>>> Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Zerwali!
Pochodzenie Tygodnik Polski, 1899, nr 50
Redaktor Stefan Karski
Wydawca Stefan Karski
Data wyd. 1899
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Gabryela Zapolska.

ZERWALI!
„Rozłączeni — a jedno o drugiem pamięta,
Pomiędzy nami lata ciągle biały gołąb smutku...“

Dlaczego zerwali?
Nikt nie wie, oni także nie wiedzą.
Dobrze im było razem, tak, jak parze ptaków w klatce złoconej. Obijali sobie skrzydła o pręty, a mimo to źle im nie było, choć po za prętami dużo było swobodnej przestrzeni i zielonych liści na drzewach.
Ktoś co ranek rzucał im na pręty wiązankę róż — ktoś — miłość... sentyment... poezya... Róże pachniały, zastępowały dziką brutalną woń lasu, po którym bujać swobodnym ptakom można.
I dobrze im było.
Nagle któreś, och! niewiadomo: on, czy ona, może on wymówił słowo „zerwanie.“
W pierwszej chwili padło niespodzianie, choć żartem, jak jedno jedyne uderzenie cmentarnego dzwonu, poruszonego ręką rozbawionego dziecka.
Jęknęło to słowo i przycichło...
Och!... Zerwanie!
Roześmieli się oboje.
Siedzieli wówczas w małym pokoju u niej — okna wychodziły na ulicę. Ciepło jeszcze było. Okna były na wpół przymknięte. Na stoliku koło łóżka paliła się duża lampa z błękitnawym kloszem. Pod nią stał flakonik stary, kryształowy, ze srebrną pokrywką, leżało lusterko w białej, kościanej oprawie. Na ziemi gazety, książki — rozrzucone w pośpiechu przywitania... Po kątach fotele, fotografie, obrazy.
I cały ten kąt zaciszny, daleki od świata, który huczał gdzieś daleko za szybami okien, zdawał się być na świecie, ale nie dla świata.
Cisza tu panowała wielka, cisza — równowaga, oderwanie od tego, co życie ze sobą niosło.
Na progu należało zostawić wszelką troskę, zapomnieć o tem, „kim“ się było i być tylko tym — kim się być pragnęło, chciało kiedyś — marzyło...
W tę ciszę, w to ciepło, w tę pewność i trwałość spokoju padło słowo „zerwanie“...
Padło — i nie zburzyło na pozór nic.
Oni oboje siedzą tak samo, jedno obok drugiego. On trzyma jej rękę, ona uśmiecha się swoim miłym, dobrym, bardzo kobiecym uśmiechem i powtarza:
— Gdy zerwiemy...
Urwała, rozśmiała się. On także... Rozweseliło się w pokoju i zdawało się, że ten doskonały żart po to był powiedziany, aby zabawić tych dwoje.
I znów mówili o czem innem, i znów całowali się godzinę całą, aż im usta pomdlały od żaru tej pieszczoty.

. . . . . . . . . . .

