Zielony promień (Verne, tł. Szyller)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Zielony promień
Podtytuł Opis Archipelagu Hebrydzkiego
Wydawca L. Szyller i Syn
Data wyd. 1898
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leopold Szyller
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


Juliusz Verne
ZIELONY PROMIEŃ
OPIS ARCHIPELAGU HEBRYDZKIEGO
powieść dla dorastającej młodzieży
przełożył
L. Sz. R.
Nakład i druk drukarni i litografii
L. Szyller i Syn
WARSZAWA,
16 Nowy Świat 16



Дозволено Цензурою
Варшава, 15 aвгустa 1898 года.







ROZDZIAŁ I.

Bracia Sam i Seb.




— Bet!
— Bess!
— Betti!
— Betsi!
Taki szereg nawoływań rozlegał się w pięknym salonie dworu Hellenburg; to znaczyło, że bracia Sam i Seb przywoływali swoją gospodynię. Lecz na ten raz wszystkie te zdrobnienia tak samo nie sprowadziły skutku zjawienia się tej pani, jak gdyby ją wzywali całkowitem imieniem Elżbiety. Nareszcie zamiast niej ukazał się burgrabia Patrydż. Trzymając w rękach swoją szkocką czapeczkę, Patrydż zwrócił się z uszanowaniem ku dwom sympatycznie wyglądającym panom, siedzącym w obszernej niszy okna, wychodzącego na park i rzekł:
— Panowie raczyli wołać Bessy? Niema jej w domu.
— Gdzie ona, Patrydżu?
— Bessy wyszła razem z miss (panną) Campbell, która w tej chwili przechadza się po parku.
To powiedziawszy, na znak dany przez panów, Patrydż poważnie wyszedł z pokoju.
Dwaj mężczyźni, o których tylko co mówiliśmy, byli to bracia Sam i Seb Melwilowie. Imiona nadane im przy chrzcie brzmiały w rzeczywistości Samuel i Sebastyan. Co się tyczy miss Campbell, to była ona siostrzenicą Melwilów. Bracia Melwilowie należeli do jednej ze starszych rodzin szkockich; razem liczyli sobie stodziewiętnaście lat, tylko z tą różnicą, że Sam był starszym od Seba o piętnaście miesięcy. Ażeby kilkoma rysami określić świat wewnętrzny obydwu braci, dosyć będzie powiedzieć, że całe swoje życie ześrodkowali w swojej siostrzenicy — jedynem dziecku siostry, która zmarła wkrótce po śmierci męża. Gorąca miłość do sieroty związała ściśle braci Melwilów; żyli oni tylko dla niej jednej i o niej jednej tylko myśleli. Gwoli siostrzenicy wyrzekli się myśli wstąpienia w stan małżeński — czego bynajmniej nie żałowali: ze swego usposobienia należeli oni do tych miłych i dobrych ludzi, którym jakby sama przyroda naznacza rolę bezżeństwa i opiekuństwa. W tym opisie jednak nie wyczerpaliśmy charakterystyki obu braci, należy dodać, że nietylko przyjęli na siebie obowiązek opiekunów nad dziewczyną, lecz że starszy brat, Sam stał się ojcem, — a młodszy, Seb — matką dziecięcia. Dlatego nikogo nie mogło to zadziwić, jeżeli, jak nieraz zdarzało się, miss Campbell swobodnie witała swoich wujów słowami:
— Witaj tatko Samie!
— Jak się masz mamo Sebie!
Z kim możnaby stowniej porównywać tych dwu ludzi, jeżeli nie z tymi dwoma wspaniałomyślnymi, kochającymi, zacnymi braćmi Sherybl, przemysłowcami londyńskimi; — z temi istotami od których doskonalszych fantazya Dickensa stworzyć nie mogła. Większego podobieństwa pomiędzy nimi trudno byłoby znaleść, za wyjątkiem jednego: do handlowych przedsiębiorstw, bracia Melwilowie nie okazywali żadnych zdolności. Sam i Seb chowali się razem i nie rozstawali się z sobą nigdy na najkrótszy nawet czas. Wychowanie otrzymali oni zupełnie jednakowe i nietylko że uczęszczali do jednego i tego samego zakładu naukowego, lecz nawet zawsze razem przechodzili z klasy do klasy. To wszystko uczyniło ich pod względem moralnym tak dalece podobnymi do siebie, że w największej liczbie wypadków bywali zupełnie jednakowego zdania, tak że dosyć było jednemu zacząć jaki frazes, żeby go drugi z braci dokończył, nietylko dosłownie ale tym samym głosem i z tymi samymi ruchami. Krótko mówiąc, dwaj ci ludzie stanowili rzeczywiście jedną istotę, chociaż powierzchownie różnili się trochę pomiędzy sobą: Sam był cokolwiek wyższego wzrostu od Seba, Seb zaś cokolwiek tęższy niż Sam; lecz zato otwarte i poczciwe ich twarze odznaczały się niezwyczajnem podobieństwem. Czyż trzeba jeszcze dodawać do tego wszystkiego, że suknie ich dawnego kroju były z jednakowego materyału i świadczyły o jednakowem upodobaniu braci w każdym względzie? Zachodziła jednak w tem mała różnica Sam upodobał sobie barwę ciemno-niebieską, Seb ciemno-bronzową. Zaprawdę, któżby nie życzył sobie żyć na świecie w takim spokoju i takiej przyjaźni jak żyli ci dwaj ze wszech miar dobrzy ludzie? Bracia tak przywykli iść ręka w rękę przez życie, że możnaby pójść o zakład, że jeden drugiego prędzej nie opuści póki nie wybije godzina ziemskiej wędrówki. Lecz, sądząc z ich wyglądu, można było napewno spodziewać się, że ta chwila jeszcze nie prędko nastąpi i mieć nadzieję, że te dwa filary domu Melwilów długo jeszcze podpierać będą gmach starożytny. Ród Melwilów wywodził swój początek z XIV stulecia, z czasów Roberta Brusa i Wallsa, z okresu bohaterskiego, w którym Szkocya broniła swoich praw i wolności przed anglikami. Jakkolwiek bracia Melwilowie nie mieli sposobności stawać w rzędzie wojowników i bić się za ojczyznę, a życie ich, dzięki nagromadzonemu przez przodków bogactwu upływało spokojnie i cicho — nie mniej jednak oni święcie czcili podania swego rodu, szczodrą dłonią pomagając bliźniemu. Ponieważ obaj bracia cieszyli się czerstwem zdrowiem i życie prowadzili w sposób prawidłowy, przeto można było przypuszczać że długo jeszcze nie zestarzeją się ani fizycznie ani moralnie. Niezawodnie i ci dwaj dobrzy ludzie mieli swoje pewne wady, lecz któż jest całkiem bez wad? Nam znaną jest jedna wada braci Melwilów czyli raczej słabostka: mieli oni zwyczaj przeplatać swoje rozmowy cytatami wyjętemi z ulubionych powieści lub poematów Ossyana, któremi się zabawiali bezustannie. Któż jednak poczytywałby im to za winę, gdy weźmie na uwagę, że zamieszkiwali oni w kraju Fingala i Walter-Scotta? W celu ostatecznego wykończenia szkicu naszych braci Melwilów dodamy ten rys, że obaj namiętnie zażywali tabakę. Ale nie należy zapominać jeszcze o jednej uwagi godnej osobliwości: bracia Melwilowie posiadali razem, wprawdzie wielkich rozmiarów, ale jednę tylko tabakierę. Ten majątek ruchomy przechodził z kieszeni jednego w kieszeń drugiego i służył za nowy łącznik pomiędzy nimi, nie mówiąc już o tem, że bracia zawsze prawie równocześnie odczuwali potrzebę zażycia tabaki, a gdy jeden z nich dobywał z głębi kieszeni tabakiery, drugi już sięgał do niej palcami. Gdy obydwaj po zażyciu tabaki, kichali, to prawie jednocześnie wołali:
— Na zdrowie!
Co się tycze praktycznej mądrości życia, to bracia Melwilowie byli w niej prawdziwemi dziećmi: oni jednako nie znali się na handlowych i pieniężnych interesach, a nawet nie pożądali tej znajomości. W rzeczach dotyczących polityki byli także obojętni, a jeżeli, co być może, w sercu byli Jakobitami, i w miejsce domu Hanowerskiego życzyli sobie powrotu Stuartów, to było to takiem samem marzeniem jak marzą niektórzy francuzi o powrocie ostatniego z Walezyuszów. Na sprawach sercowych jeszcze mniej się znali, gdy tymczasem najgorętszem ich pragnieniem było czytać wyraźnie w sercu miss Campbell; odgadywać najskrytsze jej myśli, kierować niemi podług swego rozumienia a w końcu uszczęśliwić ją przez wydanie za mąż.
Jeżeli mamy wierzyć braciom, czyli raczej jeżeli przysłuchamy się rozmowie którą oni prowadzą siedząc w salonie zamku Hellenburg, to możnaby sądzić że już znaleźli człowieka na którego można by włożyć ten przyjemny obowiązek.
— A tak bracie Sebie, Helena spaceruje, przemówił drugi skoro burgrabia opuścił pokój.
— Tak, bracie Samie, Helena przechadza się ale teraz godzina piąta, zaraz powinna wrócić do domu.
— A gdy powróci?...
— Sądzę, bracie Samie, że będzie pora pomówić z nią poważnie.
— Za kilka tygodni, bracie Sebie córka nasza kończy osiemnaście lat.
— Ona dosięgnie lat Dyany-Vernon, czyż nie tak, bracie Samie? a mówiąc prawdę jest taka piękna jak i bohaterka z Rob-Roya.
— Tak, to prawda, lecz elegancyą swoich manier...
— Przymiotami swego umysłu...
— Ona bardziej przypomina Dyanę Vernon niż Florę Mak-Iwor wspaniałą heroinę Wewerleya. I dumni ze znajomości swoich pisarzów narodowych, bracia zaczęli przeglądać wszystkie bohaterki ze znanych romansów, lecz podług ich mniemania, żadna nie mogła się mierzyć z panną Campbell pod względem doskonałości moralnej i fizycznej.
— Bracie Sebie, ona jest jakby młodociany krzew różany który cokolwiek zaprędko wystrzelił w górę i któremu — koniecznie trzeba dać podpórkę, bracie Samie? A najlepszą podpórką — będzie niezawodnie, mąż, bracie Sebie. Róża i podpora puszczą korzenie w tymsamym gruncie.
Nadzwyczaj zadowoleni z tego porównania, wyczytanego w książce „Piękny Ogrodnik“ bracia uśmiechnęli się do siebie wesoło, a brat Seb zadowolony wyjął tabakierkę z kieszeni a otworzywszy ją zanurzył w niej delikatnie dwa palce; poczem oddał ją bratu, który z kolei wziąwszy szczyptę tabaki schował tabakierkę do swojej kieszeni
— A więc, bracie Samie, zgadzamy się?
— Tak jak zawsze, bracie Sebie.
— Nawet pod względem wyboru opiekuna dla naszej córki.
— Nieinaczej. Któż może być bardziej sympatycznym, bardziej stosownym mężem dla naszej Helenki, a głównie bardziej odpowiednim dla jej gustu jeżeli nie ten młody uczony, zaszczycony stopniem kandydata aż w dwóch uniwersytetach: Oxfordskim i Edynburskim? — ten fizyk równy Tyndalowi?
— Ten chemik podobny do Faradaya, ten człowiek który przeniknął tajemnicę pochodzenia wszelkiego istnienia na tym marnym świecie...
— I który, bracie Sebie, bez długiego namysłu odpowiada na każde zadane mu zapytanie.
— Tak, kto mógłby być stosowniejszym mężem od tego potomka starożytnej rodziny i właściciela znacznego majątku?
— Nie mówię już o jego uprzejmości, jego przyjemnej powierzchowności a nawet i tych aluminiowych okularach które mu są tak do twarzy — jak sądzę...
My z naszej strony, zupełnie jesteśmy przekonani, że gdyby okulary tego bohatera były złote, niklowe a nawet stalowe bracia Melwilowie nie uważaliby tego za wadę. Bo rzeczywiście ten optyczny przyrząd jak najlepiej nadaje się do twarzy młodych uczonych, gdyż wyraźniej uwydatnia powagę rysów któremi odznaczają się ich twarze.
Lecz czy ten uczony, zaszczycony stopniem naukowym aż w dwóch uniwersytetach przypadał rzeczywiście do gustu miss Campbell. Jeżeli miss Campbell była podobną do Dyany Vernon, toż wiadomo że ta heroina w ostatnim rozdziale romansu nie wyszła za mąż za swego uczonego kuzyna Raleyga. Zresztą, cóż to znaczy? Takie okoliczności nie mogły zaniepokoić braci Melwilów, którzy, jako dwaj starzy kawalerowie nie mogli mieć doświadczenia w sprawach sercowych.
— Młodzi ludzie widzieli się już nieraz, mówił dalej brat Sam — i nasz uczony przyjaciel, widocznie, nie pozostał obojętnym wobec piękności Heleny.
— Jeszczeby też — bracie Samie. Gdyby ubóstwiany Ossyan miał opiewać jej piękność i cnotę, napewno nazwałby ją Moiną, t. j. „wszechmiłą“.
— Tak, gdyby jej tylko nie przezwał Fioną, co jak wiesz po galijsku znaczy: „piękność niezrównana“.
— Czyż nie naszą Helenkę odtworzyła jego wyobraźnia, gdy napisał: „Ona porzuca schronienie w którem wzdychała ukradkiem i występuje w całej swojej piękności jak księżyc z zachmur...“, zaczął brat Sam.
— „A blask jej piękności otacza ją jak zorzę i szelest lekkich jej kroków dzwoni w uszach jak cicha melodya — dokończył brat Seb.
Na szczęście nastrój poetyczny braci zamącony został przez inne myśli, które z mglistego nieco nieba celtyckiego pieśniarza strącały ich na ziemię z jej prozaiczną rzeczywistością.
— Nie ulega wątpliwości, przemówił jeden z nich — że kiedy Helena podoba się naszemu młodemu uczonemu, to z kolei i on niezawodnie jej się spodoba.
— A jeżeli ona nie okazała dotąd naszemu uczonemu przyjacielowi tych względów, na jakie zasługuje, to, bracie Samie, piękne przymioty jakiemi od natury jest obdarzony... — nie omieszkają zrobić na niej swego głębokiego wrażenia; a jeżeli to do tej pory nie nastąpiło, to tylko dlatego, bracie Sebie, żeśmy jej nie powiedzieli, iż przyszedł dla niej czas pomyśleć o zamążpójściu.
— Prawda, bracie Samie, od chwili gdy damy jej myślom pożądany kierunek — przypuszczając że ona niema uprzedzenia do stanu małżeńskiego to...
— Ona nie będzie się ociągała ze swojem przyzwoleniem, jak piękny Benedykt, który po oporze...
— Dał rozwiązanie komedyi „Wiele hałasu o nic“ tem, że się ożenił z Beatryczą.
Otóż jakimi byli bracia Sam i Seb Melwilowie i jak obmyślana przez nich kombinacya zdawała im się być tak samo naturalną jak rozwiązanie w komedyi Szekspira.
Przyszedłszy do tego wniosku, bracia z uczuciem zadowolenia podnieśli się z siedzenia i zacierając ręce zaczęli uśmiechać się do siebie. Kwestya wydania za mąż Heleny była rozstrzygnięta. Jakież trudności mogłyby temu stawać na przeszkodzie? Młody uczony oświadczy się, Helena się zgodzi a gdy te formalności będą załatwione zostanie się tylko jedno: naznaczyć dzień ślubu. A wesele musi być wspaniałe; ślub odbędzie się nie w mrocznej katedrze ś-go Lungo lecz w jasnym wesołym kościele ś-go Andrzeja, gdzie według wyobrażenia braci Melwilów uroczystość podobną będzie do związania się młodości z promienną miłością.
Pogrążeni w swoich myślach, bracia Sam i Seb, nie zauważyli jak drzwi salonu otworzyły się i na progu stanęła śliczna dziewczyna. Twarz jej była zarumieniona od biegu, a w ręku trzymała rozłożoną gazetę: zbliżywszy się do braci Melwilów, obdarzyła każdego z nich dwoma pocałunkami.
— Dzień dobry, wujku Samie — mówiła przytem. — Jak się masz, wujku Sebie?
— Doskonale! — odpowiedział Seb.
— Helenko, przemówił Sam, mamy o czemś do pomówienia z tobą poważnie.
— O czemś poważnem? — a cóżeście takiego wymyślili? pytała miss Campbell, patrząc filuternie to na jednego to na drugiego.
— Znasz młodego uczonego Arystobula Ursiklosa?
— Znam go.
— Czy on ci się podoba?
— Dlaczegóż nie miałby mi się podobać?
— A więc podoba ci się?
— Dlaczego mianowicie miałby mi się podobać?
— Jednem słowem po dojrzałym namyśle, brat i ja przyszliśmy do przekonania, że on byłby dla ciebie stosownym mężem.
— Mężem!... ja miałabym wyjść zamąż?! wybuchnęła miss Campbel wesołym śmiechem.
— Więc nie chcesz wychodzić zamąż? — spytał brat Sam.
— Poco mam wychodzić zamąż?
— Więc wcale nie chcesz iść zamąż, nigdy? pytał brat Seb, — seryo?
— Nigdy — odrzekła miss Campbell, starając się przy tem okazać twarz poważną, chociaż igrający w kącikach ust uśmiech zdradzał jej przekorę. — Nigdy, wujkowie... Przynajmniej dotąd nie wyjdę zamąż dopóki nie ujrzę...
— Czego? — wykrzyknęli obaj bracia razem.
— Póki nie zobaczę „Zielonego promienia.“



ROZDZIAŁ II.
Helena Campbell.




Zamek w którym mieszkali bracia Melwilowie i miss Campbell, położony był w bardzo pięknej okolicy o trzy mile (angielskie) od osady Hellenburg na brzegach kanału Gar-Loch.
Sezon zimowy bracia Melwil ze swoją siostrzenicą przepędzali zazwyczaj w Glasgowie, w starożytnym domu przy ulicy West-George — w jednej z najbardziej arystokratycznych dzielnic Nowego miasta. Przemieszkiwali oni tam przez sześć miesięcy, jeżeli jaki kaprys Heleny której we wszystkiem ulegali, nie przeniósł ich do Włoch, do Hiszpanii lub do Francyi. W czasie tych podróży bracia Melwilowie patrzali na wszystko oczami Heleny; tam tylko jeździli gdzie jej się podobało, przystawali tam, gdzie jej zachciało się zatrzymać; a nakoniec, kiedy miss Campbell zamknęła swój album w którym rysowała lub notowała swoje wrażenia z podróży, bracia Melwilowie udawali się za nią nazad i z przyjemnością znów osiadali w swoim pięknym i wygodnym domu na West-George-Street. Około połowy maja bracia zaczynali odczuwać chęć powrotu na wieś i dziwnym sposobem ta ich chęć właśnie pojawiała się wtenczas gdy i pannę Campbell ogarniało gorące życzenie żeby opuścić Glasgow z jego niemilknącym hałasem, zakopconym niebem i z zapachem od węgli kamiennych. Skoro przeprowadzka na wieś była postanowioną wnet cały dom poruszał się i gospodarze wraz ze służbą wyjeżdżali do wspaniałych dóbr Melwilów położonych o 20 mil od miasta. Miasteczko Hellenburg mogło się nazywać pięknem a oprócz tego sławne było ze swoich morskich kąpieli, pomimo to ustępowało ono w piękności miejscu które Melwilowie wybrali na zbudowanie swego ślicznego zameczku. W dobrach Melwillów można było spotkać wszystko co pieści wzrok: gaje cieniste, przezroczyste strumienie, łąki aksamitne, stawy świecące zwierciadlaną szybą, na których pływały stada dzikich łabędzi. Szczególnie z jednej części parku odsłaniał się widok czarujący: z tego punktu widać było po prawej stronie należącą do hrabiego Argila prześliczną willę, która się przytuliła do półwyspu za wązką zatoką; po lewej stronie tej części parku na pobrzeżu Klajdy leżały rozrzucone domki i kościoły Hellenburga, naprzeciwko zaś samego zamku, po drugiej stronie rzeki widne były port Glasgowski i zwaliska zamków Newark i Greenecku. To wszystko, razem wzięte, przedstawiało obraz bardzo malowniczy a czem wyżej wstępować na wieże zamku, tem horyzont staje się szerszym, a widoki piękniejszemi. Takich wież było na zamku kilka. Sam zamek ze swoimi pozałamywanymi dachami, wystającymi fasadami o oknach bezładnie rozrzuconych, z mnóstwem ostrołukowych wieżyczek, z flagą dumnie powiewającą nad główną wieżą — przedstawiał w sobie wzór anglosaskiej architektury. Na balkoniku głównej wieży pod rozwieszonymi proporcami narodowymi znajdowało się najmilsze panny Campbell schronienie. Zazwyczaj przepędzała tam większa część dnia jużto zajmując się robótką, czytaniem, lub też tak sobie marząc o niebieskich migdałach. Na tej to wieży zbudowała ona sobie jakby wygodne gniazdko, rodzaj obserwatoryum, zasłonięte od deszczu i słońca. Jeżeli młodej dziewczyny nie było na wieży, można było być pewnym że przechadza się po parku sama albo w towarzystwie Bessy lub też ugania się wierzchem po polu pod opieką Patrydża, który co sił pogania swego konia, żeby nadążyć za panią.
Z pomiędzy licznej służby rodziny Melwilów tylko dwie osoby w szczególności domagają się naszej uwagi, ponieważ od najmłodszych lat czuli głębokie przywiązanie do tej rodziny i zachowywali się względem niej, jak względem własnej. W owym czasie o którym opowiadamy, Betta czyli Elżbieta, szafarka Melwilów, liczyła sobie tyleż wiosen ile nosiła kluczów za pasem — tych zaś było czterdzieści siedm. Kobieta ta była wzorową gospodynią i zarządzała całym domem bez niczyjej kontroli. Czy wywierała ona wpływ jaki na braci Melwilów, trudno twierdzić, gdyż byli starsi od niej, lecz że wychodowała miss Campbell to było faktem niezaprzeczonym: ona wychowywała dziewczynę z macierzyńską, iście, troskliwością. Rządca zamku Patrydż, szkot od pięty do czubka głowy, ubierający się jedynie w kostium narodowy był w zupełności oddany swoim panom i, pomimo długoletniej służby, uważał za wielki brak uszanowania, żeby swoich panów nazywać po imieniu; nawet Heleny, którą on niegdyś na rękach nosił, nie nazywał inaczej, tylko „miss Campbel.“ W Wielkobrytanii utrzymuje się zwyczaj że starszej lub jedynej córki w znaczniejszych domach nigdy nie nazywają po imieniu, córka mera nazywa się lady. A miss Campbell, jakkolwiek po ojcu oddaliła się bardzo od linii paladyna, Sir Colina, który brał udział w wojnach Krzyżowych, niemniej płynęła w jej żyłach krew znakomitych przodków. Dziewczyna była istotną szkotką ze złotemi kędziorami i niebieskiemi oczami, ona była tak piękną, że podług zdania Melwilów, nie mogły z nią się ubiegać ani Mina ani Katarzyna Glawer ani Dyana Vernon — te znakomite piękności romansów. W istocie można się było zachwycać piękną twarzyczką tej dzieweczki, jej błękitnemi jak szkockie jezioro oczyma, jej zgrabną kibicią i lekkim nieco dumnym chodem. Wyraz jej twarzy najczęściej rozmarzony, lecz czasami też dobrotliwy i filuterny, wywierał najprzyjemniejsze wrażenie. Cała powierzchowność panienki nosiła na sobie piętno elegancyi i szlachetności. Obok tego miss Campbell była nietylko ładną ale i dobrą dziewczyną. Dzięki bogactwu wujów miała znaczne środki do swego rozporządzenia, nie używała ich jednak na swoje przyjemności lub zbytki, lecz na wspomaganie biednych — pomnąc przytem „że ręka dającego nie skąpi.“ Gorąco kochała wujów i dom w którym się wychowywała i wszystkich jego mieszkańców. Duszą i ciałem była ona szkotką, a gdyby jej pozostawiony był wybór męża, to najbiedniejszego szkota przeniosłaby nad dumnego anglika; dla jej ucha zaś nie było piękniejszej muzyki nad pieśni narodowe górali. De Maistre powiedział: W każdym człowieku są dwie istoty: on sam i jeszcze drugi. Świat wewnętrzny miss Campbell także był podzielony na dwie istoty: jedna była romantyczna, skłonna do fatalizmu i lubująca się w fantastycznych powieściach w które ojczyzna jej obfituje — zaś druga istota w niej była bardzo poważna, myśląca, uważająca życie raczej za obowiązek niżeli za przyjemność.
Bracia Sam i Seb kochali w swojej siostrzenicy wszystkie rysy jej charakteru jednakowo, trzeba wszakże przyznać, że zachwycając się jej szlachetnym sposobem myślenia, jednocześnie uczuwali niepokój na widok fantastycznych kaprysów ujawniających się w rozmaitych niespodzianych wybrykach i nader zmiennym nastroju ducha. Czyż nie to właśnie usposobienie przemówiło z niej w chwili gdy tak dziwnie odpowiedziała swoim wujom na zapytanie w przedmiocie zamążpójścia? Gdyby w owej chwili przemówiła poważna połowa jej charakteru, odpowiedziałaby niezawodnie: „Wyjść za mąż za pana Arystobulusa Ursyklosa? — pomówimy o tem kiedyindziej“ — lecz ona powiedziała: Nigdy... przynajmniej póki nie zobaczę „Zielonego promienia“.
Przy tej niespodziewanej odpowiedzi bracia spojrzeli po sobie zadziwieni, a gdy miss Campbell sadowiła się na wielkiem fotelu stojącym w zagłębieniu okna, brat Sam zapytał:
— Jaki „Zielony promień?“
— Dlaczego trzeba widzieć ten promień? powtórzył Seb.
— Dlaczego? — zaraz to zobaczymy.





ROZDZIAŁ III.
Artykuł w gazecie „Morning-Post“.



