Zielony promień (Verne, tł. Szyller)/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zielony promień |
Podtytuł | Opis Archipelagu Hebrydzkiego |
Wydawca | L. Szyller i Syn |
Data wyd. | 1898 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Leopold Szyller |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przemowa pani Betty.
Rodzina Melwilów powracała do Obanu w głębokiem milczeniu: miss Campbell przez całą drogę nie przemówiła ani słowa a bracia Sam i Seb nie odważyli się nawet ust otworzyć. Tymczasem oni wcale temu nie byli winni, że ten przebrzydły obłoczek zjawił się właśnie w chwili, kiedy można było spodziewać się ukazania się osobliwego „Zielonego promienia“. Wszelako jeden wspaniały wieczór był już stracony, i, sądząc po stanie barometru, nie można się było prędko spodziewać powtórzenia się takiego wieczoru; strzałka magnesowa tejże nocy pochyliła się w stronę „deszczu“ a chociaż nazajutrz 8 sierpnia pogoda była ładna, bynajmniej nie czyniła zadość wymaganiom miss Campbell. Chmury wisiały tak samo nad wyspą Seil jak i nad Obanem. Miss Campbell była przez cały czas w jak najgorszem usposobieniu: nie mogła ona wybaczyć słońcu takiej dla niej niegrzeczności. Jedyną jej rozrywką stały się przechadzki i marzenia. Marzenia o czem? O tej legendzie która przywiązaną była do ukazania się „Zielonego promienia“. Czy dlatego chciała zobaczyć ten promień, żeby przy nim mogła czytać w własnem sercu, czy też w sercu kogo innego. Jednego z tych nudnych dni Helena wyszła w towarzystwie Bessy na spacer do zwalisk zamku Dunolly-Castle. Z tego miejsca otwierał się czarujący widok na wszystkie zatoczki odnogi Obańskiej, również na skalistą Kerrerę i niezliczoną liczbę małych wysepek z pomiędzy których wyróżniała się skalistemi swemi brzegami duża wyspa Mull, która tem się odznacza, że wytrzymuje pierwszy napór fal napływających od strony zachodniej oceanu Atlantyckiego, Miss Campbell nieruchomo wpatrywała się w panoramę rozpostartą przed nią, — lecz czy ją widziała? Czy nie było w jej pięknej główce jakich wspomnień, coby zasłaniały przed jej oczami te cudowne widoki? Elżbieta patrząc na jej zamyślenie sądziła, że Arystobulus jest przedmiotem myśli Heleny.
— On mi się nie podoba — wybuchnęła raptem Bessa, jakby odpowiadając swoim własnym tajnym myślom. Nie, on niepodoba mi się wcale — powtórzyła. On myśli tylko o sobie! Dobrze mu będzie w pałacu Hellenburgu, niema co i mówić. On należy do klanu Mac-Egoistów, a nie do żadnego innego klanu! I jakże to mogła w głowach panów Melwilów powstać myśl uczynienia go swoim siostrzeńcem! Patrydż także, zupełnie jak ja, nie bardzo w nim zakochany, a Patrydż nie myli się! Powiedz miss Campbell, czy on ci się naprawdę podoba?
— O kim ty mówisz? — zapytało zdziwione dziewczę, które ani jednego słowa z mowy pani Bessy nie było słyszało.
— O tym, o kim panienka nie powinnabyś myśleć — chociażby dlatego, żeby tem nie poniżyć swego rodu.
— O kimże ja myślę — powiedz, moja droga...
— Pewno o panu Arystobulusie Ursiklosie, który lepiejby zrobił gdyby się wyniósł na drugą stronę Tweedu. Czyż istnieli kiedykolwiek Campbellowie, którzyby starali się o względy jakichś tam Ursiklosów.
Elżbieta udająca nieświadomość odgadywała, że jej wychowanica odczuwa dla projektowanego swego narzeczonego coś gorszego niż obojętność. Oprócz tego być może, w duszy pani Bessy rodziło się jakieś ciemne przypuszczenie, wywołane tem, że Helena nie dawno pytała jej czy nie widziała w Obanie młodego człowieka, któremu statek Glengarry w samą porę udzielił pomocy. Wtedy miała z nią taka rozmowę:
— Nie, miss Campbell — odpowiedziała Bess, nie widziałam go, pewno zaraz wyjechał, chociaż, zdaje się, Patrydż go widział.
— Kiedy?
— Wczoraj, na drodze do Dalmaly; szedł on zkądciś, niosąc na plecach torbę jak jaki podróżujący artysta. Ach, ten młodzieniec jest bardzo niemądry: puszczać się na wiry Corryvrekan! To kiepska zapowiedź na przyszłość. Parostatki nie zawsze będą do jego rozporządzenia żeby go ratować i z pewnością prędzej lub później marnie zginie.
— Tak sądzisz! Przecież okazał on wielką odwagę i zimną krew pomimo swego szaleństwa.
— Bardzo być może, że rzeczywiście ma odwagę — odrzekła Bessa — ale ten pan pewno nie wie, że panience zawdzięcza swoje ocalenie; w przeciwnym razie, nazajutrz po przybyciu do Obanu byłby przyszedł żeby ci podziękować.
— Mnie dziękować! — krzyknęła miss Campbell. A to za co? Zrobiłam dla niego tylko to, cobym zrobiła dla każdego innego i co każdy zrobiłby na mojem miejscu.
— Czy go panienka pozna przy spotkaniu? zapytała Bessa patrząc na młodą dziewczynę.
— Poznam go — odpowiedziała prostodusznie. Muszę ci się przyznać, Bess, że spokojną odwagę jaką okazał, serdeczne słowa jakie wypowiedział do ocalonego współtowarzysza, majtka, wywarły na mnie głębokie wrażenie.
— Do kogo on jest podobny, nie mogę sobie przypomnąć — mówiła Bess — lecz w każdym razie nie do pana Arystobulusa Ursiklosa; czyż nie tak?
Zamiast odpowiedzieć, miss Campbell tylko uśmiechnęła się i, powstawszy ze swego miejsca rzuciła ostatnie spojrzenie w dal, poczem wraz z panią Bessą poszła do domu.