Lecz gdy pozostali sami?
Owo „rozstanie“ — wróciło.
Ona śmiała się i goniła je od siebie, jak gna się ćmę nocną, on wzruszył ramionami i szedł po ciemnych ulicach miasta, jakby przed czemś uciec pragnął.
Nagle uczuł niepokój.
Coś mu moralnie wskoczyło na kark i gnało go. Wsłuchał się... Dzwoniło tam słowo „rozstanie“. — Nie, nie, dlaczego? jakiem prawem? kto o tem myśleć może...
I odegnał je na czas jakiś, aż do pierwszej „sceny“.
Bo jako bardzo w sobie zakochani, robili sobie sumiennie całą seryę „scen“ — chcąc w ten sposób wypełnić dokładnie program całej, zupełnej, gwałtownej miłości.
Więc „scena“ rano, „scena“ przy obiedzie, „scena“ po obiedzie; „scena“ o szarej godzinie — „scena“ wieczorna — „scena“ północna — „scena“ po-północna...
Czasem „scena“ wykwitła przy pożegnaniu — w zimnym przedpokoju ze świeczką kapiącą po palcach — z nóżkami zaledwie obutemi w złote pantofelki, przeciągała się do świtu.. ba czasem kończyła się trzaśnięciem bramy tuż pod nosem zaspanego i niezadowolonego stróża.
Lecz wszystkie owe „sceny“ kończyły się bieganiem posłańców, potokami łez, pocałunkami i śmiechem.
Po owem złowróżbnem wymówieniu słowa „zerwanie“ scena zmieniła swój rozkoszny charakter.
Coś w niej załopotało, jak nietoperz skrzydłami.
On pierwszy powiedział, patrząc na nią jakimś złym, stalowym wzrokiem.
— Przyznam ci się, że jeśli tak ma być dalej...
Ona poczuła zimno w sercu, lecz nie chciała okazać się słabszą i przez to bardziej zakochaną.
— To co? to co?... — nalegała, przybierając hardą minę.
Jego ta „mina“ — nagle wzburzyła.
— To lepiej zrobimy... zrywając ze sobą! — dokończył dobitnie. Lecz nie patrzył jej w oczy, bo lękał się teraz jej wzroku.
Ona, wrażliwa — nerwowa — jak każdy, kto ma duszę wychowaną w szkole nieszczęść, odczuła szakala czającego się gdzieś w cieniu...
— Och! — wyrzekła cicho — och!...
Siedziała tuż pod lampą i błękitny blask oblał jej nagą rękę, którą sobie zasłoniła oczy. Nagle osunęła się i ułożyła jak małe, obite dziecko.
— Zimno mi! — wyrzekła prawie spokojnie.
Gdy on odjął jej rękę od oczu, zdziwił się, tak te oczy były powiększone i ciemne. Zdawały się dwoma skrzydłami czarnego motyla. Nie miały nawet wyrazu. Były bezdenne i prawie bezmyślne.
Pogodzili się, ale pocałunki marzły na ich ustach. Czuli to i ona pierwsza wymówiła.
— Tak, jak dawniej! jak dawniej!..
— Tak.. tak, jak dawniej! — powtarzał on prawie rozpaczliwie, lecz echa już w nich nie było.

. . . . . . . . . . .

