Zbrodnia i kara (Dostojewski, 1928)/Tom I/Część druga/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Zbrodnia i kara
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Преступление и наказание
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ DRUGA
ROZDZIAŁ I

W tym stanie przeleżał bardzo długo. Niekiedy jakby się budził i wówczas dostrzegał, że to już noc oddawana, ale o wstaniu wcale nie myślał. Nareszcie, spostrzegł, że już dobrze świta. Leżał na sofie nawznak, jeszcze sztywny po niedawnem omdleniu. Dochodziły go dość wyraźnie straszne, rozpaczliwe jęki z ulicy, których, zresztą, co noc wysłuchiwał ze swego okna, około godziny trzeciej. One to zbudziły go i teraz.
— „A! Już i pijani wychodzą z bawaryj“, pomyślał — „już po drugiej“ — i nagle zerwał się, jakby go kto ściągnął z sofy. — „Jakto, już po drugiej!“ siadł na sofie — i wszystko sobie przypomniał!... Odrazu, nagle, wszystko stanęło mu w oczach.
W pierwszej chwili, sądził, że zwarjuje. Straszne zimno go objęło; ale zimno było także następstwem gorączki, którą już oddawna miał we śnie. Teraz nagle tak go zatrzęsła febra, że o mało zęby mu nie powyskakiwały, i wszystko się w nim trzęsło. Otworzył drzwi i zaczął słuchać; w domu wszystko mocno spało. Ze zdumieniem oglądał siebie i wszystko dokoła w pokoju. Zrozumiał: jak mógł wczoraj, wszedłszy, nie zamknąć drzwi za sobą, rzucić się na sofę, nietylko nie rozbierając się, ale nawet w kapeluszu: ten ostatni stoczył się na podłogę; leżał tam tuż obok poduszki. — „Gdyby kto wszedł, coby pomyślał? Że jestem pijany, lecz“... Rzucił się do okna. Światła było dosyć, jął więc co żywo oglądać siebie, całego od stóp do głowy, całe swoje ubranie: drżąc więc z febry, jął zdejmować z siebie wszystko i znowu oglądać dokoła. Przewrócił wszystko, do ostatniej nitki i kawałka i niedowierzając sobie, powtórzył oględziny ze trzy razy. Ale nic nie było, zdaje się żadnych śladów; tylko na tem miejscu, gdzie pantalony wystrzępiły się u dołu, wisiały frendzle, na tych frendzlach zostały gęste ślady krwi zastygłej. Porwał duży scyzoryk i obciął frendzle. Więcej, zdaje się, nic nie było. Wtem przypomniał sobie, że woreczek i przedmioty, które wyciągnął z kufra starej, wszystkie dotąd leżą w jego kieszeniach! — Nie pomyślał dotąd, aby je wyjąć i schować! — Nie przyszło mu to nawet teraz na myśl, gdy oglądał ubranie! Cóż to jest? Natychmiast jął je wyciągać i wyrzucać na stół. Wybrawszy wszystko, wywróciwszy nawet kieszenie dla przekonania się, że już nic nie zostało — całą tę masę zaniósł w kąt. Tam, w samym kącie na dole, w jednem miejscu było oddarte od ściany obicie, zaraz więc jął wszystko pchać w ten otwór, pod papier: „weszło! wszystko z oczu, nawet woreczek!“ — z radością szepnął, wstawszy i błędnie spoglądając na jeszcze bardziej widoczny otwór. Nagle aż zadrżał z przerażenia:
— „Boże mój“ szeptał w rozpaczy — „co się ze mną dzieje? Czyż to schowane? Czyż tak się chowa?...“
Prawda, nie liczył on na przedmioty; myślał, że będą tylko same pieniądze, dlatego też nie przygotował zawczasu miejsca — „ale teraz, teraz z czego się cieszę“? — myślał. — „Czyż tak się chowa? Doprawdy, rozum mnie opuszcza!“ W znużeniu usiadł na sofie i znowu opanowała go straszna febra. Machinalnie przyciągnął ku sobie swoje stare studenckie palto zimowe, leżące na krześle, całe prawie w łachmanach, nakrył się niem i sen z maligną objęły go prawie jednocześnie. Zemdlał.
W pięć minut potem zerwał się znowu i znowu gwałtownie rzucił się do swego palta. „Jak mogłem zasnąć, skoro nic nie zrobione! Akurat, a jakże, dotąd pętli nie zdjąłem! Zapomnieć, o takiej ważnej rzeczy zapomnieć! Taki dowód!“ Zerwał pętlę i co żywo jął ją drzeć na kawałki, zapychając pod poduszkę w bieliznę. „Kawałki podartego płótna nigdy nie obudzą podejrzeń; tak się zdaje, tak się zdaje!“ powtarzał, stojąc pośród izby i wpatrując się z naprężoną aż do bólu uwagą, w podłogę, wszędzie, czy jeszcze czego nie zapomniał, świadomość, że nawet pamięć, nawet najprostsze pojęcia go opuszczają, zaczynała go męczyć niewymownie. „Co to, czyżby już się zaczęło, czy to już się kara zaczyna? A tak, a tak, nic innego!“ Istotnie, kawałki frendzli, które odciął od spodni, leżały na samym widoku! „Co się ze mną robi?“ zawołał znowu, jak nieprzytomny.
Wtem przyszła mu do głowy dziwna myśl: że może i całe jego ubranie jest we krwi, że może jest dużo plam, których tylko nie widzi, nie dostrzega, bo mu się wzrok zaćmił, bo... stracił rozum!... Nagle przypomniał sobie, że i na woreczku była krew.
