!
— Któż ty jesteś? — spytał Brzdączkiewicz, któremu głos drżał teraz, a serce mocno biło ze strachu.
— Jestem twojem własnem sumieniem!... Opuściłem cię, ponieważ obok twego żołądka nie było dla mnie miejsca; ale dziś jeszcze staję przed tobą z wyrzutem i upomnieniem, ponieważ się oto dopuszczasz wstrętnego kannibalizmu!
— Kannibalizmu? — wyszeptał profesor z przerażeniem. Przecież ten obiad...
— Był stypą ludojada! Człowiecze, ty ogryzałeś dzieci!
Rzekłszy to, widmo zbliżyło się do ściany, przedzielającej gabinet od jadalni pensjonarzy. Ściana zniknęła, czy się stała przezroczystą, i Brzdączkiewicz ujrzał siedzących dokoła stołu bladych, wychudłych pensjonarzy, których ciała były jakby ponadgryzane: jeden miał czaszkę zębami napoczętą, drugi — policzki wygryzione, inni — ręce, nogi, piersi.
— Przypatrz się ofiarom swoim i wiedz, że się ciebie już teraz wyrzekam na wieki!
Zbudził się przerażony, włosy mu jeżem stawały na głowie, w oku jego tkwił jeszcze ów straszny cień sumienia, a w uchu brzmiały ponuro ostatnie słowa: „Wyrzekam się ciebie na wieki!“
Doczekał się atoli jasnego dnia, ochłonął, przyszedł do siebie. O wpół do siódmej wstał „do obowiązków“. Ubrał się, wypił herbatę i z parasolem pod pachą poszedł, ażeby, jako przełożony, zluzować Dryblaskiego.
I tak, dzięki naciskowi opinji publicznej, na miejsce człowieka, któremu śledziona zastępowała serce i mózg, przyszedł człowiek, któremu żołądek zastępował sumienie. Ale pal sześć wychowanie, byle tylko przedsiębiorstwo na mózgach młodzieży nie zachwiało się w swoich podstawach!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.