Oto co dnia tego wydrukowane było w gazecie „Morning-Post:“
„Czy robiliście kiedykolwiek spostrzeżenia nad zachodem słońca na morzu? Czy śledziliście za słońcem do tej chwili, gdy brzeg jego górny zanurza się w wodzie? Prawdopodobnie widzieliście to nieraz. Lecz czy zauważyliście przytem dziwne zjawisko jakie powstaje w tym właśnie momencie, kiedy, przy zupełnie bezchmurnem niebie, słońce rzuca ostatni swój promień? Jeżeli tego zjawiska nie oglądaliście, to jak tylko zdarzy się wam je obserwować — a zdarza się to nader rzadko — przekonacie się że ostatni promień słoneczny, nie będzie, jakby przypuszczać można czerwonego koloru, lecz jaskrawo-zielonego. Barwa tego promienia jest tak piękna, że żaden artysta nie zdoła go odtworzyć na swojej palecie; nie da on się porównać z żadnym z tych kolorów zielonych, które rozróżniacie na nieograniczonem mnóstwie roślin, ani w morzu chociażby woda w niem była najprzezroczystsza. Jeżeli w raju istnieje kolor zielony, to tylko tam znaleźć można taki kolor: „prawdziwy kolor nadziei.“
Taką była treść artykułu w gazecie „Morning-Post“ którą miss Campbell trzymała w rękach w ową chwilę, gdy wchodziła do komnaty w której siedzieli wujowie. Artykuł ten wywarł wielkie wrażenie na młodej dziewczynie i dlatego przeczytała go swoim wujaszkom z uniesieniem; lecz chytra dziewczyna równocześnie nie objaśniła swoich wujów jaka starożytna legenda wiąże się ze zjawiskiem zielonego promienia na morzu. Legenda opiewa, że ten, kto chociaż raz jeden ujrzy ten promień, nigdy błądzić nie będzie w własnych uczuciach, ani mylić się na uczuciach drugiego: kolor tego promienia rozprasza wszelkie uprzedzenia i wszelkie kłamstwo.
Należy przebaczyć młodej szkotce ten poetyczny zabobon: on pomimo jej woli zmartwychwstał w jej duszy przy czytaniu artykułu „Morning-Post“.
Wysłuchawszy słowa artykułu, bracia Sam i Seb spojrzeli po sobie szeroko otwartemi oczyma. Do tej pory żyli na świecie nie podejrzywając że istnieje jaki „Zielony promień“, a nawet i teraz pomyśleli sobie że możnaby i dalej wygodnie żyć bez zaznajomienia się z tym promieniem. Lecz nie takie było zdanie miss Campbell; jej w tej chwili zdawało się, że jednem z głównych zadań życia było, żeby widzieć to zjawisko.
— Więc to to jest „Zielony promień“! — przemówił od okna Sam, kiwając głową.
— I jego to chcesz zobaczyć? — dodał Seb.
— Tak, jego chcę zobaczyć za wujów pozwoleniem, i to jak najprędzej!
— A potem, gdy go zobaczysz?...
— Jak go już zobaczę, to wtedy wznowimy rozmowę o panu Arystobulusie Ursyklosie.
Bracia Sam i Seb spojrzeli na siebie i widać zrozumieli się wzajemnie.
— Cóż, przyjrzymy się Zielonemu promieniowi — rzekł jeden z braci.
— Bez straty czasu — dołożył drugi.
I obaj bracia podniósłszy się z siedzenia zabierali się do otworzenia okna, gdy miss Campbell zatrzymała ich.
— Poczekajcie, zawołała, — trzeba poczekać do zachodu słońca.
— To wieczorem, zdaje się... rzekł Sam.
— Po obiedzie wyruszymy razem na Poin Rosenheat — dokończył Seb.
— Albo prosto wejdziemy na wieżę naszego zamku — mówił Sam.
— Ani tu ani tam — rzekła miss Campbell — nie ujrzymy otwartego morza. — Zachód słońca należy oglądać na otwartem morzu, a ja chciałabym widzieć ten zachód bez zwłoki.
Mówiąc to miss Campbell tak wdzięcznie uśmiechała się do obu wujów, że ci nie mieli sił jej się przeciwić.
— Ależ to jeszcze nie tak pilne, — próbował zwlekać Sam. Miss Campbell przecząco pokręciła głową.
— My nie mamy dużo czasu przed sobą, trzeba pośpieszyć — rzekła.
— Czy to dlatego należy się śpieszyć, że to leży w interesie Arystobula Ursiklosa? — zapytał Sam.
— Widocznie — rzekł Seb — szczęście naszego młodego przyjaciela zależy od „Zielonego promienia“.
— Dlatego, moi wujaszkowie, że teraz mamy sierpień — odrzekła miss Campbell — i mgły niezadługo zaczną opadać na ziemię; trzeba korzystać z tych pięknych wieczorów któremi obdarzają nas koniec lata i początek jesieni! Zatem, kiedy jedziemy?
Było oczywistem że trzeba się spieszyć, jeżeli życzenie miss Campbell, aby zobaczyć Zielony promień, miało być spełnionem w tym jeszcze roku. Należało pojechać na wyniosły punkt jakiego przylądka wystającego w morze na zachodzie, znaleść sobie dogodne pomieszczenie, i co wieczór chodzić na brzeg morza, żeby oglądać zachód słońca w oczekiwaniu dziwnego zjawiska. Wszystko to należało wykonać koniecznie natychmiast, poczem można było żywić nadzieję, że panna Campbell, po zaspokojeniu swego fantastycznego pragnienia żeby ujrzeć „Zielony promień“, okaże się łaskawszą względem projektów małżeńskich.
Lecz gazeta „Morning-Post“ uprzedziła, zgodnie z prawdą, że ukazywanie się „Zielonego promienia“ bardzo rzadko miewa miejsce. W każdym razie należało przedewszystkiem postanowić, dokąd mianowicie udać się po wypłynięciu z ujścia Klaydy, której wysepki i brzegi nie dozwalały widzieć nawet małej przestrzeni horyzontu zachodniego nieboskłonu. A zatem, ażeby zamiar uskutecznić bez narażenia się na opuszczenie Szkocyi, trzeba było udać albo daleko na północ lub na południe, a wyjeżdżać przed nastaniem mglistej jesieni.
Pannie Campbell wszystko jedno było dokąd jechać, pragnęła ona zobaczyć „Zielony promień“, gdziekolwiek to będzie możliwem, bez względu na to czy to będzie w Irlandyi czy we Francyi lub Hiszpanii.
Nie było co wiele mówić, więc obaj bracia porozumiawszy się spojrzeniem, uśmiechnęli się do siebie dyplomatycznie i oznajmili, że najlepiej będzie pojechać do Obanu.
— I owszem — rzekła miss Campbell — jedźmy do Obanu — ale czy w Obanie widać otwarte morze?
— Rozumie się, że widać — zawołali bracia razem.
— Więc jedźmy!
— Za trzy dni, — mówił jeden z braci.
— Za dwa dni — poprawił drugi.
— Nie, jutro pojedziemy — odrzekła miss wstając z krzesła — gdy właśnie zabrzmiał dzwonek zwołujący mieszkańców zamku na obiad.
— Jutro, to niech będzie jutro — powiedział brat Sam.
— Ja chciałbym już tam być zaraz! — zawołał Seb.
Mówił on prawdę. Lecz dlaczego bracia okazali taką skwapliwość do jazdy do Oban? O tem tylko oni sami wiedzieli. Miss Campbell nie podejrzewała nawet, że w Obanie miała się spotkać z młodzieńcem, którego wujowie wybrali jej na męża, z jednym z młodych ludzi najuczeńszych, a od siebie powiedzmy: najnudniejszych. Tej ostatniej okoliczności nie dostrzegli, przebiegli staruszkowie; oni sądzili, że miss Campbell znudziwszy się bezowocnem oglądaniem zachodu słońca, porzuci swój zapał i skończy na tem, że wyciągnie rękę do ich protegowanego.
A chociażby Helena przeniknęła zamysły swoich wujów, to uczony Arystobulus Ursiklos bynajmniej nie krępowałby jej swoją obecnością w Obanie.
— Beth!
— Bess!
— Betsi!
— Betti!
Znowu rozległo się po salonie, lecz na ten raz niepotrzeba było czekać, gdyż na zawołanie ukazała się sama pani Bess, której wydano rozkazy tyczące się przygotowań do podróży.
I rzeczywiście należało się spieszyć, póki barometr stał wysoko; jeżeliby się wybrać w drogę zrana nazajutrz, to jeszcze tego samego dnia możnaby oglądać zachód słońca w Obanie.
Nie dziw, że tego dnia pani Bess i Patrydż krzątali się niestrudzenie a wszystkie czterdzieści siedem kluczy gospodyni brzęczały bezustanku jak dzwonki na szyi hiszpańskiego muła: ileż to kufrów i szaf trzeba było otwierać i zamykać! Kto mógłby przewidzieć na jak długo opustoszeje pałac Hellenburski? Rzecz szła o zaspokojenie zachcianki miss Campbell. A co będzie jeżeli tej czarującej dziewczynie spodoba się urządzić pogoń za „Zielonym promieniem”?! Albo też jeżeli ten „Zielony promień” zechce trochę podrażnić się i nie prędko się pokazać? A może niebo w Obanie okaże się niedosyć czystem dla spostrzeżeń i trzeba będzie jechać do Anglii lub Irlandyi! Że wszyscy wyjadą z domu nazajutrz — o tem nie było wątpliwości, lecz kiedy powrócą do tego domu: za miesiąc, za pół roku, za rok lub może za lat dziesięć — tego nikt nie był w stanie przepowiedzieć.
— Zkąd się to naszej panience wzięła ta nowa fantazya z tym „Zielonym promieniem”? — spytała Bessa Patrydża, pomagającego jej w układaniu rzeczy.
— Nie wiem, — lecz bez wątpienia, fantazya ta ma ważne znaczenie; mówił z wiarą Patrydż — nasza młoda pani nie robi nic bez celu, pani sama zresztą wiesz o tem.
— Patrydżu, — rzekła Elżbieta — podzielam wasze zdanie, że w tej niewinnej fantazyi miss Campbell chowa się jakiś cel ukryty.
— Jakiżby?
— Ach, któż to może wiedzieć! Może odmowa, a może chce przez to odwlec odpowiedź na propozycyę wujów.
— Prawdę powiedziawszy — burknął Patrydż, nie wiem czem Arystobulus Ursiklos tak ich sobie zjednał? Czyż takiego męża potrzeba dla naszej panienki?
— Bądźcie pewni, Patrydżu, — uspokajała Bessa — jeżeli on dla niej nie stosowny, to za niego nie pójdzie. Pocałuje ona wujów w oba policzki i powie, „Nie”, a obaj wujaszkowie sami dziwić się będą, że choć na jedną chwilę mogli uważać tego pana za godnego konkurenta dla Heleny! Co się mnie tyczy, to on mi się wcale nie podoba!
— I mnie także nie, moja droga.
— Widzisz, mości Patrydżu, serce miss Campbell podobne jest do tej skrzynki, mocno zamkniętej; ona jedna ma od niej klucz, i ażeby otworzyć tę skrzynkę trzeba żeby sama dała klucza!
— Albo trzeba go od niej umieć dostać — dokończył Patrydż z przytakującym uśmiechem.
— Nie zabiorą go jej, jeżeli tego nie zechce! — odrzekła Bessa. — Prędzej wiatr zaniesie mój czepiec na dzwonnicę Ś-go Munga, niżeli nasza panienka zostanie żoną Ursiklosa!
— Tego południowca, który, chociaż z rodu jest szkotem nawskroś przesiąkł angielszczyzną!
Teraz z kolei Bessa kiwnęła potakująco głową. Dwoje tych Szkotów rozumiało się nawzajem doskonale. Oni stanowczo nie sprzyjali projektom małżeńskim braci Melwilów. Pragnęli oni lepszej partyi dla miss Campbell. Chociaż na pozór ta partya zdawała się stosowną, jednakże ich nie zadawalała.
— Aj, Patrydżu, zaczęła na nowo Bessa — stary zwyczaj naszych górali był lepszy niż dzisiejszy; sądzę, że dawniej małżeństwa bywały szczęśliwsze niż dziś.
— Jejmość kochana ma zupełną słuszność! — odpowiedział Patrydż poważnie. Za dawnych czasów ludzie szukali w małżeństwie miłości a nie pieniędzy; pieniądze są dobrą rzeczą — bez zaprzeczenia, lecz lepszą od nich jest miłość.
— Tak, Patrydżu! Ale głównie że dawniej, nim ludzie żenili się, starali się naprzód poznać jedno z drugiem.
Przypomnij tylko sobie jegomość co to się odbywało w Kirkwalu na jarmarku w Św. Olla!? Przez cały czas trwania targu od początku sierpnia do pierwszych dni września, młodzi ludzie łączyli się w parki, gawędzili, bawili się i tańczyli razem, a te parki nazywały się „bracia i siostry pierwszego sierpnia“.
— Ha, gdyby nasi panowie, mister Sam i mister Seb byli sobie wtenczas wybrali po ładnej szkotce, nie uniknęliby ogólnego losu a panna Campbell miałaby dziś dwie ciotki.
— Zgadzam się z wami, mości Patrydżu, lecz proszę mi teraz stworzyć parkę z miss Heleny i pana Ursiklosa, to będzie istny bukiet przy kożuchu; i niech woda w zatoce podniesie się do wież Hellenburga i dojdzie do Glasgowa, — jeżeli ten związek nie rozpadnie się w ciągu ośmiu dni!
Wten sposób rozmawiając, Elżbieta i Patrydż nie przestawali jednak pilnie pakować rzeczy.
Odjazd już był postanowiony; dokąd mianowicie jechać także było postanowiono; pozostawało tylko wybrać sposób podróżowania: Jedna droga prowadziła lądem po prawym brzegu rz. Lewen przez Bowling, Dumbarton do Balloch. Ztąd trzeba było przerzynać najpiękniejszą okolicę jezior szkockich sławną ze zdarzeń historycznych i popłynąć na przełaj do Dalmali; zkąd droga ciągnęła po stokach górskich, tworzących początek łańcucha gór Grampians. Góry po których przechodzi ta droga pokryte są wrzosem, dębowemi i sosnowemi lasami. Przejechawszy te lasy, podróżnik nie ominie małego miasteczka Oban, położonego na najbardziej malowniczym brzegu oceanu Atlantyckiego.
Ta podróż sprawi każdemu turyście prawdziwą rozkosz, a kto podróżował po Szkocyi, ten z pewnością zachwycał się pięknościami przyrody tej części kraju. Lecz ponieważ z tej strony nie da się obserwować zachodu słońca na otwartem morzu, przeto Melwilowie, którzy początkowo przedstawiali pannie Campbell tę marszrutę, musieli się jej wyrzec.
Druga droga prowadzi przez rzeki i morze; na nią też padł wybór miss Campbell.
Popłynąwszy rzeką Klaydą do zatoki, która od tej rzeki otrzymała swą nazwę, podróżnik przejeżdża około kilku wysepek i półwyspów tworzących urozmaicony archipelag w kształcie olbrzymiej ręki szkieletu, rzuconej na ocean, i, zwracając się w prawo dojeżdża do samej przystani Obanu. Z tego punktu, pomiędzy niezliczonemi wyspami i półwyspami, widać bezgraniczne morze w dali zlewające się z horyzontem.
— Wszak rozumiesz wujaszku Samie, wszak rozumiesz wujaszku Sebie — mówiła — my potrzebujemy przecież tylko jednej chwili. Skoro tylko zobaczę to, co chcę, to nasza wycieczka będzie skończona i nie będzie po co dłużej zatrzymywać się w Obanie.
Ostatnie słowa siostrzenicy wcale nie ucieszyły braci Melwilów; oni chcieli zabawić w Obanie jakiś czas (wiemy dlaczego), i, dla ich zamiarów prędkie pojawienie się „Zielonego promienia” wcale pożądanem nie było — gdyż to mogło pokrzyżować ich plany. Jednak, ponieważ głos decydujący należał do panny Campbell, ona zaś życzyła sobie pojechać drogą wodną, wujom nie pozostawało nic innego, jak tylko poddać się losowi.
— Niech licho porwie ten „Zielony promień”! wykrzyknął brat Sam, skoro Helena wyszła z pokoju.
— I tych wszystkich co go wymyślili! — zawtórzył z mocą Seb.



ROZDZIAŁ IV.
Na nurtach rzeki Klaydy.



Następnego dnia, 2-go sierpnia wczesnym rankiem, miss Campbell w towarzystwie obu wujów swoich, oraz Betty i Patrydża wsiadła do pociągu odchodzącego z Hellenburga do Glasgowa. Żeby dostać się do Obanu, koniecznie należało tu wsiąść na statek, ponieważ to był najbliższy punkt zkąd odchodziły parowce. Przyjechawszy do Glasgowa o godzinie siódmej, rodzina Melwilów nie tracąc czasu wsiadła na czekający w przystani parostatek „Kolumbia”, sapiący i buchający kłębami dymu, który pomieszany z gęstą poranną mgłą, rozpraszał się stopniowo, przepuszczając promienie wschodzącego słońca. Wszystko zapowiadało dzień pogodny.
Jeszcze Melwilowie nie zdążyli wygodnie umieścić się na parostatku, gdy już rozległ się trzeci dzwonek: maszynista puścił maszynę w ruch, koła warknęły podnosząc całą chmurę żółtawych kropel; rozległ się przenikliwy świst, uprzątnięto liny, i parowiec „Kolumbia” szparko posunął się z prądem.
W zjednoczonem trójkrólestwie turyści nie mogą narzekać na niewygody w podróży: towarzystwa przewozowe dostarczają im najwygodniejszych statków i niema ani jednej małoznacznej rzeczki, ani jednego drobnego jeziora, na którem nie byłoby mnóstwa ładnych i wygodnych parostatków. Wszystkie one są piękne, pomalowane wesołemi barwami i stoi ich zawsze kilka w przystaniach, gotowych do odpłynięcia. I parowiec „Kolumbia” nie stanowił wyjątku. Byłto lekki, długi statek nader szybki. Jego wewnętrzne urządzenie nie pozostawiało nic do życzenia; strojny salon i takaż jadalnia stały na usługi turystów a na pomoście okrytym ażurowym dachem, stały w nieładzie rozrzucone to wygodne kanapki, to ławeczki, stołki lub krzesła, podające podróżnikowi możność dogodnego usadowienia się na otwartem powietrzu i napawania się widokami.
Miesiąc sierpień uważanym jest w Szkocyi za najodpowiedniejszą porę do podróżowania, mianowicie do ulubionych wycieczek po rzece Klaydzie. Były tam rodziny w całym składzie: młode, wesołe panienki, młodzieńcy o poważnem wejrzeniu, dzieci nawykłe już do podróżowania; pastorowie w wysokich, czarnych jedwabnych cylindrach, w długich surdutach ze stojącemi kołnierzami i w białych krawatach; fermerzy w szkockich biretach, około pół tuzina cudzoziemców, ociężałych niemców i dwóch czy trzech wesołych francuzów, którzy odznaczali się uprzejmością nawet po za granicami Francyi.
Gdyby miss Campbell była podobną do większości swoich współrodaczek, to usiadłaby w jakim kąciku i nieruszając się z miejsca i nieodwracając nawet głowy, nasycałaby się malowniczemi widokami brzegów Klaydy, przeciągającemi przed nią jak panorama. Lecz ona nie lubiła siedzieć na jednem miejscu i dlatego przechadzała się po parostatku tam i nazad, dzieląc się swojemi spostrzeżeniami z wujami, którzy interesowali się wszystkiem tem, co ją zajmowało. Oni bowiem sądzili, że i to wchodzi w zakres ich obowiązków opiekuńczych; tylko z rzadka zażywali tabakę jakby dla podtrzymania dobrego usposobienia ducha.
Pani Betta i Patrydż usiadłszy na pokładzie, rozmawiali po przyjacielsku i przypominali sobie dawne dobre czasy, kiedy czyste niebo nad Klaydą nie było obleczone chmurami dymu węglowego z fabryk, kiedy huczący odgłos młotów nie rozlegał się po niej, a spokoju wód nie mącił szum przesuwających się setek parowców.
— Ten czas jeszcze powróci, i, być może, prędzej niżeli sądzą — wyrzekła Elżbieta z przekonaniem.
— Mam nadzieję, odpowiedział Patrydż — że razem z tym czasem powrócą i dawne nasze obyczaje.
Tymczasem widoki na rz. Klaydzie ciągle się zmieniały. Na prawo widać było osadę Patrick w zatoce Kelwin i obszerne doki przeznaczone do budowy żelaznych okrętów. Jaki hałas i huk rozchodził się ztąd po wodzie daleko — daleko, jakiż obłok czarnego dymu wyrywa się ztąd i zaściela niebo! Wszystko to Patrydżowi i jego towarzyszce wydawało się wstrętnem widowiskiem.
Lecz wszystek ten hałas i łoskot przemysłowego miasteczka zaczął w końcu milknąć, a dymy kominów fabryk i przystani ustępowały miejsca pięknym domkom i ślicznym willom otoczonym gęstemi, wielkiemi drzewami, rozrzuconemi w malowniczym nieładzie po skałach zielonych.
Za dawną Kiryniewską osadą Renfrey, na lewym brzegu rzeki rozciągnęły się skały Klipatrykskie, obrosłe gęstym lasem; na prawo ukazała się wioska tej samej nazwy, odznaczająca się tem, że każdy szkot przechodząc koło niej zdejmuje czapkę, albowiem to jest miejsce urodzenia Św. Patryka, patrona Irlandyi.
Rzeka Klayda stawała się coraz szerszą i nakoniec stała się podobną do odnogi morza.
Pani Bessa i Patrydż powitalnie skłonili głowy na widok zwalisk Dyngel-Castel z którym łączy się dużo zdarzeń w historyi Szkocyi a w tejże chwili odwrócili oczy od obelisku wzniesionego na cześć Harry-Bella pierwszego wynalazcy łodzi z kołami, tyle wstrętnych dla ich serc.
Cokolwiek dalej ukazał się zamek Dumbarton, stojący na skale wzniesionej na kilkaset stóp nad wodą. W tej chwili jakiś dżentelmen stojący na pomoście statku zaczął głośno udzielać objaśnień o historycznej przeszłości tego zamku, i, chociaż nikt go o to nie prosił, jednak nie uważano tego za coś dziwnego. W pół godziny potem nie było na parostatku „Kolumbia” nikogo coby nie wiedział, że zamek Dumbarton podług wszelkiego prawdopodobieństwa, był zbudowany przez rzymian i że ta historyczna skała zamienioną została na warownię w trzynastym wieku a że przez akt Związku uznaną, została za fortecę nieulegającą zburzeniu. Dalej, że w roku 1548 Marya Stuart z tej fortecy wyjechała do Francyi, żeby zawrzeć związek małżeński z Franciszkiem II i nakoniec, że w niej zostawał uwięzionym Napoleon I dotąd, póki minister Castelragh nie postanowił wyprawić go na wyspę Ś-tej Heleny.
— Oto uczony dżentelmen — rzekł brat Sam.
— Uczony i zajmujący — zauważył brat Seb. — Ten dżentelmen zasługuje na wielką pochwałę.
Wujowie rzeczywiście nie uronili ani jednego słowa z lekcyi uczonego turysty i pośpieszyli żeby mu oświadczyć swoje uznanie.
Co się tycze miss Campbell, to ta, pogrążona w swoich myślach, nic nie słyszała z tego pouczającego wykładu, on nie mógł jej zająć, przynajmniej nie teraz; nawet ani razu nie spojrzała na prawy brzeg rzeki. Wzrok jej napróżno szukał krańca horyzontu, gdzieby niebo łączyło się z morzem: ona go widzieć nie mogła bo go zakrywały przed nią brzegi zatoki z rozrzuconemi na nich osadami Hellenburga i z zamkiem Newark. Widok ten nie mógł być dla panny Campbell zajmującym, ponieważ widziała go już ze sto razy z wieży zamku i jej zdawało się, że parowiec posuwa się nie po zatoce lecz po strumieniu płynącym w parku pałacowym. Ujście Greenock w którem stały setki okrętów nie mógł jej interesować, chociaż zajmował innych pasażerów „Kolumbii.“ Co ją obchodziło miasto w którem urodził się sławny Watt, chociażby statek przepływał tuż koło tego miasta.
Lecz oto parostatek minął już te dawno znane miejscowości i miss Campbell zaczęła uważniej patrzeć w dal i jakby studyować kapryśnie wijące się brzegi cieśnin któremi porznięte jest pobrzeże hrabstwa Argyle podobnie jak brzegi Norwegii. Młoda dziewczyna szukała oczami zwalisk Levenu. Co właściwie ściągało jej uwagę? Pragnęła ona pierwsza zobaczyć strażnicę Klok, oświecającą ujście Firth-of-Clayde. Nareszcie ukazała się latarnia z poza zakrętu rzeki: podobną była do lampy — olbrzyma.
— Klok! wujaszku Samie! Klok! Klok!
— Rzeczywiście Klok! Klok! zawtórzyli wujaszkowie.
— Morze! wujaszku Sebie.
— Tak, istotnie morze — odpowiedział Seb.
— Jak to pięknie!...
Nie można było powątpiewać — to było morze otwarte. Tymczasem pora południowa ledwo się zbliżała, do zachodu słońca pozostawało jeszcze co najmniej siedem godzin. Przez siedem godzin jeszcze cierpliwość miss Campbell miała być wystawioną na próbę! Nadto horyzont odsłaniał się od strony południowo-zachodniej tak, że słońce zachodziło za niego tylko podczas pory zimowej. Ponieważ nie było nadziei żeby tam można było zobaczyć dziwne zjawisko którego łaknęła miss Campbell, to należało pojechać dalej na zachód a nawet cokolwiek ku północy bo do jesiennego równania brakowało jeszcze sześciu tygodni.
„Niebo teraz bezobłoczne, oby się tylko nie oblekło chmurami“, myślała przy tem panna Helena.
Rozmyślania młodej panienki przerwane zostały odezwaniem się wuja Seba:
— Już czas! — przemówił.
— Co? dokąd czas? wujaszku.
— Pora na śniadanie! — rzekł brat Sam.
— Więc chodźmy na śniadanie — odpowiedziała miss Campbell i wszyscy troje udali się do kajuty jadalnej.



ROZDZIAŁ V.
Z parowca na parowiec.