— Ba! A więc i w kieszeni jest także, bom przecie mokry jeszcze woreczek wsunął wtedy do kieszeni! Natychmiast wywrócił kieszeń i — w istocie, na podszewce kieszeni są ślady, plamy.
„A więc nie całkiem go jeszcze opuścił rozum, a więc ma jeszcze pojęcie i pamięć, skoro sam spostrzegł się i domyślił!“ Szepnął z triumfem, głęboko, radośnie westchnąwszy pełną piersią: „poprostu, chwilowe osłabienie, febra, gorączka;“ i wyrwał całą lewą kieszeń ze spodni.
W tej chwili promień słońca oświetlił mu but lewy: na skarpetce, wyglądającej z buta, pokazały się jakby znaki. Zdjął but: — w istocie znak! Cały koniec skarpetki przesiąknięty krwią; widać w tamtą kałużę stąpnął nieostrożnie... „Ale co z tem począć teraz! Gdzie podziać skarpetkę, frendzle, kieszeń!“
Ścisnął wszystko to w ręku i stał pośród izdebki, „W piec? Ależ w piecu przedewszystkiem zaczną szukać. Spalić? Ale czem spalić? Nie ma nawet zapałek. Nie lepiej wyjść gdziekolwiek i wszystko wyrzucić. Tak, najlepiej wyrzucić!“ — powtórzył, znowu siadając na sofie — „i to zaraz, natychmiast, bez zwłoki!...“ Ale zamiast tego, głowa mu znowu opadła na poduszkę i znowu skostniał pod wpływem strasznej febry: znowu przykrył się szynelem. I długo, przez kilka godzin ciągle mu się marzyło, że „trzebaby zaraz, nie odkładając, pójść gdziekolwiek i wszystko wyrzucić, żeby już oddalić z oczu coprędzej, coprędzej!“ Zrywał się z kanapy kilka razy, chciał wstać, ale już nie mógł. Ostatecznie zbudziło go silne stukanie do drzwi.
— Otworzyć! Umarł, czy co? Ciągle śpi wołała Anastazja, stukając we drzwi pięścią: — całe boże dnie wyleguje się, jak pies! Boć to i pies! Otworzyć! Dziesiąta godzina.
— A może go niema w domu — ozwał się głos męski.
„Ba! to głos stróża... Czego ten chce?“
Zerwał się i siadł na sofie. Serce tak mu skakało, że aż ból uczuł.
— A na haczyk kto się zamknął? — spytała Nastka — widzicie go! Zamyka się! Chyba go samego ukradną! — Otworzyć, hej, otworzyć!
— Czego oni chcą? Poco stróż. Wiedzą o wszystkiem. Bronić się czy otworzyć. A, niech tam...
Nachylił się ku drzwiom, i zdjął haczyk.
Cały pokój był tak mały, że można było zdjąć haczyk, nie wstając z łóżka.
Rzeczywiście: stróż i Anastazja.
Anastazja dziwnie jakoś spojrzała na lokatora. On rozpaczliwym i wyzywającym wzrokiem zmierzył stróża. Ten w milczeniu podał mu szary, złożony we dwoje papier, zapieczętowany butelkowym lakiem.
— Awizacja, z biura — wymówił, podając papier.
— Z jakiego biura?
— Do policji pana żądają. Do biura. Wiadomo, jakie biuro!
— Do policji!... Po co?...
— A mnie tam co do tego. Żądają, to pan idź. I uważnie spojrzał na niego, rozejrzał się dokoła i zaczął odchodzić.
— Ej, coś mi pan choruje! — Zauważyła Anastazja, nie spuszczając zeń oczu. Stróż także na chwilę odwrócił głowę.
— Od wczoraj w gorączce — dodała.
On nic nie odpowiedział i trzymał w ręku papier, nie łamiąc pieczęci.
— Nie wstawaj pan, nie wstawaj — ciągnęła Anastazja ze współczuciem, widząc że lokator spuszcza nogi z kanapy. Choryś pan, to pan nie chodź: toć się nie pali. A co to pan ma w ręku?
Spojrzał: w prawej ręce trzymał szczątki frendzli, skarpetka i kieszeń wyrwana ze spodni. Tak więc spał z niemi. Później już, rozmyślając o tem, przypomniał sobie, że i budząc się w gorączce, silnie bardzo silnie wszystko to ściskał w ręku i znowu zasypiał.
— Patrzcie, jakich gałganów nazbierał i śpi z niemi, jak ze skarbem jakim...
I Anastazja wybuchnęła swoim chorobliwie nerwowym śmiechem.
Szybko wsunął wszystko pod palto i wlepił w nią oczy. Chociaż się bardzo mało mógł naówczas orjentować, czuł jednak, że nie tak się z nim będą obchodzić, gdy go przyjdą brać. — „Ale... policja?“
— A może herbaty? Chcesz pan — przyniosę? Jest trochę...
— Nie... wychodzę; zaraz wychodzę, — odburknął.
— Zda się i ze schodów pan się nie zwlecze.
— Pójdę...
— Jak się panu podoba.
