Zbrodnia i kara (Dostojewski, 1928)/Tom I/Część pierwsza/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zbrodnia i kara |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Преступление и наказание |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Drzwi, jak i wówczas, uchyliły się na malenieczką szparkę, i znowu dwa ostre i niedowierzające spojrzenia utkwiły weń z ciemności. Tu Raskolnikow zmieszał się i popełnił ważny błąd.
W obawie, iż stara zlęknie się tego, że są sami, i nie spodziewając się, że jego widok wzbudzi w niej zaufanie, ujął za drzwi i pociągnął je ku sobie, ażeby starej nie przyszło na myśl znowu je zamknąć. Ujrzawszy to, ona nie porwała drzwi ku sobie napowrót, ale też nie wypuściła z rąk klamki, tak, że o mało nie wyciągnął jej, razem z drzwiami, na schody. Widząc zaś, że stoi wpoprzek drzwi i nie puszcza go do środka, poszedł wprost na nią. Ta odskoczyła w przestrachu, chciała coś powiedzieć, ale jakby nie mogła i tylko wytrzeszczyła oczy.
— Dobry wieczór pani — zaczął jak najuprzejmiej, ale głos go nie słuchał, urwał się i zadrżał — przyniosłem pani... fancik... ale lepiej chodźmy dalej, do światła... I opuściwszy ją nieproszony, wszedł do pokoju. Stara podreptała za nim; język jej się rozwiązał.
— Na Boga! Czego pan chcesz? Co pan sobie życzy?
— Ależ, droga pani, znajomy... Raskolnikow... przyniosłem fancik, o którym pani wspominałem onegdaj... I wyciągnął do niej fant.
Stara spojrzała na przedmiot, ale zarazem zmierzyła bystrym wzrokiem nieproszonego gościa. Patrzyła uważnie, gniewnie i podejrzliwie. Minęła chwila; wydało mu się nawet w jej oczach coś w rodzaju drwiny, jakgdyby domyśliła się już wszystkiego. Czuł, że się miesza, że mu prawie straszno, tak straszno, że, zdaje się, niech jeszcze popatrzy nań, niech tak pomilczy jeszcze z pół minuty, to uciekłby od niej.
— Cóż się pani tak patrzy, jakbyś mnie pani nie poznała? — wymówił nareszcie także z gniewam. — Chcesz pani, to pani bierz, a nie, to pójdę do kogo innego, nie mam czasu.
Nie myślał nawet mówić tego, a tak, samo się powiedziało znienacka.
Stara odzyskała zimną krew, a stanowczy ton gościa widocznie dodał jej odwagi.
— Ale co pana tak przypiliło... co to jest? — zapytała patrząc na fant.
— Srebrna papierośnica: przecież mówiłem zeszłym razem.
Wyciągnęła rękę.
— Lecz coś pan taki blady? O! i ręce drżą panu! kąpałeś się pan, czy co?
— Gorączka — odparł krótko. — Mimowoli można zblednąć, gdy niema co jeść — dodał, ledwie wymawiając wyrazy. Siły znów go opuszczały. Ale odpowiedź wydała się prawdopodobną; stara wzięła fant.
— Co to takiego? — zapytała, jeszcze raz uważnie mierząc Raskolnikowa i ważąc fant w ręku.
— Przedmiot... papierośnica... srebrna... niech pani obejrzy.
— Jakoś mi się nie zdaje, może i nie srebrna?... A to zawinął.
Starając się rozwinąć sznurek i odwróciwszy się do okna, do światła (wszystkie okna były zamknięte, pomimo zaduchu), na kilka sekund opuściła go i stanęła doń tyłem. On rozpiął palto i uwolnił topór z pętli, ale jeszcze nie wyjął zupełnie, lecz podtrzymał go tylko ręką pod ubraniem. Ręce miał bardzo słabe; sam czuł, jak mu co chwila drętwiały i cierpły.
Bał, się, żeby nie upuścić toporu... gdy wtem, jakgdyby zakręciło mu się w głowie.
— Ale kto tu poradzi! — z gniewem zawołała stara i usiłowała się doń odwrócić.