Po doskonałem angielskiem śniadaniu, złożonem z potraw zimnych i gorących, podanych w stołowej sali parostatku „Kolumbii“, miss Campbell i bracia Melwilowie powrócili na pokład. Podszedłszy do miejsca na pomoście zkąd poprzednio badała horyzont, nie mogła się wstrzymać od okrzyku rozczarowania.
— Gdzie się podział horyzont?! zawołała.
Trzeba przyznać, że horyzont rzeczywiście znikł na kilka minut przed powrotem p. Campbell na pokład.
Parostatek szedł właśnie w dół cieśniny pomiędzy wyspami Kyles i Bute.
— Bardzo źle postąpiłeś, wujaszku Samie — rzekła z dąsem Helena.
— Ależ, moja droga...
— Nie zapomnę tego, wuju Sebie!
Bracia nie wiedzieli co odpowiedzieć na swoje usprawiedliwienie, a tymczasem oni wcale temu nie byli winni, że parowiec zwrócił się na północno-wschód.
Z Glasgowa do Obanu można jechać w dwóch kierunkach: jedna droga, mianowicie ta którą wybrała „Kolumbia“ była najkrótszą; druga, dłuższa szła z przystani Rothesay, od wyspy Bute w dół brzegów tej wyspy około wielkiej i małej Cumbray do południowego brzegu wyspy Arran, należącej do hrabiego Hamiltona i wzniesionej 800 metrów nad poziom morza.
Z tego punktu parostatek zwracał się na zachód, okrążał wyspę Arran i półwysep Cantyre znacznie wystający w morze i szedł znów na wschód przez wązką cieśninę Sund do przesmyku Gigha między wyspami Islay i Jura i wchodził do portu Forth-of-Arran cokolwiek na północ od Obanu. Panna Campbell miała istotnie niejaki powód być niezadowoloną z drogi jaką obrał sobie parostatek „Kolumbia“, nawet sami bracia Melwill mogliby w następstwie pożałować tego — ponieważ przejeżdżając poniżej wybrzeża Islay ujrzeliby przed sobą dawną rezydencyę Macdonaldów, którzy zwyciężeni i wygnani w początkach XVII stulecia, zmuszeni byli ustąpić miejsca Campbellom. Przed tem miejscem na którem rozegrało się historyczne zdarzenie, tak blizko obchodzące braci Melwilów, serca ich zabiłyby od wzruszenia, nie mówiąc już nic o Becie i Patrydżu których to miejsce wprawiłoby w uniesienie.
Co się tyczy miss Campbell to ją także zadowoliłaby ta droga pomimo że była długą, nużącą i niebezpieczną dla osób bojących się silnych wiatrów, wiejących po przestrzeni wysp Hebrydzkich. Horyzont morza miałaby długo przed oczami — ponieważ od Contyre do Islay morze rozlewało się szeroko i gładko. Niedogodności tej drogi podsunęły przedsiębiorcom myśl przerobienia półwyspu Contyre na wyspę, za pomocą przekopania kanału, który skrócił drogę co najmniej o dwieście mil (angielskich). Kanał ten można przepłynąć w ciągu trzech kwadransów, i „Kolumbia“ obrała sobie drogę do Obanu, właśnie przez ten kanał.
W chwili gdy pasażerowie opuściwszy jadalnię wychodzili na pokład, parowiec już mijał dolną część maleńkiej wysepki Elbangreig — ostatniego schronienia księcia Argyla, który bił się za niepodległość Szkocyi, był zwyciężony i w końcu stracony w Edymburgu. Zostawiwszy za sobą wyspę, parostatek zawrócił do cieśniny Bute, przeszedł pomiędzy najbardziej malowniczemi skalistemi wyspami, zarosłemi lasem, i okrążywszy przylądek Ardlamont, skierował się na północ i dostał się nareszcie do zamku Lochgilphead, leżącej przy wejściu do kanału Crinan.
W tem miasteczku pasażerowie „Kolumbii“ musieli przesiąść się na mały parostatek, co uskutecznili w przeciągu kilku minut, przeniósłszy się na parowczyk „Linnet“, który chyżo wpłynął do kanału. Miłośnikom pięknych widoków przejazd przez kanał mógł sprawić prawdziwą rozkosz: parostatek przejeżdżał naprzemian to koło skalistych brzegów, to koło zielonych pagórków, zmieniających się stopniowo w obszerne łąki. Od czasu do czasu statek musiał się zatrzymywać przy upustach, a podczas tych przystanków młode dziewczęta i dzieci z okolicznych wiosek schodziły się, żeby częstować przejezdnych ciepłem mlekiem, gwarząc przytem między sobą w staroceltyckiem narzeczu, którego nawet bardzo wielu anglików nie rozumie.
Po dwóch godzinach jazdy pasażerowie „Linnet“, znowu musieli się przenieść na inny parowiec. Na ten raz był to duży statek noszący nazwę „Glengarry“. Po paru godzinach „Glengarry“ okrążył przylądek na którym wznosił się starożytny zamek Duntroon-Castel, lecz morski horyzont dotąd nie był widzialny — ku wielkiemu zmartwieniu miss Campbell. Jej zdawało się, że przez cały ten czas podróżuje po Szkocyi — po kraju jezior: dlatego, że ciągle miała przed oczyma to skały, to zielone pagórki, to wysepki zarosłe leszczyną i brzozą. Niecierpliwość jej dochodziła ostatnich granic. Ale oto nareszcie „Glengarry“ objechał wyspę Jura, a przed oczami dziewczyny rozwinęła się panorama morza spływającego się z niebem na krańcach widnokręgu.
— Oto je masz, otwarte morze, droga Helenko! — rzekł brat Sam wyciągając rękę w kierunku zachodnim.
— To nie nasza wina, że te przeklęte wyspy pomiędzy któremi sam stary Nik (duch) mógłby się zbłąkać — zasłaniały przed nami morze — dodał Seb.
— Przebaczam wujaszkom, odpowiedziała figlarnie Helena, tylko żeby się to więcej nie powtórzyło...



ROZDZIAŁ VI.
Wiry Corryvrekan.




Była dopiero szósta godzina z wieczora. Słońce odbyło zaledwo cztery piąte części swego dziennego biegu, nie mogło przeto ulegać wątpliwości, że parowiec „Glengarry“ przybędzie do Obanu o wiele wcześniej, zanim tarcza słoneczna zanurzy swoje oblicze w wody oceanu Atlantyckiego. To dodawało pannie Campbell pewności, że jej pragnienie ażeby ujrzeć Zielony promień urzeczywistni się jeszcze tego samego dnia. I w istocie, niebo było czyste, powietrze przezroczyste, oczywiście zatem nic nie mogło stanąć na przeszkodzie pojawieniu się „Zielonego promienia“ na widnokręgu, który otwierał się między wyspami Oronzo, Kolonso i Mull a dobrze był widziany z parostatku. Cała oddana myśli o Zielonym promieniu, miss Campbell stała nieporuszona na pokładzie i niespuszczała oczu z tego obszaru morza, rozlewającego się pomiędzy wyspami. Ponieważ nikogo z pasażerów, prócz niej, punkt ten nie zajmował, przeto i nikt oprócz niej, nie zauważył, że w morzu, w pobliżu wyspy Skarba odbywa się jakieś poruszenie. Zaraz potem do uszu młodej panienki zaczął dochodzić oddalony jakiś łoskot, a to zdawało się tembardziej osobliwem, że parowiec posuwał się po zupełnie gładkiej powierzchni morza.
— Co to tam za poruszenie na morzu? Zkąd pochodzi ten łoskot? — spytała miss Campbell swoich wujów. Lecz bracia Melwill nie byli w stanie dać odpowiedzi na jej pytania, gdyż sami nie rozumieli co się w morzu odbywa. Miss Campbell postanowiła więc zwrócić się po objaśnienie do kapitana.
— To bardzo proste zjawisko morskie, — odpowiedział kapitan: — pani słyszy łoskot pochodzący od wirów Corryvrekan.
— Wszakże pogoda śliczna; zkądże pochodzi ten ruch na morzu?
— To zjawisko przyrody nie zależy od pogody, odrzekł kapitan, — w czasie przypływu, bałwany morskie wpadają w przesmyk między wyspami Jura i Skorba i skutkiem tego ze straszną siłą prą do brzega. Broń Boże, żeby w tę porę jaki mały statek znalazł się w tem przejściu: zguba jego byłaby nieunikniona.
Wiry Corryvrekan — najniebezpieczniejsze i zarazem najbardziej uwagi godne miejsce na całym archipelagu Hebrydzkim: można tylko porównać z wpadem Sekwany czyli Blanc-Roche w miejscu, gdzie wody La-Manche burzliwym prądem rzucają się między Aurigni i Cherburgiem. Wir Corryvrekan, jeżeli mamy wierzyć podaniu, otrzymał swoją nazwę od jednego z książąt skandynawskich, którego okręt rozbił się w jego bałwanach jeszcze za czasów celtyckich.
Przez ten czas miss Campbell nie przestawała wpatrywać się w podnoszące się bałwany groźnego oceanu, gdy nagle uwaga jej zwroconą została na ciemny przedmiot, który to podnosił się na grzbietach fal, to znów niknął jej z oczu.
— Spojrzyj no, panie kapitanie, — rzekła — tam chyba odłam skały płynie?
— Rzeczywiście, to zapewne odłam skały, albo też... — i, szybko przytknąwszy do oka podręczną lunetę, kapitan wykrzyknął: — To statek!
— Czyżby naprawdę statek! zawołała z kolei miss Campbell.
— Tak, nie mylę się, jakaś szalupka ginie w warach Corryvrekanu. Po tych słowach kapitana wszyscy pasażerowie podeszli do burty parowca. Za chwilę wszyscy byli pewni, że jakaś szalupka to wznosi się na bałwanach, to znowu wpada w otchłań odmętu. Nie było wątpliwości że statek skazany jest na zagładę.
— Szalupa pewno próżna — mówił jeden z pasażerów.
— Owszem, widzę w niej jednego człowieka, — zaprzeczył drugi pasażer.
— Ja widzę tam dwóch ludzi! — krzyknął Patrydż, przybliżywszy się do miss Campbell.
I w istocie, w łodzi było dwóch ludzi: nieszczęśliwi, bezskutecznie walczyli ze wściekłym prądem, który ich unosił na odmęt; mieli oni wprawdzie żagiel, lecz z powodu zupełnego braku wiatru, ten nie mógł ich wyprowadzić z niebezpiecznego przesmyku.
— Kapitanie! — zawołała miss Campbell — przecież nie możemy tych nieszczęśliwych skazać na zagładę! Oni zginą, jeżeli ich zostawim samym sobie. Należy im pomódz, koniecznie. My powinniśmy ich ocalić!
Wszyscy pasażerowie byli tego samego zdania co miss Campbell i dlatego z natężeniem oczekiwali na odpowiedź Kapitana.
— „Glengarry“ nie może ryzykować iść na wiry Corryvrekan, mówił kapitan, — lecz jeżeli posuniemy się do szalupy, o ile można najbliżej, to może nam się uda ją uratować, i obróciwszy się do pasażerów, powiódł po nich pytającem spojrzeniem, jakgdyby od nich spodziewał się rady.
Miss Campbell powtarzała z naleganiem:
— Powinniśmy, my powinniśmy śpieszyć do nich z pomocą. Sądzę, że wszyscy będą ze mną jednego zdania. Tu idzie o życie dwóch ludzi, których może uda nam się wyratować. Ach kapitanie, proszę pana!
— Tak! Tak! — krzyknęło jednogłośnie kilku pasażerów, wzruszonych gorącą prośbą młodej panienki.
Kapitan znowu przytknął do oka podręczną lunetę i zaczął patrzeć w stronę niebezpiecznego przesmyku.
— Sterniku! Baczność! Na prawo ster! zakomenderował, i statek zwolna zwracał się na prawo w stronę wirów. Wszystkie rozmowy zamilkły na pokładzie w jednej sekundzie, pasażerowie zaczęli patrzeć na szalupę, która z każdą chwilą stawała się widoczniejszą.
Była to mała łódź rybacka z której zdjęty został żagiel, żeby ją ochronić przed wielkiemi i szalonemi bałwanami.
Jeden z dwóch ludzi znajdujących się w łodzi leżał na dnie na wznak, gdy drugi ze wszystkich sił pracował, aby łódź wyprowadzić z prądu, niosącego ją na wiry. Dla patrzących było to oczywistem, że jeżeli temu człowiekowi zamiar się nie uda, to obydwaj muszą zginąć.
W pół godziny „Glengarry“ podpłynął do niebezpiecznego przesmyku a bałwany morza zaczęły z nim dziką walkę, lecz nikt z pasażerów nie narzekał na rozpoczynające się bujanie, i, bez względu na to że bystrość prądu mogła wywołać niepokój nawet u śmiałego turysty, nikt nie uczuwał obawy o swój los. W samych wirach ocean zamienił się w gęstą pianę i woda bełkotała w nich z ogłuszającym łoskotem i tylko od czasu do czasu groźne bałwany wydobywszy się z wnętrza oceanu, podnosiły się nad pianę a woda ukazawszy się na chwilę wnet znowu z nią się zlewała. Szalupa oddaloną była od parowca już tylko o jakie pół mili, a człowiek który robił wiosłami zdobywał się na rozpaczliwe wysiłki, ażeby się do niego zbliżyć, pojmując snać, że ten przybywa mu z pomocą; widocznem też było, iż człowiek rozumiał; że statek nie może bliżej posunąć się do niego.
Na nieszczęście, jego towarzysz leżał nieruchomie na dnie łódki. Miss Campbell ze wzrokiem natężonym śledziła za szalupą, której położenie z każdą chwilą stawało się niebezpieczniejszem i parostatek mógł nie zdążyć na czas z pomocą. Ażeby uniknąć uszkodzeń, parowiec był zmuszony iść bardzo zwolna: wzdęte i tłukące wściekle fale groziły wtargnięciem do oddziału maszyn, co byłoby wielce niebezpiecznem. Kapitan stojąc na rufie przestrzegał, ażeby „Glengarry“ nie wszedł do samego kanału ale sztucznemi obrotami usiłował zatrzymać go u samego wejścia do niego. Łódka tymczasem przedłużała swoje bezskuteczne wysilenia; chwilami zupełnie ginęła za grzbietami olbrzymich bałwanów, aby potem znowu ukazać się na szczycie tychże bałwanów i zakręcić się jak łupina. Bystrość prądu zwiększała się coraz bardziej zbliżając się do środka wiru.
— Prędzej! prędzej! wołała miss Campbell tracąc przytomność od wzruszenia. Niektórzy pasażerowie widząc bijące wokoło parowca fale, nie mogli się wstrzymać od wykrzyku strachu. Kapitan czując jaką odpowiedzialność wziął na siebie, nie decydował się iść dalej, pomimo że odległość od łódki nie wynosiła więcej niż 200 do 300 stóp. Można było zupełnie wyraźnie rozróżnić twarze znajdujących się niej ludzi.
Wtem bałwan uderzył na łódkę, porwał ją na grzbiet, na którym chwilę się chwiała a następnie rzucił ją w otchłań. Jednogłośny okrzyk przerażenia wyrwał się z piersi pasażerów „Glengarry“. Czy łódka zginęła? Nie! Oto wynurzyła się z piany i zakołysała się na bałwanach; silne uderzenie wioseł siedzącego w niej młodzieńca popchnęło ją ku parostatkowi. Odważnie! odważnie! — wołali majtkowie z parowca rozciągając długą linę i upatrując stosownego momentu do zaczepienia nią łódki. W tym momencie właśnie kapitan zauważył, że bałwany uspokojały się cokolwiek i to dało parowcowi możność wejścia w przesmyk. Nie tracąc ani minuty kapitan kazał wzmocnić parę i Glengarry w przyśpieszonym chodzie przybliżył się do przesmyku, gdzie znikła łódka; teraz ukazała się ona w oddaleniu ledwo na kilka sążni. Rzuconą linę schwycono, uwiązano u dzioba łódki a parowiec wziąwszy wsteczny ruch wypłynął holując za sobą czółno.
W kilka minut, przy pomocy osady, tak młody człowiek jak i stary bezwładny majtek zostali wciągnięci na pokład. Tu zimna krew którą młodzieniec zachowywał przez cały czas walki z wirami, raptem go opuściła, i on mocno wzruszony zajął się gorliwie ratowaniem starego majtka. W kilka minut majtek przyszedł do siebie.
— Panie Olivier — szepnął.
— A mój staruszku! — zawołał młody człowiek ze łzami w oczach. Przecież, nareszcie przychodzisz do siebie! Jakże się czujesz?
— Jako-tako. Bywałem w gorszem położeniu. Teraz mi doskonale!
— Dzięki Bogu! Moją nieopatrzność o mało nie przypłaciłeś życiem. Lecz oto jesteśmy ocaleni!
— Dzięki tobie jestem uratowany.
— Nie! To Bóg przyszedł z pomocą, mnie i tobie.
I młodzieniec, nie mogąc ukryć swego wzruszenia przed świadkami tej sceny, uściskał starca gorąco. Potem zwróciwszy się do kapitana „Glengarry“ rzekł:
— Kapitanie, nie wiem jak mam panu podziękować za okazaną nam usługę.
— Ja, panie, spełniłem tylko swoją powinność, i, prawdę mówiąc, to moi pasażerowie mają więcej prawa do pańskiej wdzięczności, niż ja.
Młody człowiek mocno uścisnąwszy kapitana za rękę, zdjął z głowy kapelusz i z wdziękiem skłonił się przed towarzystwem. W istocie było za co dziękować pasażerom „Glengarry“: gdyby parowiec nie pospieszył z pomocą, to łódź wraz z tymi co na niej byli pogrążoną by została w otchłaniach oceanu.
Podczas wymiany tych uprzejmości panna Campbell trzymała się na uboczu. Ona nie życzyła sobie, ażeby ukazano na nią jako na główną sprawczynię szczęśliwego rozwiązania dramatu. Usunąwszy się do burty, panienka przypomniała sobie cel swojej podróży.
— A promień! A słońce! — zawołała.
— Niema słońca! — odpowiedział Sam.
— Niema promienia! — zawtórzył Seb.
Pomimo że widnokrąg był jasny i przezroczysty a słońce rzucało na niebo swój cudowny „Zielony promień“ miss Campbell nie mogła tego widzieć; w chwili gdy to dziwne zjawisko miało miejsce, myśli jej całkowicie pochłonięte były przez łódź tonącą.
— Szkoda! — szepnęła. — Nie prędko zdarzy się znowu druga sposobność zobaczenia „Zielonego promienia“.
Tymczasem Glengarry wydostawszy się szczęśliwie z wirów Corryvrekan, wziął swój poprzedni kierunek ku Obanowi.
Stary majtek wsiadł na swoją łódkę i pożegnawszy się ściśnieniem dłoni z młodzieńcem, podniósł żagiel i popłynął w stronę Jura. Co się tyczy młodego człowieka, to ten od tej chwili zaliczył się do liczby turystów zdążających do Obanu.
Pozostawiwszy na prawo wyspy Shuna z ich łupkowemi łomami, należącemi do markiza Bredalborg, „Glengarry“ posunął się wdół wyspy Seil i minąwszy wyspę Kerrera wjechał do przystani Obanu, kiedy już zupełnie było ciemno.



ROZDZIAŁ VII.
Arystobulus Ursiklos.