Wyszła za stróżem. On natychmiast rzucił się do światła dla obejrzenia skarpetki i frendzli. — „Plamy są, ale nie bardzo znaczne; wszystko się zabrudziło, zatarło i wybladło. Kto o niczem nie wie, ten się niczego nie domyśli. A więc Anastazja nic nie mogła spostrzec zdaleka, dzięki Bogu!“ Wtedy ze drżeniem rozpieczętował akwizację i zaczął czytać; długo czytał aż nareszcie zrozumiał. Była to zwyczajna awizacja z cyrkułu, wzywająca go na dzisiaj, na pół do dziesiątej do biura cyrkułowego nadzorcy.
„Co to może być? Wszak ja żadnych interesów nie mam z policją? I dlaczego właśnie dziś“ — myślał w męczącem zakłopotaniu. — „Boże, żeby to się już raz skończyło“! Upadł na kolana, z zamiarem modlitwy, ale aż sam się roześmiał, nie z modlitwy, lecz z siebie samego. Zaczął się śpiesznie ubierać. — „Przepadnę to przepadnę, wszystko mi jedno! — Włożyć skarpetkę! pomyślał nagle — jeszcze się więcej zatrze w kurzu i ślady przepadną“. Ale ledwie włożył, gdy natychmiast ściągnął ją ze zgrozą i wstrętem. Ściągał, ale zorjentowawszy się, że innej nie ma, wziął i włożył ją, i znowu się roześmiał. — „Wszystko to względne, warunkowe, same tylko formy“, pomyślał nawiasem, samym tylko brzeżkiem myśli, ale drżąc na całem ciele, „wszak przecie włożyłem ją! Wszak skończyło się na tem, żem włożył!“ Atoli śmiech zastąpiła niebawem rozpacz.
— „Nie, to nad moje siły“... pomyślał. Nogi mu drżały. — „Ze strachu“, szepnął do siebie. W głowie mu się kręciło — paliło go żarem. — „To podstęp! Chcą mnie przynęcić podstępem i potem stropić ze wszystkiem“, ciągnął do siebie, wychodząc na schody. — „Źle, że jestem prawie w gorączce... mogę palnąć jakie głupstwo“...
Na schodach przypomniał sobie, że zostawił wszystkie rzeczy na łasce opatrzności, w otworze ściennym, „a może właśnie umyślnie w czasie jego nieobecności... rewizja...“ przypomniał sobie i stanął. Ale taka rozpacz i taki, rzec można, cynizm zguby owładnęły nim nagle, że machnął ręką i poszedł dalej.
— „Ach, żeby prędzej!“
Na ulicy znowu panował skwar nieznośny; żeby choć kropelka deszczu w ciągu tych wszystkich dni. Znowu kurz, cegła i wapno, znowu swąd ze sklepików i bawaryj, znów co chwila pijani, czuchny — roznosiciele i rozbite dorożki. Słońce jaskrawo biło go w oczy, tak że aż bolało od patrzenia i w głowie zupełnie mu się zakręciło — zwykłe uczucie człowieka w gorączce, wychodzącego nagle w jasny dzień słoneczny na ulicę.
Doszedłszy do skrętu na wczorajszą ulicę, z męczącą trwogą spojrzał na nią, na ów dom... i zaraz odwrócił oczy.
„Jeżeli spytają, może i powiem“, pomyślał, zbliżając się do biura.
Do biura miał jeszcze z ćwierć wiorsty. Przenieśli je niedawno na nowe miejsce, do nowego domu, na trzecie piętro; w dawnym lokalu był kiedyś wypadkiem, ale to już bardzo dawno. Wszedłszy do bramy, ujrzał na prawo schody, po których schodził jakiś prosty człowiek z książką w ręku: „widocznie, stróż, a więc to tu biuro“, i zaczął wchodzić na schody. Pytać się nikogo o nic nie chciał.
„Wejdę, uklęknę i wszystko opowiem“ — pomyślał, wchodząc na trzecie piętro.
Schody były wąskie, spadziste i całe oblane pomyjami. Wszystkie kuchnie wszystkich pięter otwierały się na te schody i były otwarte prawie przez cały dzień. Wskutek tego swąd był straszny. Z góry na dół i z dołu na górę schodzili i wchodzili stróże z książkami pod pachą, strażnicy i różni ludzie płci obojej — interesanci. Drzwi do samego biura były także otwarte naoścież. Wszedł i stanął w przedpokoju. Czekało tam mnóstwo różnych ludzi. Tu także był skwar straszny i nadto aż do mdłości biło w nos świeżą, jeszcze niewywietrzoną farbą na starym oleju, ze świeżo zaciąganych podłóg. Wyczekawszy chwilkę, postanowił ruszyć naprzód, do sąsiedniego pokoju. Pokoje wszystkie były maleńkie i niziutkie. Straszna niecierpliwość pchała go coraz dalej i dalej. Nikt ani spojrzał na niego. W drugim pokoju siedzieli jacyś pisarze, ubrani niby staranniej, ale dziwni jacyś ludzie. Zwrócił się do jednego z nich.
— Czego tam?
Pokazał wezwanie.
— Pan jesteś student? — Spytał tamten, rzuciwszy okiem na awizację.
— Tak, były student.
Pisarz obejrzał go, zresztą, bez żadnej ciekawości. Był to jakiś napuszony człowiek, z twarzą bez wyrazu.
„Od tego nic się nie dowiem, bo jemu wszystko jedno“ — pomyślał Raskolnikow.
— Idź pan tam, do referenta — rzekł pisarz, i wskazał palcem na ostatni pokój.