Nie było ani chwili do stracenia. Wyjął topór zupełnie, chwycił go w obie ręce, ledwie czując siebie, i prawie bez wysiłku, prawie machinalnie, podniósł go do góry i spuścił z impetem na głowę lichwiarki. Dotąd sił prawie nie miał, ale gdy raz uderzył toporem, już go siły nie odstąpiły.
Stara, jak zawsze, była z gołą głową. Jej jasne z siwizną, rzadziutkie włosy, zazwyczaj obficie wyłojone tłuszczem, splecione były w „mysi ogonek“ i podebrane rogowym grzebieniem, sterczącym ztyłu. Cios spadł na samo ciemię, czemu dopomógł jej wzrost niewielki. Krzyknęła, ale bardzo słabo, i nagle przysiadła na podłogę, chociaż zdążyła jeszcze podnieść obydwie ręce do głowy, W jednym ręku trzymała jeszcze „fant“. Wtedy on znowu z całej siły uderzył raz i drugi zawsze z impetem i zawsze po ciemieniu. Krew bryznęła, jak z przewróconej szklanki; ciało runęło nawznak. On odstąpił, pozwolił upaść i niezwłocznie nachylił się ku jej twarzy: już nie żyła. Oczy stały słupem, jakby chciały wyskoczyć, a czoło i cała twarz były zmarszczone i wykrzywione konwulsyjnie.
Położył topór na podłogę, przy umarłej, i zaraz dobrał się do jej kieszeni, starając się nie zawalać płynącą krwią — do tej samej prawie kieszeni, z której tamtym razem wyjmowała klucze. Działał z całą świadomością, żadnych zaćmień ani nieprzytomności nie doznawał, chociaż ręce ciągle mu jeszcze drżały. Przypomniał sobie później, że był nawet bardzo ostrożny, uważny i że ciągle starał się rąk nie zawalać... Klucze niebawem wyjął; wszystkie, jak i wówczas, były w jednym pęku na kółku stalowem. Niezwłocznie udał się z niemi do sypialni.
Była to bardzo niewielka izdebka, z mnóstwem obrazów świętych. Przy ścianie stało łóżko, zasłane bardzo czysto i pokryte jedwabną, skleconą z kawałków, kołdrą watową. Pod drugą ścianą stała komoda. Rzecz dziwna, zaledwie zaczął dobierać kluczy do szuflady, zaledwie usłyszał ich szczęk w zamku, przebiegł go jakby dreszcz. Zachciało mu się nagle rzucić wszystko i uciec. Ale był to tylko moment; uciekać było już za późno. Uśmiechnął się nawet sam nad sobą, gdy nagle inna przerażająca myśl przyszła mu do głowy. Wydało mu się nagle, że stara może jeszcze żyje i ocknie się. Porzuciwszy klucze i komodę, pobiegł napowrót do trupa, porwał topór i zamierzył się znowu na starą, ale go nie opuścił. Nie było wątpliwości, że umarła. Zgiąwszy się i przypatrując się jej znowu bliżej, ujrzał dokładnie, że czaszka była strzaskana i nawet nieco skręcona na bok. Chciał dotknąć się palcem, ale cofnął rękę; wszak i bez tego było widać. Krwi tymczasem napłynęła spora kałuża. Wtem spostrzegł na jej szyi sznurek, targnął nim, ale sznurek był mocny i nie dał się zerwać, a przytem nasiąknął krwią. Spróbował wyciągnąć go tak z zapazuchy, ale coś przeszkadzało, tkwiło. Zniecierpliwiony, zamierzył już toporem, ażeby rąbnąć po sznurku, po ciele, z góry, ale nie miał odwagi, i z trudnością, zawalawszy ręce i topór, po dwuminutowej pracy, przeciął sznurek, nie dotknąwszy toporem ciała i zdjął; nie pomylił się — woreczek. Na sznurku były dwa krzyże, cyprysowy i miedziany i nadto medalik błyszczący: ale tuż przy nich wisiał niewielki, zamszowy, wytłuszczony woreczek, ze stalową obwódką i kółkiem. Woreczek był dobrze wypchany; Raskolnikow wsunął do kieszeni nie oglądając, krzyże rzucił starej na piersi i zabrawszy tym razem topór ze sobą, wpadł napowrót do sypialni.