Oban, nie dorównał wielkim kąpielowym miastom współzawodniczącym, był jednak chętnie odwiedzanym przez próżniaczy i bogaty świat Wielkobrytański. Oprócz tego, do miasteczka tego chętnie zajeżdżają cudzoziemcy: jedni żeby używać kąpieli morskich, inni dlatego tam się zatrzymują, że Oban stanowi jakby punkt środkowy z którego rozchodzą się drogi do Glasgowa, Iwerny i do najbardziej malowniczych miejsc wysp Hebrydzkich.
Ci którzy przybywają do Obanu ażeby tam przepędzić parę gorących miesięcy, są po największej części zupełnie zdrowi. Tu siadając do partyi winta nie potrzebujesz się obawiać że pomiędzy partnerami będziesz miał dwóch chorych i jednego nieboszczyka.
Założenie Obanu odnoszą do połowy wieku 17-go i typ jego ulic i domów odpowiada zupełnie czasowi; tylko kościół dawnej normandzkiej architektury, oryginalne wille rozrzucone po okolicy miasta a także wielowiekowy zamek wznoszący się na stromej skale — noszą na sobie piętno starożytności i są bardzo ładne. Tego roku w miesiącu sierpniu braku przyjezdnych w Obanie nie było, a na tablicy jednego z lepszych hotelów, pomiędzy więcej lub mniej znanemi nazwiskami już od kilku tygodni można było przeczytać i nazwisko: Ursiklos Arystobulus z Dumfries (Szkocya południowa).
Dżentelman ten liczył sobie lat dwadzieścia osiem, młodości on nigdy nie zaznał i podług wszelkiego prawdopodobieństwa nie sądzono mu było poznać starości: właśnie urodził się on w takim wieku, w jakim miał pozostać przez całe życie. Powierzchowność jego była ni piękna ni brzydka, twarz nie odznaczała się niczem szczególnem. Włosy tego pana do zbytku jasno płowe już razem z rzadziutką bródką liczyły ledwo sześćdziesiąt tysięcy sztuk jako pozostałość z tych trzystu tysięcy jakie upiększać winny każdą ludzką głowę; oczy jego były bezbarwne i bez życia. Wszystko razem wziąwszy, jak widzicie pan Arystobulus nie był ponętnym kawalerem. Lecz Arystobulus Ursyklos był bogaty w nauki a jeszcze bogatszy w pieniądze: był on nawet nazbyt uczonym i należał do rzędu tych młodych ludzi co to swoją wiedzą umieją dokuczyć każdemu i wszystkim. Będąc kandydatem prawa uniwersytetów Edynburskiego i Oksfordskiego, należy przyznać, że więcej posiadał wiadomości z gałęzi nauk fizyki, chemii i astronomii, niż z literatury. Główną jego manią było to, że z miną nieznośnego i nudnego pedanta wiecznie udzielał nauk o napotykanych przedmiotach. W oczy nikt mu się nie śmiał, ponieważ zawsze prawił poważnie, lecz każdy przyznawał w duchu że to człowiek dziwaczny i śmieszny. Do nikogo tak jak do niego nie stosowała się dewiza frankmasonów angielskich: „słuchaj, patrz i milcz“ (audi, vide, tace) — ale w odwrotnem kierunku.
Oryginalny ten uczony młody człowiek nigdy nikogo nie słuchał, nikogo koło siebie nie widział, a gadał bez ustanku. Żeby go krótko scharakteryzować dosyć powiedzieć że podobnym był do Mikołaja Jarvie, bohatera powieści Walter-Scotta; któraż jednak dziewczyna nie przeniesie nad niego Rob-Roya? Takim to był pan Arystobulus Ursiklos, i dziwić się trzeba braciom Melwilom że go sobie upodobali do tego stopnia, że zamyślali uczynić go swoim siostrzeńcem. Jak mógł się im tak spodobać? Najbardziej prawdopodobnem było, iż dlatego zrobił na nich korzystne wrażenie, przeważnie on był pierwszym, który wynurzył życzenie starania się o ich siostrzenicę. Bracia Sam i Seb w naiwnem swojem wyobrażeniu pewno sobie pomyśleli: „Oto młodzieniec, bogaty, z dobrej rodziny i niezwykle uczony; będzie on doskonałą partyą dla naszej kochanej Helenki. Wszelkie warunki ku skojarzeniu tego małżeństwa są zupełnie stosowne; ślub odbędzie się niedługo.“ Wydobywszy ze swego rozumowania taki wniosek, bracia zadowoleniem wciągnęli w nos, każdy po potężnym niuchu tabaki i zamknęli tabakierę, przyczem denko wydało lekki, suchy trzask, jakby potwierdzając: „Rzecz skończona“.
Bracia Melwilowie z panną Campbell zajęli najpiękniejsze numery w hotelu „Kaledonia“ i, gdyby pobyt ich w Obanie miał się przedłużyć, mieli zamiar nająć ładną willę, jedną z tych, jakich dużo było rozrzuconych po skałach otaczających miasto. Ale tymczasem za pomocą Patrydża i pani Betty ulokowali się wygodnie u utrzymującego gospodę, pana Mac-Fyna.
Nazajutrz około godziny dziewiątej zrana, gdy miss Campbell jeszcze spała, bracia Melwill wyszli z domu; postanowili oni poszukać młodego uczonego Arystobula Ursiklosa i dlatego skierowali się na wybrzeże, wiedzieli bowiem że zamieszkał on w jednym z hoteli frontem zwróconych do morza. Trzeba przyznać, że w tym razie prowadził ich dobry instynkt — gdyż nie zdążyli jeszcze przejść pięćdziesięciu kroków, po prawej stronie tarasu, gdy oko w oko spotkali się z panem Arystobulusem Ursiklosem.
Po zamianie zwykłych słów powitania i uścisku rąk, pomiędzy braćmi a młodym uczonym zawiązała się następująca rozmowa:
— Panowie dawno jesteście tu w Obanie? zapytał Arystobul.
— Od dnia wczorajszego, — odpowiedział brat Sam.
— I nader ucieszeni jesteśmy, że spotykamy pana w dobrem zdrowiu, — dodał Seb.
Ślicznie! Panowie już zapewne wiecie o telegramie, który w tej chwili nadszedł?... rzekł Ursiklos.
— O telegramie?! zawołał brat Sam. Czyżby Gladston już...
— To nie o Gladstona idzie, odpowiedział Arystobulus Ursiklos z lekceważeniem. Mówię o depeszy meteorologicznej.
— A cóż to takiego się stało? wykrzyknęli obaj bracia.
— Donoszą, że barometr mocno opada i idzie od Swinemünde na północ. Środek znajduje się około Sztokholma, gdzie barometr obniżył się już o cal, czyli o 25 milimetrów, rachując na przyjętą przez wszystkich uczonych miarę dziesiętną, i pokazuje tylko 25,6 cala, czyli 72,7 milimetra. Jeżeli w Anglii i Szkocyi poziom zmienił się bardzo nieznacznie, to przy Walenii pochylił się o jedną dziesiątą a w Stornoway obniżył się o dwie dziesiąte.
— A z tego obniżenia się co mianowicie wynika? Zapytał Sam.
— To, że pogoda nie jest stałą i że południowo-zachodni wiatr nagna na niebo chmur.
Bracia Melwill podziękowali młodemu uczonemu za zajmujące objaśnienie, z którego wyprowadzili wniosek, że „Zielony promień“ długo da na siebie czekać i że skutkiem tego ich pobyt w Obanie przedłuży się.
— A panowie po co tu przyjechaliście? — zapytał Arystobulus Ursiklos po kilku minutach milczenia.
Pogrążony w badaniu jakiegoś krzemienia, który podniósł z ziemi, zapomniał on o obecnych, bracia Melwill zaś milczeli nie chcąc przeszkodzić swojemu młodemu przyjacielowi w jego poszukiwaniach. Dopiero gdy krzemień znikł szczęśliwie w kieszeni Arystobula Ursiklosa, przemówił Seb:
— Przyjechaliśmy, żeby tu trochę pomieszkać nad morzem.
— A trzeba dodać że razem z nami przybyła i miss Campbell — dodał Sam.
— A! miss Campbell — ożywił się uczony. Mnie się zdaje, że ten krzemień pochodzi z epoki iłowej, widoczne na nim ślady jakieś... Będę bardzo rad zobaczyć miss Campbell... Ślady żelaza meteorycznego... Ten łagodny klimat wpłynie na nią korzystnie.
— Ona zupełnie zdrowa, ona żadnej kuracyi nie potrzebuje — rzekł Sam.
— Jaka szkoda! — wykrzyknął na to uczony. Powietrze tutejsze doskonałe, 0,21 kwasorodu i 0,79 azotu; do tego miesza się opar morski w zupełności odpowiadający wymaganiom hygieny. Co się tycze kwasu węglanego, to go wcale niema; ja codzień przeprowadzam rozbiór powietrza.
Bracia Melwill pomyśleli sobie, że on to czyni z wielkiej troskliwości o miss Campbell.
— Ale jeżeli państwo nie przyjechaliście dla leczenia się, to czy mogę się zapytać o przyczynę zamieszkania ich w Obanie?
— Nie mamy powodu taić się z tem — powiedział Seb — my przyjechaliśmy tutaj...
— Czy pobyt panów w tem mieście — przerwał Ursiklos — uważać mam za przygotowanie sposobności do spotykania się z miss Campbell, w warunkach które nam pomogą poznać się wzajemnie?
— Nieinaczej, — odpowiedział Sam — byliśmy tego przekonania, że tą drogą prędzej dojdziemy do celu...
— Zgadzam się z panami, — rzekł uczony... Tu, na neutralnym gruncie, ja i miss Campbell możemy na swobodzie rozprawiać o ruchu morza, o kierunku wiatrów, o wysokości bałwanów, o przypływach i innych zjawiskach fizycznych, które pewno ją zajmują w wysokim stopniu.
Bracia Melwilowie przyglądali się sobie wzajemnie z uśmiechem zadowolenia, kiwnęli Ursiklosowi głową potakująco, przy czem wyrzekli że mają nadzieję w krótkim czasie przyjąć go w Hellenburgu jako krewnego.
Ursiklos odpowiedział, że i on będzie się czuł uszczęśliwionym, gdy będzie mógł zamieszkać u nich, tembardziej, że mu powierzoną została nader poważna praca nad zbadaniem dna Klaydy w całym jej biegu od Hellenburga do Grinnek, a to za pomocą maszyn elektrycznych. Mieszkając w Hellenburgu będzie mu dogodnie dozorować roboty.
Bracia Melwill nie mogli nie ocenić, o ile te okoliczności sprzyjały urzeczywistnieniu ich ulubionego marzenia. W godzinach niezajętych pracą, młody człowiek nie zaniedba pochodzić około pozyskania względów panny.
— Ale, zapytał Arystobulus Ursiklos, panowie podaliście pewno jakiś pretekst, żeby tu przyjechać, bo panna Campbell pewno nie wie że ja bawię w Obanie?
— Tak, masz pan słuszność — i pretekst podał nie kto inny, jak sama miss Campbell.
— No proszę, jakiż mianowicie?
— Spostrzeżenie pewnego fizycznego zjawiska, którego w Hellenburgu widzieć nie można.
— No patrzcie państwo! wykrzyknął Ursiklos, poprawiając swoje okulary. To może służyć za dowód, że między mną a miss Campbell istnieje niejakie powinowactwo dusz. Czy mogę być tak ciekawym, żeby zapytać, co to za zjawisko fizyczne, którego w Hellenburgu oglądać nie można?
— To zjawisko — „Zielony promień“, — rzekł Sam.
— „Zielony promień“! zawołał Arystobulus z niejakiem zdziwieniem. Nigdy o tem nie słyszałem.
Prosiłbym panów o wyjaśnienie co to za „Zielony promień?“
Bracia Melwilowie jak umieli tak objaśnili zjawisko „Zielonego promienia“, podług artykułu w „Morning-Poscie“.
— Ach to, to — przemówił po wysłuchaniu Arystobulus Ursiklos. Tu rzecz idzie o proste zjawisko fizyczne, nie budzące wielkiego zajęcia a zrozumienie go dostępne nawet dla dziecka.
— Ano, wszakże miss Campbell jest jeszcze bardzo młodziutką dziewczyną, odrzekł na to brat Sam. — Oprócz tego, ze spostrzeżeniem tego zjawiska, widocznie wiąże coś bardzo poważnego; ona nawet za mąż wychodzić nie chce, póki nie obaczy „Zielonego promienia“.
— W takim razie, panowie, mówił Ursiklos — postaram się, żeby jej pokazać ten „Zielony promień“.
Po tej rozmowie bracia Melwilowie w towarzystwie Arystobulusa Ursiklosa zawrócili do hotelu „Caledonia“, po drodze zaś młody uczony skorzystał ze sposobności, żeby zwrócić ich uwagę na to, jak kobiety wogóle skłonne są do zajmowania się drobnostkami.
Przy tem Arystobulus nie zaniedbał udzielić wiadomości i o tem, że mózg kobiecy, tak swoim składem jak i wielkością, mocno różniący się od mózgu mężczyzny, nie może osiągnąć wysokiego rozwoju. A jako dowód podawał, że od czasu jak kobiety istnieją na świecie, ani jedna z nich nie wydobyła się nad poziom ogólny, jakiemi naukowemi odkryciami lub wogóle czemkolwiek znamienitem, jak to uczynili np. znakomici: Euklides, Herwey, Pascal, Newton, Kopernik, Arago, Edisson, Pasteur i t. d.
Po wygłoszeniu tego głęboko myślnego twierdzenia, Arystobulus objaśniał braciom Melwilom niektóre zjawiska fizyczne, a rozmowa nie tyczyła się wcale miss Campbell.
W tę właśnie chwilę w jednem z okien hotelu ukazała się młoda kobieta; była jakby niespokojna i zmartwiona; a poznać to było można z tego, że głową poruszała to w jedną to w drugą stronę, jakby czegoś szukała oczami. Była to miss Campbell: oczami wypatrywała ona horyzontu. Spostrzegłszy wujów, zatrzasnęła okno, i w minutę stanęła przed nimi z miną poważną i niezadowoloną. Bracia Melwill spojrzeli ze zdumieniem, nie wiedzieli z czego mogła Helena być niezadowoloną? Może to obecność Arystobulusa Ursiklosa w Obanie spowodowała to niezadowolenie? Tymczasem Arystobulus podszedłszy ku miss Campbell kłaniał się z roztargnieniem.
— Pan Arystobulus Ursiklos, — przedstawiał ceremonialnie Helenie, brat Sam.
— Którego szczęśliwy wypadek sprowadził do Obanu — dokończył brat Seb.
— A, mister Ursiklos! — przemówiła obojętnie miss Campbell, chłodno kiwnąwszy uczonemu głową na znak przywitania. — Wujowie kochani, wymówiła potem z żalem, zwróciwszy się do braci Melwilów.
— A co ci to, moje dziecko? — zapytali razem obaj bracia zaniepokojeni niezadowoleniem siostrzenicy.
— Czy jesteśmy w Obanie?
— Chyba tak, zapewne.
— Nad morzem Hebrydzkiem?
— Rozumie się.
— Za godzinę nas tutaj nie będzie!
— Za godzinę?
— Życzyłam sobie mieć przed oczyma otwarty horyzont morza, czyż nie tak?
— Tak jest, droga Helenko.
— Bądźcież tak dobrzy pokazać mi tu ten horyzont.
Bracia Melwill z najwyższem zdziwieniem obrócili się w stronę morza. Przed nimi na całym obszarze od północo-zachodu na południo-zachód leżał cały rząd wysp tworzących prawie zbitą masę lądu; między temi wyspami nie było takiego obszaru, gdzieby morze łączyło się z niebem. Zmuszeni więc byli przyznać, że w Obanie rzeczywiście nie było obiecywanego horyzontu.
— Paoh! — wybuchnął Seb szkockim wykrzyknikiem.
— Pszwao! — zawtórzył mu Sam.



ROZDZIAŁ VIII.
Chmura na widnokręgu.



Wyjaśnienia były konieczne, a ponieważ Ursiklos nie mógł brać udziału w rozmowie pomiędzy wujami a ich siostrzenicą, więc oddawszy im chłodny ukłon, spokojnie pociągnął do swego hotelu. Trzeba wszakże przyznać, że uczonemu mężowi, fakt, że jego małżeństwo panna Campbell uczyniła zawisłem od jakiegoś „Zielonego promienia“, wcale do smaku nie przypadł, a nawet w pewnym stopniu uczuł się obrażonym z tego powodu. Powróciwszy do hotelu, bracia Melwilowie, uznając się winnymi bez winy, czekali spokojnie póki miss Campbell nie zacznie mówić pierwsza. Mowa jej była krótka i stanowcza. Celem ich przyjazdu do Obanu było, żeby widzieć horyzont morza a tego właśnie widać nie było. Tego bracia Melwill nie mogli nie przyznać, na swoje usprawiedliwienie jednak usiłowali przytoczyć, że nie znali położenia Obanu i w żadnym razie nie mogli przypuszczać, żeby tam morza nie było, gdzie są kąpiele morskie.
— To chyba jedyne miejsce na świecie — mówili. Te przeklęte wyspy Hebrydzkie zasłaniają horyzont przed oczami tych, co się znajdują w Obanie.
— Trzeba było wybrać nie Oban, lecz inne miejsce, wyrzekła miss Campbell z dąsem. Tak, tak, choćbyście przez to mieli się pozbawić przyjemności spotkania się z panem Arystobulusem Ursiklosem.
Na te słowa swojej siostrzenicy bracia Melwilowie smutnie pokiwali głowami, nie wiedząc co odpowiedzieć.
— Zaczniemy wybierać się w tej chwili i dziś wyjedziemy ztąd — mówiła miss Campbell rozkazująco.
I po chwili rozległy się po hotelu nawoływania:
— Bett!
— Bess!
— Betsi!
— Betti!
— Na to wezwanie natychmiast ukazała się Betti w towarzystwie Patrydża. Obojgu kazano zabrać się do pakowania rzeczy, a ponieważ według mniemania tych przywiązanych sług, państwo ich zawsze postępowali mądrze, więc nawet o przyczynę nagłego wyjazdu z Obanu nie zapytali.
Na ten czas nikt nie pamiętał o gospodarzu hotelu — panu Mac-Fyne; ktoby sądził, że on zdolny był spokojnie pozwolić na wyjazd ze swego hotelu, bogatej rodzinie złożonej z państwa i sług, ten by się grubo pomylił na bezinteresowności oberżystów w Szkocyi.
Skoro tylko p. Mac-Fyne dowiedział się o przyczynie jaka spowodowała pośpieszny wyjazd rodziny Melwilów z Obanu, natychmiast zjawił się i zobowiązał się urządzić wszystko ku ogólnemu zadowoleniu. Naturalnie że powodowała nim chęć zatrzymania u siebie bogatej rodziny, jak najdłużej. Czego bo życzyła sobie miss Campbell? Ona chciała widzieć horyzont morza. Nic łatwiejszego, jeżeli idzie o to, ażeby oglądać ten horyzont w czasie gdy słońce zachodzi. Tego horyzontu nie widać w Obanie? Bynajmniej! A czy nie wystarczy żeby pojechać na wyspę Kerera? Nie, nie będzie tego dosyć, gdyż wielka wyspa Muli zasłania horyzont: z poza niej widać na wyspie Kerera wązki pas południowo-zachodniej części oceanu Atlantyckiego. Lecz jeżeli schodzić ku morzu po brzegu tej wyspy, to łatwo ztąd dojrzeć wyspę Seil, której część północna połączoną jest ze Szkocyą za pośrednictwem mostu; z tej wyspy otwiera się rozległy widnokrąg morza. Wyspa oddalona od Obanu o jakie 4 czy 5 wiorst a przejażdżka do niej może tylko przyjemność sprawić. Dla potwierdzenia swoich słów, gospodarz hotelu pokazał miss Campbell mapę wiszącą w przedsionku, z której mogła się przekonać, że pan Mac-Fyne mówi prawdę.
Tym sposobem rzecz ułożyła się ku zadowoleniu pana Mac-Fyna i jeszcze większemu ukontentowaniu i uszczęśliwieniu braci Melwilów.
— Prawdę mówiąc, to dziwne, że w Obanie niema otwartego morza, — zauważył Sam.
— Przyroda ma dużo dziwactw — odrzekł na to Seb i rozmowa w tym przedmiocie urwała się.
Arystobulus Ursiklos był, naturalnie nader uszczęśliwiony, dowiedziawszy się że panna Campbell pozostaje w mieście, lecz zajęty wyższemi obliczeniami zapomniał wynurzyć swego zadowolenia z tego powodu.
Ze swojej strony mała swawolnica rada była z tej wstrzemięźliwości młodego uczonego.
W owym czasie pogoda zaczęła znacznie chwiać się, pomimo że barometr stał wysoko, zrana i wieczorem na niebie tworzyły się chmury i dlatego jazda na wyspę Seil dla robienia spostrzeżeń byłaby próżną. Trzeba się było uzbroić w cierpliwość.
W ciągu tych długich dni miss Campbell pozwalała wujom zażywać tabakę do woli i cieszyć się towarzystwem wybranego dla niej narzeczonego. Sama najczęściej jedna, a czasem w towarzystwie Betty wychodziła na spacer nad brzeg łachy. Dziewczyna umyślnie oddalała się od tego pstrego, próżniaczego i ciągle zmieniającego się towarzystwa, które nadaje charakter wszystkim nadmorskim miasteczkom kąpielowym. Towarzystwo to, jak wiadomo, składa się z ojców i matek, których jedynem zajęciem jest przypatrywać się swoim dzieciom, jak po odpływie morza brodzą po nadbrzeżnym piasku; oprócz tych osób widzieć tam można poważnych flegmatycznych dżentelmanów obłóczonych w kąpielowe kostiumy, częstokroć pierwotnego kroju.
Dla miss Campbell życie miasteczka nadmorskiego nie mogło mieć żadnego uroku; było ono jej znane oddawna, i dlatego nikomu nie zda się to dziwnem, że często z niego uciekała. Bracia Melwill nieraz spostrzegłszy jej długą nieobecność z niepokojem poszukiwali jej i znajdowali siedzącą na wystającej w morze skale, zapatrzoną w dal. O czem myślała młoda dziewczyna wodząc oczami za uciekającemi chmurkami lub za lotem mewy, co znudziwszy się siedzeniem, poleciała nad wodę i w przelocie całuje grzbiety fal?
Przed wyobraźnią Heleny przez czas cały odgrywała się scena z nad wirów Corryvrekan. Ona znowu widziała przed sobą ginącą szalupę i przeżywała znowu strach i wzruszenie których wtedy doświadczała, kiedy śmiałkowie siedzący w szalupie ginęli z oczu za strasznymi bałwanami oceanu. Przypominała jej się scena ocalenia rozbitków: to jak rzuconą została lina i jak na pokładzie ukazał się wykwintny młody człowiek, który, uśmiechając się uprzejmie witał wszystkich ukłonami. W romansowej główce miss Campbell z tego zdarzenia wytworzył się początek całego romansu; lecz widocznie powieść miała się skończyć na pierwszym rozdziale. Zaczęta książka zamkniętą została rękami miss Campbell i nikt nie mógł zgadnąć na której stronicy sądzonem jej było otworzyć się na nowo. Czy miss Campbell nie szukała tego bohatera wśród nudzącego się tłumu, przepędzającego czas na morskiem wybrzeżu Obanu? Być może, że go szukała, lecz czy go znalazła? Nie, nie spotkała go. A gdyby się nawet spotkali, to onby jej nie poznał, gdyż zapewne nie zauważył jej na pokładzie parowca „Glengarry“ gdy się skromnie usunęła na bok. Zresztą pod jakim pozorem mógłby się do niej zbliżyć. Wszak nie mógł odgadnąć, komu głównie zawdzięcza swoje ocalenie. Tymczasem właśnie miss Campbell pierwsza zwróciła uwagę na tonącą szalupę i pierwsza prosiła kapitana żeby jej iść na pomoc. Ją samą pozbawiło to tego wieczora możności zobaczenia „Zielonego promienia“. Takiej sposobności może na długo nie być, — co było nader prawdopodobnem. W ciągu trzech dni, przez czas jak rodzina Melwillów bawiła w Obanie, stan nieba był taki, że mógł do rozpaczy doprowadzić wszystkich astronomów Edymburgu i Greenwicz: było ono zupełnie pokryte gęstą mgłą, nieprzeniknioną dla najlepszych nawet teleskopów i reflektorów.
Bracia Melwill robili co mogli ażeby pocieszyć swoją siostrzenicę i mówili jej, aby była cierpliwą. To jeszcze bardziej rozdrażniało dziewczynę, która swój zły humor za niepowodzenie wywierała na otaczające ją osoby. Te znów ze swojej strony zmartwione do głębi, brały do ręki przywieziony ze sobą barometr i z żalem przekonywali się, że stoi ciągle na jednem miejscu: wujaszkowie chętnie ofiarowaliby swoją tabakierę za jedną godzinę pogodnego bezchmurnego zachodu. Co się tycze Arystobulusa Ursiklosa, to dopuścił się on niezręczności, mówiąc do znajomych, że mgła na horyzoncie jest zjawiskiem naturalnem. Na dowód swego twierdzenia wyjął z kieszeni książeczkę z której przeczytał dłuższy rozdział o mgłach, chmurach i ruchu atmosfery na zachodzie przy obniżeniu się temperatury, o parze z której tworzą się obłoki, dzielące się na kłębiste, dżdżowe, pierzyste i barankowe. Bracia Melwilowie słuchając tego odczytu nie wiedzieli jak się zachowywać, co zaś do miss Campbell, to z początku wytężyła wzrok swój ku zamkowi Dunolly, wcale nie widząc czytającego, następnie zajęła się oglądaniem końców swoich bucików, co, widocznie świadczyło o jej zupełnej nieuwadze tak dla lektora jak i dla jego prelekcyi.
Sześć dni przeszło bez wszelkiej zmiany w życiu rodziny Melwilów; 6 sierpnia nareszcie ku wielkiej radości Sama i Seba, barometr podniósł się wyżej nad „zmianę“.
Około południa zajechał powóz przed pawilon hotelu i rodzina Melwilów w towarzystwie swojej wiernej służby opuściła Oban. Wycieczkę uważać można było za bardzo piękną: Powóz toczył się wzdłuż cieśniny oddzielającej brzeg szkocki od wyspy Kerrera. Wyspa ta pochodzenia wulkanicznego i bardzo malownicza, w oczach miss Campbell miała ważną wadę: zasłaniała ona morski horyzont od strony zachodniej. Wszakże ponieważ przejazd przez nią, cztery wiorsty wszystkiego, nie trwał długo, więc chętnie napawała się jej harmonijnemi konturami, rysującemi się na tle nieba, ruinami zamku duńskiego, który niegdyś był rezydencyą Mac-Douglasów z Lorn.
Gdy przejechali wyspę Kerrera, ekwipaż zawrócił na dosyć wązką i nierówną drogę z której niezadługo zjechali na sztucznie zbudowane międzymorze, tworzące jakby most pomiędzy wyspami Seil i Neish. Od tej chwili nic nie stawało na przeszkodzie oglądaniu morskiego horyzontu zachodniego. Wszystko zdawało się sprzyjać ukazaniu się „Zielonego promienia“: miejscowość wybrana szczęśliwie, na niebie ani chmurki a na ognistą tarczę słońca która długą smugą odbijała się w wodzie, trudno było patrzeć.
Miss Campbell i jej współtowarzysze pogrążeni byli w oglądaniu tego przepięknego zachodu. Ale oto słońce niższym swoim krańcem dotknęło kresu widnokręgu a z ust miss Campbell wyrwał się okrzyk rozczarowania. Na niebie, niewiadomo zkąd pojawił się obłoczek, lekki jak dym, z formy podobny do bandery statku wojennego. Przecinał on tarczę słoneczną na dwie nierówne połowy i zdawało się, jakby razem ze słońcem miał się zsunąć do poziomu morza. Najlżejsze dmuchnięcie wiatru byłoby dostateczne do rozproszenia tego obłoczka, lecz wietrzyka nie było, a gdy słońce schowało się za kraniec widnokręgu, na jego miejscu pozostała tylko chmurka; przez nią nie mógł się przecisnąć „Zielony promień“ którego wszyscy tak łaknęli. Spostrzeżenia trzeba było odłożyć na drugi raz.



ROZDZIAŁ IX.
Przemowa pani Betty.



Rodzina Melwilów powracała do Obanu w głębokiem milczeniu: miss Campbell przez całą drogę nie przemówiła ani słowa a bracia Sam i Seb nie odważyli się nawet ust otworzyć. Tymczasem oni wcale temu nie byli winni, że ten przebrzydły obłoczek zjawił się właśnie w chwili, kiedy można było spodziewać się ukazania się osobliwego „Zielonego promienia“. Wszelako jeden wspaniały wieczór był już stracony, i, sądząc po stanie barometru, nie można się było prędko spodziewać powtórzenia się takiego wieczoru; strzałka magnesowa tejże nocy pochyliła się w stronę „deszczu“ a chociaż nazajutrz 8 sierpnia pogoda była ładna, bynajmniej nie czyniła zadość wymaganiom miss Campbell. Chmury wisiały tak samo nad wyspą Seil jak i nad Obanem. Miss Campbell była przez cały czas w jak najgorszem usposobieniu: nie mogła ona wybaczyć słońcu takiej dla niej niegrzeczności. Jedyną jej rozrywką stały się przechadzki i marzenia. Marzenia o czem? O tej legendzie która przywiązaną była do ukazania się „Zielonego promienia“. Czy dlatego chciała zobaczyć ten promień, żeby przy nim mogła czytać w własnem sercu, czy też w sercu kogo innego. Jednego z tych nudnych dni Helena wyszła w towarzystwie Bessy na spacer do zwalisk zamku Dunolly-Castle. Z tego miejsca otwierał się czarujący widok na wszystkie zatoczki odnogi Obańskiej, również na skalistą Kerrerę i niezliczoną liczbę małych wysepek z pomiędzy których wyróżniała się skalistemi swemi brzegami duża wyspa Mull, która tem się odznacza, że wytrzymuje pierwszy napór fal napływających od strony zachodniej oceanu Atlantyckiego, Miss Campbell nieruchomo wpatrywała się w panoramę rozpostartą przed nią, — lecz czy ją widziała? Czy nie było w jej pięknej główce jakich wspomnień, coby zasłaniały przed jej oczami te cudowne widoki? Elżbieta patrząc na jej zamyślenie sądziła, że Arystobulus jest przedmiotem myśli Heleny.
— On mi się nie podoba — wybuchnęła raptem Bessa, jakby odpowiadając swoim własnym tajnym myślom. Nie, on niepodoba mi się wcale — powtórzyła. On myśli tylko o sobie! Dobrze mu będzie w pałacu Hellenburgu, niema co i mówić. On należy do klanu Mac-Egoistów, a nie do żadnego innego klanu! I jakże to mogła w głowach panów Melwilów powstać myśl uczynienia go swoim siostrzeńcem! Patrydż także, zupełnie jak ja, nie bardzo w nim zakochany, a Patrydż nie myli się! Powiedz miss Campbell, czy on ci się naprawdę podoba?
— O kim ty mówisz? — zapytało zdziwione dziewczę, które ani jednego słowa z mowy pani Bessy nie było słyszało.
— O tym, o kim panienka nie powinnabyś myśleć — chociażby dlatego, żeby tem nie poniżyć swego rodu.
— O kimże ja myślę — powiedz, moja droga...
— Pewno o panu Arystobulusie Ursiklosie, który lepiejby zrobił gdyby się wyniósł na drugą stronę Tweedu. Czyż istnieli kiedykolwiek Campbellowie, którzyby starali się o względy jakichś tam Ursiklosów.
Elżbieta udająca nieświadomość odgadywała, że jej wychowanica odczuwa dla projektowanego swego narzeczonego coś gorszego niż obojętność. Oprócz tego być może, w duszy pani Bessy rodziło się jakieś ciemne przypuszczenie, wywołane tem, że Helena nie dawno pytała jej czy nie widziała w Obanie młodego człowieka, któremu statek Glengarry w samą porę udzielił pomocy. Wtedy miała z nią taka rozmowę:
— Nie, miss Campbell — odpowiedziała Bess, nie widziałam go, pewno zaraz wyjechał, chociaż, zdaje się, Patrydż go widział.
— Kiedy?
— Wczoraj, na drodze do Dalmaly; szedł on zkądciś, niosąc na plecach torbę jak jaki podróżujący artysta. Ach, ten młodzieniec jest bardzo niemądry: puszczać się na wiry Corryvrekan! To kiepska zapowiedź na przyszłość. Parostatki nie zawsze będą do jego rozporządzenia żeby go ratować i z pewnością prędzej lub później marnie zginie.
— Tak sądzisz! Przecież okazał on wielką odwagę i zimną krew pomimo swego szaleństwa.
— Bardzo być może, że rzeczywiście ma odwagę — odrzekła Bessa — ale ten pan pewno nie wie, że panience zawdzięcza swoje ocalenie; w przeciwnym razie, nazajutrz po przybyciu do Obanu byłby przyszedł żeby ci podziękować.
— Mnie dziękować! — krzyknęła miss Campbell. A to za co? Zrobiłam dla niego tylko to, cobym zrobiła dla każdego innego i co każdy zrobiłby na mojem miejscu.
— Czy go panienka pozna przy spotkaniu? zapytała Bessa patrząc na młodą dziewczynę.
— Poznam go — odpowiedziała prostodusznie. Muszę ci się przyznać, Bess, że spokojną odwagę jaką okazał, serdeczne słowa jakie wypowiedział do ocalonego współtowarzysza, majtka, wywarły na mnie głębokie wrażenie.
— Do kogo on jest podobny, nie mogę sobie przypomnąć — mówiła Bess — lecz w każdym razie nie do pana Arystobulusa Ursiklosa; czyż nie tak?
Zamiast odpowiedzieć, miss Campbell tylko uśmiechnęła się i, powstawszy ze swego miejsca rzuciła ostatnie spojrzenie w dal, poczem wraz z panią Bessą poszła do domu.