Wszedł do tego pokoju (czwartego z rzędu), ciasnego i przepełnionego interesantami, ludźmi, odzianymi nieco czyściej, niż w poprzednich izbach. Pomiędzy nimi były dwie damy. Jedna w żałobie, biednie ubrana, siedziała przy biurku naprzeciwko referenta i pisała coś. Druga zaś dama, bardzo otyła i fioletowo-czerwona, z plamami, okazała kobieta, i coś za bogato ubrana, z broszką wielkości spodka do szklanki na piersiach, stała na uboczu i czekała na coś. Raskolnikow podał referentowi swoją awizację. Ten ledwie spojrzał na nią, rzekł — „proszę zaczeka“ — i zajął się znowu żałobną damą.
Odetchnął swobodniej. — „Napewno nie tamto!“ Zwolna zaczynał nabierać otuchy, i z całych sił wmawiał w siebie spokój i odwagę.
„Jakieś głupstwo, jakaś najmniejsza nieostrożność i sam się mogę wydać!... Hm... szkoda, że tu niema powietrza“ — dodał — „duszno... W głowie jeszcze się bardziej kręci... i w umyśle także...“
Czuł w całym sobie straszny nieład. Bał się stracić panowanie nad sobą.
Starał się przylgnąć do czegoś i myśleć o czemkolwiek zupełnie obojętnem, ale wcale mu się to nie udawało. Referent zresztą bardzo go zajmował: strasznie mu się chciało odgadnąć coś z jego twarzy, rozgryźć. Był to bardzo młody człowiek, lat dwudziestu dwóch, z pociągłą i ruchliwą twarzą, wydającą się starszą, niż była w istocie, ubrany modnie i z pretensją, z rodziałkiem na tyle głowy, ulizany i wypomadowany, z mnóstwem pierścieni i obrączek na białych starannie utrzymanych palcach i złotemi łańcuszkami na kamizelce. Z jednym z obecnych tam cudzoziemców rozmawiał nawet po francusku i to dość poprawnie.
— Niech pani spocznie — rzekł, zwracając się do otyłej fioletowo-czerwonej damy, która wciąż stała, jakby nie śmiała usiąść, chociaż krzesło stało tuż obok.
— Ich danke — odparła — i powoli, z szelestem jedwabiu opuściła się na krzesło. Jej jasno niebieska, ubrana białą koronką suknia, niby balon rozpostarła się naokoło krzesła i zajęła prawie pół pokoju. Rozszedł się zapach perfum. Ale damę krępowało widocznie, że zajmuje pół pokoju i że ją tak czuć pachnidłami, to też uśmiechała się bojaźliwie i natrętnie zarazem, ale z widocznym niepokojem.
Nareszcie, żałobna dama skończyła i zaczęła wstawać. Wtem, z pewnym szumem, z wielką brawurą i jakoś szczególnie poruszając na każdym kroku plecami, wszedł oficer, rzucił czapkę z gwiazdką na biurko i siadł na fotelu. Pyszna dama aż podskoczyła z miejsca, ujrzawszy go, i z jakimś niezwykłym zachwytem zaczęła przysiadać; ale oficer nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi, ona zaś nie śmiała już usiąść w jego obecności. Był to pomocnik nadzorcy cyrkułu, z poziomo sterczącemi w obie strony ryżawemi wąsami i bardzo drobnemi rysami twarzy, o tyle tylko wymownej, o ile czelnej. Niechętnie i nawet nieco gniewnie spojrzał on na Raskolnikowa; nazbyt bo miał już nędzne ubranie, a pomimo całej biedy i poniżenia, wygląd miał wcale nieodpowiedni do kostjumu; Raskolnikow, przez nieostrożność zbyt prosto i długo popatrzał na niego, tak że się aż tamten obraził.
— Czego chcesz? — krzyknął, zdziwiony zapewne, że taki oberwus nie myśli lękać się jego błyskawicznego wzroku.
— Miałem wezwanie... — wykrztusił Raskolnikow.
— To w sprawie ściągnięcia od tego pana pieniędzy, od studenta — pospieszył referent, odrywając się od papierów. — Oto jest! — i pokazał Raskolnikowowi książkę, wskazując na niej miejsce: — czytaj pan!
„Pieniądze? Jakie pieniądze? — myślał Raskolnikow — „ale... więc najwyraźniej ani mowy o tamtem!“ i zadrżał z radości. Zrobiło mu się nagle strasznie, niewymownie błogo. Ciężar spadł mu z piersi.
— A o której to panu kazano się zjawić? — krzyknął porucznik, coraz bardziej obrażając się niewiadomo za co: — napisano o dziewiątej, a teraz już po jedenastej!
— Otrzymałem wezwanie kwadrans temu — głośno i niedbale odparł Raskolnikow, także ni stąd ni zowąd najmimowolniej rozgniewany i nawet znajdujący w tem pewne upodobanie. — I tak dobrze, że chory na febrę przyszedłem jednak.
— Proszę nie krzyczeć.
— Ja też nie krzyczę, mówię spokojnie, to pan na mnie krzyczy; jestem student i krzyczeć na siebie nie pozwolę.
Pomocnik rozgorączkował się do tego stopnia, że w pierwszej chwili nie mógł nawet wymówić ani słowa i tylko bryzgał śliną. Nareszcie zerwał się z miejsca.
— Proszę m-m-milczeć! Pan jesteś w biurze. Proszę nie być grubijaninem.
— To i pan jesteś w biurze — zawołał Raskolnikow — a oprócz tego, że pan krzyczysz, to pan jeszcze palisz, a więc pan wszystkim nam ubliżasz.
Co powiedziawszy, Raskolnikow uczuł niewymowne zadowolenie.