Śpieszył się strasznie, przypadł do kluczy i znowu jął je dobierać. Ale jakoś mu się nie udało: nie pasowały do zamków. Nie dlatego, żeby mu ręce drżały, ale poprostu mylił się: widzi, naprzykład, że klucz zły, a jednak pcha go gwałtem. Nagle przypomniał sobie i zorjentował się, że ten duży zębaty klucz, który wisiał wraz z innemi mniejszemi, najwyraźniej nie jest od komody (tak jak to mu i poprzednio przychodziło na myśl), ale od jakiejś skrzyni, i w tej skrzyni właśnie musi być wszystko schowane. Porzucił komodę i sięgnął pod łóżko, wiedząc, że skrzynie bywają zwykle u starych pod łóżkami. W istocie: była tam spora skrzynka, mająca około arszyna długości, z wypukłem wiekiem, obita czerwonym safjanem, ozdobionym stalowemi gwoździkami. Klucz zębaty przydał się wybornie i otworzył zamek. Z wierzchu pod białem prześcieradłem, leżała szubka zajęcza, pokryta czerwoną materją, pod nią była suknia jedwabna, potem szal, a dalej, w głębi, leżały napozór same rupiecie. Przedewszystkiem zaczął wycierać o czerwone pokrycie szubki swoje ręce umaczane we krwi.
„Czerwona, więc na czerwonem znać nie będzie“, pomyślał i nagle drgnął; „Boże! Zwarjowałem! czy co?“ — szepnął w przerażeniu.
Ale zaledwie dotknął się owych rupieci, gdy nagle, z pod sukni, wysunął się złoty zegarek. Jął więc skwapliwie przewracać wszystko. Istotnie — pomiędzy rzeczami leżało mnóstwo złotych przedmiotów, najwyraźniej same fanty, wykupione i niewykupione — bransoletki, łańcuszki, kolczyki, szpilki i t. p. Niektóre były w futerałach, inne poprostu zawinięte w papier gazetowy, ale starannie i dokładnie, w podwójnych arkuszach i obwiązane wkoło tasiemeczkami. Nie tracąc ani chwilki, jął napełniać niemi kieszenie spodni, palta, nie rozwiązując paczek, ani nie otwierając pudełek: ale nie zdążył nabrać wiele...
Nagle usłyszał, że po pokoju, w (którym leżała stara, ktoś chodził! Zatrzymał się i ucichł, jak grób. Ale wszystko było spokojnie, więc tylko mu się zdawało. Wtem wyraźnie usłyszał lekki krzyk, czy też jakgdyby ktoś cicho i nagle jęknął i zamilkł. Potem znowu grobowa cisza w ciągu jednej czy dwóch minut. Siedział na palcach przy kufrze i czekał, ledwie dysząc, ale nagle zerwał się, porwał topór i wybiegł z sypialni.
Na środku pokoju stała Elżbietka, z dużym węzełkiem w rękach i spoglądała w przerażeniu na zabitą siostrę, blada, jak płótno, i jakby sił jej brakło do wołania o pomoc. Spostrzegłszy go, gdy wybiegł zadrżał, jak listek, drobnem drżeniem, a po całej jej twarzy przebiegły konwulsje. Podniosła rękę, otworzyła usta, ale jednak nie krzyknęła i powoli tyłem zaczęła odsuwać się od niego w kąt, prosto, uporczywie patrząc na niego, ale wcale nie krzycząc, tak jakby jej tchu brakło do krzyku. On rzucił się na nią z toporem: usta jej wykrzywiły się tak żałośnie, jak u bardzo małych dzieci, gdy się zaczynają czego lękać, uważnie patrzą na przerażający je przedmiot i gotowią się do krzyku.
I do tego stopnia ta biedna Elżbietka była zahukana, trwożliwa i nieśmiała raz na zawsze, że nawet ręki nie podniosła dla zakrycia sobie twarzy, chociaż byłby to ruch najpospolitszy, zwłaszcza w takiej chwili, gdy topór wisiał nad jej głową. Ledwie ledwie, tylko podniosła nieco lewą rękę, daleko jednak od twarzy, i zwolna wyciągnęła ją ku niemu, jakby chciała go odsunąć. Cios trafił ją prosto w czaszkę ostrzem i odrazu przerąbał cały wierzch czoła, prawie do ciemienia. Ciało runęło na ziemię. Raskolnikow stracił zupełnie przytomność, porwał jej węzeł, rzucił go znowu i pobiegł do przedpokoju.