ROZDZIAŁ X.
Partya krokieta.




Pobyt w Obanie dał się braciom Melwilom dobrze we znaki i oni zaczęli już nietylko liczyć dni lecz i godziny. Wszystko szło wcale nie tak jak chcieli. Nudy jakie trapiły Helenę, jej uciekanie od ludzi, brak uprzejmości jaką okazywała względem Arystobula Ursiklosa i nawzajem zbyt małe zajęcie jakie tenże okazywał względem niej — to wszystko przyczyniało się do obrzydzenia braciom pobytu w Obanie.
Barometr tymczasem pozostał nieczułym na zmartwienia braci Melwilów i nie chciał pokazywać zmiany na lepsze a pomimo ich opukiwania go palcami, strzałka nie poruszała się ani na włos. Ach, te nieznośne barometry! Nareszcie przyszła braciom Melwilom nowa myśl do głowy i jednego popołudnia zaproponowali miss Campbell rozegranie partyi krokieta — w nadziei że ją to cokolwiek rozerwie.
Pomimo że w partyi miał uczestniczyć Arystobulus Ursiklos, Helena zgodziła się na przedłożenie. Trzeba zaznaczyć, że bracia Melwill uważali siebie za najlepszych graczy w całej Wielkobrytanii. Gra ta, jak wiadomo, bardzo jest lubianą przez damy, dlatego było w Obanie kilka placyków przeznaczonych do gry w krokieta: były one suto wysypane piaskiem ubitym następnie tłukiem. Każdego wieczoru piasek polewano wodą a co rano gładzono maszyną specyalną — to czyniło placyk równym i miękkim jak aksamit.
Arystobulusowi zaproponowano zagrać partyę krokieta, przychyliwszy się do przyjęcia na siebie tego wielkiego trudu, stanął on na czas oznaczony do walki. Przekonany był o sobie, że co do tej gry równo mocnym był w praktyce jak i w teoryi — jak matematykowi przystało. Co się tycze miss Campbell to ją czekała jedna nieprzyjemność: mieć za partnera Arystobulusa Ursiklosa. Lecz czyż mogło być inaczej? któżby miał tyle odwagi żeby zmartwić braci Melwilów, chcąc z nich zrobić przeciwników! ich, którzy duszą i myślą stanowili jakby jedną istotę! ich, którzy całe życie byli sobie przy krokiecie zawsze partnerami.
— Miss Campbell, rzekł do niej Arystobulus Ursiklos przed rozpoczęciem gry — szczęśliwy jestem że będę pani partnerem, a jeżeli pani pozwoli, to jej objaśnię cokolwiek z dziedziny uderzeń...
— Mister Ursiklos — przerwała Helena odprowadzając go na bok — trzeba pozwolić wygrać wujom.
— Wygrać!?
— Tak — ale to trzeba tak zrobić, żeby oni tego nie zauważyli.
Oniby się bardzo zmartwili gdyby przegrali.
— Ależ pozwól pani — zamruczał Arystobulus Ursiklos — wystudyowałem krokiet geometrycznie i mogę się tem pochwalić! Ja zrobiłem wyliczenie długości linij, wielkości łuków i mam pretensyę....
— A ja mam tylko jedno życzenie: sprawić przyjemność moim kontrpartnerom. Zresztą oni grają doskonale, uprzedzam pana o tem, — i wątpię czy pańska nauka zwycięży ich zręczność.
— Zobaczymy — mruknął uczony, postanowiwszy w głębi duszy nie poddawać się — pomimo prośby miss Campbell.
Tymczasem przyniesiono na placyk wszystkie przedmioty potrzebne do krokieta: młotki, kule, łuki, numery.
— Ciągnijcie państwo losy! zakomenderował Sam, gdy numery złożone były w kapeluszu.
Brat Sam miał zaczynać grę. Zażywszy tabaki, z miną uroczystą przystąpił do gry. Dosyć było zobaczyć jak on lekko się nachylił, głowę zwrócił na bok, jak ściągnął nogi zgiąwszy cokolwiek kolana dla lepszej równowagi — aby poznać w nim prawdziwego amatora gry w krokieta.
Opisawszy młotkiem półokrąg w powietrzu, Sam uderzył w kulę i kula przeszła zrazu dwoje wrót a przeszedłszy trzecie, przystanęła w czwartych. Jak na początek było to znakomite i w tłumie przypatrujących się dały się słyszeć pochwalne głosy. Przyszła kolej na Arystobulusa Ursiklosa. Był on mniej szczęśliwym: czyto wskutek niezręczności czy chybnięcia, trzy razy musiał zaczynać nim kula jego mogła przejść pierwszą bramę, a po przejściu jej zatrzymała się obok drugiej.
— Środek ciężkości tej kuli musi być nieprawidłowy, źle ona zrobiona — tłómaczył miss Campbell.
— Wujaszku Sebie, ty zaczynasz! zawołała Helena, nie słuchając uczonych objaśnień swego partnera.
Seb okazał się godnym swego brata; jego kula przeszedłszy dwie bramy stanęła obok kuli Arystobulusa Ursiklosa; Seb krokował go; przeprowadził swoją kulę w następną bramę i znów skrokował kulę młodego uczonego i silnem uderzeniem wyrzucił go precz z pola. Przez cały czas Ursiklos stał nieporuszony a twarz jego zdawała się mówić: „i cóż, i my zrobimy nie gorzej“, najspokojniej poszedł po swoją kulę. Miss Campbell wzięła swoją kulę i zręcznie przeprowadziła ją przez dwie bramy.
Kiedy panna Campbell już dostatecznie przekonaną była że ona partyę przegra, zaczęła grać staranniej i okazywała przy tem daleko większą zręczność, niż jej partner — który mimo to nie przestawał udzielać jej nauk.
— Kąt odbicia zawsze równy jest kątowi upadku — mówił pokazując przy tem jaki kierunek kula powinna była przyjąć od uderzenia. Trzeba korzystać....
— Korzystajże pan sam z tego! — odpowiedziała miss Campbell — wyprzedziłam pana o trzy bramy.
Arystobulus Ursiklos rzeczywiście pozostawał poza wszystkimi. On z 10 razy próbował przejść przez środkową bramę, a zawsze napróżno. Panna Campbell miała prawo być niezadowoloną ze swego partnera: grała ona dobrze i wujowie nie przestawali prawić jej komplementów z tego powodu. Oprócz tego grała z wdziękiem, tak że każdy z upodobaniem patrzał na nią, tylko jeden Arystobulus Ursiklos nie zajmował się nią. Młody uczony wrzał od gniewu. Partya przeciągała się w tych samych warunkach, gdy wtem zaszła nieoczekiwana okoliczność! Ursiklosowi udało się nareszcie skrokować kulę brata Sama, i w myśli postanowił on sobie zegnać ją precz z placu. Ustawiwszy swoją kulę obok kuli Sama, udeptał starannie trawę naokoło nich, postawił lewą nogę na swojej kuli i zamierzywszy się, uderzył z wielkim zamachem po kuli Sama. Równocześnie z tem rozległ się po placu straszny krzyk; był to wykrzyk wielkiego bólu: nieszczęsny niezręcznie skierował młotek i zamiast kulę, z całych sił uderzył się sam w nogę. Biedak zaczął stękać i skarżyć się na swoją dolę — do czego istotnie miał powód, lecz co niemniej było śmieszne. Bracia Melwilowie natychmiast przystąpili do niego i zaczęli troskliwie wypytywać jak się czuje. Na szczęście uczony mąż miał na sobie buty z grubej skóry a to znacznie osłabiło siłę uderzenia.
Wahadłem (vadius), tłómaczył krzywiąc się od bólu — jakiem był mój młotek, opisałem koło koncetryczne z domniemanem kołem na ziemi a że za krótko trzymałem trzonek — więc ztąd uderzenie.
— Chodź pan kończyć partyę — zawołała miss Campbell, my i tak jej nie wygramy.
— Kończyć partyę! krzyknął Arystobulus z nieukontentowaniem, — poddać się? Nigdy! Biorąc za podstawę formę wyliczenia, to bardzo prawdopodobne że...
— Dobrze, będziem grać dalej, — rzekła miss Campbell.
Lecz żadne formułki ani wyliczenia nie pomogły młodemu uczonemu do wygrania partyi. Kilka jeszcze uderzeń a bracia Melwilowie skończyli partyę, kiedy Arystobulus Ursiklos nie zdążył jeszcze przejść pierwszych wrót. Ażeby pokazać swoim wujom jak jej nieprzyjemnie jest przegrać, miss Campbell uderzyła energicznie swoim młotkiem po kuli, tak, że ta szybko przebiegłszy placyk, przeskoczyła nasyp okalający i trafiwszy na kamień podskoczyła a wskutek inercyi, jakby Ursiklos powiedział, potoczyła się z pagórka na dół ku brzegowi morza. Traf nieszczęśliwy! Nad brzegiem morza, jak raz w tem miejscu, siedział młody artysta przed stalugami. Kula przeleciawszy przez leżącą na ziemi paletę z farbami i niemi pomazana, uderzyła w blejtram i przewróciła go. Artysta obejrzał się spokojnie.
— Zazwyczaj uprzedzają o tem gdy ma nastąpić bombardowanie. Tu coś niebezpieczny kraj — powiedział.
Przeczuwając, że się stanie coś niedobrego, miss Campbell pobiegła za kulą.
— Ach, panie — rzekła zmieszana zwracając się do artysty — przebacz mojej niezręczności!
Młody człowiek wstał i uśmiechając ukłonił się grzecznie stojącej przed nim pomieszanej pięknej panience; przytem widocznem było, że jej zakłopotanie bawiło go. Przed miss Campbell stał ten sam nieznajomy, który o mało nie zginął w wodowirach Corryvrekanu....



ROZDZIAŁ XI.
Olivier Sinclair.



Podług charakterystycznego wyrażenia szkotów, Olivier Sinclair mógł być nazwany „zuch chłopiec“ tak z powodu swojej dziarskości jak i wesołego usposobienia. Ostatnia latorośl szlachetnej Edymburskiej rodziny, był on synem niegdyś kanclerza stolicy Mid-Lothianu. Zostawszy wcześnie pełnym sierotą, wzięty był na wychowanie do domu swego wuja — sędziego municypalnego. Po dojściu do pełnoletności zostawszy właścicielem niewielkiego wprawdzie, lecz zapewniającego niezawisłość majątku, Olivier puścił się w podróż po świecie, zwiedził główne miasta Europy, Indyj i Ameryki a „Przegląd Edymburski“ od czasu do czasu chętnie drukował jego spostrzeżenia z podróży. Oprócz tego młody człowiek był znakomitym malarzem, a gdyby zechciał mógłby swoje obrazy sprzedawać za drogie pieniądze, potrosze był także poetą. Któż nie staje się w jego wieku poetą, kiedy przyszłość uśmiecha się — mając serce gorące i naturę artystyczną?!
Olivier Sinclair podobał się powszechnie, lecz bynajmniej się tem nie chełpił. W dawnej stolicy Kaledonii ożenić się jest bardzo łatwo, gdyż liczba kobiet o wiele przewyższa liczbę mężczyzn, a młody, wykształcony, wytworny i przystojny młodzieniec mógł tam zrobić świetną partyę. Dlatego dziwno było, że Olivier Sinclair skończywszy lat dwadzieścia sześć, jeszcze nie był żonatym.
Podobał się niejednej złotowłosej szkotce, ale jemu bynajmniej nie śpieszyło się; nie miał on zamiaru wiązać się węzłami małżeńskiemi. Lubiany też był przez towarzyszów, ponieważ należał on do ludzi umiejących stosownie postępować z przyjaciółmi jak i z nieprzyjaciółmi.
Miss Campbell od pierwszego spojrzenia, poznała swego bohatera z wiru Corryvrekan, lecz bohater jej nie poznał; on widział ją tylko przez chwilę pomiędzy pasażerami, w przejeździe z wyspy Seil do Obanu. Gdyby młody człowiek wiedział jaki ważny udział miała miss Campbell w sprawie jego ocalenia, to niezawodnie nie byłby zaniedbał wyrazić jej swoją wdzięczność. Lecz on tego nie wiedział i podług wszelkiego prawdopodobieństwa, miało to zostać dla niego tajemnicą na zawsze.
I rzeczywiście tego samego dnia jeszcze, Helena zabroniła, literalnie zabroniła swoim wujom, pani Elżbiecie i Patrydżowi, mówić o tem co zaszło na okręcie „Glengarry“ przed uratowaniem tonącej szalupy.
Tymczasem po nieszczęsnem wydarzeniu z kulą, bracia Melwillowie niemniej zmieszani od swojej siostrzenicy, z powodu tego zajścia, pośpieszyli do młodego artysty, żeby go przeprosić. Lecz ten przerwał im:
— Pani, panowie, proszę bardzo, nie warto o tem i mówić.
— Bardzo nam przykro — wybacz pan! nastawał brat Seb.
— A jeżeli nieszczęście nie da się naprawić.... czego się obawiam.... dodał Sam.
— To — prosty wypadek — nieszczęściem tego nazywać nie można — odrzekł śmiejąc się artysta. Rysunek ten był prostą bazgraniną, któremu kula wymierzyła zasłużoną sprawiedliwość.
Olivier Sinclair mówił to z taką prostotą że bracia Melwill, wzruszeni tem, byliby bez ceremonii wyciągnęli do niego rękę, lecz uważali za stosowne przedstawić się.
— Samuel Melwill — mówił Sam.
— Sebastyan Melwill — zawtórzył drugi.
— I siostrzenica ich — miss Campbell — dodała Helena, nie myśląc o tem, że jej nie wypada samej się przedstawiać.
— Miss Campbell, panowie Melwill, odpowiedział z poważną miną — mógłbym wam powiedzieć, że się nazywam „Fok“ jak nazywają kołek w krokiecie ponieważ wasza kula odbiła się o mnie, lecz ja się nazywam poprostu Olivier Sinclair.
— Panie Sinclair — niewiedząc jak ma rozumieć te słowa, rzekła miss Campbell — przyjm pan raz jeszcze moje szczere przeproszenie.
— I nasze także — dodali bracia Melwill.
— Miss Campbell — odpowiedział na to Olivier Sinclair — powtarzam pani, że nie warto o tem mówić. Pracowałem nad pochwyceniem obrazu bałwanów, nie chciało mi się udawać aż pani kula przyszła mi z pomocą.
To wszystko wypowiedziane zostało przez młodego człowieka w sposób tak przyjemny, że miss Campbell i bracia Melwill nie mogli się wstrzymać od śmiechu. Co się tycze obrazu, to gdy podniesiono go, okazał się zupełnie zepsutym, tak że artysta musiałby zaczynać go na nowo.
Arystobulus Ursiklos nie przyłączył się do swoich partnerów, gdy ci poszli do młodego artysty. Mocno rozdrażniony tem, że w praktyce nie zdołał zastosować swojej wiedzy, niepożegnawszy się z nikim, poszedł do swego hotelu. Przez trzy lub cztery dni nie spodziewano się go zobaczyć, ponieważ miał wyjechać na wyspę Ling w zamiarze dokładnego przestudyowania tamecznych kopalń łupkowych.
Z tej rozmowy pokazało się, że osobistość Oliviera Sinclair nie była nieznaną mieszkańcom hotelu „Caledonia“; opowiedzieli mu ze szczegółami wszystko co się działo na „Glengarry“ w chwili kiedy on z towarzyszem tonęli w wirach Corryvrekanu.
— Jakto, to państwo byliście na tym parowcu, który tak w samą porę przyszedł mi z pomocą?
— Tak jest panie Sinclair, — rzekł Sam.
— I pan nas bardzo przestraszyłeś — dodał Seb. Myśmy zupełnie przypadkowo zobaczyli waszą szalupę walczącą z wirem.
— Rzeczywiście to był szczęśliwy przypadek — powiedział brat Sam, a bardzo być może, że bez wmieszania się...
W tem miejscu mowa jego przerwaną została przez pannę Campbell, która dała wujowi znak, że nie życzy sobie, żeby o niej mówili jako o wybawicielce młodego artysty.
— Ale panie Sinclair, jakże się to stać mogło — zaczął znów Sam — że stary rybak który panu towarzyszył, okazał się tak niedoświadczonym, iż pozwolił wirowi porwać łódkę; on, jako mieszkaniec tutejszy powinien był wiedzieć...
— Jak bardzo te wiry są niebezpieczne — dokończył brat Seb Melwill.
— Rybaka za to winić nie można — mówił Olivier Sinclair. Wszystkiemu co zaszło winną jest moja lekkomyślność; jakiś czas już obawiałem się, że będę miał na swojem sumieniu życie tego starca. Widzicie państwo, na wirach zobaczyłem takie znaczne odcienia piany, że, nie myśląc o niebezpieczeństwie rzuciłem się do łódki z zamiarem uchwycenia tych odcieni i przeniesienia ich z czasem na płótno: morze w tem miejscu podobne było do niebieskiej jedwabnej materyi narzuconej przezroczystą gazą. Dążyłem coraz dalej naprzód, a chociaż stary rybak ostrzegał mnie o niebezpieczeństwie, ja go nie słuchałem.
Młoda panienka nie mogła się wstrzymać od uśmiechu, gdy usłyszała artystę opowiadającego o swojej pogoni za efektami świetlnemi. Czyż ona ze swoją pogonią za Zielonym promieniem nie jest podobną do tego malarza?
Bracia Melwilowie nie mogli wytrzymać, żeby nie opowiedzieć młodzieńcowi o celu swego pobytu w Obanie.
— „Zielony promień“! zawołał Olivier Sinclair.
— Czy go pan już widział? zapytała z żywością miss Campbell.
— Nie, miss Campbell, — odpowiedział malarz — nie przypuszczałem nawet, że istnieje. Zapewniam panią... ale teraz, teraz i ja pragnę go zobaczyć. Od dnia dzisiejszego słońce ani razu nie będzie schodzić z horyzontu bez mojej obecności, i przysięgam, że na wszystkich obrazach na których wypadnie mi użyć zielonej barwy, będę odtwarzał tylko ten kolor, jaki zobaczę w ostatnim promieniu słońca.
Trudno było twierdzić czy artysta żartował czy mówił poważnie, pociągnięty swoją naturą artystyczną; lecz głos tajemniczy szeptał pannie Helenie że młody człowiek nie żartował.
— Muszę panu powiedzieć, panie Sinclair, że „Zielony promień“ nie jest tylko dla wybranych, możebyśmy więc spróbowali śledzić go razem.
— Z największą przyjemnością, miss Campbell!
— Lecz trzeba się uzbroić w cierpliwość.
— Ha! cóż zrobić, trzeba się uzbroić....
— Czyż nie należy obawiać się że oczy ucierpią — zauważył brat Sam.
— Dla „Zielonego promienia“ i wzroku natężyć nie żal — odrzekł wesoło Olivier Sinclair. Przyrzekam państwu, że nie opuszczę Obanu, póki nie ujrzę tego promienia.
— My jeździliśmy już raz na wyspę Seil obserwować zachód słońca — mówiła miss Campbell — lecz obłoczek zasłonił widnokrąg, jak welonem i nie przepuszczał „Zielonego promienia“.
— Jakie nieszczęście!
— Tak panie Sinclair, to była zła wróżba; od tego dnia nie mieliśmy możności oglądać bezchmurnego zachodu słońca.
— Lecz to nie może trwać długo, miss Campbell lato jeszcze się nie kończy a przed nastaniem jesieni, wierz mi pani, słońce ukaże nam łaskawie swój „Zielony promień“. Żeby mówić zupełnie szczerze, panie Sinclair, muszę powiedzieć że my mieliśmy możność oglądania Zielonego promienia w dniu 2-im sierpnia w blizkości wiru Corryvrekan, a gdyby uwaga nasza nie była pochłoniętą tonącą łodzią...
— Jak to, miss Campbell! wykrzyknął Olivier — ja miałem nieszczęście, w taką chwilę odwrócić twoje oczy od słońca? Moja nieostrożność przeszkodziła pani zobaczyć „Zielony promień“? W takim razie proszę stokrotnie o przebaczenie mi, proszę przyjąć mój szczery żal z powodu tego co się stało z mojej winy. To się więcej nie powtórzy.
Tak rozmawiając wszyscy czworo udali się w drogę powrotną do hotelu „Caledonii“, gdzie, jak się okazało, stanął w przededniu pan Sinclair w powrocie z wycieczki w okolice Dalnally. Niewidząc konieczności opuszczenia Obanu, Olivier Sinclair postanowił tam pozostać i czekać cierpliwie na pojawienie się „Zielonego promienia“.
Od tego czasu rodzina Melwilów spotykała się codziennie z młodym malarzem na brzegu morza i przepędzała z nim całe dni razem. Razem badali stan pogody i po dziesięć razy na dzień zachodził do barometru, który 14 sierpnia podniósł się do 30,7 cala Trzeba było widzieć z jaką uciechą Olivier Sinclair przyniósł tę wiadomość pannie Campbell. Niebo tego dnia było czyste jak spojrzenie Madonny, i czysto błękitnego koloru.
Wszystko obiecywało że wieczór będzie wspaniały i zachód słońca bezchmurny.
— Jeżeli dziś nie zobaczymy naszego „Zielonego promienia“ to chyba będzie znaczyło żeśmy zaniewidzieli.
— Wujaszkowie, słyszycie, dziś ujrzymy „Zielony promień“.
Natychmiast postanowiono, jeszcze przed obiadem wyruszyć na wyspę Seil. O godzinie piątej wieczorem z hotelu „Caledonii“ wyjechał powóz w którym siedzieli: promieniejąca miss Campbell, wesoły Olivier Sinclair i niemniej od niego weseli i ożywieni bracia Sam i Seb. Patrząc na tę grupę rozweselonych ludzi można było powiedzieć, że wzięli ze sobą słońce i że u ich powozu biegły zaprzężone hipnogryfy wiozące Apolina.
Po przybyciu na wyspę Seil, nasze małe towarzystwo zelektryzowane nadzieją ujrzenia „Zielonego promienia“, zajęło miejsce na cyplu wyspy najdalej wysuniętym w morze i przygotowało się do obserwacyi zachodu słońca.
Wszystko przepowiadało ukazanie się pożądanego promienia. Słońce przybliżyło się już do końców horyzontu; niebo okrywszy się purpurą, odbiło się na zwierciadlanej powierzchni usypiającego morza.
Milcząc, w oczekiwaniu dziwnego zjawiska, stali nasi podróżni, i nie odrywając oczu, widzieli jak słońce podobne do ognistego meteoru, opuszczało się w morze coraz niżej i niżej.
W tem z ust miss Campbell wyrwał się krzyk, a temu zawtórzyły urywane okrzyki ze strony Sinclaira i braci Melwilów. Przyczyną wzruszenia naszych turystów było ukazanie się na horyzoncie statku żaglowego; szedł on z wyspy Edale i sterował ku wyspie Seil. Statek płynął powoli rozpuściwszy żagle a za temi żaglami jak za ekranem ukrył się horyzont, gdzie zachodziło słońce. Widzowie nie mieli już czasu rzucić się w jakąkolwiek stronę, żeby nie stracić z oczu słońca, przylądek zaś na którym stali był bardzo wąski. Miss Campbell w rozpaczy przebiegła z jednego skraju tego występu na drugi; Olivier Sinclair dawał gwałtowne znaki w stronę łodzi i krzyczał do siedzących w niej, aby spuścili żagle. Wszystko napróżno. Nie widzieli ich i nie mogli ich słyszeć. Łódź pędzona lekkim nadbrzeżnym wiatrem posuwała się ku zachodowi, i w tym momencie gdy rąbek słońca zanurzał się w morze, żagle zakryły go zupełnie przed oczami spostrzegawców. Jakież rozczarowanie! Miss Campbell, Olivier Sinclair i bracia Melwill zmartwieni i rozdrażnieni nieoczekiwaną przeszkodą, przeklinali łódkę która ukazała się na morzu, tak nie w porę.
Z wielkiego żalu zapomnieli nawet że czas im było opuścić to miejsce, bo nie było na co czekać dłużej. Tymczasem czółno przybliżywszy się zwolna do wyspy Seil, zahaczyło u jednego z występów, a z niego wysiadł na brzeg jakiś pasażer. Jakież było zdziwienie naszego małego towarzystwa, gdy wysiadający zdjął czapkę i ukłoniwszy się, okazał się nie kim innym, jak panem Arystobulusem Ursiklosem.
— Mister Ursiklos! wykrzyknęła miss Campbell.
— To on! To on! — zawtórzyli jej bracia Melwill.
— „Kto to jest ten pan?“ pomyślał Olivier Sinclair; on jeden ze wszystkich nie znał się z młodym uczonym.
Tak, to był Arystobulus Ursiklos we własnej swej osobie: powracał on z wyspy Luing, gdzie przepędził kilka dni na uczonych wycieczkach.
Jak został przyjęty przez tych którym urocze marzenie zburzył nieoczekiwanem swojem ukazaniem się, odgadnąć łatwo. Bracia Sam i Seb, zapomniawszy o przyzwoitości, nie pomyśleli nawet przedstawić Ursiklosa Sinclairowi. Co się tycze miss Campbell, to ta długo stała milcząca, ściskając piąstki i mrugając oczami aż w końcu wyrwały się z jej ust słowa:
— Panie Ursiklos, lepiej byś pan zrobił niepokazując się wcale, niż popełnić taką niezręczność.