Referent z uśmiechem spoglądał na nich. Gorący porucznik był widocznie zmieszany.
— To do pana nie należy! — zawołał nareszcie jakoś nienaturalnie głośno: — oto lepiej zechciej pan dać zobowiązanie, którego od pana żądają. Pokaż mu pan, panie Aleksandrze! Skargi na pana! Dłużków się nie płaci! Widzicie go, jaki mi mędrzec!
Ale Raskolnikow już nie słuchał i chciwie wczytał się w podany mu papier, szukając co żywo rozwiązania. Przeczytał raz, drugi i nie zrozumiał.
— O cóż to idzie? — zapytał referenta.
— O pieniądze, które pan jesteś winien. Masz pan, albo dług uiścić ze wszystkiemi kosztami, karami itp., albo dać zobowiązanie na piśmie, kiedy pan zapłacisz, a zarazem zapewnienie, że dopóki dług uiszczony nie będzie, ani pan ze stolicy nie wyjedziesz, ani nie będziesz ukrywał swego mienia. A wierzyciel ma prawo sprzedania pańskich ruchomości i postąpienia z panam według prawa.
— Ależ ja... nikomu nie jestem winien.
— To już do nas należy. Do nas przysłano tylko dla wyegzekwowania kwit pański nieopłacony w terminie na sumę piętnastu rubli, któryś pan wydał wdowie asesorowej kolegjalnej Zarnicynowej przed dziewięcioma miesiącami, a który od niej przeszedł na własność radcy dworu Czebarowa — na tej więc zasadzie my wezwaliśmy pana do siebie.
— Ależ to moja gospodyni!
— Cóż stąd, że gospodyni?
Referent patrzał nań z pobłażliwym uśmiechem współczucia, a zarazem i niejakiego triumfu, jak na nowicjusza, którego zaczyna się zaledwie ostrzeliwać: „A co? Jakże się teraz czujesz?“ Ale co go teraz, co go mógł obchodzić jakiś tam kwit, dług, zobowiązania? Czy warte było to jakiegoś niepokoju, albo nawet jakiejkolwiek uwagi? Stał, czytał, słuchał, sam zadawał nawet pytania, ale to wszystko machinalnie. Triumf samoobrony, wybawienie z grożącego niebezpieczeństwa — oto, co przepełniało owej chwili całą jego istotę, bez przewidywania, bez analizy, bez przyszłych, dalszych domysłów i dociekań, bez wątpień i pytań. Była to chwila zupełnej bezpośredniej, czysto zwierzęcej radości. Ale w tej samej chwili w biurze stało się coś w rodzaju gromu i błyskawicy. Porucznik, jeszcze przejęty nieuszanowaniem, cały gniewny i widocznie pragnący podtrzymać swój honor i ambicję wpadł wszystkiemi piorunami na nieszczęsną „pyszną damę“, patrzącą nań od czasu, jak się tylko pokazał, z najgłupszym w świecie uśmiechem.
— A ty, taka — siaka, owaka, krzyknął nagle na całe gardło, (dama żałobna już wyszła) co się tam znów u ciebie w nocy porobiło? A? Znowu niepokój awantura na całą ulicę. Znowu bójka i pijaństwo. Koza ci pachnie! Wszak ci już mówiłem, wszak cię już z dziesięć razy uprzedzałem, że na jedenasty nie daruję! A ty znowu, ty taka, siaka, owaka!
Aż papier wypadł z rąk Raskolnikowa, który patrzał dziko na pyszną damę, z którą postępowano tak bez ceremonji, ale wkrótce zrozumiał, o co chodzi, i cała ta historja zaczynała mu się nawet bardzo podobać. Słuchał z zadowoleniem tak, że aż mu się chciało śmiać, śmiać się... Wszystkie nerwy dziwne wyprawiały w nim harce.
— Poruczniku! — zaczął referent z zakłopotaniem, ale wolał przeczekać wybuch, gniewnego bowiem porucznika można było powstrzymać ledwie za ręce, o czem już wiedział z własnego doświadczenia.
Co się zaś tyczy pysznej damy, to z początku aż zadrżała od gromu i błyskawicy; ale rzecz dziwna: im liczniejsze i dosadniejsze stawały się wymysły, — tem twarz jej przybierała wyraz uprzejmiejszy, tem milszy stawał się jej uśmiech, zwrócony do groźnego porucznika. Przestępowała z nogi na nogę i przysiadała, z niecierpliwością wyczekując, rychło li jej pozwolą wtrącić swoje słówko, i doczekała się.
— Żaden awantor ani bitwa u mnie nie był, pan kapitan — zapiszczała nagle, jakby kto grochu rozsypał, akcentując mocno z niemiecka, chociaż wcale biegle po rosyjsku — i żadna, żadna szkandal, i oni przyszla pijan, i to ja wszystko powiedzieć, pan kapitan, ja niewinna... u mnie dom porządna, pan kapitan i porządne goście, a ja, pan kapitan, ja sama zawsze nie chciał żadna skandal. A oni całkiem przyszla pijan i potem znowu trzy flaszki żądal, a potem jeden podniósł nogi i zaczynal nogą na fortepian gral i to wcale niedobrze w porządny dom, i on cały fortepian slamal i to calkiem, calkiem nie dobre maniery. Ja to powiedzial, a on flaszkę wziąl i zaczynal wszystkich flaszką z tylu popychal. I tu, jak ja prędko zaczynal stróża wolać i Karl przyśla, on wziąl Karl i oko wybila i Henrietta także oko wybila a mnie pięć razy po twarzy bila. A on na kanal okno otwieral i zaczynal glośno krzyczal, jak maleńka świnka? Pfuj, pfuj, pfuj! i Karl z tylu go za frak od okna ciągnęla i tu, to prawda, pan kapitan, jemu sein rock zerwala. I wtedy ona krzyczala, co jemu man mus piętnaście rubli placić za jego frak. I ja sama, pan kapitan, pięć rubli jemu sein rock placila. I to nie porządny gość, pan kapitan, i taki skandal robiła. Ja, mówil, na was dużo satyry gedrukt będzie, bo ja we wszystkich gazetach mogę wszystko o was pisal.
