Zemsta za zemstę/Tom pierwszy/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom pierwszy
Część pierwsza
Rozdział XVII
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Tytuł orygin. La fille de Marguerite
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.

— Ani łaski, ani litości!... — odparł Robert; — jeżeliś ty zapomniała, to za to, ja pamiętanm.
— Nie masz prawa, pozbawiania mnie dziecka na zawsze... — odpowiedziała Małgorzata.
— Twoje opuszczenie nadało mi to prawo i ja z niego korzystam.
— Bylżebyś tak nielitościwym i okrutnym do tego stopnia, że przeszkodziłbyś żałującej matce uściskać swoją córkę... powiedziéć jéj że ją kocha?...
— Ona by ci nie wierzyła... — Tybyś ją zgrozą przejęła...
— Czy ona nie wie o tajemnicy swego urodzenia?
— Nie potrzebuję ci odpowiadać.
— Jednakże mi odpowiesz... — Nienawiść twoja źle ci usłużyła!... Meldując nowonarodzone dziecię pod imieniem Renaty, córki Roberta Vallerand i Małgorzaty Berthier, przyznałeś, że dziecię to było mojém!... — Ja teraz nie błagam. Ją wymagam!... — Ja chcę swojéj córki! Oddaj mi córkę, bo w przeciwnym razie udam się do sędziów!
Robert zaczerpnął w swoim gniewie tyle energii, że się zerwał z piorunującém spojrzeniem i, zawołał:
— Zgoda, udaj się do sędziów! — Gdy przyjdą mnie badać, znajdą moje zwłoki, bo ty skracasz ostatnie chwile, jakie mi pozostają do życia, a te zwłoki nie przemówią! — Ty nie masz córki i Renata tylko do mnie należy.
Siły deputowanego Z Romilly wyczerpały się.
Hucząca w nim wściekłość, straszliwe, tamuj mu oddech wzruszenie przybliżały przewidzianą chwilę, któréj się doktor obawiał.
Zdawało mu się, że jego serce przeszywa rozpalone żelazo i przyciskając obudwoma rękami dyszące piersi, upadł znowu na szezlong.
Małgorzata stała przerażona.
Uczyniła ruch, jak gdyby dla pochwycenia sznurek od dzwonka.
Robert ujrzał to poruszenie i wyciągnął rękę aby ją zatrzymać.
— Nie wołaj... — szepnął gasnącym głosem. — Nie wołaj... mam ci jeszcze coś powiedziéć.
Wdowa spuściła rękę.
Umiérający znowu wypił trochę lekarstwa i przez parę chwil pozostał niemy, bezwładny z okiem przygasłém, obwisłemi ustami, podobny raczéj do umarłego niż żywego.
W czasie gdy ta dramatyczna i rozdziérająca scena odbywała się w salonie zamkowym — Leopold Lantier w ubraniu szypra,— przestępował otwarć bramę i wchodził do sieni.
Klaudyusz, służący, spostrzegł go i wyszedł naprzeciw niego.
— Czego pan żądasz?
— Wszak tu mieszka pan Robert Vallerand deputowany? — rzekł Lantier.
— Tutaj.
— Pragnąłbym się z nim widziéć.
— Czy on zna pana?
— Nie, panie, ale przysyła mnie do niego jeden z jego najbardziéj wpływowych wyborców.
Zbiegły więzień wymienił nazwisko jednéj z najznakomitszych figur z okręgu Romilly i ciągnął daléj:
— Mam oznajmić panu deputowanemu coś nader ważnego i prosić o pomoc, któréj mi z pewnością nie odmówi... — Pięć minut rozmowy wystarczy aby go objaśnić... — Wyświadczysz mi pan wielką przysługę. wyjednywając mi chwilkę rozmowy:..
— Pan Vallerand nie jest sam... — odrzekł służący.. nie wiem czy tamta wizyta potrwa długo... — pójdź pan ze mną.. uprzedzę gospodynię, panią Urszulę. — Ona wprowadzi pana gdy nasz pan, sam zostanie...
Lantier udał się za służącym, który go zostawił w pokoju poprzedzającym salon, w pokoju słabo o8wietłonym przez małą lampę.
— Siadaj pan i czekaj... — rzekł Klaudyusz wychodząc.
Właśnie w téj chwili. Robert wymawiał te wyrazy:
— Ty nie masz córki i Renata tylko do mnie należy!...
Leopold nie dosłyszał tych wyrazów przez zamknięte drzwi, lecz uderzył go ton, jakim były wymówione.
— Tam się kłócą... — szepnął, nadstawiając ucha. — Wujaszek musi być z kobietą, która mnie wyprzedziła na drodze... To nawet rzecz pewna, bo bryczka stoi na dziedzińcu. Co to jest za kobieta i co oni mogą mówić do siebie?
Po tym krótkim monologu, — popchnięty łatwém do zrozumienia uczuciem ciekawości, — usiadł przy drzwiach.
Chociaż głos Roberta był osłabiony usłyszał albo raczéj odgadł to zdanie:
— Nie wołaj... nie wołaj... mam ci jeszcze coś powiedziéć...
Lantier podwoił uwagę, ale z początku ciekawość jego nie została zaspokojoną, gdyż po przytoczonych wyrazach zapanowała chwila zupełnego milczenia.
Wreszcie Robert wyszedł ze stanu odrętwienia, które go robiło podobnym do trupa.
Lekarstwo doktora Tallandier znowu wywołało swój skutek i nadało ubierającemu sztuczną żywotność.
— No... — mówił daléj głosem syczącym przez ściśnięte zęby. — Chcesz być pewną czy twoja córka żyje? Chcesz wiedziéć gdzie ona się znajduje?