ROZDZIAŁ XII.
Nowe projekty.



Powrót do Obanu odbywał się w warunkach daleko mniej przyjemnych, niżeli wycieczka na wyspę Seil; wtedy wyjeżdżali z nadzieją w powodzenie zamierzonego przedsięwzięcia, a teraz powracali z niepowodzeniem.
Rozczarowanie jakiego doznawała miss Campbell powiększyło się jeszcze rozdrażnieniem przeciwko Arystobulusowi Ursiklosowi, który był przyczyną tego niepowodzenia; miała ona prawo obrzucać go wyrzutami i złorzeczyć temu człowiekowi, który względem niej tak ciężko zawinił, miss Campbell też robiła to, nie krępując się wcale. Bracia Melwill nie mogli ani słowa powiedzieć na obronę nieszczęśliwego.
Oprócz tego Arystobulus Ursiklos popełnił błąd nie do darowania bo zamiast przeprosić towarzystwo za sprawioną mu przykrość, bez ogródki zaczął się wyśmiewać z Zielonego promienia, a potem najspokojniej wsiadł do łódki, żeby powrócić do Obanu. Ostatnie postąpienie z jego strony było przezorne: po tem wszystkiem co zaszło, wątpić należy, czyby młodemu człowiekowi ofiarowali miejsce nietylko w powozie ale nawet na koźle groma.
Tak więc dwa razy słońce zachodziło w warunkach w zupełności sprzyjających oglądaniu cudnego zjawiska, i dwa razy miss Campbell pozbawioną została przyjemności ujrzenia go. Za pierwszym razem stanęło na przeszkodzie zajście na wirach Corryvrekanu, za drugim razem nagłe ukazanie się Arystobulusa Ursiklosa pozbawiło ją skorzystania z okoliczności, jaka może nie prędko się powtórzy.
Nazajutrz Olivier Sinclair przechadzał się zamyślony po morskim brzegu w Obanie.
„Ktoby mógł być ten Arystobulus Ursiklos? — zadał sobie pytanie. Czy to krewny miss Campbell, lub braci Melwill, czy też ich znajomy? W każdym razie zna się on dawno z nimi — tak można było wnosić z tego, jak panna Campbell tak otwarcie wypowiadała swoje nieukontentowanie za sprawioną przykrość“.
Co to obchodziło Oliviera Sinclaira? Jeżeli się chciał o tem dowiedzieć to mógł się wprost udać z zapytaniem do braci Melwilów. Tego właśnie — dla jakichś tam powodów, uczynić nie chciał.
Młody artysta codzień spotykał się na morskiem wybrzeżu z braćmi Melwill, którzy, albo spacerowali samowtór, albo w towarzystwie miss Campbell. Za każdym razem przy spotkaniu zawiązywała się ożywiona pogadanka; mówili o wielu rzeczach, lecz przeważnie o pogodzie a w tym razie rozmowa o pogodzie mogła sprawiedliwie być nazwana, zajmującą.
Pod wpływem młodej dziewczyny, która często rozmawiała z nim o tem i Olivier Sinclair zaczął razem z nią fantazjować o tym Zielonym promieniu i równie jak ona namiętnie pożądać jego ukazania się. O, on nie był Arystobulusem Ursiklosem — człowiekiem zatopionym w naukach i zachowującym się z takiem lekceważeniem względem tak pięknego zjawiska natury Olivier Sinclair i miss Campbell rozumieli się doskonale i oboje pragnęli mieć tę wyższość, żeby zobaczyć „Zielony promień“, który nie każdego zaszczyca swojem zjawieniem się.
— My go zobaczymy, miss Campbell, my go zobaczymy, choćby mi przyszło samemu iść zapalić go na niebie — mówił Olivier.
Wszak z mojej winy — mówił — raz pani nie widziała tego promienia, — ja tak samo winien, jak pan Ursiklos — krewny pani, zdaje się?
— Nie... mój narzeczony... jak się zdaje... odpowiedziała miss Campbell — i przy tych słowach pośpiesznie opuściła Oliviera Sinclaira, żeby pobiedz za wujami, którzy wyprzedziwszy ją, właśnie częstowali się wzajemnie tabaką.
Narzeczony! Słowa te, a zwłaszcza ton z jakim były wymówione, zrobiły na Olivierze Sinclair dziwne wrażenie. I dlaczegożby ten młody pedant nie miał być jej narzeczonym? — pomyślał. Teraz jego obecność w Obanie staje się wyjaśnioną w sposób nader prosty. On wprawdzie przeszkodził spostrzeżeniu „Zielonego promienia“, lecz z tego nie wynika...
Nie wynika co?... Olivier Sinclair wpadłby może w wielki kłopot, gdyby mu kto kazał odpowiedzieć na to pytanie.
Po dwudniowej nieobecności Arystobulus Ursiklos znów pokazał się w Obanie i Olivier Sinclair widział go kilka razy w towarzystwie braci Melwilów, którzy zbyt długo gniewać się na niego nie mogli. Sinclair i Ursiklos spotykali się często tak na wybrzeżu morskiem jak i w hotelu „Caledonia“ i bracia Melwill uznali nareszcie za stosowne przedstawić ich wzajemnie.
Młodzi ludzie przy tem przedstawieniu ukłonili się sobie wzajemnie ceremonialnie, lecz skłoniły się tylko ich głowy, podczas gdy ich postawy pozostały sztywne. Dla każdego, nawet powierzchownego spostrzegacza widocznem było, że ci dwaj młodzi ludzie charakterami swemi nigdy nie zbliżą się do siebie.
Co do miss Campbell, to ta wcale nie ukrywała swojej niechęci do Arystobulusa Ursiklosa; gdy przechodził koło niej, odwracała się. Jednem słowem na każdym kroku starała się okazać mu zupełną nieuwagę. Z tem wszystkiem bracia Melwill byli ciągle tego zdania, że wszystko ułoży się podług ich myśli, skoro tylko „Zielony promień“ zechce się pokazać nareszcie.
Tymczasem pogoda nie poprawiała się a ciągłe wahanie się strzałki barometru, zdolne było każdego pozbawić cierpliwości. Dwie czy trzy wycieczki na wyspę Seil przedsięwzięte przez rodzinę Melwilów w nadziei, że niebo oczyści się z chmur na zachodzie, nie miały pożądanego skutku. Lecz oto przyszedł i 23 sierpień a „Zielony promień“ nie raczył się pokazać. Dzięki wszystkim tym niepowodzeniom, pragnienie ujrzenia Zielonego promienia przemieniło się u naszych znajomych jakby w gorączkę i wyrugowało z nich wszelkie inne myśli. O tym promieniu myśleli dzień i noc i można się było obawiać, że się zamieni w manię. Pod wpływem tej nieodstępnej myśli, wszystkie barwy w ich oczach przybierały odcień zielony: niebo stało się zielone, skały były zielone, nawet woda i wino przybrały kolor zielony i podobne były do piołunówki.
— Miss Campbell — powiedział razu jednego Sinclair — i wy, panowie Melwilowie, raczcie mnie posłuchać. Mnie się zdaje, że zważywszy wszystkie okoliczności, przyjdziemy do wniosku, że aby widzieć „Zielony promień“, nie powinniśmy dłużej mieszkać w Obanie.
— A kto wymyślił ten przyjazd tutaj? — rzekła miss Campbell, patrząc chmurnie na sprawców.
— Tu, ciągnął dalej malarz — nie widzimy przed sobą horyzontu morskiego, i dlatego zmuszeni jesteśmy jeździć na wyspę Seil, narażając się na spóźnienie na właściwą chwilę.
— Oczywiście! — rzekła miss Campbell. Prawdę mówiąc, ja zupełnie nie rozumiem dlaczego wujowie wybrali właśnie Oban — to okropne miejsce, do naszych spostrzeżeń... lepiej przenieśmy się na Seil.
— Kochana Helenko, — szepnął Sam, niewiedząc co na to powiedzieć. Myśleliśmy...
— Miss Campbell — rzekł — zdaje mi się, że pani możesz coś lepszego zrobić, niż przesiedlać się na wyspę Seil.
— Udziel nam swoich planów, panie Sinclair, a jeżeli pan wymyśliłeś co dobrego, to wujowie nie zaniedbają pójść za pańską radą.
Na to bracia Melwill ukłonili się młodemu człowiekowi równocześnie i nigdy ich podobieństwo między sobą nie było tak widocznem, jak w tej chwili.
— Na wyspie Seil — przemówił Olivier Sinclair — niepodobna nam zamieszkać nawet na dni kilka. Oprócz tego, że narazilibyśmy swoje zdrowie, nie osiągnęlibyśmy celu, ponieważ obszar horyzontu morskiego jest zbyt ciasny, a jeżeli pomyślna pogoda da długo na siebie czekać, to być może, że słońce zachodzące właśnie naprzeciw Seil, będzie się wtedy znajdować za wyspami Kolonsay i Orsay, i my go z wyspy Seil nie zobaczymy. Musimy znaleść miejsce bardziej oddalone od archipelagu Hebrydzkiego, gdzieby przed naszemi oczami odsłaniał się nieograniczony ocean Atlantycki.
— Pan może znasz takie miejsce? — zapytała z ożywieniem panna Campbell.
Bracia Melwill oczekiwali równie niecierpliwie na odpowiedź młodego człowieka.
— Miss Campbell, — rzekł — podług mego zdania jest miejsce które znajduje się w lepszych warunkach, niż Oban; ono leży w blizkości Mull — to śliczna wysepka Jona.
— Jona! wykrzyknęła miss Campbell, — Jona! słyszycie drodzy wujaszkowie, a my jeszcze nie jesteśmy tam?
— Będziemy tam jutro — powiedział Sam.
— Jutro przed zachodem słońca — dodał Seb.
— Więc jedźmy — mówiła miss Campbell — a niech wujkowie wiedzą, że jeżeli na Jonie także nie znajdziemy dość rozległego horyzontu, to pojedziemy szukać innego miejsca, objedziemy cały zachodni brzeg od północnego końca Szkocyi do południowego końca Anglii. A jeżeli i tego nie będzie dosyć...
— Postąpimy zupełnie prosto — przerwał jej Olivier Sinclair — my puścimy się w podróż naokoło świata!...



ROZDZIAŁ XIII.
Piękności morza.



Jeżeli kto rozpaczał z powodu postanowienia rodziny Melwilów, to gospodarz hotelu „Caledonia“ pan Mac-Fine, on z przyjemnością zburzyłby wszystkie wyspy zagradzające widok otwartego horyzontu przed mieszkańcami Obanu. Zresztą zaraz po wyjeździe Melwilów znalazł pocieszenie w tem, że upewniał każdego, iż żałuje że pozwolił mieszkać u siebie rodzinie maniaków.
O godzinie ósmej zrana bracia Melvilowie, miss Campbell, pani Betta i Patrydż wsiedli na pospieszny statek „Pionier“ który po okrążeniu wyspy Mull, miał się zatrzymać kilka godzin w porcie Jony i tegoż dnia wieczorem stanąć z powrotem w Obanie. Olivier Sinclair wyprzedził resztę towarzystwa i oczekiwał na przystani parostatków. O Arystobulusie Ursiklosie nie było mowy przy układaniu projektu tej przejażdżki, niemniej bracia Melville uważali sobie za obowiązek zawiadomić go o niej. Arystobul Ursiklos przyjął tę wiadomość dosyć obojętnie, podziękował im za grzeczność, lecz nie uważał za potrzebne powiadomić ich o swoich dalszych planach.
W południe podróż rodziny Melvilów miała być skończoną.
Pośpieszny „Pionier“ przeszedłszy cieśninę Kerrera, okrążył jej południową kończynę, przerznął szeroki Forthur-Lorn i popłynął wdół południowego brzegu Mull, którego zarysy nadzwyczaj podobne są do wielkiego homara. Niezadługo, na północo-zachodzie, przy przylądku południowym zaczęła ukazywać się malownicza wyspa Jona, a za nią rozpostarł się ogromny bezbrzeżny ocean Atlantycki.
— Czy pan lubisz ocean, panie Sinclair? — zapytała miss Campbell swojego młodego współtowarzysza, siedzącego cicho i napawającego się cudownymi brzegami wzdłuż których przejeżdżali.
— Czy go lubię? miss Campbell, tak, lubię go. Ja nie należę do tych krótkowidzów, co uważają ocean za jednostajny i monotonny. W moich oczach nic nie może mieć tak różnorodnych odcieni, jak ocean, lecz trzeba chcieć widzieć te odcienie. Prawdę mówiąc, to morze w swoich tonach jest tak nieograniczenie rozmaite, a barwy jego tak harmonijnie łączą się ze sobą, że artyście daleko trudniej przychodzi odtworzyć je na płótnie, niżeli namalować czyje oblicze, chociażby bardzo ruchliwe.
— Masz pan słuszność — odrzekła na to miss Campbell — kolor morza zmienia się od najmniejszego wietrzyka igrającego po jego powierzchni i od najmniejszej zmiany światła dziennego.
— Patrz pani, panno Campbell, jak ono teraz wygląda. Ono zupełnie spokojne. Czy to morze nie jest teraz podobne do śpiącej piękności: nic nie narusza czarującego wyrazu jej oblicza. To także, jeśli pani wolisz, wielkie zwierciadło; w tem zwierciadle odbija się niebo i w niem widać Stwórcę.
— Tak, to zwierciadło — które często obleka się burzami — odpowiedziała na to miss Campbell.
— W tem właśnie zawiera się nieograniczona rozmaitość oceanu.
— Przyjemnie mi słuchać z jakiem uniesieniem pan mówisz o morzu, panie Sinclair, mnie ono także niezmiernie zachwyca.
— Morze to — chemiczne połączenie wodorodu i kwasorodu w których zawiera się dwie i pół części natru chloralnego. W tem stanowczo nic pięknego niema.
Na tę mowę widocznie wypowiedzianą do niej, miss Campbell żywo się odwróciła i ujrzała przed sobą Arystobulusa Ursiklosa.



ROZDZIAŁ XIV.
Pobyt na Jonie.



Tymczasem wyspa Jona ze swojem opactwem stojącym na skale wzniesionej czterysta stóp nad poziomem morza, stawała się coraz widoczniejszą i parowiec szybko się do niej przybliżał.
W południe „Pionier“ przybił do maleńkiej zagrody zrobionej z odłamków skały. Pasażerowie wyszli na brzeg a większość ich zamierzała już za dwie godziny nazad wracać do Obanu, gdy mniejszość dobrze nam znana — zamyślała osiedlić się na Jonie.
Wyspa Jona niema przystani, w właściwem słowa znaczeniu, a małą łachę ochrania od bałwanów morskich skaliste wybrzeże. W tem-to miejscu w porze letniej buja się kilka czółen i łodzi rybackich z których korzystają goście przygodni.
Zostawiwszy pasażerów na pastwę programowi, który nakazuje w ciągu dwóch godzin obejrzeć wyspę, nasi znajomi udali się na poszukiwanie schronienia. Na Jonie nie można było spodziewać się tych wygód któremi odznaczają się wielkie miasta nadmorskie.
Trudno wyobrazić sobie, że miasteczko Jona była kolebką religii druidów, w pierwszych wiekach chrześcijaństwa, i prawie nie do uwierzenia, że przybyli tutaj z Kluny mnisi przemieszkiwali tam do reformacyi. Nie można było i śladu znaleść tych budowli, które były niegdyś jakby seminaryami dla wielu znakomitych księży Wielkiej Brytanii. W którem z tych zwalisk możnaby odnaleść bibliotekę i bogate archiwa z historycznymi rzymskimi rękopisami? W obecnym czasie na Jonie nic innego, oprócz ruin, znaleść nie można, a jednak było to miejsce w którem tkwiły korzenie drzewa — cywilizacyi, rozpuszczającego swe gałęzie nad mieszkańców północnej Europy. Z byłego niegdyś opactwa św. Kolumbana pozostała tylko wyspa Jona, po której błąka się kilka dziesiątków nieokrzesanych włościan, w pocie czoła uprawiających piaszczystą glebę i kilku rybaków których czółna ożywiają swoim widokiem opustoszałe wody archipelagu Hebrydzkiego.
— Miss Campbell, pani znajduje to miejsce lepszem od Obanu? zapytał Arystobulus Ursiklos z ironią.
— Tak mniemam! odpowiedziała panna Campbell — myśląc przy tem, że ten człowiek wyspy nie upiększy. Przez ten czas bracia Melwil odszukali coś w rodzaju gospody, dosyć znośnej, gotowej na usługi przyjezdnych. Postanowili oni zamieszkać w niej, zaś Olivier Sinclair i Arystobul Ursiklos, w braku czegoś, lepszego, pomieścili się w chatach rybackich.
Miss Campbell była w najlepszem usposobieniu a nawet maleńki pokoik z widokiem na morze, oddany do jej rozporządzenia zdawał się być nie gorszym niż wieża w Hellenburgu.
Życie naszego małego towarzystwa na wyspie ułożyło się wygodnie, prosto i wesoło. W czasie śniadania i obiadu wszyscy jego członkowie zbierali się w sali ogólnej gospody i, zgodnie ze staremi tradycyami, Patrydż i Bessa także razem siadali do stołu, co niezmiernie dziwiło Ursiklosa; lecz ze strony Olivier Sinclaira nie wywołało najlżejszego protestu. Rodzina Melwilów na wzór przeszłych czasów zaczęła tu prowadzić życie dawnych szkotów w całej jego prostocie. Odbywszy przechadzkę po wyspie i pogadawszy o dawnych dobrych czasach, o czasach, o których Arystobulus Ursiklos nie mógł mówić bez ironii — nasi znajomi zasiadali do obiadu lub śniadania.
Potem, w jakąkolwiek pogodę, miss Campbell szła obserwować zachód słońca, w nadziei że słońce w ostatniej chwili swego zajścia i przez chmurę rzuci swój cudowny „Zielony promień“.
A jakie też na obiadach podawane były oryginalne potrawy! Bracia Melwile spożywali z zadowoleniem próby sztuki kulinarnej lubiane niegdyś przez ich rodzinę. Za stołem często też słychać było głosy:
— Proszę, jeśli łaska, jeszcze tych cakes, one takie smaczne że niech się schowają glasgowskie pierożki.
— Proszę jeszcze cokolwiek tych coweus, któremi niegdyś raczyli się nasi górale.
— Zjedz pan jeszcze trochę tego hagges, — tę potrawę opiewaną przez poetę Burnsa.
— Pozwól jeszcze talerzyk hashputh, ona smaczniejsza od wszystkich zup.
— O tak, w gospodzie „Armes Duncan“ jadali doskonale i po szkocku. Trzeba było widzieć braci Melwilów jak się trącali ogromnymi kuflami napełnionymi pieniącem się narodowem piwem albo hummok’iem — wodą jęczmienną. Gdy piwa zabrakło, pili mum albo orgenny lub też dżyn — maleńkiemi kieliszkami.
Jeden tylko Arystobulus Ursiklos narzekał na brak komfortu do którego przywykł, lecz nikt na niego nie zwracał uwagi. Olivier Sinclair brał z sobą często na przechadzkę blejtram i rzucał na nim szkice malowniczych miejscowości podczas, gdy miss Campbell z zajęciem śledziła za jego robotą. Przeszedł 26, 27, 28 i 29 sierpnia i nikt nie znudził się pomimo, że przez cały ten czas pogoda była pochmurna. Miss Campbell czuła się szczęśliwą, że mogła porzucić ten hałaśliwy i ciekawy tłum gromadzący się w miastach nadmorskich; ona tu, jak w Hellenburgu mogła swobodnie spacerować w domowem ubraniu, bez kapelusza, z błękitną wstęgą we włosach. Olivier Sinclair lubował się jej widokiem i zdawał sobie sprawę z głębokiego wrażenia, jakie na nim czyniła. Malarz i miss Campbell w towarzystwie braci Melwilów, bardzo często całemi godzinami po zachodzie słońca przesiadywali na jakiej skale nadbrzeżnej, zachwycając się zapadającą nocą. Na niebie migotały gwiazdy a ciszę nocy przerywały głosy braci Melwill. Podczas tych godzin napływały do ich pamięci poezye Ossyana i deklamowali strofy z pieśni nieszczęśliwego Fingala:
„Gwiazdo! przyjaciółko nocy wychodzącej z za chmur w błyszczącym wieńcu zorzy wieczornej! Ty która kładziesz majestatyczne ślady nocy na lazurowym skłonie nieba, powiedz, czemu spoglądasz na ziemię?
„Gwałtowne wichry dnia uciszają się, wody spokojnie spływają pod stopy nadbrzeżnych skał a wieczorne muszki niesione wartkiemi skrzydłami, napełniają szmerem niebios ciszę.
„Gwiazdo promienna, czego patrzysz na ziemię? Ach, ja widzę, że uśmiechając się, chcesz już zniknąć z widnokręgu; dowidzenia! dowidzenia, milcząca gwiazdo!“. Bracia Melwill umilkli, wszyscy wstawali ze swych miejsc, wracali do gospody i rozchodzili się do swoich pokojów.
Jakkolwiek bracia Melwilowie nie byli przenikliwi to przecież dobrze rozumieli, że Arystobulus Ursiklos z każdym dniem tracił w umyśle ich siostrzenicy, gdy przeciwnie Olivier Sinclair zyskiwał w jej oczach. Artysta i uczony unikali się starannie a braci Melwilów kosztowało nie mało trudu, aby małe towarzystwo utrzymać w łączności. Nareszcie przecież dopięli tego, że postanowiono iż 30 sierpnia całe towarzystwo razem będzie zwiedzać uwagi godne miejsca wyspy Jony: zwaliska klasztoru i cmentarz starożytnego opactwa. Chociaż cały ten przegląd można było odbyć w przeciągu dwóch godzin, nasi znajomi do tej pory nie byli się zabrali do tego. Było to z ich strony nietylko wielkim brakiem uszanowania dla legendowych zakonników, którzy niegdyś przemieszkiwali w celach na tem wybrzeżu, lecz i dla cieniów wielkich nieboszczyków z rodzin królewskich od Fergusa II do Macbetha.



ROZDZIAŁ XV.
Zwaliska na Jonie.