— To on redaktor?
— Tak, pan kapitan, i to bardzo nieporządny gość, pan kapitan, kiedy w porządny dom...
— No, no, no! Dosyć! Ja ci już mówiłem, nieraz mówiłem...
— Poruczniku! — znowu znacząco ozwał się referent.
Porucznik bystro spojrzał nań, referent z lekka kiwnął głową.
— ...Otóż raz jeszcze i to po raz ostatni, ostatni, rozumiesz — ciągnął porucznik: — niech mi jeszcze w twoim porządnym domu choć jeden jedyny raz zdarzy się coś podobnego, to pójdziesz na cugunder, jak się mówi górnym stylem. Rozumiesz? Więc literat, redaktor, pięć rubli w „porządnym domu“ za połę wziął? Otóż to, panowie redaktorzy! — i pogardliwym wzrokiem zmierzył Raskolnikowa. — Przed trzema dniami w restauracji także awantura: zjadł obiad i płacić nie chce: „ja, powiada, w satyrze was wszystkich opiszę za to“. Na statku także inny, w zeszłym tygodniu, szanowną rodzinę radcy stanu zobelżył w najpodlejszych wyrazach. Z cukierni onegdaj pięściami wypędzono jednego. Tacy to są redaktorzy, literaci, studenci, heroldowie... tfu. A ty ruszaj! Ja kiedy sam zajdę do ciebie. Wtedy strzeż się! Rozumiesz?
Tłusta niemka z przyspieszoną uprzejmością jęła przysiadać na wszystkie strony i przysiadając cofała się ku drzwiom; ale we drzwiach natknęła się na pokaźnego oficera, z pogodną świeżą twarzą i pysznemi gęstemi jasno-blond faworytami. Był to sam naczelnik cyrkułu.
Niemka przysiadła skwapliwie nieomal do samej podłogi i po chwili drobnym kroczkiem, podskakując, wybiegła z biura policji.
— Znowu gwałt, znowu pioruny, błyskawice, gromy, huragany! — uprzejmie i życzliwie zwrócił się przybyły do porucznika — znowu draśnięte serce, znowu wybuch. Już na schodach słyszałem!
— E, kiedy bo... — z szlachetną niedbałością odparł zagadnięty, przechodząc z jakiemiś papierami do drugiego stołu i charakterystycznie poruszając ramionami za każdym krokiem — gdzie krok, tam i ramię: — oto patrz pan: pan redaktor, to jest niby student, były wprawdzie, długów nie płaci, weksle wystawia, z mieszkania się nie wyprowadza, ciągłe skargi, a raczył wystąpić z pretensją, żem papierosa przy nim zapalił! Sami głu... głupstwa robią, a oto proszę spojrzeć: to ich najponętniejszy wygląd.
— Bieda nie hańbi, kochanie, ale co tam o tem! Wiadomo, proch, nie mógł znieść obrazy. Musiałeś się pan sam pewnie na niego obrazić za co i nie wytrzymałeś pan — ciągnął naczelnik, uprzejmie zwracając się do Raskolnikowa — ale szkoda, żeś się pan, nie powstrzymał: człowiek, powiadam panu, najszlachetniejszy, ale proch, proch! — Wybuchnął, zakipiał, spłonął — i basta! i w pułku przezwano „porucznikiem prochem“...[1]
— A jaki to był p-pułk! — zawołał porucznik, bardzo zadowolony, że mu tak przyjemnie pochlebiono, ale wciąż jeszcze z gniewem.
Raskolnikow powziął raptem ochotę powiedzenia im wszystkim czegoś bardzo przyjemnego.
— Ależ na miłość boską, kapitanie — zaczął bardzo swobodnie, zwracając się do naczelnika — wejdźcież panowie i w moje położenie... Gotów jestem prosić tego pana o przebaczenie, jeżelim mu w czemkolwiek uchybił, jestem biedny i chory student, udręczony (tak się wyraził: „udręczony“) przez biedę. Jestem były student, ponieważ obecnie nie mogę się utrzymać, ale ja dostanę pieniądze... Mam matkę i siostrę w gubernji... Przyślą mi i... zapłacę. Moja gospodyni dobra kobieta, ale do tego stopnia rozgniewała się, żem stracił lekcje i nie płacę już czwarty miesiąc, że mi nawet obiadu nie przysyła... I nie pojmuję nawet, jaki to kwit! A teraz domaga się ode mnie na zasadzie kwitu, cóż ja jej zapłacę, osądźcie sami panowie...
— Ale to nas nic nie obchodzi... — znowu wtrącił referent.