Trwoga przejmowała go coraz bardziej i bardziej, zwłaszcza zaś po tej drugiej, wcale niespodziewanej zbrodni. Pragnął jak najprędzej uciec stamtąd. I gdyby w owej chwili zdolny był prawidłowiej widzieć i myśleć, gdyby był mógł ogarnąć całą trudność położenia, całą jego ohydę i bezecność, zrozumieć przytem, ile jeszcze przeszkód, a może i zbrodni ma do zwalczenia i popełnienia, ażeby się wyrwać stąd i dostać się do domu, to bardzo być może, że byłby rzucił wszystko i natychmiast udałby się z denuncjacją sam na siebie, i to nie z obawy o siebie, lecz jedynie wskutek grozy i wstrętu do popełnionego czynu. Wstręt zwłaszcza podnosił się i wzrastał w nim co chwila. Za nic w świecie nie poszedłby teraz do kufra, a nawet do pokojów.
Ale jakieś roztargnienie, jakgdyby zaduma, jęła go powoli ogarniać: chwilami jakby zapominał się, albo raczej, zapominał o najważniejszem, a przyczepiał się do drobiazgów. Atoli, zajrzawszy do kuchni i spostrzegłszy na ławce wiadro, do połowy napełnione wodą, rzucił się, by wymyć obie ręce i topór. Ręce były pokrwawione i lepkie. Topór zanurzył żelazem w wodę, porwał leżący na oknie, na stłuczonym spodku, kawałek mydła i jął, prosto w wiadrze, myć sobie ręce. Umywszy je, wyjął z wody topór, wymył żelazo i długo, ze trzy minuty, odmywał drzewo, gdzie się pokrwawiło, próbując nawet mydłem. Następnie otarł wszystko bielizną, która tuż obok schła na sznurze, przeciągniętym przez kuchnię, i potem długo, z uwagą, oglądał topór przy oknie. Śladów się nie zostało, tylko drzewo było nieco wilgotne. Starannie włożył topór w pętlę pod paltot, następnie, o ile pozwalało światło w ciemnej kuchni, obejrzał palto, spodnie i buty. Zzewnątrz, na pierwszy rzut oka, jakby nic nie było; tylko na butach były plamy. Umoczył gałganek i otarł buty. Wiedział, zresztą, że niedobrze ogląda, że może jest coś rzucającego się w oczy, czego nie widzi. W zamyśleniu stanął na środku pokoju. Męcząca, ponura myśl trapiła go — myśl, że traci zmysły i że w tej chwili nie jest w stanie ani zastanowić się, ani się obronić, że może wypada robić teraz co innego, aniżeli to, co on robi... Boże! Trzeba uciekać!“ wyszeptał i wpadł do przedpokoju. Ale tu przejęła go taka zgroza, jakiej jeszcze nigdy w życiu nie zaznał.
Stał, patrzał i nie wierzył własnym swoim oczom: drzwi zewnętrzne, z przedpokoju na schody, te same, do których tak dzwonił, wchodząc, stały otworem, uchylone nieomal na szerokość dłoni; ani zamku, ani haczyka przez cały czas, przez cały ten straszny czas! Stara nie zamknęła za nim, może powodowana ostrożnością. Ale Boże! Wszak widział potem Elżbietkę! I jak mógł, jak mógł się nie domyśleć, że przecie weszła którędyś! Wszak nie przez ścianę!
Dopadł do drzwi i założył haczyk.
— Ale nie, znowu nie to! Trzeba iść, iść...
Zdjął haczyk, otworzył drzwi i jął słuchać na schody.
Wsłuchiwał się długo. Gdzieś daleko, na dole, widać w bramie, głośno i piskliwie krzyczały czyjeś dwa głosy, kłóciły się i wymyślały sobie. „A do licha!...“ Czekał niecierpliwie. Nareszcie, wszystko odrazu ucichło, jak nożem uciął, odeszli. Chciał już wyjść, gdy wtem o piętro niżej z trzaskiem otworzono drzwi na schody i ktoś jął schodzić na dół, przyśpiewując jakąś melodię. „A to hałasują!“ — błysnęło mu w głowie. Przymknął znowu drzwi za sobą i przetrzymał. Nareszcie, wszystko umilkło, ani żywej duszy. Dał już krok na schody, lecz nagle znowu dały się słyszeć czyjeś kroki.
