Zbrodnia miłości/XI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Zbrodnia miłości |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Crime d'amour |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jakże uroczo i zalotnie przedstawiał się Paryż, gdy Armand nazajutrz po swoim powrocie dążył na ulicę de la Rochefoucauld. Druga po południu biła na zegarze; leciuchny wietrzyk kołysał gałęzie drzew na Polach Elizejskich; powozy toczyły się szybko; jasne powietrze podnosiło urodę przechadzających się kobiet. Ale w duszy Armanda głębokie panowały ciemności. Zdawało mu się, że dawne wspomnienia powstają z bruków ulicznych i towarzyszą mu posępnym orszakiem, szczególniej zaś wspomnienie mroźnej, zimowej nocy, gdy szedł pieszo tą samą aleją, w przeddzień pierwszej schadzki z Heleną. Niecały rok upłynął od owej pory. Czas mknie szybko, unosząc z sobą rękojmię szczęścia ludzkiego! Zapewne smutnoby mu było umrzeć owej nocy, ale smutek ów byłby innym od tego, który dziś serce mu przygniatał; ale uznawał, że dzisiejszy smutek czystszym był, lepszym od dawnego. Dziś już nie śmiał postąpić tak jak wówczas. Czyż dręczące go wyrzuty sumienia uczyniły go czystszym? Czy w boleści kryje się źródło uszlachetnienia? Ale jakiż jest cel szlachetności, jeżeli służy jedynie do wykazania nam, jak zbrodniczy użytek uczyniliśmy z naszych zdolności? Gdy przechodził placem de la Madelaine ciepły powiew wietrzyka przyniósł mu aromatyczną woń kwiatów. Przypomniał sobie, że ubiegłej zimy, przynosił kochance swej bukieciki fiołków. Za każdym razem Helena wsuwała jeden kwiatek do książki, czytanej w danej chwili. Jedna z jej książek pełną była tych drogich pamiątek, a gdy raz na wyraźną jego prośbę pożyczyła mu jej, znalazł na pierwszej stronnicy te wyrazy:
— Ostrożnie z mojemi kwiateczkami...
Dziecinny to, lecz wymowny dowód miłości, jaką otaczała najdrobniejsze szczegóły ich stosunku! Cóż uczynił z tego namiętnego uczucia, jakie w sercu jej wzbudzić potrafił? Narzędzie zaguby... nic więcej!... Stanął wreszcie u bramy małego pałacyku. Zadzwonił i zaledwie wszedł do niedużej sieni, gdy usłyszał po za sobą radosne wołanie:
— Pan de Querne!... Pan de Querne!.. i mały Henryś Chazel, który w tej chwili właśnie wychodził z boną na spacer, podbiegł ku niemu z niekłamaną radością.
To powitanie dziecka spotęgowało jeszcze smutek jego powrotu. Z boleścią w sercu Armand dostrzegł wyraz przyjaźni w oczach syna kobiety, która tyle przez niego cierpiała i mężczyzny, którego zaufanie zawiódł. Po chwili milczenia zapytał:
— Czy ojciec twój jest w domu, Henrysiu?
— Tatuś wyszedł — odpowiedział chłopczyk, ale mamę pan zastanie. Mama chorowała ciężko, podczas naszej podróży?...
— A teraz?...
— Teraz jest zdrowsza — zawołał jeszcze malec, którego bona pociągnęła dalej.
Armand, zostawszy sam, szedł zwolna po schodach, wysłanych czerwonym dywanem a prowadzących do saloniku Heleny. Wszystko pozostało tu jak dawniej, nie zmieniła się żadna z tych rzeczy, które patrzyły, jak lekkomyślnie projektował on i spełnił tę zbrodnię miłości, za którą od dwóch miesięcy pokutował tak ciężko. Jakże lekkim krokiem biegł niegdyś po tych samych schodach, gdy szedł zatruć życie dawnemu przyjacielowi lat dziecinnych! Lokaj wprowadził go do salonu, w którym niegdyś jak złodziej, czekający wyjścia pana domu, obsypywał pieszczotami żonę Alfreda. Dlaczegóż w owym czasie obojętnie zapatrywał się na swoje postępowanie, a dzisiaj serce jego krwawiło się bólem nieznośnym? Lokaj wymówił jego nazwisko, otwierając drzwi, Helena siedziała z robotą przy oknie... podniosła głowę i spokojnie położyła robotę na kolanach. Ujrzał twarz jej chudszą jeszcze aniżeli wtedy, gdy widział ją po raz ostatni, zauważył odrazu dzieło zniszczenia, dokonane przez zmartwienie: oczy jej zacisnęły się boleśnie i — szczegół ten rozrzewnił go najwięcej — popielata suknia, którą znał był dawniej, tworzyła koło ramion głębokie fałdy, świadczące o wychudnięciu całego ciała.
Nie odezwała się ani słowem, on także stał chwilę w milczeniu. Machinalnie oglądał się po pokoju, szukając wzrokiem nizkiego fotelu, który dawniej przysuwał zwykle do niej. Ale fotel ten zniknął zarówno jak i szezlong, stojący niegdyś w rogu kominka. Tyle wieczorów spędzili na poufnej gawędce, gdy ona siedziała na szezlongu, a on na tym fotelu!... Widocznie w celu zatarcia śladów tej poufałości, opuszczona kochanka kazała usunąć te sprzęty ze swego pokoju. Gdyby był wiedział istotny powód tej zmiany! Usiadł na krześle obok niej i biorąc ją za rękę, rzekł:
— Przyszedłem tu prosić o przebaczenie...