Tego dnia bracia Melwilowie z siostrzennicą i z obydwoma młodymi ludźmi wyszli z domu po śniadaniu. Na dworze była pogoda prześliczna: promienie słońca strzelając z obłoków, oświecały jaskrawem światłem już to zwaliska rozrzucone po wysepce we wszystkich kierunkach.
Droga była bardzo wesoła. Dobry humor braci Sam i Seb udzielił się całemu towarzystwu. Rozmawiano tedy, biegano tu i owdzie, zwiedzano zakątki i rozpraszano się po krzyżujących się ścieżkach w załomach skał.
Nagle monolit Mac Leona zwrócił ogólną uwagę. Był to obelisk przecudny, z granitu czerwonego, wysoki na czterdzieści stóp, tak, że panował nad całym traktem prowadzącym do Mea-Street i stanowił jedyną resztkę z trzystu sześćdziesięciu krzyżów jakie znajdowały się na wyspie w epoce reformacyi aż do wieku XVI.
Olivier Sinclair bardzo naturalnie postanowił zeszkicować monolit w swoim albumie, jakoż zasiadł zaraz do roboty, a w około niego zgrupowało się całe towarzystwo.
Nagle, po upływie niejakiego czasu, zdawało się wszystkim, że w pewnem oddaleniu zarysowała się postać jakiegoś człowieka, który z trudnością wdzierał się na skałę.
— Doskonale, odezwał się Olivier, cóż to sprowadziło tego intruza? Gdyby przynajmniej włożył na siebie sukni mnicha, nie odrzynałby się tak rażąco od krajobrazu, a nawet umieściłbym go jako pendant w moim szkicu.
— To zwykły podróżny, który przychodzi rozwiać nasze uroki, panie Sinclair, odrzekła miss Campbell.
Miss Campbell niezmiernie rozgniewana tem dziwnem znalezieniem się młodego geologa podeszła ku niemu.
— Co to pan robisz? pyta.
— Wszak widzisz miss Campbell, odpowiedział Arystobulus Ursiclos, zamierzając się młotem, staram się odłamać kawałek granitu z obeliska.
— Zdaje mi się, że czasy obrazoburstwa już dawno przeminęły.
— Nie jestem wcale obrazoburcą — odparł Aristobulus Ursiclos; przeciwnie jestem tylko geologiem, i jako taki, pragnę zbadać naturę tego kamienia.
Ostatnie uderzenie młotem odłupało spory kawałek granitu. Aristobulus podniósł go, a uzbrojony lupą zaczął mu się bacznie przypatrywać.
— Zupełnie to samo myślałem, rzekł. Oto granit czerwony, ścisły nadzwyczajnie, nadzwyczaj twardy i z przełomem ziarnistym, jaki najczęściej znajduje się na wyspach Nonnes, podobny w zupełności do granitu używanego do budowy w wieku dwunastym. Z niego to właśnie zbudowaną została katedra na wyspie Jona.
Miss Campbell powróciła do pracującego malarza, po ukończeniu jego szkicu, wszyscy zwrócili się do dziedzińca osaczającego dokoła gmach katedry.
Budowla ta była podwójną, złożoną z dwóch połączonych ze sobą świątyń, której ściany silne jak mury fortecy, pilastry potężne jak złomy skaliste, opierały się dzielnie zmianom tutejszego klimatu.
Przez jakiś czas zwiedzający przechadzali się po pierwszej świątyni, która jest rzymską co do stylu ze względu na szczyty sklepienia i załomy arkad, potem przeszli do drugiej, zbudowanej w stylu gotyckim z XII wieku, tworzącej nawę i przedsień pierwszej.
W chwil kilka później odezwały się czyjeś kroki, był to także Aristobulus Ursiclos, który na podobieństwo Comandora z salonów don Juana, przechadzał się po bryłach kamiennych zalegających katedry.
Chodząc mruczał dość głośno:
— Sto sześćdziesiąt stóp od zachodu, przyczem liczbę tę notował w swoim pugilaresie, następnie mierząc krokami, przebył drugą część świątyni.
— A! to pan: panie Ursiclos, rzekła miss Campbell, na przemiany jesteś pan to mineralogiem, to geometrą.
— A siedemdziesiąt stóp w przekątni, dodał Aristobulus Ursiclos, nie zważając na zapytanie miss Campbell.
— I wieleż cali? zapytał Olivier Sinclair.
Aristobulus Ursiclos spojrzał na malarza takim wzrokiem, jakby w tym młodzieńcu widział człowieka nie znającego się zgoła na niczem i nie raczył nawet odpowiedzieć.
Turyści po zwiedzeniu całej katedry, przeszli następnie do znajdującej się obok kaplicy. Tutaj we wschodniej jej części, wznosi się posąg kobiety, ostatniej opatki tutejszej chrześcijańskiej gminy. Miss Campbell zachwycona delikatnością i artystycznością roboty, zawołała:
— Podobna do Madonny Syxtyńskiej Rafaela, ma nawet śmiejące się oczy.
— Gdzie miss Campbell zauważyła ten wyraz śmiejących się oczów. Jest to błąd ogólnie popełniany. Lecz miss Campbell nie słuchała dalej i w towarzystwie Sinclaira opuściła klasztor. Poszła ku cmentarzowi Jony, ku miejscu noszącemu nazwę Roca-Obena dlatego że tam był pochowany św. Kolumban. Nad mogiłą tego świętego zbudowano kaplicę, której ruiny wznoszą się nad wszystkiemi pomnikami cmentarza. Sam cmentarz zajmuje niewielki plac z mnóstwem nagrobków budzących dużo zajęcia. Na tym cmentarzu spoczywa 48 królów szkockich, między którymi znajduje się król Duncan, znany całemu światu dzięki tragedyi Szekspira „Macheth“; ośmiu vice-królów hebrydzkich, czterech vice-królów irlandzkich i jeden król francuski którego imię zatarło się w głębokiej starożytności. Plac ten otoczony jest żelazną kratą. Na jednych granitowych nagrobkach zamiast upiększeń mieszczą się figury geometryczne, na innych wyobrażone są postaci królów celtyckich w naturalnej wielkości, czyniące wrażenie rozciągniętych całunów.
Ileż wspomnień wiąże się z tym cmentarzem! I czyż nie do niego odnosi się smętny wiersz Ossyana gdzie jest mowa o starożytnych, historycznych pomnikach: „Cudzoziemcze! Ty co stąpasz po ziemi, w której wnętrzu spoczywają bohaterzy. Zaśpiewaj sławę tych wielkich zmarłych, a eteryczne ich cienie zgromadzą się około ciebie“.
Miss Campbell i jej towarzysze z zamyśleniem patrzali na ten cmentarz a w wyobraźni ich stanęli jak żywi ci potomkowie lorda — władcy wysp Angus-Og, brata po mieczu Roberta Brusa, bohatera który walczył za niezwisłość ojczyzny.
— Z przyjemnością przyszłabym tu raz jeszcze wieczorem, — powiedziała miss Campbell: — mnie się zdaje, że w tę porę tem łacniej przywołać na pamięć wszystkie wspomnienia związane z temi mogiłami. Zobaczę jak poniosą ciało nieszczęśliwego Duncana, usłyszę mowę wypowiedzianą przed spuszczeniem go do ziemi poświęconej przez jego przodków.
— Niezawodnie miss Cambell, pani masz zupełną słuszność, myślę, że duchy nie omieszkają ukazać się pani.
— Jakto, czy to być może? pani wierzysz w duchy? — zawołał Arystobulus Ursiclos.
— Niewątpliwie, że w to wierzę jak przystało na prawdziwą szkotkę, — odpowiedziała miss Campbell.
— Przecież pani powinna wiedzieć, że upiory istnieją tylko w wyobraźni a i to także, że w świecie nic nadnaturalnego niema.
— A jeśli spodoba mi się wierzyć w demonów, w walkyrye, owe straszne dziewice, które zabierają wojowników z pola walki i wreszcie w te dobre wróżki które opiewane zostały przez naszego wielkiego poetę, Burnsa.
Wiersze jego nigdy nie zaginą z pamięci prawdziwego syna gór. „W noc tę powiewne boginki tańczyć będą na Kassim Dawnos, albo lekką stopą zaczną muskać skały i ruczaje“.
— Nie, to być nie może, żebyście wierzyli w baśnie starych bardów, które mogły być tylko płodami rozwichrzonego mózgu.
— Ależ panie Ursiklosie — zawołał Sam Melwill, uczuwszy się dotkniętym słowami młodego uczonego. — Nie obrażaj naszych przodków którzy opiewali naszą starą Szkocyę.
— Posłuchajno pan ich pieśni — dodał Seb i zaczął cytować swego ulubionego poetę! — „Miłuję pieśni bardów! Nie przestanę słuchać opowieści o dobrej przeszłości; one są dla mnie tem samem, co cisza pierwszych godzin poranku i co świeża rosa obmywająca zielone pagórki“....
— „Gdy słońce pieści je swojemi ostatnimi promieniami a jezioro błękitne drzemie spokojnie na dnie doliny“ dokończył Sam.
— Bracia uniesieni poezyą Ossyana, pewno nieprędkoby umilkli, gdyby im nie przerwał raptem Arystobulus Ursiklos.
— Panowie, czy widzieliście kiedy ucieleśnionemi te marzenia, które z takim entuzyazmem opiewacie w wierszach. Pewno że nie. Czy nie prawda? A czy można je widzieć? także nie! Czyż nie tak?
Na to miss Campbell odrzekła z zapałem:
— Górale widzą bardzo często duchy i widziadła; one posuwają się po śliskich skałach, fruwają nad powierzchnią jezior, chłodzą się w hebrydzkich wodach bawią się wśród śnieżystych burz naszej zimy; wreszcie i „Zielony promień“ który ja chcę zobaczyć, dla czego nie mógłby być naprzykład szarfą jakiej walkiryi której szata z krańca horyzontu zapada do wód oceanu?
— Pani zupełnie jesteś w błędzie! — zawołał na to Arystobul Ursiklos. — Zaraz pani powiem jak się rzecz ma z waszym „Zielonym promieniem“.
— Nie trzeba! nie trzeba! proszę, nie mów pan o tem! wołała miss Campbell, — ja nie chcę tego wiedzieć!
— Nie, pani musisz się o tem dowiedzieć, miss Campbell! Ten promień, który słońce rzuca w ostatnim momencie zachodu, dla tego tylko bywa zielonym, że, przechodząc przez cienką warstwę wody, nabiera zielonej barwy...
— Bądź pan cicho, panie Ursiklos, nie chcę pana słuchać. — Ursiklos niezmieszany prawił dalej.
— Ten promień nie wygląda czerwono jak tarcza tylko co zapadłego słońca, pomimo wrażenia, które oko otrzymało a to dzięki temu, że kolor zielony jest dopełnieniem czerwonego.
— Ach panie, pańskie objaśniania praw fizyki...
— Moje objaśnienia są zupełnie zgodne z prawami fizyki — powiedział stanowczo Arystobulus. — Ja myślę nawet napisać artykuł na ten temat.
— Panie Ursiklosie — wmieszał się do rozmowy Olivier Sinclair — ja nie wątpię, że artykuł o „Zielonym promieniu“ będzie bardzo zajmujący, lecz pozwól pan przedstawić sobie bardziej zajmujące tematy!
— Jaki mianowicie? — zapytał Ursiklos Oliviera.
— Pan pewno już wiesz, że niektórzy uczeni dawno już pracowali nad żywotną kwestyą: jaki wpływ wywierają ogony rybie na kołysanie się morza.
— Więc co?
— Jest jeszcze nowy temat nie opracowany, który chciałem panu zarekomendować: wpływ wiatraków na tworzenie się burz....



ROZDZIAŁ XVI.
Dwa wystrzały.



W ciągu następujących dni Arystobulus Ursiklos nie pokazywał się.
Miss Campbell nie dała dopytywać się wujom Melvilom gdzie się poddał uczony Arystobulus Ursiklos. I po co mieli go szukać? Co pocieszającego mieli do powiedzenia uczonemu? A czyż mogli teraz żywić nadzieję, że małżeństwo przyjdzie do skutku wobec faktu, że dwoje tych ludzi dzieliła cała przepaść — ta przepaść która istnieje pomiędzy chłodną prozą sprowadzającą wszystko na grunt realny — a podniosłą poezyą.
Pomimo to wszystko, posłany za jakiemiś sprawunkami Patrydż, dowiedział się po drodze, ze „młody stary uczony“, jak go nazywał, wcale nie zamyślał opuścić wyspy i jakby nic nie zaszło, mieszkał dalej w chacie rybackiej. W każdym razie niewątpliwem było, że przez te dni nikt nie widział Arystobulusa Ursiklosa i jeżeli nie siedział w swojej izbie nad jakiem zagadnieniem naukowem, to chodził nad brzeg morza i swój zły humor wylewał na czarne kaczki i czajki, strzelając do nich bez miłosierdzia.
Ale oto, razu pewnego zdarzył się Arystobulowi Ursiklosowi nieprzyjemny wypadek, który mógł się dla niego skończyć nader smutno, gdyby jego współzawodnik nie pospieszył mu z pomocą.
Było to 2 września po południu, Ursiklos udał się na zbadanie skały na brzegu południowym Jony. Skała zawieszona nad morzem ściągnęła na siebie jego uwagę postanowił przeto wdrapać się na jej wierzchołek. Jakkolwiek przedsięwzięcie było dosyć ryzykowne, bo skała była gładka i nogi po niej ślizgały się, przecież Arystobulus Ursiklos nie chciał się go wyrzec. Przez czas niejaki można go było widzieć na małej płaszczyźnie wierzchołka skały. Ale okazało się, że zejście trudniejsze było niż wejście na nią. Gdy dogodnego spadku upatrywał napróżno, postanowił poprostu stoczyć się po stoku skały na ziemię. Lecz w tej właśnie chwili pośliznął się, upadł, i już teraz mimowolnie zaczął staczać się ze skały; nieborak byłby się srodze potłukł, gdyby się nie był zawadził o sterczący ze skały pieniek: to zatrzymało go w upadku i on zawisł na pieńku. Położenie w jakiem się znalazł uczony Arystobulus było jednocześnie i niebezpieczne i śmieszne: ani zsunąć się nie mógł ze skały ani wejść na nią, a musiał bezradnie wisieć w powietrzu. W tem położeniu pozostawał przez całą godzinę i nie wiadomo na czemby się to skończyło, gdyby traf w miejsce wypadku nie był sprowadził Oliviera Sinclaira. Usłyszawszy wołanie, malarz zatrzymał się i, spostrzegłszy uczonego, zawieszonego w powietrzu zrazu roześmiał się, lecz wnet jak należy się spodziewać, z niebezpieczeństwem własnego życia rzucił się na ratunek. Nie było to rzeczą łatwą. Olivier musiał się wdrapać na skałę a potem razem z oswobodzonym Ursiklosem ostrożnie spuszczać się na dół.
Gdy już byli w bezpiecznem miejscu Arystobul Ursiklos przemówił
— Panie Sinclair, źle obliczyłem kąt pochyłości stoku skały i to było przyczyną że się poślizgnąłem i zawisłem w powietrzu....Pan mnie wybawiłeś.
— Przyjm pan serdeczne podziękowanie za to.
— Niema za co, panie Ursiklosie: nie wątpię, że pan, będąc na mojem miejscu zrobiłbyś to samo, gdyby się mnie coś podobnego wydarzyło.
— Niezawodnie!
— Dla tego przestańmy o tem mówić.
Przy tych słowach młodzi ludzie rozstali się. A co się dzieje z „Zielonym promieniem?“ zapytacie. Trzeba przyznać że on dotąd uprosić się nie dał. A tymczasem czasu tracić nie było można: jesień lada dzień mogła wstąpić w swoje prawa i zakryć niebo swojemi towarzyszkami — gęstemi mgłami. Każdego wieczora wychodzili nad brzeg morza i zachwycali się zachodem słońca, które w ostatniej chwili kryło się za obłoki; kiedy zaś się skryło wszyscy rozczarowani wstawali ze swoich miejsc, jak widzowie obecni na widowisku z figurami, w którem ostatni akt nie udał się z powodu winy maszynisty.
— Do jutra — decydowała miss Campbell.
— Do jutra — wtórzyli jej wujowie. My mamy przeczucie że „Zielony promień“ ukaże się nakoniec — tymczasem codzień kończyło się na niczem. Lecz oto dnia 5 września pogoda od samego rana zapowiadała się świetna. Przy pierwszych promieniach porannego słońca mgła rozpłynęła się, a barometr który już wczoraj zaczął był się podnosić, stanął nareszcie na „pogoda stała“. Możecie sobie wystawić jak uderzały im serca w miarę powolnego posuwania się słońca.
— Nakoniec zobaczymy go przecie, — przemówił Sam gdy całe towarzystwo, za wyjątkiem młodego uczonego, zajęło swoje miejsce na nadmorskiej skale, w oczekiwaniu na zachód słońca
— O zobaczymy go! Przekonany o tem jestem — dodał Seb.
— Ciszej wujaszkowie, nic nie mówcie! wołała Helena. Wszyscy umilkli i wstrzymali oddech, jakby w obawie, że ich oddychanie może sprowadzić obłoki, któreby zasłoniły słońce przed ich oczyma.
Lecz obłoków nie było i dzienna pochodnia spokojnie opuszczała się za kres horyzontu i już tylko mały rąbek z niej pozostawał; jeszcze chwila — a cudowny promień ukaże się i oświeci wszystkich swojem rajskiem światłem...
Raptem rozległy się w powietrzu dwa ogłuszające wystrzały a razem z dymem prochowym podniosło się nad skały ogromne stado ptaków. Stado to poleciało właśnie w stronę gdzie słońce zachodziło i ta chmura ptaków przesłoniła zupełnie przed oczami patrzących i słońce i ostatni jego promień.
W tej samej chwili na szczycie jednej z nadbrzeżnych skał ukazał się nieunikniony Arystobulus Ursiklos; stał on trzymając w ręku strzelbę i śledząc za lotem ptaków.
— Nie, tego już zanadto! — zawołali w jeden głos Sam i Seb.
— Powinienem go był zostawić wiszącego na skale, — mruknął Olivier Sinclair.
Miss Campbell nic nie rzekła, tylko gniewnie błysnęła oczami i ścisnęła usta.




Przyszedłszy do domu po nowej nieudałej próbie, miss Campbell odezwała się do swoich wujów tonem niedopuszczającym zaprzeczenia:
— Moi wujowie, pan Arystobulus Ursiklos ma zamiar mieszkać na Jonie, więc zostawimy ją całą do jego rozporządzenia.
Na te stanowcze słowa bracia Melwille nie znaleźli odpowiedzi. Oprócz tego oni sami byli niezadowoleni z młodego uczonego i zaczynali się odwracać od niego.
Kiedy wszyscy zaczęli się żegnać na dobranoc miss Campbell powtórzyła raz jeszcze:
— Jutro wyjedziemy, ja nie zostanę tu dłużej ani jednego dnia.
— Dobrze, dobrze kochana Helenko — rzekł Sam — lecz dokąd mamy jechać?
— Ach Boże, czy wuj sądzi że ze świtem nie będziemy mogli opuścić Jony? Czy nie znajdzie się na brzegach Szkocyi jaki samotny kącik, gdziebyśmy mogli oddać się naszym spostrzeżeniom bez przeszkody?
Bracia Melwille może nie zaraz znaleźli by odpowiedź na to zapytanie — lecz na szczęście wybawił ich z kłopotu Olivier Sinclair.
— Miss Campbell, odezwał się — wszystko da się ułożyć ku ogólnemu zadowoleniu, a to takim sposobem: Blisko ztąd znajduje się wyspa, czyli raczej półwysep, w zupełności przydatny do naszego celu. Nikt na tej wyspie nie będzie nam przeszkadzał w naszych obserwacyach.
— Któraż to wyspa?
— To wyspa Staffa, leżąca o dwie mile od Jony.
— Ale czy można mieszkać na tej wyspie? zapytała miss Campbell.
— Można, a nawet zupełnie wygodnie. Widziałem w porcie kilka małych jachtów, zawsze gotowych do wypłynięcia na morze. Możemy nająć jeden z nich, nabrać z sobą żywności na jakie dwa tygodnie (bo na Staffie nic dostać nie można) i pojechać tam jutro o świcie.
— Panie Sinclair, — rzekła na to miss Campbell, — jeżeli jutro z rana opuścimy tę wyspę, to będę panu szczerze obowiązana.
— Jutro jeszcze przed południem, jeżeli wiatr będzie pomyślny, wylądujemy na brzegi Staffy, — odpowiedział Olivier.
W kilka minut potem rozlegały się po gospodzie nawoływania: Bett! Bess! Betsi! Betti! a gdy pani Elżbieta się ukazała, powiedzieli jej krótko: Jutro odjeżdżamy.
Tymczasem Olivier Sinclair, nietracąc czasu udał się do portu dla rozmówienia się z kapitanem jednego ze znajdujących się tam jachtów.
John Olduck, kapitan „Kloryndy“ był dzielnym marynarzem. Umowa między nim a Olivierem Sinclair nie zajęła jak kilka minut, i natychmiast zaczął ze swoimi sześciu majtkami, przygotowywać się do podróży.
I oto następnego dnia o godzinie szóstej z rana można było widzieć jak z portu Jony wypływał piękny jacht, zawracał on ku otwartemu morzu. Był to jacht „Klorynda“ a unosił na sobie naszych znajomych.
Jacht był zbudowany przez Rossa i odznaczał się pięknością obrobienia i wygodą pomieszczeń: naszym turystom było na nim spokojnie i dobrze.
Odległość między wyspami Jona i Staffa jest nieznaczna; przy pomyślnym wietrze, jacht mógł ją przebyć w ciągu 25 minut, płynąc po osiem mil na godzinę; lecz tego dnia dął wiatr przeciwny, chociaż nie wielki, ale bystry prąd wstrzymywał bieg jachtu.
Pomimo to wyspa Jona prędko zniknęła z oczu pasażerów za wysepkami, około których przepływał jacht. Miss Campbell nawet oczy odwracała od strony wyspy, na której znajdował się ten wstrętny człowiek co jej pozbawił widoku „Zielonego promienia“.
Przejazd od Jony do Staffy był bardzo przyjemny i podróż wydawała się wszystkim bardzo krótką. O ósmej rano było śniadanie, przy czem do stołu podano tylko herbatę i chleb z masłem, niemniej wszyscy byli kontenci, zapomniawszy o smacznych śniadaniach na wyspie Jonie.
O niewdzięczni!
Kiedy panna Campbell wyszła na pokład, jacht znajdował się już nawprost wyspy Staffa podobnej do grupy nastroszonych jedna na drugiej skał; od wyspy Mull oddziela ją szeroki pas wody.
Chociaż na wyspie Staffa niema portu, nie przeszkadza to jednakże, że statek może wygodnie podpłynąć do wschodniego brzegu; tylko w czasie burzliwego powietrza ta przystań nie jest dogodną dla niektórych statków. „Klorynda“ zręcznie lawirując pomiędzy zrębem Bushelie a wyspą przeszła niebezpieczne miejsce; zawinęła do małego zagłębia, znajdującego się przy samej prawie grocie Clam-Shell i tam zarzuciła kotwicę.
Po kilku minutach miss Campbell i jej współtowarzysze zaczęli wychodzić na brzeg, z razu po stopniach bazaltowych a potem po drewnianych schodach z baryerą, wyszli na placyk który prowadził do groty Clam-Shell. Tu odetchnęli pełną piersią. Nareszcie są na Staffie oddaleni od całego świata, jakby załoga z rozbitego okrętu kapryśną falą wyrzucona na brzegi bezludne.



ROZDZIAŁ XVII.
Staffa.



Jakkolwiek Staffa jest bardzo małą wysepką, przecież przyroda uczyniła ją najbardziej uwagi godną ze wszystkich wysp składających się na archipelag Hebrydzki. Wyspa ta składa się z jednej wielkiej skały figury owalnej, długiej na milę, szerokiej na pół mili a odznaczająca się swojemi bazaltowemi grotami. Dzięki tym grotom wyspę odwiedzają licznie tak zwyczajni turyści jak i geologowie.
Pochodzenie wyspy Staffa odnoszą uczeni do bardzo odległej starożytności. Ponieważ tworzy ją skała bazaltowa, przeto powstanie wyspy można odnieść do legendowej epoki tworzenia się skorupy ziemskiej. Podług wyników badań Helmholza potwierdzonych przez Bischofa, bazalt, zamieniający się w ciecz przy temperaturze 2, 000 stopni gorąca, potrzebuje do zupełnego ochłodnienia i stwardnienia trzysta pięćdziesiąt miljonów lat; a zatem ukształtowanie się tej wyspy odbywało się równocześnie z twardnieniem skorupy ziemnej po przejściu ze stanu lotnego w płynny.
— Przedewszystkiem — mówił Olivier Sinclair do panny Campbell — trzeba nam szczegółowo rozejrzeć się po naszem nowem schronieniu.
— Niezapominając, rozumie się, o celu dla którego tu przybyliśmy.
— Bez wątpienia nie zapomnimy o nim! zawołał Olivier Sinclair. Chodź pani poszukać dobrego punktu do obserwacyj.
— Chodźmy, lecz wątpię, czy dzisiejszy zachód odpowiedni będzie do spostrzeżeń, bo powietrze mgliste.
— Co to szkodzi! Będziemy tu mieszkali w oczekiwaniu na przyjazną pogodę.
— My zostaniemy tu dopóty, dopóki nasza królowa Helena nie rozkaże nam wyjechać ztąd — powiedzieli na to bracia Melwilowie
— Nie mamy się czego spieszyć, wujaszkowie, odrzekła na to Helena, która po wyjeździe z Jony odzyskała dobry humor. Mnie się zdaje, że tu przyjemnie jest mieszkać nawet w czasie burz i huraganów, które Ameryka tak szczodrze wyprawia ku skałom Staffy.
— One są rzeczywiście straszne, odezwał się na to Olivier Sinclair. Wyspa Staffa stoi otworem dla wszystkich wiatrów i dlatego też tu ani jednego drzewa nie widać, wszelka roślinność skazaną tu jest na zatracenie, nawet trawa jest suchotniczą.
— Co to znaczy! Dla trzech miesięcy letnich warto tu zamieszkać — rzecze miss Campbell. Oto zakupcie wujkowie wyspę i basta!
— Wyspa należy do rodziny Mac-Donaldów, — odpowiedział Olivier Sinclair. Lecz, chociaż wyspa przynosi dochodu z łąk ledwo trzysta franków, a łąki koszą pasterze przyjeżdżający z Mull, — to niemniej sądzę, że wyspy za żadne pieniądze nie sprzedadzą.
— Szkoda, — wyrzekła miss Campbell — która przez chwilę uważała się już za panią wyspy.
Nazajutrz 7-go września zrana całe towarzystwo udało się naprzód do groty Clam-Shell przy której „Klorynda“ zarzuciła kotwicę. Grota ta około 30 stóp długa a szeroka 15, ma od strony zachodniej dosyć wygodne wejście. Oprócz tego zasłonięta jest od gwałtownych wiatrów i bałwanów burzliwych które zalewają wszystkie inne groty tej wyspy. Lecz za to ta grota mniej przedstawia zajęcia niż inne na wyspie, chociaż jej bazaltowe sklepienia są wspaniałe i bardziej podobne do wyrobu rąk ludzkich, niż do utworów przyrody; mogą one każdego wprawić w zachwyt.
Po śniadaniu wszyscy wsiedli do łodzi z zamiarem objechania malowniczych brzegów wyspy; zajechali też do groty „Łódź“ która zawdzięcza swoją nazwę tej okoliczności, że do niej tylko na łodzi dostać się można. Grota ta znajduje się na zachodnim brzegu wyspy i dla tego nie jest bezpieczną; podczas burzliwej pogody, bałwany morskie wpadają do tej groty z hukiem i szumem. Lecz tego dnia, pomimo chmurnego nieba, wiatr nie był bardzo silny i spacer do groty nie przedstawiał niebezpieczeństwa. Na kuli ziemskiej znajduje się niemała liczba grot, szczególnie w miejscowościach wulkanicznych. Groty te dzielą się na neptunowe t. j. wydrążone przez wodę, która zwolna podmywając i podkopując skały zamienia je na groty — i groty pochodzenia wulkanicznego. Budowa tych ostatnich jest mniej delikatną niż pierwszych. Do liczby pierwszych należą Kroseno w Bretanii, „Bonifacya“ na Korsyce i t. d. Do liczby ostatnich — sławna grota Fingala.



ROZDZIAŁ XVIII.
Grota Fingala.