Te kroki dały się słyszeć z bardzo daleka, jeszcze na samym początku schodów, ale pamiętał bardzo dobrze i wyraźnie, że od pierwszego stąpnięcia, zaraz jął przypuszczać nie wiadomo dlaczego, że to koniecznie tutaj, na trzecie piętro, do starej. Dlaczego? Czy dźwięki były tak szczególne, niezwykłe? kroki były ciężkie, równe, powolne. Oto tamten przeszedł pierwsze piętro, oto wstępuje dalej i coraz głośniej, głośniej! Dał się słyszeć ciężki oddech wchodzącego. Otóż i trzecie piętro. Tutaj! I nagle zdało mu się, jakgdyby skostniał, jakby to było we śnie, kiedy to śni się, że dopędzają, blisko, chcą zabić, a sam jakby przyrósł do miejsca, ani ręką ani nogą!
I wkońcu, gdy gość zaczął już wchodzić na trzecie piętro, dopiero wtedy wstrząsnął się cały i zdążył jednak bystro i zręcznie wślizgnąć się napowrót z sieni do mieszkania i zamknąć drzwi za sobą. Potem, schwycił za haczyk i cichutko zatknął go na skobel. Instynkt pomagał. Skończywszy wszystko, stłumił oddech i przyczaił się tuż przy drzwiach. Nieznajomy zbliżył się także do drzwi. Stali teraz nawprost siebie, jak on wtedy ze starą, gdy drzwi ich rozdzielały i nasłuchiwali.
Gość kilkakrotnie ciężko sapnął. „Widać gruby i tłusty“, pomyślał Raskolnikow, ściskając topór w ręku W istocie, wszystko jakby snem było. Gość ujął za dzwonek i targnął nim silnie.
Zaledwie rozległ się głuchy brzęk dzwonka, wydało mu się, że coś się rusza w pokoju. Przez kilka sekund przysłuchiwał się nawet z całą uwagą. Nieznajomy zadzwonił jeszcze raz, jeszcze poczekał, i nagle z niecierpliwością jął targać za klamkę. Z trwogą patrzył Raskolnikow na skaczący w skoblu haczyk i z przerażeniem czekał, że oto lada chwila koniec haczyka wyskoczy. I istotnie, było to bardzo możliwe: tak silnie szarpano. Chciał przytrzymać haczyk ręką, ale tamten mógł się domyśleć. W głowie zaczęło się znowu mącić „Ach upadnę!“ pomyślał, ale nieznajomy zaczął mówić i to go otrzeźwiło.
— Co im się stało, czy je kto podusił? Przeklęte! — zaryczał, jak z beczki. — Ej, stara wiedźmo! Elżbietko, ślicznotko! Otwierajcie! Uf, przeklęte, śpią czy co?
I znowu, rozwścieczony, z dziesięć razy targnął za dzwonek. Oho! Musiał to być człowiek despotyczny i stanowczy.
W tej samej chwili, dały się słyszeć niedaleko na schodach drobne kroczki. Zbliżył się ktoś jeszcze. Raskolnikow z początku nie dosłyszał.
— Jakto? Niema nikogo? — dźwięcznie i wesoło zawołał przybyły, zwracając się wprost do pierwszego gościa, który wciąż jeszcze szarpał za dzwonek. — Jak się pan ma, panie Koch!
„Sądząc po głosie, musi być bardzo młody,“ pomyślał nagle Raskolnikow.
— A licho tam wie, o małom drzwi nie wywalił — odparł Koch. — A pan skąd mnie zna?
— Jakto? A toż trzy dni temu, w Gambrynusiee trzy partyjki wygrałem od pana na bilardzie!
— A a a...
— Więc ich niema? To dziwne. A i djablo nieprzyjemne! Gdzieżby się stara podziała? Mam do niej interes.
— A i ja mam także interes.
— Ha! Cóż począć? Trza rejterować. E-ech! A ja myślałem, że dostanę groszy! — zawołał młodzieniec.