Usunęła wychudłą rękę, która drżała konwulsyjnie prawie. Patrzyła na niego wzrokiem niezwykle przenikliwym, rozszerzone jej źrenice pałały dziwnym ogniem. Po chwili, stłumionym, zagasłym prawie głosem, odrzekła:
— Nic panu nie mam do przebaczenia. Jeżeli uczyniłeś mnie pan nieszczęśliwą, nie winiłam pana nigdy o to... Ach! — mówiła dalej — zmieniłam się bardzo... chorowałam... ale chciałam żyć, dla mego syna... i dla pana także, żebyś nie miał tego na sumieniu... Podczas tylu nocy w gorączce myślałam ciągle o panu!... Nie, nie jesteś pan winien, jeżeli nie mogłeś mi uwierzyć... Bóg wie, jak szczerze pana żałowałam!...
Z niewymowną wdzięcznością słuchał tych słów przebaczenia, wychodzących z ust kobiety, która łez tyle wylała nad jego niesprawiedliwością. Przebaczenie to, pochodzące od jego ofiary, zmniejszało na chwilę ciężar wyrzutów, które mu taką męczarnię sprawiały i z akcentem głębokiego wzruszenia odrzekł:
— Pani tyle wycierpiała z mego powodu!
— Nie wyrzucaj pan sobie tego — odparła z tą anielską słodyczą, która wywierała na nim tak smutne a zarazem pocieszające wrażenie — smutne, bo słodycz ta była oznaką moralnego złamania; pocieszające, bo ten balsam litości orzeźwiał najtajniejsze zakątki zbolałego jego serca — tak — mówiła dalej — cierpienie to ocaliło mi życie, oto skłoniło mię do zastanowienia się nad sobą. Kiedyśmy się rozstali po raz ostatni, wróciłam tu jak szalona, leżałam chora przez wiele dni a ciągle widziałam przed sobą człowieka, którego oszukałam, patrzącego na mnie tak smutnym a tak przywiązanym wzrokiem! To, co cierpiałam, nauczyło mnie rozumieć cudze cierpienie i zło, jakie szerzyłam naokół siebie. Zrozumiałam hańbę, jaką się okryłam, a wobec śmierci zaprzysięgłam, że wszystko uczynię, aby stać się napowrót uczciwą kobietą...
Urwała; widział dokładnie, że na ustach zawisło jej nazwisko tamtego, że chciała mu powiedzieć, że on nigdy już progu jej domu nie przestąpił; ale milczenie jej po tem ostatniem czyż nie dość już było wymownem! Po chwili mówiła dalej:
— A i to chciałam dla pana uczynić... Nie chciałam, żebyś pan sobie wyrzucał, że mnie zgubiłeś... Ach rozpacz tylko mogła mnie popchnąć do tak nikczemnej zemsty. Ale widziałam łzy w oczach pana... Myślałam: wróci do mnie kiedyś, jeżeli cierpi, jeżeli zaś nie cierpi, po co mam być przyczyną jego boleści?... Ale nie, on wróci i powiem mu, niech żyje spokojny... W życiu mojem niema już nic, prócz obowiązków względem mego syna i jego ojca i — chcę żebyś pan o tem wiedział — siłę do uczynienia tego postanowienia zaczerpnęłam w uczuciu mojem dla pana... Ale mam może prawo zanieść do pana prośbę wzamian za to, co panu dałam... Przez pamięć o mnie — dodała z drżącym od wzruszenia głosem — przez pamięć o mnie, bo odtąd nigdy się już widywać nie będziemy, musisz mi pan przyrzec, że uszanujesz zawsze uczucie, gdziekolwiek je spotkasz...
Armand milczał. Ostatnie te słowa, objawiając mu przemianę, jaką w duszy tej dokonało męczeństwo, uciszyły w nim straszliwy niepokój okrutnych tygodni w Londynie spędzonych. Ujrzawszy ilu zwalisk przyczyną stać się może samolubna i niedowierzająca niesprawiedliwość, czuł teraz dobroczynne działanie litości. Przez litość nad boleścią kochanka, przez litość nad mężem, przez litość nad przyszłością syna zatrzymała się Helena na tej fatalnej drodze. Przez litość to zacierała całą ich przeszłość posępną i smutną. I przez litość nad mężem i synem znajdzie może jeszcze środek zadośćuczynienia, pokutę życia, byle tylko sam Armand zlitował się nad nią i do tego jej pomógł. Tak więc pierwiastek zbawczy, którego nie mógł znaleźć w bezsilności rozumu, którego mu dać nie mogły dogmaty, wiary w nim nie wzbudzające, znajdował w tej potędze zmiłowania, która obywa się bez wszystkich dowodów i objawień — sama bowiem jest może wiecznotrwałem i najwyższem objawieniem — i uczuł, że w nim samym zbudziło się do życia coś, w czem znajdzie zawsze pobudkę do życia i działania — cześć dla cierpienia ludzkiego.