— Dobrze, pozwól pan, zgadzam się z panem w zupełności, ale niechże i ja powiem swoje — podchwycił znowu Raskolnikow, zwracając się nie do referenta, lecz ciągle do naczelnika, starając się jednak wszelkiemi siłami zwracać się także i do porucznika, chociaż ten uparcie udawał, że przegląda jakieś papiery i pogardliwie nie zwracał nań uwagi — pozwól pan i mnie wyjaśnić z kolei, że ja mieszkam u niej blisko trzy lata, od samego przyjazdu z prowincji i kiedyś... kiedyś... zresztą, dlaczego mam się nie przyznać — z samego początku obiecałem ożenić się z jej córką; przyrzeczenie słowne, zupełnie swobodne... Była to panienka... zresztą podobała mi się nawet... chociaż nie byłem zakochany... jednem słowem, młodość, t. j., chcę przez to powiedzieć, że u gospodyni miałem wówczas duży kredyt i prowadziłem po części takie życie... byłem bardzo lekkomyślny...
— My wcale nie żądamy od pana takich zwierzeń, wreszcie i czasu niema na to — oschle i z wyższością przerwał porucznik, ale Raskolnikow powstrzymał go z zapałem, chociaż zaczęło mu nagle być bardzo przykro.
— Ale pozwól pan, pozwól mi pan choć w części opowiedzieć wszystko, jak było i... w kolei rzeczy... chociaż, zgadzam się z panem, że te szczegóły zupełnie są zbyteczne — ale przed rokiem ta panna umarła na tyfus, ja zaś zostałem nadal lokatorem, jak byłem, i gospodyni, gdy się przeniosła na teraźniejsze mieszkanie, powiedziała mi... i powiedziała po przyjacielsku... że ufa mi zupełnie, ale czy jej nie zechcę dać tego oto kwitu na sto piętnaście rubli, to jest tyle naliczyła długu mego. Pozwól pan: powiedziała mianowicie, że skoro tylko dam jej ten kwitek, to znowu mi będzie kredytować, ile zażądam, i że nigdy, nigdy, ze swej strony — to są własne jej słowa — nie skorzysta z tego kwitu dopóki ja sam nie zapłacę... I oto teraz, gdym stracił lekcje, gdy nie mam co jeść, ona skarży mnie... Cóż panowie na to?
— Wszystko to są bardzo czułe szczegóły, ale nas one nic nie obchodzą — ostro odciął porucznik — powinieneś pan dać zobowiązanie, a żeś pan tam raczył być zakochany i wszystkie te tajemnicze szczegóły — to nam nic do tego.
— No, no, jesteś bez litości... — szepnął naczelnik, siadając za stołem i także zaczynając podpisywać papiery. Jakgdyby się zawstydził.
— Pisz pan — rzekł referent do Raskolnikowa.
— Co pisać? — zapytał jakoś niezwykle szorstko.
— Podyktuję panu.
Raskolnikowi wydało się, że referent postępował z nim jakby niedbalej po jego spowiedzi — ale, rzecz dziwna — zrobiło mu się nagle samemu wszystko jedno, jakiego kto jest o nim zdania, a ta przemiana nastąpiła w nim jakoś w jeden moment, w jednej chwili. Gdyby się chciał nieco zastanowić, to oczywiście byłby zdziwiony, jak mógł w ten sposób rozmawiać z nimi, a nawet narzucać się ze swojemi uczuciami? I skąd się wzięły te uczucia? Przeciwnie, teraz, gdyby pokój zapełnił się nie policjantami, ale jego najszczerszymi przyjaciółmi, to i wtedy nawet, zdaje się, nie znalazłby w sobie dla nich ani jednego ludzkiego słowa, do tego stopnia opróżniło mu się serce. Ponure uczucia męczącego, nieskończonego osamotnienia i obcości ujawniły się nagle jasno w jego duszy. Nie poddańczość jego wynurzeń sercowych przed porucznikiem, nawet nie lichota triumfu porucznika nad nim, wywróciły w nim serce tak nagle! O, co mu teraz do własnej podłości, do tych wszystkich ambicyj poruczników, niemek, odpowiedzialności, biur i t. p. i t. p.! Gdyby nawet został w tej chwili skazany na osiedlenie, to i wtedy jeszcze nie ruszyłby się, a nawet kto wie, czyby uważnie wysłuchał wyroku. Działo się w nim coś całkiem mu nieznanego, nowego, nagłego i nigdy niebywałego. Nietyle rozumiał, ile wyraźnie czuł, całą siłą czucia, że nietylko z czułostkowatemi zwierzeniami, jak dawniej, ale nawet z czemkolwiek innem, nie może już zwracać się do tych ludzi, w biurze policyjnem, i choćby to byli sami jego rodzeni bracia lub siostry, nie zaś porucznicy cyrkułowi, to i wówczas nie miałby potrzeby zwracać się do nich i nawet za nic na świecie; nigdy jeszcze do tej chwili nie doznawał równie dziwnego i strasznego uczucia. Co najgorsze, że było to raczej uczucie, niż świadomość, niż pojęcie; uczucie bezpośrednie, uczucie najbardziej męczące ze wszystkich, jakich kiedykolwiek doznawał w życiu.
Referent zaczął mu dyktować formę zwyczajnego w takich razach skryptu, t. j. „zapłacić nie mogę, obowiązuję się wtedy (kiedykolwiek) z miasta się nie wydalę, rzeczy nie sprzedam ani nie podaruję“ i t. p.
— Ależ pan nie możesz pisać, pióro panu z rąk wypada — zauważył referent, ciekawie wpatrując się w Raskolnikowa. — Czyś pan chory?