Od tej chwili zaczęli powracać do owego słowa z uporem nałogowych pijaków. Czuli się oboje podrażnieni wymówieniem nazwy czynu, od którego zdawało się, że są jeszcze bardzo daleko. Igrali z niem, jak piłką. On mówił je pomiędzy dwoma papierosami — ona, pudrując się, lub jedząc gruszkę. Oswoili się z nią i zrobili sobie z niego codzienną strawę. Przyszło to powoli i prawie bez ich wiedzy. Przeszło wreszcie w rodzaj słodkiej manii. Siadali naprzeciw siebie i zamiast dawnych pieszczot i pocałunków, rozpoczynali rozmowę:
On: Co zrobiłabyś, gdybyśmy zerwali?
Ona: Och!... płakałabym bardzo, może zachorowałabym... nie wiem.
On (podejrzliwie): Płakałabyś, długo?
Ona: Nie wiem... trzy dni...
On (wściekły): Trzy dni?... Miałem nadzieję, że miesiąc.
Ona (szybko): Żartowałam...
On: Nie, nie... teraz wiem przynajmniej, jak rzeczy stoją.
I po kilkuminutowej przerwie, ona zaczyna znowu:
A ty, co robiłbyś, gdybym z tobą zerwała? Chodziłbyś pod moje okna?
On (oburzony): Ja? Masz mnie za głupca.. ja pod twoje okna? Postarałbym się zapomnieć.
Ona (wydymając usta): Widzę, że mnie nie kochasz!
On (wzgardliwie): Płacę szczerością za szczerość.
I siedzą oboje w milczeniu chmurni i zamyśleni. On myśli że nie warto kochać kobietę, która wybiera się trzy dni płakać za nim po „zerwaniu“ — w jej zaś sercu rodzi się przekonanie, że jest niezrozumianą, niekochaną i czuje się samą, opuszczoną i nieszczęśliwą... Jakto? w sercu jego jest tak mało sentymentu, że nic nie ciągnęłoby go bodaj pod owe okna skąd świeci bladawy blask jej lampy? Jakaż to zła, prosta, nie subtelna natura...
I oczy jej kierują się ku niemu, patrząc nań z chłodną, złą, niepoczciwą analizą. W tej chwili i on spotyka się z jej wzrokiem. Coś migoce — jakby sekunda skrzyżowanej nienawiści. Wspaniała, wszechpotężna walka kobiety z mężczyzną, to groźna tragedya — zgłuszona poezyą sentymentu, błyska jak piorun i ginie.
On wstaje obojętny napozór i znudzony.
— Już późno... idę!...
Wtedy ona, mocą nałogu, zaczyna robić „scenę“ — lecz ta scena niema uroku, ani czaru dawnych „scen“, kończących się łzami.
Oboje czują, że finałem sceny będzie znów owo nieśmiertelne:
— Lepiej... zerwać!
Powoli — doszli do tego, że zaczęli robić „próby zerwania“. Nie widywali się po dwa, trzy dni — oni, którzy dawniej żyć bez siebie nie mogli. Potem schodzili się gwałtownie, dziko — i znów czyhali po prostu na to, aby wynaleźć pretekst chwilowego „zerwania“. Nie poprzestając na słowach, zaczęli pisywać do siebie listy, w których jednak nigdy nie wymówili słowa „zerwaliśmy“ — lecz „lepiej będzie, gdy zerwiemy“...
Próbowali, jak ślepi, kijem swej drogi — bawili się, jak nasyceni, którzy mówią „gdy będziemy głodni“...
Oboje nerwowi — czuli dziwną rozkosz w szarpaniu się niepewnością i trwogą. Przestali być dla siebie tem, co dawniej, to jest wzajemną podporą, miłością, ciszą i pięknem, pożądaniem. Byli wzajemnie dla siebie Prometeuszem i sępem. Żarli się po to, aby rozszaleć w sobie nerwy i gdy niby uspokojeni, mówili „tylko już teraz nie mówmy o rozstaniu“, coś się w nich śmiało szyderczo, bo czuli, że jutro, pojutrze znów się zacznie to samo. Zżyli się z tą myślą i czekali ciągle na jej urzeczywistnienie. Powoli zaprzestali nawet „scen“. Dla drobiazgu, dla nie dokończonej myśli — dla niczego — rozchodzili się bez spojrzenia, bez żalu i powracając ciemnemi ulicami, czuli się wolnymi, samymi — bez żadnych więzów, które słodkiemi życia ludziom czynią. Wiedzieli, że się jeszcze zejdą — ale dusze ich rozstawały się powoli, odrywały się od siebie, zwłaszcza jej moralna istota, która literalnie ziębła i cofała się teraz chętnie w samotność i mrok.
I ona zaczęła teraz powoli spędzać wieczory sama, czytając listy, przeglądając pamiątki — tworząc niejako pogrzeb przedwczesnej tej miłości, która przecież pełnemi skrzydły biła w ich sercach.
On — kilkakrotnie zasiedział się z przyjaciółmi przy kieliszku, potem włóczył się bez celu po ulicach.
Miał ochotę iść do niej, lecz wzruszał ramionami.
— Po co? kiedy mamy zerwać?

. . . . . . . . . . .

Zdawało im się to musem, koniecznością nieubłaganą, czemś, czemś, czego uniknąć nie mogli pod karą śmierci.
— Możemy przecież żyć ze sobą długo!... — powiedziała raz nieśmiało, lecz urwała, tyle zdziwienia było w jego wzroku, że ona śmie buntować się przeciwko temu czemuś, co im los z góry naznaczył? Muszą zerwać! Muszą — inaczej być nie może. I teraz ten mus, ta konieczność zaczynała być dla nich tak bolesną raną, iż w ciągłem oczekiwaniu trwać dalej nie mogli. To wykradanie dnia do dnia, to odwłóczanie katastrofy było agonią, w której wiły się rozpaczliwie ich serca. Patrzyli na siebie, jak się patrzy na trupa drogiej istoty, który powoli zaczyna zawadzać już w domu.
— Kiedyż!... — myślał on wreszcie, dążąc do owej chwili „zerwania“, jak do jakiejś chwili rozpoczęcia nowego, lepszego życia.
— Kiedyż!... — myślała ona, gdy rozgoryczona siedziała naprzeciw niego, śledząc z pod oka znudzony wyraz jego twarzy.
Dusze ich były teraz dla nich zamknięte jak niedoczytane księgi, widzieli przed sobą tylko okładki, i te okładki raziły ich, a czasem wstręt u nich budziły.
I wreszcie — zerwali!
Zerwali naprawdę, bez scen, bez krzyków, bez uniesień. Zerwali na chłodno, trenując się do tego biegu miesiące całe. Na dworze zima była i biało od śniegu, w jej pokoju ciepło, cicho i błękitno od lampy. Dusze mieli pełne miłości, ciała spragnione pieszczot i siebie, a przecież zerwali i to nieodwołalnie. Odesłali sobie listy (och!... jakże inaczej) fotografie, drobiazgi. Spotkawszy się na ulicy, zamienili ukłon dość uprzejmy, jak dwoje ludzi dobrze wychowanych. Wiedzieli, czuli, że nie będą robić sobie... awantur.
Boże mój! nastąpiła rzecz zwykła.
Zeszli się — rozeszli... Codziennie się to zdarza. Byli jednem sercem, jedną duszą, jednem ciałem, jednym pocałunkiem i stali się nagle dla siebie — obcymi!
To przecież codzienna historya.