Telegramów meteorologicznych nie otrzymano, ale jedyny barometr na jachcie przepowiadał burzę, a to każdemu marynarzowi dałoby do myślenia. Dlatego nie dziwić się, że 8-go września zrana John Oldrucc, trapiony niespokojnością, poszedł na zachodni brzeg wyspy celem rozpoznania stanu nieba i morza. To co zobaczył nie mogło podziałać na niego uspakajająco: po niebie przesuwały się szybko ciężkie chmury, dął silny porywisty wiatr — wszystko przepowiadało burzę. Po morzu przewalały się wielkie bałwany błyszczące białemi grzbietami a tłukące się z łoskotem o bazaltowe skały wyspy.
Powróciwszy na jacht, kapitan zastał dwóch swoich pasażerów i zawiadomił ich o swoich obawach i o konieczności przeniesienia się do innego miejsca.
— Jakto! porzucić Staffę! — zawołała miss Campbell, wyrzec się tego cudnego morskiego horyzontu!
— Zdaje mi się, że pozostać tu jest bardzo niebezpiecznie, odpowiedział kapitan.
— Kapitanie jak długo może potrwać burza, według pańskiego zdania? — zapytał Olivier.
— Burze w tej porze roku trwają nie dłużej, nad 2 do 3-ch dni odpowiedział kapitan.
— Jakiż projekt nam pan przedstawiasz?
— Natychmiast podnieść kotwicę. Przy tym silnym wietrze przed wieczorem będziemy w Achnayraig gdy burza minie, powrócimy na Staffę.
— Tak jedź pan czemprędzej do Achnayraig, a my pozostaniemy na Staffie, — powie Olivier Sinclair.
— Na Staffie?! Wszak tu niema ani jednego budynku zdatnego na mieszkanie!
— Pomieścimy się na kilka dni w grocie Clam-Shell; ona wystarczy dla nas zupełnie — odrzekł Sinclair. — Czego nam będzie brakowało? Wszystko mamy. Prowiantu mamy dosyć a meble i odzienie także, wszystko zabierzemy z jachtu; kucharza, nareszcie, także mamy.
— Tak, tak! wołała miss Campbell klaskając w dłonie, — jedź pan kapitan zaraz a nas zostaw na Staffie. My tu pozostaniemy jak Robinson na wyspie bezludnej, i będziemy oczekiwać powrotu „Kloryndy“ z takim niepokojem jak Robinson przypatrywał się każdemu statkowi ukazującemu się na horyzoncie. Rzecz postanowiona, my pozostajemy tutaj. Przynajmniej nie będę narzekała na siebie przez całe życie, że nie pozostałam tu, ażeby zachwycać się rozszalałem morzem Hebrydzkiem i że nie widziałam tego wspaniałego widoku.
— Ależ droga Helenko! — wykrzyknęli jednocześnie bracia Sam i Seb.
— Co, wujaszkowie są temu przeciwni! Ale na szczęście mam sposób przekonania was, a mówiąc to całowała ich po kolei.
— To dla ciebie papo Samie; a to dla ciebie mamo Sebie. Teraz chyba już mi się sprzeciwiać nie będziecie.
Przy pomocy majtków wszystkie rzeczy jej przeniesione zostały z jachtu na brzeg; nie minęła i godzina a pieczara Clam-Shell przemieniła się w nader wygodne mieszkanie, gdzie nawet kucharz dostał osobne pomieszczenie w którem bez przeszkody mógł się oddawać kulinarnemu kunsztowi.
Pomimo że pogoda pogarszała się coraz bardziej i wszystko przepowiadało zbliżającą się burzę, słońce od czasu do czasu wyglądało zpoza chmur i rodzina Melwilów postanowiła pójść i obejrzeć grotę Fingala. Wyszedłszy z pieczary Clam-Shell nasi turyści, po drodze nadbrzeżnej poszli wdół wschodniej części wyspy; droga ciągnęła się u stóp bazaltowych skał i była dosyć gładką i równą — dzięki pracy pewnych inżenierów. Schody prowadzące do groty zakończone były placykiem na którym znajdowało się kilka filarów podtrzymujących cały kąt tego cudownego utworu przyrody a jego sklepienie w kształcie kopuły przedstawiało zadziwiający kontrast z tymi prostopadłymi kolumnami. Olivier ofiarował się na przewodnika całe towarzystwo przyjęło ten projekt z wdzięcznością. Przy podstawie groty morze burzyło się znacznie, odbijając w swoich falach wznoszące się nad niem granitowe zwały. Wszedłszy na wyższą płaszczyznę, Olivier zawrócił na lewo i wskazał miss Campbell coś podobnego do ścieżki ciągnącej się wzdłuż ściany groty do samego jej środka; była ona ogrodzona jakby baryerami, wpuszczonemi w bazalt.
Przy wejściu do groty, za poradą swego przewodnika, całe towarzystwo zatrzymało się; ujrzało ono przed sobą wnętrze wysokiej i długiej świątyni, powleczonej zmrokiem tajemniczym. Strzelisty strop tej pieczary, spoczywał na całym rzędzie bazaltowych graniastosłupów i to jej nadawało wygląd świątyni najnowszej gotyckiej architektury.
Napoiwszy się tym cudnym widokiem, nasi turyści weszli do wnętrza po wyskoku ciągnącym się około jednej ze ścian; tam wyciągniętymi rzędami stały kolumny filigranowe, nie jednakowej wysokości a delikatne kontury ich kątów były jakby wyrzeźbione ręką artysty; różnorodność form tych kolumn zmuszała do pokłonu przed wielkim mistrzem — przyrodą. Promienie światła przeciskające się z zewnątrz, igrały wesoło w pryzmach kryształów i odbijały się w zwierciadle wód wewnątrz groty, określając zarysy podwodnych kamieni i ślizgając się swawolnie po liściach wodorostów, wysuwających swoje główki z wody; łamały się w miljony iskier o powierzchnię bazaltowych występów pokrywających nieregularnemi rzędami sklepienia tej groty, jakiej równej nie ma na świecie. We wnętrzu jej panowała majestatyczna cisza i tylko wiatr wiejący po niej wywoływał melancholijne dźwięki, niekiedy zabrzmiewały skały głośnym akordem a muzyka ta podobną była do głosów wielkiej harmoniki, co, być może, nadało tej grocie nazwę An-Na-Vive, co znaczy w języku celtyjskim — grota harmonii.
Najpiękniejszym wydawał się braciom Melwill środek groty, zkąd otwierał się widok na obszar morza, gdzie horyzont zlewał się z wodą; z tego miejsca widać było wyspę Jonę z jej białemi zwaliskami klasztoru. To wszystko tworzyło razem zachwycający obraz.
— To istny zamek zaczarowany — zawołała miss Campbell w uniesieniu i któraż natura prozaiczna ośmieli się zaprzeczyć, że Bóg nie stworzył go dla ondyn i sylfid? Czyż to nie ta muzyka którą Wawerley słyszał tylko we śnie? Czyż to nie głos Selmy, i czyż nie pod wpływem tych dźwięków nasz pisarz nie tworzył swoich bohaterów?
Tymczasem słońce ukryło się za chmury i w grocie zaczęło się znacznie ściemniać. Bałwany na morzu coraz bardziej się wzdymały i uderzały o wewnętrzne ściany groty. Nasi turyści wyszli na załamek wyspy obryzgiwany morską pianą i udali się nazad drogą nadbrzeżną.
Następnego dnia barometr jeszcze opadł niżej cokolwiek a wiatr dął z nadzwyczajną siłą; niebo pokryte było ołowianemi chmurami; słońce wcale się nie pokazywało. Na pannę Campbell ten stan pogody wcale nie oddziaływał, owszem codzień wychodziła. W czasie swoich częstych przechadzek zachodziła do groty Fingala, miała ona dla niej czarodziejski urok — dzięki swoim poetycznym osobliwościom.
Dziewiątego września swoim zwyczajem Helena wyszła na spacer.
O godzinie siódmej wieczorem ogarnęło braci Melwilów i Oliviera Sinclaira wielkie wzruszenie i niepokój, gdyż dowiedzieli się od pani Elżbiety że panna Campbell od trzech godzin wyszła i dotąd nie powróciła do domu.
Czekali oni na nią z wrastającą trwogą; przeczekali jeszcze z godzinę a miss Campbell nie powracała. Nawałnica tymczasem ciągle wzrastała, olbrzymie bałwany nadbiegały z morza i uderzały z ogromną siłą o skały, od strony południowo-zachodniej wyspy.
— Nieszczęśliwa miss Campbell! zawołał Olivier Sinclair — jeżeli ona jest w grocie Fingala, należy ją ztamtąd wydostać za jakąbądź cenę — inaczej zginie.



ROZDZIAŁ XIX.
Dla ocalenia miss Campbell.



Po kilku minutach Olivier Sinclair był już u wejścia do groty w tem miejscu, gdzie wznosiły się bazaltowe schody. Za nim postępowali bracia Melwil i Patrydż.
Bałwany morskie podnosiły się już tak wysoko, że dochodziły do wierzchniej płyty schodów, tak, że o dostaniu się do groty po stopniach, i myśleć nie można było.
— Heleno! Heleno! — krzyczeli na przemiany bracia Sam i Seb.
Daremny trud! Krzyki te zagłuszał łoskot i ryk fal jak i wycie wiatru. Bałwany tłukły się wściekle o sklepienia groty, sprawiając huk podobny do wystrzałów armatnich. Dźwięk ludzkiego głosu ginął wśród tego piekielnego hałasu.
— Ale może jej niema w grocie, — zrobił przypuszczenie brat Sam, nie chcąc stracić ostatniej nadziei.
— Na wyspie jej niema — dowodził Sinclair, — inaczej dawno powróciłaby już do domu.
Nie, ona jest tam... tam...
Bałwany podnosiły się coraz wyżej i wyżej i, sięgając do samego sklepienia, głucho uderzały o nie i ze straszną siłą rozbijały się na tysiące bryzgów i rozlewały się w całe potoki piany jak w wodospadzie Niagary. W której części groty mogła się ukryć panna Campbell? czy mogła się utrzymać wobec groźnego naporu bałwanów zalewających nawet cały wązki wyskok skały ogrodzonej siatką. Nikt nie chciał warzyć, żeby młoda dziewczyna tam była mimo to wołali, Heleno! Heleno!
Imię to ginęło w łoskocie rozpasanego huraganu, nikt nie odpowiadał na to wołanie.
— Nie, nie, jej niema w grocie — powtarzali znowu bracia, tracąc przytomność.
— Ona jest tam — mówił stanowczo Sinclair, ukazując przy tem ręką na szmatek materyi wyrzucony przez bałwany na stopnie bazaltowych schodów. — To wstążka miss Campbell, poznaję ją — wołał — rzucając się żeby ją podnieść. — Czyż można jeszcze wątpić, że ona tam jest? Zaraz się o tem dowiem! — mówił Oliver i, korzystając z chwilowego odpływu który odsłonił wyskok skały, chwycił się za żelazną baryerę i chciał wejść do groty, lecz w tymże momencie został odrzucony przez wodę w tył.
Miss Campbell jest tam, powtórzył, — ona żyje, bo gdyby była nieżywą, toby ją bałwany wyrzuciły tutaj jak ten szmatek materyi.
Trzeba jej iść na pomoc.
— Ja pójdę, mówił Patrydż.
— Nie, ja pójdę... odrzucił Olivier Sinclair a w głowie jego jak błyskawica mignęło silne postanowienie.
— Poczekajcie panowie na nas tutaj, — rzekł do braci Melwilów. Za pięć minut będziemy z powrotem.
Chodźmy!
Było wpół do dziewiątej. Istotnie nie przeszło i dziesięciu minut gdy Oliver i Patrydż ukazali się znowu; oni szli wlokąc za sobą czółno pozostawione na wszelki wypadek przez kapitana „Kloryndy“. Olivier zamierzał na łódce przedostać się do groty: drogą lądową dobrać się tam, nie było możliwem.
— Olivier! — wołali z płaczem bracia Melwill — ocal nam córkę!
Młody człowiek uścisnął ich za ręce, skoczył do łódki, siadł na średnią ławkę i wziąwszy do rąk wiosła, zdał się w moc fal, które go za chwilę poniosły do otworu groty Fingala. Tam łódka podrzuconą została w bok, lecz zręcznem uderzeniem wioseł udało się Sinclairowi skierować ją znowu do groty. W pierwszej chwili łódka pochwycona przez bałwany podniosła się w górę prawie do samego sklepienia, i zdawało się, że spadłszy ztamtąd zdruzgotaną zostanie w drzazgi o skały bazaltowe, lecz potężne bałwany odpływu odrzuciły ją znowu daleko na morze.
Nakoniec wielki bałwan pochwycił łódkę, a podniósłszy ją prawie do wysokości szczytów skał, kołysał nią przez kilka chwil trzymając ją na grzbiecie, potem cofnąwszy się przed samem wejściem do groty, rzucił łódkę razem z siedzącym w niej pływakiem, w rozwartą bezdenną przepaść. Okrzyk zgrozy wyrwał się z ust patrzących. Czy łódź ocalała?
Czy się rozbiła i zamiast jednej ofiary będzie ich teraz dwie? — Nie, tak się nie stało. Rozciągnąwszy się w łódce, Olivier Sinclair szczęśliwie ominął wyskok w sklepieniu groty i w sekundę był już u przeciwległej ściany; teraz bał się tylko, żeby nie być nazad wyrzuconym, zanim uchwyci się jakiego występu skały. Na szczęście łódź rzuconą została przez falę wprost na ławę środkowej ściany groty. Olivier wydostał się z niej i wdrapał się na skałę, gdyż łódź za chwilę rozbitą została na drzazgi.



ROZDZIAŁ XX.
Burza w grocie



Olivier Sinclair był żyw i zdrów a jak w tym momencie był nawet bezpieczny. Wewnątrz groty było tak ciemno, że w pierwszej chwili Olivier nic nie mógł rozróżnić. Światło przenikało z dworu tylko czasem — gdy woda ustępowała od otworu groty tworząc bałwany. Pomimo to Olivier usiłował rozejrzeć się, gdzie panna Campbell się schroniła, lecz usiłowania były daremne, nie mógł jej dojrzeć. Tedy zaczął na nią wołać.
Miss Campbell! Miss Campbell! — i jakiemi słowami odmalować jego uczucia, gdy na swoje wołanie usłyszał:
— Mister Olivier! panie Olivier!
Miss Campbell żyła, lecz w której części groty schroniła się? Olivier posuwał się omackiem po wyskoku naokoło całej groty Fingala w celu odnalezienia jej. Po lewej stronie groty znajdowała się niewielka wązka wnęka, utworzona przez schodzące się kolumny a legenda ludowa nazwała tę wnękę krzesłem Fingala. Pogrążona w swoich marzeniach nie zauważyła nadciągającego huraganu, lecz gdy zobaczyła grożące jej niebezpieczeństwo, nie straciła przytomności i, narażając się na zarwanie się i wpadnięcie w bałwany, choć z trudem, wdrapała się właśnie na owe krzesło Fingala.
Tam siedziała skurczona, a po kilku minutach ujrzał ją Olivier Sinclair.
— O miss Campbell, jak mogłaś pani być tak nierozważną!
— I pan przybyłeś na mój ratunek, panie Olivier, — odrzekła młoda dziewczyna, wzruszona bardziej narażeniem się młodego człowieka niżeli przestraszona własnem niebezpieczeństwem.
— Ja przyszedłem żeby pani dopomódz wydostać się z biedy i za Boską pomocą tego dokonam. Czy pani się nie boisz?
— Nie, nie boję się. — Pan jesteś przy mnie — teraz się nie boję. Prócz tego zachwycona jestem widowiskiem, jakie moim oczom się przedstawia. Patrz pan!
I młoda dziewczyna wsunęła się w głąb niszy, a Olivier stanąwszy przed nią usiłował bronić jej od napierających groźnych bałwanów. Młodzi ludzie umilkli, nie potrzebowali słów, każde z nich pojmowało, czego drugie doświadczało.
Olivier widząc, że huragan nie słabnie, zaczął się mocno niepokoić; nie o siebie, lecz o miss Campbell. Woda w grocie podnosiła się co raz wyżej. Kiedy ucichnie burza i woda zacznie opadać? Nikt nie mógł odpowiedzieć na pytanie. W grocie było zupełnie ciemno, tylko w falach odbijało się zewnętrzne światło i wązkie pasy fosforycznego odblasku gdzieniegdzie oświetlały ciemności.
W chwilach zamigotania światła Olivier spozierał na miss Campbell z obawą i litością. Ona nie tylko że nie upadała na duchu, lecz z uśmiechem spoglądała na nieporównane widowisko; na burzę w grocie. Lecz oto potężny bałwan podniósł się jakby z samej otchłani oceanu i rzucił się na to miejsce, gdzie stali młodzi ludzie. Olivier pochwyciwszy dziewczynę na ręce gotów był walczyć o jej życie, ile mu starczy sił.
— Panie Olivier! Olivier! krzyknęła przerażona.
— Nie bój się panno Heleno! Ja cię ocalę, ja cię uratuję ja...
„Przedewszystkiem nie trzeba tracić zimnej krwi“ powtarzał sobie w duchu i starał się panować nad sobą. To było tem konieczniejsze, że dziewczyna zaczęła opadać z sił.
— Panno Heleno! Droga Heleno, mówił chcąc ją uspokoić. Po moim powrocie do Obanu dowiedziałem się że pani.... że dzięki pani uratowany zostałem z wodowiru.
— To pan wiesz o tem, panie Olivierze?
— Tak — a dziś na mnie kolej — ciebie ratować — i uratuję.
Olivier nie zdążył dokończyć tych samoufnych słów, gdy nowy bałwan jeszcze większy niż pierwszy podniósł się z morza i oblał go całego od stóp do głowy. Woda już była na równym poziomie z występem skały na którym szukali schronienia Olivier i Helena. Była godzina dziewiąta, burza dosięgnęła najwyższego rozpasania, olbrzymie bałwany z szalonym rykiem wpadały do groty Fingala i z taką siłą uderzały o jej ściany, że bazalt od nich odpadał całemi kawałami; można było się obawiać że samo sklepienie groty rozsypie się od wstrząsających uderzeń. Chwilami brakowało w grocie powietrza; przyniesione przez przypływ, unoszone znów było przez odpływ fali. Woda sięgała już Olivierowi do pasa i gdyby on się zachwiał, wszystko byłoby stracone. Lecz młody człowiek nie tracił męstwa, czując niebezpieczeństwo swego położenia, trzymał na rękach miss Campbell i starał się obronić ją przed bałwanami. Tymczasem ciemność naokoło niego coraz bardziej się zgęszczała a huk grzmotów spotęgowany przez świst, ryk i wycie wiatru nie ustawał ani na moment. Te dźwięki nie były już podobne do głosu Selmy, rozbrzmiewającego pod sklepieniami dworca Fingala, raczej były podobne do wycia i szczekania Kamczackich psów, które według słów Micheleta, wielkiemi stadami wyją po nocach, gdy usłyszą łoskot bałwanów północnych mórz.
Nareszcie! Woda zaczęła stopniowo opadać. Olivier zauważył, że zarazem i ruch bałwanów na zewnątrz groty zaczyna się uspokajać. Olivier postanowił sprobować wyjścia. Miss Campbell już od jakiegoś czasu była bez czucia, Oliwier wziął ją ostrożnie zsunął się z krzesła Fingala i zaczął po omacku schodzić po występie, trzymając się żelaznej poręczy, która miejscami była połamana lub pogięta a miejscami zupełnie powyrywana. Przyszedłszy z wielkim trudem do otworu groty o mało nie został przewrócony nadbiegłym bałwanem. Zdobywszy się na rozpaczliwy wysiłek, utrzymał się na nogach a korzystając z chwilowego odpływu wyskoczył z groty i za chwilę stanął na jednym z zewnętrznych zrębów. Tu bracia Melvill i ich służący oczekiwali przez całą noc. Miss Campbell i Olivier byli ocaleni.



ROZDZIAŁ XXI.
Zielony promień“.



W kilka minut po przeniesieniu miss Campbell do groty Clam-Shell, ona otworzyła oczy. W pierwszej chwili zdawało jej się że miała sen, w którym główną osobą był Olivier Sinclair, o niebezpieczeństwach które jej groziły zapomniała zupełnie. Lecz na widok Oliviera, odrazu przypomniała sobie wszystko. Biedaczka nie mogła jeszcze mówić i dla tego ograniczyła się na tem, że ze łzami wdzięczności, błyszczącemi w jej pięknych oczach, wyciągnęła rękę do swojego wybawcy.
Lecz trzeba było pomyśleć o odpoczynku; znużenie robiło swoje i wszyscy poszli spać. Reszta nocy przeszła spokojnie i cicho. Wrażenie dramatu który się odegrał w grocie Fingala musiało się na wieki wrazić w umysły wszystkich — tak uczestników jak i świadków.
Olivier, wbrew swojemu usposobieniu, był mocno poruszony; w towarzystwie braci Melvill czuł, się jakby onieśmielony; zdawało mu się, że swoją obecnością przypominał im swój bohaterski czyn i dla tego w przesadnem uczuciu delikatności unikał ich towarzystwa i samotnie włóczył się po wyspie. A podczas tej włóczęgi rozmyślał o przebytych wypadkach; wszystkie jego myśli koncentrowały się w miss Campbell, przypominał sobie każdy szczegół obrony przed szaloną falą, jak omdlałą niósł po oślizgłym występie. O niebezpieczeństwie na jakie sam był wystawiony zapomniał zupełnie. W jego wyobraźni pozostała tylko piękna, zmęczona twarzyczka młodej dziewczyny oświetlonej fosforycznemi blaski; dziewczyna ta dumnie i śmiało stała otoczona burzliwemi bałwanami oceanu — istna bogini burz. W jego uszach dzwięczał słaby głos. „Zkąd pan wiedziałeś?“ — słowa wypowiedziane przez nią na wiadomość iż on wie kto go uratował z wodowiru Korriwrekan. Zdawało mu się że w chwili strasznego niebezpieczeństwa stali w niszy zbliżeni do siebie — nie Olivier Sinclair i miss Campbell, lecz po prostu: Olivier i Helena — dwoje ludzi którzy w obliczu śmierci zbliżyli się do siebie, żeby razem zginąć, albo zacząć nowe życie.
Burzliwa noc przemieniła się w śliczny dzień, jak to się często zdarza po nagłej a gwałtownej burzy. Na niebie nie było ani chmurki a słońce błyszczało żywo i grzało.
Burze od południowo-zachodnich wiatrów pochodzące, w większej części przypadków, prędko przechodzą i zostawiają po sobie powietrze oczyszczone i błękit nieba przezroczysty.
Słońce kłoniło się ku zachodowi i Olivierowi przyszedł nagle na myśl „Zielony promień“ — cel dla którego przybył na wyspę Staffa.
„Zielony promień“! zawołał. Dziś zachód słońca będzie wspaniały. Nigdy jeszcze niebo nie było takie czyste i przezroczyste jak teraz. Trzeba uprzedzić miss Campbell.
I ucieszony że znalazł pretekst, Olivier prędko wszedł do groty.
— Miss Campbell — rzekł Olivier — pani się ma lepiej... siły wracają?
— Tak — odpowiedziała Helena, westchnąwszy.
— Mnie się zdaje że pani lepiej byłoby wyjść na wyspę... powietrze takie czyste po burzy. Słońce tak świeci, ogrzeje ono panią.
— Pan Sinclair ma słuszność, — mówił Seb.
— Ma zupełną racyę — potwierdził Sam.
— Za kilka godzin, jeśli się nie mylę, gorące pani życzenie będzie spełnione.
— Moje gorące życzenie? — szepnęła miss Campbell jakby odpowiadając własnym myślom.
— Tak jest, na niebie ani jednej chmurki, zachód słońca będzie pewno prześliczny i może ujrzymy dziś „Zielony promień“.
— „Zielony promień“! — powtórzyła jakby we śnie miss Campbell.
— Chodźmy, chodźmy! wołał Sam, kontent że znalazł się pozór do wyprowadzenia Heleny ze stanu apatycznego w jakim była przez cały dzień.
Wszyscy, nie wyjmując Bessy i Patrydża, wyszli z groty, i trzeba było widzieć z jakiem uniesieniem bracia Melvill, zaczęli spoglądać na bieg słońca, zwolna zataczającego się ku horyzontowi.
Zachód tego wieczoru był rzeczywiście prześliczny, tak, że najbardziej zaaferowany kupiec z City nie zostałby dla niego obojętnym.
Miss Campbell czuła, jak pod wpływem ożywczych promieni słońca, i słonych oparów z morza, siły jej powracają stopniowo. Na bladych jej policzkach pojawił się rumieniec i cała jej istota oddychała czarem. Olivier nie odwracał od niej zachwyconych oczu.
Co się tycze braci Melvill, to przyjemnie było patrzeć na nich: oni jaśnieli jak słońce, z którem wprędce zaczęli prowadzić rozmowę, przywodząc wiersze Ossyana:
„O ty, które krążysz nad nami, koliste jak puklerze ojców naszych, powiedz nam zkąd bierzesz swoje groty? O ubóstwiane słońce! zkąd pochodzi twoje światło wieczne?
„Ty stąpasz majestatycznie, świadome swojej piękności. Gwiazdy znikają na niebieskiem przestworzu i chłodny miesiąc kryje się w fale zachodu! Ty samo tylko masz wieczny ruch. O słońce!
„Kto może z tobą wspólnie biedz? Księżyc uchodzi w niebiosa. Ty jedno tylko niezmienne. Ty nieustannie nasycasz się swoją promienistą drogą!“
„Gdy huczy grom, strzelają błyskawice, ty wychodzisz zza chmur w całej swojej krasie i naśmiewasz się nad burzą“?
Wtem krzyknął Patrydż:
— Patrzcie państwo żagiel!
— Znowu żagiel! Czy znów zasłoni nam horyzont w chwilę gdy ma się nam ukazać cudowny „Zielony promień“?
— To „Klorynda“ — rzekł Sinclair. — Dąży ona do przystani Staffy, więc nie może nam przeszkodzić w oglądaniu zachodu słońca.
Wszyscy z natężeniem patrzeli jak tarcza słoneczna zaczęła stopniowo ginąć z oczu; nie było najmniejszej wątpliwości, że ostatni promień wyraźnie widać będzie. Już zręby Mull i wierzchołki Ben-Mora pokryły się purpurą. Wtem wykrzyki: „Zielony promień! Zielony promień!“ rozległy się po wyspie.
Były to okrzyki braci Melvill i ich służby.
Przez ćwierć sekundy cieszyli się oni niezrównaną barwą ostatniego błysku (nefrytu).
Olivier i Helena nie widzieli cudnego zjawiska, za którem tak długo i uporczywie gonili. W tę chwilę gdy słońce rzucało swój ostatni promień, oczy ich spotkały się i zapomnieli oni o całym świecie.
Helena widziała czarny promień oczu malarza, Olivier widział błękitny promień oczu Heleny.
Słońce ukryło się. Ani Olivier ani Helena nie widzieli „Zielonego promienia“.



ROZDZIAŁ XXII.
Zakończenie.



Następnego dnia, 12 września stan morza i nieba nie zostawiał nic do życzenia „Klorynda“ podniosła kotwicę i przy pomyślnym wietrze skierowała się nazad na południowo-zachodnią część archipelagu Hebrydzkiego.
Dopłynąwszy szczęśliwie do Obanu, nasi turyści koleją żelazną powrócili do Glasgowa a z tamtąd niebawem i do zameczku Hellenburg.
W dziesięć dni potem w kościele św. Jerzego w Glasgowie odbył się uroczysty a wystawny ślub, przy czem należy nadmienić, że narzeczonym nie był Arystobulus Ursiclos, lecz Olivier Sinclair, czego, trzeba przyznać, bracia Melvil ani ich siostrzenica wcale nie żałowali. Nikt nie mógł powątpiewać, że małżeństwo to będzie szczęśliwe.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Leopold Szyller.