— Naturalnie, idźmy, ale poco było fatygować. Sama mnie wiedźma naznaczyła godzinę. A mam kawał drogi. Ale gdzie się to ona włóczy — nie rozumiem. Jak rok okrągły, siedzi, wiedźma, kwasi się, nogi ją bolą, a dziś, jak na złość, spaceru jej się zachciało!
— Może się spytać stróża?
— O co?
— Dokąd poszła i kiedy wróci?
— Hm... do czarta... spytać się... Ale wszak ona nigdzie nie chodzi... I znowu szarpnął za klamkę. — Djabli nadali, niema co, idźmy!
— Czekaj-no pan! — zawołał nagle młodzieniec — patrz pan: widzisz pan jak drzwi odstają, jeśli szarpać?
— No?
— A więc nie są zamknięte na zamek, lecz na haczyk! słyszysz pan, jak haczyk skacze?
— No?
— Jeszcze pan nie rozumiesz? Więc ktoś jest w domu. Gdyby wszyscy wyszli, toby zzewnątrz zamknęli na klucz, a nie na haczyk zwewnątrz. A tu — słyszysz pan, jak haczyk skacze? Ażeby się zamknąć na haczyk zwewnątrz, trzeba być w domu, rozumiesz pan? A więc są w domu i nie otwierają!
— A prawda! — zawołał zdumiony Koch. — Cóż więc do licha! I zaczął wściekle targać drzwiami.
— Czekaj pan! — zawołał znowu młodzieniec — nie szarp pan! Tu się coś święci... wszak pan dzwoniłeś, szarpałeś — nie otwierają; a więc albo obie pomdlały, albo...
— Co?
— Wiesz pan co: chodźmy po stróża: niech je sam obudzi.
— Dobrze!
Obaj ruszyli na dół.
— Czekaj pan! Zostań pan tutaj, a ja pobiegnę po stróża.
— Pocóż mam zostać?
— Bywają wypadki.
— Ha, no...
— Ja bo kształcę się na śledczego! Tu wyraźnie, wyraźnie coś jest! — gorąco zawołał młody i pędem zbiegł ze schodów.
Koch został, ruszył jeszcze raz po cichutku dzwonkiem i ten brzęknął raz: potem, jakby rozmyślając i oglądając, jął ruszać klamką, przyciągając ją, dla przekonania się, że w istocie drzwi są zamknięte tylko na haczyk. Potem, sapiąc, nachylił się i zaczął patrzeć przez dziurkę od klucza; ale w zamku z wewnątrz tkwił klucz, to też nic nie mógł zobaczyć.
Raskolnikow stał i ściskał topór. Był, jak w febrze. Gotów był nawet bić się z nimi, gdy wejdą. Gdy stukali i umawiali się, kilka razy przychodziło mu do głowy skończyć wszystko odrazu i krzyknąć do nich z za drzwi. Niekiedy chciał ich zwymyślać, podrażnić, zanim otworzą. „Żeby już prędzej!“ błysnęło mu w głowie.
— A to siedzi!...
Czas mijał, minuta, druga — nikt nie szedł. Koch zaczął się ruszać.
— A niech go licho!... — zawołał nareszcie i, zniecierpliwiony, opuścił swoje stanowisko, ruszył po schodach, śpiesząc się i tupiąc butami.
Kroki ucichły.
— Boże, co począć!
Raskolnikow zdjął haczyk, uchylił drzwi — nic nie słychać, i nagle, wcale nie myśląc, wyszedł, zamknął drzwi za sobą, jak mógł najlepiej, i zbiegł na dół.
— Ej, djable rogaty! Trzymaj! Łapaj!
Z krzykiem wyrwał się ktoś na dole z jakiegoś mieszkania i nie pobiegł, ale jakgdyby spadł na dół, po schodach, drąc się na całe gardło:
— Michał! Michał! Michał! Zjedzże djabła!
Krzyk skończył się świstem: ostatnie dźwięki dały się słyszeć już ze dworu; wszystko ucichło. Ale w tej samej chwili kilku ludzi, rozmawiając żywo i głośno, zaczęło wchodzić na schody. Było ich trzech czy czterech. Poznał dźwięczny głos młodego. Oni!
W zupełnej rozpaczy pobiegł na ich spotkanie; niech co chce będzie! zatrzymają, wszystko przepadło, przepuszczą, także wszystko przepadło: poznają!