— Tak... w głowie mi się kręci... dyktuj pan dalej.
— Już wszystko; podpisz się pan.
Referent odebrał papier i zajął się innymi.
Raskolnikow oddał pióro, ale zamiast wstać i wyjść, oparł oba łokcie o stół i ścisnął głowę rękoma. Jakby mu gwóźdź wbijano w ciemię. Dziwna myśl przyszła mu nagle: wstać natychmiast, zbliżyć się do naczelnika cyrkułu i opowiedzieć mu o wszystkiem wczorajszem, i o wszystkiem do najdrobniejszego szczegółu, następnie udać się z nim do mieszkania i pokazać przedmioty, leżące w kącie pod tapetą.
Pokusa była tak silna, że wstał już z miejsca, aby myśl tę wykonać.
— „Czyby jednak nie zastanowić się chwilkę?“ błysnęło mu w głowie. — „Nie, najlepiej bez namysłu, i z głowy! Ale nagle stanął, jak wryty: naczelnik rozmawiał żywo z porucznikiem i do jego uszu doleciały te słowa:
— To być nie może, obydwóch uwolnią. Najprzód, wszystko zaprzecza temu; pomyśl pan tylko: poco mieliby wołać stróża, jeśli to ich sprawka? Denuncjować siebie, czy co? Czy dla podstępu? Nie, toby już było za podstępnie! I nareszcie, studenta Piestrajkowa widzieli przy samej bramie obaj stróżowie i mieszczanka, w tej chwili, kiedy wchodził: szedł z trzema kolegami i rozstał się z niemi przed samą bramą, a o mieszkanie dopytywał się stróża jeszcze przy kolegach. Miałżeby się dopytywać o mieszkanie, idąc z takim zamiarem? A Koch, to nawet zanim się udał do starej, odsiedział całe półgodziny u jubilera na dole i punkt o trzy kwadranse na ósmą poszedł dopiero od niego do starej. Stąd, jasny masz pan wniosek, że...
— Za pozwoleniem, skądże się wzięła taka niedokładność w ich zeznaniach? Sami dowodzą, że stukali i że drzwi były zamknięte, a w trzy minuty potem, gdy powrócili ze stróżem, drzwi stały już otworem?
— Właśnie na tem cała sztuka: morderca musiał tam być i zamknął się na haczyk, i złapanoby go tam bezwarunkowo, gdyby nie pośpiech Kocha, który sam udał się po stróża. A on właśnie w tej chwili zdążył zejść po schodach i jakoś prześlizgnąć się koło nich. Koch żegna się obiema rękoma: „Gdybym tam był — powiada — został, on byłby wtedy wyskoczył i zabiłby mnie toporem“. Chcę dać na mszę ha, ha!...
— Mordercy nikt nie widział?
— Ale gdzie tam! Dom — istna Arka Noego — zauważył referent, przysłuchujący się ze swego miejsca.
— Rzecz jasna, jasna! — gorąco wymówił naczelnik.
— Nie, wcale nie jasna — dodał porucznik.
Raskolnikow ujął za kapelusz i skierował się ku drzwiom, ale do drzwi nie doszedł...
Gdy się ocknął, ujrzał, że siedzi na krześle, że go podtrzymuje z prawej jakiś człowiek, że z drugiej strony stoi drugi człowiek, z żółtą szklanką, pełną żółtej wody, i że naczelnik stoi przed nim i uporczywie nań patrzy; wstał z krzesła.
— Co to panu? Paneś chory? — dość szorstko zapytał naczelnik.
— I przy podpisywaniu ledwie pióro mógł utrzymać — zauważył referent, siadając na swoje miejsce i zabierając się znowu do swych papierów.
— A dawno pan jesteś chory? — krzyknął porucznik ze swego miejsca i także przerzucając papiery. — On, oczywiście, także przyglądał się choremu wówczas, gdy ten był nieprzytomny, ale zaraz odszedł, gdy odzyskał przytomność.
— Od wczoraj... — wyszeptał w odpowiedzi Raskolnikow.
— A wczoraj wychodziłeś pan na miasto?
— Wychodziłem.
— Chory?
— Chory.
— O której godzinie?
— O ósmej w wieczór.
— A dokąd, pozwól się pan zapytać?
— Na ulicę.
— Krótko i węzłowato.
Raskolnikow odpowiadał prędko, urywanie, cały blady, jak chusta, i nie spuszczając czarnych zaognionych oczu pod wzrokiem porucznika.
— On ledwie stoi na nogach, a ty... — wtrącił naczelnik.
— Nic nie szkodzi! — dziwnie jakoś wymówił porucznik. Naczelnik chciał coś jeszcze dodać, ale spojrzawszy na referenta, który także bardzo dwuznacznie patrzył na niego, zamilkł. Wszyscy nagle zamilkli. Dziwnie było.
— No, dobrze — zakończył porucznik — nie zatrzymujemy pana.
Raskolnikow wyszedł. Mógł jeszcze słyszeć, jak po jego wyjściu zaczęła się nagle ożywiona rozmowa, w której najgłośniej rozlegał się pytający głos naczelnika... Na ulicy ocknął się zupełnie.
„Rewizja, rewizja, zaraz rewizja!“ powtarzał do siebie, przyspieszając kroku — „złodzieje! podejrzewają!“ — Dawny strach znowu go przejął od stóp do głowy.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd składu - Fragment tekstu - I po wszystkiem czegoś bardzo przyjemnego. - jest umieszczony prawidłowo dwa akapity niżej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: anonimowy.