— Tak!... o tak!... — odpowiedziała Małgorzatą, myśląc, że jéj dawny kochanek chciał się nad nią zlitować.
— A więc. ona żyje...
— O! niechaj Bóg bzie błogosławiony!! — przerwała wdowa składając z uniesieniem ręce.
— Ale — mówił daléj deputowany, — więcéj ci nic nie powiem... — Przed dziewiętnastu laty wyrzekłaś się praw matki, odmawiając udania się a ojcem i córką... Jesteś niegodną uściskania w swoich objęciach dziecięcia poświęconego przez siebie!... Nie obawiaj się o jéj przyszłość... Ona będzie bogata... — Majątek mój wynosi więcéj niż cztery miliony i całkiem będzie, należał do niéj... — Za mego życia nie probój się z nią zobaczyć... na nic się nie zdadzą twoje usiłowania.. — Przedsięwziąłem wszelkie ostrożności, a gdy umrę, tajemnica zostanie dobrze strzeżoną...
— Więc jesteś bez litości! — szepnęła Małgorzata! — Jesteś do ostatka okrutnym!!
— Do ostatka! — powtórzył Vallerand. — To moja zemsta! — Mogę ci oddać choć część tego com z twego powodu wycierpiał... I oddaję!...
— To jest nikczemność!
— To twoja zdrada była nikczemnością! — odpowiedział Robert podnosząc się z trudnością; — a zresztą po cóż się sprzeczać? Przysięgam, że się spełni to, com postanowił!
— A ja przysięgam przeciwnie! — zawołała gwałtownie Małgorzata. — Ją muszę miéć córkę!
— Ona dla ciebie nie istnieje! A teraz nie mamy sobie nic więcéj do powiedzenia! — Wychodź ztąd... nie znam cię!...
Robert postąpił ku Małgorzacie z wzniesioną ręką, wzrokiem pełnym błyskawic.
Wyglądał strasznie i złowrogo.
Nieszczęśliwa kobietą przelękła się.
Cofnęła się przed wzrokiem i ruchem swego dawnego kochanka.
— Wracam do Romilly... — rzekła zaledwie dosłyszanym głosem. — Poczekam tam aby ci noc przyniosła radę...
— Ja słucham rad danych mi przez dziewiętnaście lat cierpienia! Com postanowił to musi się spełnić, powtarzam!...
— Zobaczymy!
Małgorzata wymówiła ostatni wyraz tonem wyzywającym, poczém spuściwszy zasłonę spiesznie postąpiła ku drzwiom i wyszła z salonu.
Lantier widział jak przechodziła około niego w czarnéj żałobnej sukni i znikła...
Był on blady i mocno wzruszony.
Tak samo jak marnotrawca rzuca na oślep ostatnie dukaty, Robert w ostatnim wysiłku zużył ostatnie chwile darowane mu przez chorobę.
Jak tylko Małgorzata odeszła, rozdrażnienie nerwowe utrzymujące go na nogach ustało.
— Do mnie!... na pomoc!.. — krzyknął.
Lantier usłyszał to wołanie.
Miał otworzyć drzwi, poskoczyć.
Urszula weszła.
— Do mnie!... do mnie!. — powtórzył Robert.
Gospodyni spiesznie przestąpiła przez próg salonu, nawet nie patrząc na niewczesnego gościa.
Podbiegła ona ku choremu, który opierając się o meble usiłował dojść do swego zwykłego miejsca.
— Panie... panie, — rzekła prawie nieprzytomna, podtrzymując swojego pana i pomagając mu aby usiadł. — Co się stało?... Co panu jest?...
Robert blady jak śmierć, z przygasłém okiem uczepił się obydwiema rękami ramienia pani Sollier i wyjąkał:
— Umieram....
— Pan umierasz!... — powtórzyła Urszula drżąca, — Nie, panie, nie... nie umrzesz...
Lantier, stojąc w bocznym pokoju, przy uchylonych drzwiach, spoglądał, słuchał.
Zimny pot perlił się na jego skroniach, przy korzeniach włosów.
Deputowany mówił daléj z trudnością.
— Ta kobieta... tu, przed chwilą...
— A więc! panie...
— To była ona... Małgorzata... jéj matka... przeklęta matka mojéj ukochanéj córki!... Niech ona jéj nigdy nie zobaczy... Urszulo, słyszysz!... nigdy!... Niestety!... i ja jéj również nie zobaczę!...
— Mój Boże... — wyrzekła z rozpaczą pani Sollier. — Czy to prawda?... — Czy to być może?
— Słuchaj... — mówił daléj Robert, u którego wola zastępowała zniweczoną siłę, — chwile są drogie... życie ucieka... Nic nie zapomnij... — List do pana Auguy notaryusza paryzkiego z ulicy Piramid, jest w górnéj szufladzie stoliczka; — udasz się do Paryża z moją córką... Notaryusz odda jéj zapieczętowaną kopertę, w któréj się znajduje mój testament i pokwitowanie z odbioru mego majątku... — Wszystko nałoży do niéj... Nie dla Lantierów... nic dla tych nędzników... wszystko dla mojéj córki.. — Notaryusz Audouard, z Nogent-sur-Seine, wzawian za pokwitowanie wręczy jéj cztery miliony czterykroć dwadzieścia pięć tysięcy franków... Wszystko dla Renaty... wszystko...
Były to ostatnie słowa wymówione przez Roberta, i wymówione głosem tak, słabym, że Lantier raczéj się ich domyślił, niż dosłyszał.
Głowa deputowanego spadła na poręcz szezlongą. — Ręce obezwładniały; — i zrzenice zamarły; — oddech ustał.
Urszula padając na kolana krzyknęła.
— Umarł! zawołała — Umarł!
I wybuchła łkaniem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.