Już się schodzili; oddzielało ich ledwie jedno piętro, gdy wtem zbawienie! O kilka stopni od niego, na prawo, mieszkanie puste i otwarte naoścież, to samo mieszkanie drugiego piętra, w którem malowali robotnicy, a teraz wyszli, jakby umyślnie. Oni to widocznie wybiegli przed chwilą z takim wrzaskiem. Podłogi tylko co pomalowane, w pośród pokoju stoi szkopek i garnek z farbą i pędzlem. Jednym susem skoczył do pokoju i stanął za drzwiami, a był czas wielki po temu: oni byli już na piętrze. Następnie skręcili do góry i przeszli obok niego na trzecie piętro, głośno rozmawiając. On przeczekał, wyszedł na palcach i zbiegł na dół.
Nikogo na schodach! W bramie także nikogo. Szybko minął bramę i skręcił w ulicę na lewo.
Wiedział dobrze, wiedział doskonale, że oni, w tej samej chwili, są już w mieszkaniu, że się bardzo zdziwili, że jest otwarte, podczas gdy niedawno było zamknięte, że już patrzą na trupy, i że lada sekunda domyślą się i pojmą dokładnie, że tu tylko co był morderca i zdążył gdzieś się ukryć, prześlizgnął się obok nich, uciekł, domyślą się może i tego, że był nawet w pustem mieszkaniu, gdy oni wchodzili na górę. Atoli pod żadnym pozorem nie mógł przyspieszyć kroku, chociaż do pierwszego zakrętu zostawało jeszcze z jakie sto kroków.
— Czyby nie wpaść do jakiej bramy i przeczekać gdziekolwiek na obcej ulicy? Nie! Okropność! A możeby gdzie rzucić topór? Może wsiąść w dorożkę? Okropność! Okropność!
Nareszcie uliczka! skręcił w nią ledwo żywy; tu był już w połowie uratowany i wiedział o tem; mniej podejrzeń, wreszcie ruch ludzi był tu znaczny, a on znikł w tłumie, jak ziarnko. Ale wszystkie te męczarnie tak go zmordowały, że ledwie stąpał. Pot spływał mu z czoła, całą szyję miał mokrą.
— A to się schlał! — krzyknął mu ktoś, gdy wyszedł nad kanał.
Czuł się bardzo niedobrze; im dalej, tem gorzej. Pamiętał jednak, że, gdy wszedł na nadbrzeżną kanału i spostrzegł, że tam mało ludzi, przeraził się bardzo i chciał wrócić napowrót w uliczkę. Pomimo że siły mu nie dopisywały, nałożył olbrzymi kawał drogi i przyszedł do domu z wprost przeciwnej strony.
Niezupełnie przytomny wszedł w bramę swego domu, przeszedł bowiem już na schody, gdy wtedy dopiero przypomniał sobie o siekierze.
A przecie miał przed sobą ważne zadanie: i trzeba było położyć ją napowrót i to jak można najzręczniej. Oczywiście, nie był już w stanie wyrozumować sobie, że może byłoby daleko lepiej wcale nie kłaść toporu na dawne miejsce, lecz podrzucić go, choćby później, gdziekolwiek na cudze podwórze.
Ale wszystko wypadło pomyślnie. Drzwi do izby stróża były zamknięte, ale nie na klucz, widocznie więc stróż był w domu. Ale on już do tego stopnia stracił świadomość swoich postępków, że prosto poszedł ku drzwiom i otworzył je. Gdyby go stróż zapytał: „kto tam?“ byłby mu może poprostu oddał siekierę. Lecz stróża znowu nie było w domu, zdążył więc położyć siekierę na poprzednie miejsce pod ławkę; nawet polanem zakrył ją po dawnemu.
Nikogo, ani żywej duszy, nie spotkał potem aż do samego mieszkania, nawet drzwi do gospodyni były zamknięte. Wszedłszy do siebie, rzucił się na sofę tak, jak był. Nie spał, ale był bez czucia. Gdyby ktokolwiek wszedł był do jego mieszkania, byłby się zerwał i krzyknął, majaczył, i szczątki jakichś myśli kręciły mu się po głowie; ale nic z nich nie mógł pochwycić, przy żadnej nie mógł się zatrzymać, nawet pomimo wysiłków...