. . . . . . . . . . .

Wieczór.
W pokoju, u niej — znów cisza, samotność, spokój. Lusterko białe leży pod lampą — z daleka świeci się srebro flakoniku. Tylko gazety i książki leżą systematycznie poukładane, nikt ich nie rozrzucił w gorączce powitania.
Ona siedzi tuż pod lampą i błękitny blask pada na jej nagą rękę. Siedzi i na tę nagą rękę padają łzy. A przecież to już drugi miesiąc, jak „zerwali“. Drugi miesiąc, a ona płacze.
W pokoju słychać, jakby ciche echo...
On: Co robić będziesz, gdy zerwiemy?
Ona: Będę płakać.
On: Długo?
Ona: Trzy dni...
Płacze i myśli. Nigdy może nie myślała tyle nad nim, nie zastanawiała się tak, jak w tej chwili. Schowała kilka jego listów, czyta je powoli, choć umie je na pamięć.
Odtwarzała sobie jego całego, słyszy jego głos. Wady jego znikają. Wydaje się jej dobrym, pięknym, miłym. Rozumie teraz każde drgnienie jego twarzy, wie dlaczego był wtedy smutny, teraz pojmuje jego charakter, analizuje jego postępki, jest więcej jego, niż kiedykolwiek...
— Nie kochał mnie tylko, nie kochał, zapomniał.
Czuje, iż targnęło ją coś za serce. Bezwiednie spogląda ku oknu. Firanki spadają na nie, jak całun śmiertelny. Zapomniano zapuścić story. Przez szyby migoce latarnia po przeciwnej stronie ulicy.
— Powiedział, że nigdy nie przyszedłby pod okna! — mówi zrezygnowana.
I usuwa się ruchem obitego dziecka.
— Zimno mi! — szepce, nie ocierając łez.

. . . . . . . . . . .

Na ulicy, daleko od latarni stoi ciemna postać. Kapelusz nasunięty na oczy, ręce w kieszeniach paltota. To — on, stoi na śniegu, stoi tak od godziny pod jej oknami i patrzy na błękitnawy blask jej lampy.
Widzi teraz dokładnie pamięcią pokoik, białe lusterko, srebrny flakonik, fotografie — czuje tą ciszę, która ogarniała go na progu, i w ciszy tej skąpaną widzi jej postać, jej uśmiech, jej duże oczy, podobne do płatów, wydartych ze skrzydeł motyla.
Czuje, iż była to jedyna kobieta, która przez jego życie przeszła, jako — kobieta, i będzie odtąd tą „kobietą“, jedną, jedyną — na zawsze. Przypomina sobie jej śmiech, jej ruch, jej chód. I zdaje mu się, że jej serce jest szklanne, tak dokładnie czyta w niem to, co nieraz od niego pragnęła, to, dlaczego łzy jej zaćmiewały oczy, jej fantazye, jej kaprysy, jej „sceny“, jej pocałunki. Jest mu drogą, bliską, jedyną. Pomiędzy nią i siebie postawił już knajpę i kasyerkę w kawiarni. A przecież regularnie idzie pod te okna, stoi w błocie, śniegu i patrzy...
Nie kochała mnie! myśli gorzko — nie kochała... powiedziała, że płakać będzie trzy dni... teraz pewnie nie myśli nawet o mnie!
I cofa się w sień.
Lęka się, aby ona go nie dostrzegła. Po co? na co? skoro... zerwali i są od siebie tak daleko!

. . . . . . . . . . .

Lecz oni chyba nigdy nie byli tak blisko siebie, jak w tej chwili.
A przecież — zerwali!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.